-
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać438 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant13 -
Artykuły
Zapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2018-06-18
2018-04-17
bookpani.blogspot.com
Franz Kafka przekonywał, że „powinniśmy czytać tylko te książki, które nas ranią i przenikają”. Gdyby wpadły mu w ręce opowiadania Ivany Myškovej, nie zasnąłby, dopóki by ich nie przeczytał. A po przeczytaniu i tak by nie zasnął. Tak jak nie zasnęłam ja.
Dobrze by było, „żeby to, co się może wydarzyć, było dokładnie określone, żeby między jednym i drugim była wyraźna granica.(…) Ta granica jest wciąż umowna, co chwilę ją ktoś odsuwa lub przysuwa i nie ma w tym żadnych reguł! Czujemy jednak wyraźnie, co się stać może, co się stać nie może, co się stać mogło, a co z całą pewnością nigdy stać się nie mogło”. Ten cytat z opowiadania „Zasłona” otwierającego tom „Białe zwierzęta są bardzo często głuche” dokładnie oddaje to, co dzieje się w prozie Ivany Myškovej. Autorka nieustanne balansuje na granicy tego, co się wydarza i tego, co wydarzyć się może, i to na płaszczyźnie zarówno treści, jak i formy. W ten oto sposób otrzymujemy zbiór jedenastu tragikomicznych opowiastek, w których Myšková testuje możliwości tak języka, jak i percepcji czytelnika, po mistrzowsku igrając z przyzwyczajeniami tego ostatniego. Równocześnie przy minimalnej liczbie słów przekazuje maksimum treści. I tak się, proszę państwa, pisze opowiadania!
Wszystkie historie w gruncie rzeczy traktują o tym samym: o człowieku. Tyle że Myšková podchodzi do niego nie jak Dostojewski, ale jak Havel, który twierdził, że „człowiek poważny jest strasznie śmieszny”. Dlatego też autorka wrzuca swoich zwyczajnych bohaterów w sytuacje cokolwiek niezwyczajne. A czasami wręcz nadzwyczajne. Zanim jednak to zrobi, uprzedzi nas cytatem z klasyka (Gombrowicza, Musila czy Manna), a sens tej sentencji zacznie się wyłaniać z każdą kolejną linijką opowiadania. Punktem wyjścia dla autorki jest zawsze jakiś banał: zasłona okienna, wizyta teściowej, niewłaściwy pociąg, etc. Te z pozoru niemające wielkiego znaczenia sytuacje za sprawą jednego słowa albo gestu bohatera zamieniają się w absurdalne, groteskowe, a niejednokrotnie i fantastyczne historie. Autorka w najmniej oczekiwanym momencie zbacza z logicznego toku opowieści, prowadząc czytelnika na językowe manowce, a jednocześnie odkrywając przed nim drugie, a niekiedy i trzecie, i czwarte dno danej historii. A każde z nich coraz ciemniejsze. Okazuje się bowiem, że zarówno codzienność, jak i zwykli ludzie mają swoje ciemne zakamarki. I to właśnie robi Myšková w swoich tragikomicznych miniaturach; tak długo skrobie wierzchnią warstwę ludzkiej egzystencji, aż dojdzie do podszewki.
Tak jak wtedy, kiedy za sprawą niezasłoniętego okna spełnia marzenie Soni o tym, by „z jej powodu mężczyźni spadali z dachów, rowerów i wpadali wprost do kanałów” („Zasłona”). Albo kiedy podsuwa Ryszardowi, dziennikarzowi z perwersyjną pasją pożerania psich chrupków, znajomego z kuriozalnym hobby, by „przez cudzą namiętność przypomniał sobie (…) swoją własną” („Zew galasów”). Czy też wtedy, gdy przewraca do góry nogami światopogląd pewnego zgryźliwca, który „z trudem znosił czereśnie i Boże Narodzenie”, bo „nie rozumiał, dlaczego ludzie tak radośnie świętują urodziny kogoś, kto tak koszmarnie skończy” („Zgryźliwiec”). Myšková pozwala nam przejrzeć się w swoich bohaterach, niczym w krzywym zwierciadle. Jesteśmy jak ojciec konduktorki Sylwii, uwięziony w życiu jak głowa zabitego białego jelenia w czarnej oponie („Białe zwierzęta są bardzo często głuche”). Jak tytułowa „Kobieta z żabą”, która zawsze chciała mieć psa, a ma żabę, bo nie wierzy, że zasługuje na coś lepszego. Albo Szczepan z „Hostelu”, który dzięki przyjęciu pod swój dach nieznajomego Francuza uzmysłowił sobie, że „gdyby umiał grać na saksofonie, wszystko byłoby inaczej”, ale to i tak niczego w jego życiu nie zmienia. Czy też bohaterka „Podszewki”, która w chwili, kiedy staje się ofiarą złodzieja, każącego jej opróżnić torebkę, uświadamia sobie, jak wiele rzeczy wpadło pod podszewkę i rozumie już, że „życia nie powinno się odkładać na później”, bo nawet „niektóre rzeczy znoszą odkładanie na później tylko do pewnego momentu, a po nim są bezpowrotnie stracone”.
Za pomocą wyrafinowanego acz subtelnego języka, okraszonego szczyptą ironii (który mógł wybrzmieć jak trzeba dzięki doskonałemu tłumaczeniu Elżbiety Zimnej), kreśli Myšková portrety ludzi, którzy bardzo często wychodzą poza kontury. Bo każda historia jest tak naprawdę jedną i tą samą. To opowieść o człowieku w obliczu absurdu, jakim jest jego życie. Myšková, jak naukowiec podczas doświadczenia, wrzuca swojego bohatera w daną sytuację i przygląda się, co też on zrobi. A i my się przyglądamy, bo nie sposób nie dostrzec w zachowaniu i dylematach bohaterów nas samych. Niby nic nowego, ale miniaturki ze zbioru "Białe zwierzęta są bardzo często głuche" zachwycają świeżością i pomysłowością, bo jedno słowo, gest, sytuacja powoduje lawinę zdarzeń i zdań. Jednak tym, co stanowi o geniuszu opowiadań Ivany Myškovej jest to, że nie są one zamknięte, ale to my, czytelnicy, jesteśmy ich zakończeniem. Autorka – niczym podczas eksperymentu na martwej żabie drażnionej prądem elektrycznym – wysyła impuls, który pobudza nas do kończenia jej historii. W wyobraźni, a kto wie?, może i w realnym życiu.
„Ale co mamy robić? Mamy tylko to…” – mówi bohaterka zamykającego zbiór opowiadania „Długa czerwona nić”, a z nią i Myšková. W życiu najważniejsze jest życie. Reszta jest milczeniem.
bookpani.blogspot.com
Franz Kafka przekonywał, że „powinniśmy czytać tylko te książki, które nas ranią i przenikają”. Gdyby wpadły mu w ręce opowiadania Ivany Myškovej, nie zasnąłby, dopóki by ich nie przeczytał. A po przeczytaniu i tak by nie zasnął. Tak jak nie zasnęłam ja.
Dobrze by było, „żeby to, co się może wydarzyć, było dokładnie określone, żeby między jednym i...
2018-02-20
bookpani.blogspot.ch
No, i poszłam w tango. Petr Stančík ostro mnie przeczołgał, ciągając po praskich knajpach, burdelach oraz prosektoriach i każąc pożerać wzrokiem pieczone ślimaki z masłem truflowym, słodkie miłosne igraszki, a także wypatroszone zwłoki. Jego „Młyn do mumii” to hedonistyczno-mistyczna podróż po zakamarkach ludzkiego podniebienia, przyrodzenia i umysłu, która pozwala osiągnąć szczyt lingwistycznej rozkoszy. Palce lizać! Głównie od gorączkowego przewracania kartek.
Jeśli coś nazywa się „mistyczny gastro-porno thriller”, to oznacza tylko jedno: porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy zaczynacie to czytać, bo… nie będzie wam do niczego potrzebna. Możecie mieć za to niezachwianą wiarę w to, że zabawa będzie przednia.
Komisarz Durman kocha napychać brzuch, chędożyć niewiasty (głównie te przypadkowo spotkane albo lekkich obyczajów, co – rzecz jasna – się nie wyklucza) i łamać sobie głowę zagadkami kryminalnymi. Dokładnie w tej właśnie kolejności. Nic więc dziwnego, że kiedy na jego drodze – gdzieś między knajpą a burdelem – pojawi się „tajemniczo okaleczony trup”, zabije mu to ćwieka i wzmoże detektywistyczny apetyt. A ten rośnie w miarę jedzenia. To znaczy, czytania. Bo nabieramy go razem z komisarzem, który – otwierając śledztwo – otwiera przed nami podwoje XIX-wiecznej Pragi, a właściwie jej ciemnego oblicza. A że Durman ma ogromny apetyt, i to po równo na: krowie i dziewczęce policzki, przepiórcze i kobiece piersi oraz gęsie i damskie kupry, włóczymy się z nim głównie po oberżach i domach publicznych. Tam, gdzie raczej sami byśmy nie trafili bez wtajemniczonego przewodnika. Paradujemy po czeskiej stolicy w przededniu wojny austriacko-pruskiej, rozkoszując się wraz z komisarzem jadłem, napojem i kobiecym udem (choć jako czytelniczka wolałabym, rzecz jasna, męskie…), a równocześnie – za sprawą obecności sekretnej organizacji Ordo Novo Ordini, niemniej zagadkowych Czcicieli Srebrnej Kotki czy tajemniczego Pana – przyglądamy się odchodzącemu staremu światu i nieśmiałym zapowiedziom nowego porządku. Widzimy, jak odchodzi do lamusa papier gazetowy na rzecz rzyciowego i smakujemy nowego narkotyku ludzkości – cukru. A że śledztwo toczy się leniwie, bo komisarza Durmana bardziej zajmują kulinarne i seksualne eksperymenty, jak również platoniczne (sic!) uczucie do panny Libuszki Jedwabnej, mamy czas na przyjrzenie się temu niezwykłemu światu. I choć po drodze wstępujemy do egzaltowanego Paryża i robimy wypad do egzotycznego Meksyku, to i tak na koniec wracamy do Czech, żeby spokojnie doczekać zaskakującego końca całej historii. Oczywiście, od początku do końca grubymi nićmi szytej.
„Młyn do mumii” to przede wszystkim hołd złożony Pradze i czeskiemu humorowi. Bo chyba nikt nie miał wątpliwości, że Stančík robi nas w konia, prawda? Powieść jest jak wyborny koktajl gatunkowy; wstrząśnięty, zmieszany i polany grubą warstwą ironii. Czego tutaj nie ma! Jest powieść historyczna i grozy, podróżnicza i fantastyczna, detektywistyczna i erotyczna, a wszystkiemu patronuje wszechobecna groteska i przesada. W końcu już sama postać głównego bohatera to jawna kpina, jako że Durman to krzyżówka dystyngowanego Sherlocka Holmesa, wyuzdanego Casanovy, a także sprytnego detektywa Nicka Cartera z czechosłowackiej komedii „Adela jeszcze nie jadła kolacji”, który w tym doskonałym pastiszu kryminału stawia czoła krwiożerczej… roślinie. Co ciekawe, ta misternie utkana historia, z narracją stylizowaną na XIX-wieczne powieści, gdzie nie tyle istotna jest intryga, co sam sposób jej opowiedzenia, dotyka w gruncie rzeczy spraw metafizycznych, które wyzierają niekiedy spod groteski i hiperboli. Wtedy między zębami Durmana obok kości i chrząstek z mięsiwa zazgrzyta ziarno prawdy.
Jednak ta barwna i iście wybuchowa mieszanka potraktowanych z przymrużeniem oka faktów historycznych i naukowych, a także odniesień do innych niż literatura gałęzi sztuki, jak również rozbuchana i nieposkromiona jak apetyt Durmana na gęsie i damskie kupry fantazja autora, nie mogłaby wybrzmieć jak należy bez dobrego przekładu. A „Młyn do mumii” to kilkugodzinny lingwistyczny orgazm. Język powieści jest równie giętki i miękki co język, którym komisarz próbuje potrawki z piersi nietoperza i dziewiczych ust Libuszki Jedwabnej. Mięsisty i soczysty niebywale sugestywnie opisuje zarówno gastro- jak i pornoekscesy, a jednocześnie świetnie radzi sobie z archaiczną leksyką i urzeka karkołomnymi słowotwórczymi konstrukcjami. Już same tytuły rozdziałów to wyżyny lingwistycznej finezji. Mirosław Śmigielski mógłby – a mogę to śmiało powiedzieć, bo nie jest to moje pierwsze spotkanie z tym tłumaczem – przełożyć nawet czeską książkę telefoniczną, a i tak czytałoby się ją z zapartym tchem i wypiekami na twarzy.
Jeśli czujecie wilczy apetyt na kawał dobrej, niesztampowej literatury, dodajcie „Młyn do mumii” do swojego książkowego menu. Zapewniam, że będziecie jeść Stančíkowi z ręki.
bookpani.blogspot.ch
No, i poszłam w tango. Petr Stančík ostro mnie przeczołgał, ciągając po praskich knajpach, burdelach oraz prosektoriach i każąc pożerać wzrokiem pieczone ślimaki z masłem truflowym, słodkie miłosne igraszki, a także wypatroszone zwłoki. Jego „Młyn do mumii” to hedonistyczno-mistyczna podróż po zakamarkach ludzkiego podniebienia, przyrodzenia i umysłu,...
2017-12-11
bookpani.blogspot.ch
Tej książki nie polecam następującym osobom: ponurakom, sztywniakom i… będącym na diecie. A także tym, którym wydaje się, że natura stworzyła nastolatki jak Barbie i Kena – od głowy przez miejsca intymne aż po pięty z plastiku. O resztę się nie boję. Reszta pokocha tę książkę bezwarunkowo. Pod warunkiem, że ma choć odrobinę poczucia humoru.
Nick Twisp ma czternaście lat, pryszcze i wielki apetyt, przy czym ten ostatni dotyczy tak słodyczy, jak i seksu. Co poza tym? Nic ciekawego. Nick mieszka w apatycznym Oackland z rozwiedzioną mamą i jej coraz nowszymi (czytaj: młodszymi) partnerami, ma przyjaciela Lewusa (nie, to nie jest jego imię i nie, nie chodzi o to, że jest leworęczny…), którego życie (w każdym jego momencie) to piekło i kilka marzeń. Mianowicie, chciałby zmienić nazwisko na bardziej męskie, opanować sztukę przenoszenia całych akapitów jednym kliknięciem i jak najszybciej stracić cnotę, bo – póki co – nawet nie całował jeszcze kobiety, z którą nie byłby spokrewniony. Z tych trzech nastoletnich pragnień to właśnie ostatnie jest najbardziej niecierpiące zwłoki. Nick liczy na to, że urodzinowa „czternastka przyniesie jakąś poprawę”, bo „na razie jest równie fajnie jak przy zgniataniu jąder w imadle”. Ale ten młodzieniec o nieposkromnionym apetycie na słodycze i seks, który wierzy, że jego „jedyną nadzieją na nawiązanie intymnego kontaktu z kobietą jest zdobycie wielkiej fortuny”, to błyskotliwy i – wbrew pozorom – bardzo dojrzały jak na swój wiek chłopiec. Pasjonat literatury i informatyki, który podejrzewa, że może wyrosnąć na „niespotykanie jurnego pisarza-alkoholika”, ufa, że „świat byłby lepszym miejscem, gdyby wszystkie radiostacje zaczęły nadawać „My One and Only Love” Franka Sinatry przynajmniej przez godzinę więcej” i stanowczo za często używa klawisza funkcyjnego „szukaj”, żałując, że „życie nie ma klawisza F3”. Nick nie jest typowym nastolatkiem, ale jego rozterki są z pewnością bardzo nastoletnie. A że to bardzo ciekawy okres w życiu (i chyba każdy o tym wie), w książce bywa i śmiesznie, i strasznie. Zwłaszcza kiedy głowa toczy nieustanne potyczki z „cynglem pożądania”.
Pierwsza część kultowej trylogii „Youth in Revolt. The Journals of Nick Twisp” amerykańskiego humorysty C. D. Payne’a czekała na polski przekład ponad dwadzieścia lat. W międzyczasie telefony stacjonarne zostały zastąpione komórkami, a komputery IBM – laptopami. Tylko słodycze za bardzo się nie zmieniły. No, i buzujące hormony u nastoletnich chłopców, które każą naszemu pochłaniającemu Dickensa bohaterowi czytać „Davida Copperfleta” i „Wielkie plwociny”. Jak to zwykle w dzienniku bywa, świat oglądamy oczami narratora. A ten przybiera takie kształty, jakie dyktuje mu P.E. (Piorunująca Erekcja) naszego czternastoletniego bohatera. I tak jak Picasso sprowadzał rzeczywistość do figur geometrycznych, tak Nick widzi ją we freudowskich symbolach erotycznych. Nie ma chyba lepszego sposobu na pokazanie jej w całej okazałości niż za pomocą języka. A język, którym napisany jest dziennik Nicka, jest taki, jaki Freud mógł sobie tylko wymarzyć: żywy, soczysty, nasycony wysmakowanymi i bardzo celnymi skojarzeniami, pełen seksualnych podtekstów i smakowitych przejęzyczeń. Dzięki temu potyczki umysłu i ciała znajdują swój pełen wyraz w warstwie lingwistycznej. Nie byłoby jednak ani Nicka Twispa, ani C. D. Peyne’a, gdyby nie fenomenalny przekład Mirosława Śmigielskiego. To niebywała – i nieczęsto spotykana – sztuka przełożyć tak niesforny, naszpikowany idiomami i fantazyjnymi konstrukcjami słowotwórczymi język, a równocześnie – przy jego pomocy – dostosować realia lat dziewięćdziesiątych do współczesności. Jestem pewna, że nawet najbardziej uważnym czytelnikom mogą gdzieś umknąć jeansowe dzwony czy kasety magnetofonowe, bo tak bardzo postrzegamy historię Nicka jako dziejącą się w XXI w. Sprawić, żeby dziennik chłopca spisywany ponad dwadzieścia lat temu nie trącił myszką… Chapeau bas!
Ale myli się ten, kto myśli, że dziennik czternastoletniego Nicka zdominowała erekcyjno-ejakulacyjna perspektywa. Absurdalny humor w połączeniu z genialnym zmysłem obserwacyjnym Payne’a tworzy swoistą satyrę na amerykańskie społeczeństwo, a może nawet na każde po trosze społeczeństwo, w którym przychodzi dojrzewać nastolatkom. U Payne’a dostaje się wszystkim: egoistycznym rodzicom, niegrzeszących intelektem partnerom rozwiedzionych rodzicieli, pastorom o skłonnościach do pederastii, bigotom z rozkładem Armageddonu w ręku, wrednym starszym siostrom, przemądrzałym pannicom rozkochanym w literaturze francuskiej, a nawet brzydkim psom. No, i oczywiście, samemu Nickowi. Na szczęście nie od autora, bo ten patrzy na niego życzliwym okiem i nie każe trzymać rączek na kołderce, smaga za to biczem satyry tych, którzy zamieniają i tak bolesny okres w życiu naszego bohatera w piekło na ziemi.
Wszystkim, którzy chcą umrzeć szczęśliwi, polecam pierwszą część dzienników Nicka Twispa. Przeżyjecie małą śmierć. Ze śmiechu, rzecz jasna. Ja jej zakosztowałam, ale nie umarłam, dzięki czemu mogę pisać tę recenzję i czekać na kolejne części „Buntowniczej młodości”. Mam nadzieję, że pojawią się „punktualnie niczym poranna erekcja”.
Jest tylko jeden minus… Czytając te książkę, nie będziecie się mogli opędzić od zdrożnych myśli na temat dwóch „brzydkich” rzeczy na „s”: słodyczy i seksu. Chociaż z drugiej strony… Czy to faktycznie taki minus?
„Dziękuśka”, panie Payne. No, i panie Śmigielski.
bookpani.blogspot.ch
Tej książki nie polecam następującym osobom: ponurakom, sztywniakom i… będącym na diecie. A także tym, którym wydaje się, że natura stworzyła nastolatki jak Barbie i Kena – od głowy przez miejsca intymne aż po pięty z plastiku. O resztę się nie boję. Reszta pokocha tę książkę bezwarunkowo. Pod warunkiem, że ma choć odrobinę poczucia humoru.
Nick Twisp...
2017-12-03
bookpani.blogspot.ch
Zapomnijcie o skandynawskich kryminałach, amerykańskich thrillerach, nawet o samym Stephenie Kingu. Słowacki „Strach” mrozi krew w żyłach bardziej niż zima stulecia. Będziecie się bać i… prosić o więcej. Bo powieść Jozefa Kariki jest tak dobra, że aż strach.
Tę recenzję czytacie na własną odpowiedzialność. Podobnie jak książkę, której jest poświęcona. Kto się boi, niech nie czyta. Tego natomiast, kto się odważy po nią sięgnąć, mogę zapewnić, że po lekturze „Strachu” Jozefa Kariki będzie spać przy włączonym świetle, bo opowieść obudzi w nim demony, które nie pozwolą rozumowi zasnąć. Obiecujące, prawda?
Trzydziestokilkuletni Jożo Karsky wraca do rodzinnego Rużomberka. Właśnie stracił pracę, rozstał się z dziewczyną, z którą był przez wiele lat, i nie ma pomysłu, co dalej. Co prawda, w mieście nikt na niego nie czeka, ale powiedzieć, że nie czeka nic, byłoby kłamstwem. Jożo zastaje puste, przesiąknięte zapachem cebuli mieszkanie po rodzicach, najsroższą od dziesięcioleci zimę i mroczne wspomnienia z dzieciństwa, które w rodzinnym domu powracają ze zdwojoną siłą. Na dodatek jego przyjazd zbiega się z dziwnymi wydarzeniami w Rużomberku. Kiedy pierwsze dziecko zostaje uznane za zaginione, Jożo już wie, że to dopiero początek. Bo gdy temperatura spada, strach przybiera na sile. Wielkimi krokami zbliża się tajemnicze COŚ, które wydaje się dziwnie znajome. Jożo wraz ze swoją pierwszą miłością Haną oraz kolegami z dzieciństwa – Otą i Bohuszem będą musieli stawić czoła mrocznemu CZEMUŚ, które już raz ich dopadło, zabrało mu siostrę, a teraz powróciło i wszystko wskazuje na to, że nie spocznie, póki ich wszystkich nie przestraszy. Tym razem na śmierć.
Brzmi znajomo? Trochę tak, ale porównanie książki Kariki do powieści „To” Stephena Kinga byłoby zbytnim uproszczeniem, bo „Strach” kryje w sobie o wiele więcej warstw znaczeniowych, niż się to wydaje na pierwszy rzut oka. Jeśli myślicie, że głównym bohaterem tej książki jest Jożo, to się mylicie. Jest nim strach. To on towarzyszy nam od pierwszej strony i sprawia, że po ostatniej zostajemy na długo z otwartymi ustami. Bo autor po mistrzowsku operuje grozą. U Kariki przeraża dosłownie wszystko, nawet przedmioty codziennego użytku, o których nigdy byście nie pomyśleli, że mogą być groźne. Strach czai się wszędzie. Będzie powoli wchodził pod skórę, aż przeniknie do szpiku kości. A potem zostawi was zamarłych z szeroko otwartymi oczami. I w tym miejscu daję „Strachowi” 10/10 w skali Theorina*. Nie mogę więcej, bo to maksimum.
Strach, który serwuje nam Karika, jest jak narkotyk; budzi lęk, ale kusi, omamia, a w końcu uzależnia. Boimy się, jednak przewracamy kolejne strony. Aż po ostatnią, śmiertelną dawkę strachu, którą autor będzie chciał poczęstować swoich bohaterów. Czy my także zdecydujemy się ją przyjąć? Wszystko zależy od tego, jak postanowimy odczytać powieść Kariki. Bo „Strach” najmniej ma w sobie z Kinga, a najwięcej z Kafki, Freuda i egzystencjalistów francuskich: Sartre’a czy Heideggera. Nazwanie „Strachu” thrillerem albo horrorem to tylko ślizganie się po powierzchni znaczeń tej powieści. A ta jest kafkowską matnią, w której zdezorientowani i przerażeni bohaterowie plączą się i giną jak w pajęczej sieci. Jest freudowską psychoanalizą, która sięga do najciemniejszych zakamarków jaźni i penetruje najgłębsze pokłady podświadomości. Jest wreszcie parabolą, skupiającą jak w soczewce to wszystko, co przerażało egzystencjalistów. Bo tym, co łączy kafkowską, freudowską i heideggerowską filozofię, jest powoływanie się na tajemnicze COŚ, co niepokoi i przed czym nie da się uciec. Może to być kafkowska trwoga przed zagubieniem i samotnością, heideggerowski lęk przed śmiercią, która z pewnością kiedyś nastąpi, ale jeszcze nie teraz, albo freudowska obawa przed głębinami podświadomości, niedającymi się ani przemierzyć, ani tym bardziej w pełni poznać. A i to pewnie nie wyczerpuje wszystkiego, co kryje w sobie powieść Kariki, bo „Strach” to powieść wieloznaczna, pozwalająca na mnogość interpretacji. Chcecie zobaczyć w niej horror czy thriller? Proszę bardzo. Powieść egzystencjalną? Śmiało! A może filozoficzną? Nie widzę przeszkód. Karika daje możliwość dostrzeżenia w niej, co tylko chcecie. Bo siłą „Strachu” jest to, że nie opiera się na jakiejś abstrakcyjnej trwodze, ale na twoim, czytelniku, lęku. Tajemnicze COŚ jest tym, co ty sam uznasz za strach. A właściwie – jak go sobie wyobrażasz. I to od ciebie zależy, czy stawisz mu czoło jak Jożo, czy odłożysz książkę i uciekniesz.
Mnie powieść porwała tak, jak tajemnicze COŚ porwało w niej dzieci. I nie, nie ulżyło mi, że to tylko fikcja. Bo fikcją ta książka na pewno dla mnie nie jest. Najadłam się „Strachu”. Był smaczny. Strasznie.
* „Efekt Theorina”/„Skala Theorina” – stworzony na mój własny użytek termin, pochodzący od nazwiska ulubionego autora thrillerów. Oznacza on zabieg polegający na tym, że autor tak myli tropy i manipuluje napięciem, że czytelnik już nie wie, czy to, co się dzieje w książce, dzieje się naprawdę, czy tylko w głowie bohaterów, a może w głowie jego samego. Zgodnie z powyższą definicją, dziesięciostopniowa skala Theorina odpowiada skali napięcia i grozy w powieści.
bookpani.blogspot.ch
Zapomnijcie o skandynawskich kryminałach, amerykańskich thrillerach, nawet o samym Stephenie Kingu. Słowacki „Strach” mrozi krew w żyłach bardziej niż zima stulecia. Będziecie się bać i… prosić o więcej. Bo powieść Jozefa Kariki jest tak dobra, że aż strach.
Tę recenzję czytacie na własną odpowiedzialność. Podobnie jak książkę, której jest poświęcona....
2014-05-06
www.bookpani.blogspot.ch
Najplastyczniejszym opisem chleba jest opis głodu – pisał Tadeusz Różewicz. Po przeczytaniu książki Irit Amiel „Życie. Tytuł tymczasowy” śmiało mogę powiedzieć, że najplastyczniejszym opisem życia jest śmierć.
Irit Amiel opowiadała nam już historię Zagłady, ocalenia i osmalenia w swojej poezji i swoich opowiadaniach, tym razem jednak idzie o krok dalej; wpuszcza nas do najbardziej intymnych zakamarków swojej pamięci, która niczym kalka odbija przeszłość i utrwala ją na kartach książki. Żeby „jeszcze w ostatniej chwili, fotografując teraźniejszość, wyświetlić stare negatywy”.
Historia opowiadana przez Irit Amiel przywodzi na myśl biblijną opowieść o podróży do Ziemi Obiecanej. Ale podróż Irenki Librowicz, Krysi Hankiewicz/Iwańczak i Irit Amiel to ucieczka z ukochanej polskiej ziemi, która przez wojnę stała się domem niewoli. A właściwie to ucieczka z życia do życia.I do jeszcze innego życia. Bo życie Irit Amiel wyznaczają trzy daty. Daty potrójnych narodzin: tych wyznaczonych metryką, tych pokrywających się z datą ucieczki z getta na aryjską stronę, wreszcie tych, które nastąpiły wraz z postawieniem stopy na nowej ziemi. Ziemi Obiecanej dla każdego Żyda. Ta podróż, linearna dla czytelnika, jest dla autorki podróżą wstecz: od teraźniejszości do Genesis. Przez wszystkie przeżyte życia. A każde z tych żyć to życie tymczasowe. Dopóki Irena nie stanie się Irit i nie znajdzie swojego miejsca na ziemi. Tyle tylko, że każde z poprzednich żyć i tak będzie się w niej toczyć; płynąć równoległymi nurtami razem z obecnym.
Narracja prowadzona jest od początku do końca w drugiej osobie. Jak gdyby autorka autobiografii patrzyła na siebie z boku. „Skąd to wszystko wiem? Przecież ty zawsze jesteś we mnie. Przecież jesteśmy we mnie wszystkie. W każdym wieku i w każdej sytuacji. Jak taka rosyjska babuszka” – pisze autorka. Ciekawy to zabieg. Z jednej strony patrzymy na małą Irenkę, dorastającą Irenę (a właściwie Krysię – jak ma wpisane w aryjskich papierach), wreszcie młodą Irit budującą nową ojczyznę oczyma Irit Amiel. Z drugiej jednak strony taka perspektywa narracyjna pozwala spojrzeć na jej historię oczyma każdego z nas. Przez zwracanie się per „ty”, autorka ustawia czytelnika w miejscu bohaterki. I to ja jestem Irenką przeciskającą się przez dziurę getta, gdzie obok mąki i kartofli szmuglowano ludzkie życie. I Krysią Iwańczak z woreczkiem na piersi, w którym kryje się fałszywa metryka i góral na przekupienie szmalcownika. I Irit z kibucu, budującą baraki mieszkalne nad Morzem Śródziemnym.
Jak opisać Zagładę? Jak opisać życie po Zagładzie? Jak opisać życie ocalone? Osmalone?
Irit Amiel opisuje najprościej. Odtwarza na bieżąco to, co pamięta, niekiedy jednym – wydawać by się mogło błahym – szczegółem, mówiąc więcej niż powiedziałaby za pomocą tysiąca słów: a to przywołując teksty piosenek z dzieciństwa, to znowu sugestywnie opisując smak pomarańczy znalezionej na siedzeniu autobusu w nowej ojczyźnie, gdzie nikt nie czekał na nią z otwartymi ramionami.
Równocześnie proza Irit Amiel to proza silnie naznaczona kobiecą perspektywą. Wojna nie wojna, kobieta zawsze pozostaje kobietą. Która dostanie w prezencie na trzynaste urodziny tomik wierszy i menstruację, która nie da o sobie znać przez dwa lata. Z głodu, strachu i tęsknoty. Która, ukrywając się pod łóżkiem przed Niemcami, będzie czytać „Małżeństwo doskonałe” i poczuje się wreszcie – mniej więcej – uświadomiona. Która będzie oglądać w lustrze swoje łydki, kiedy usłyszy w szkole, że „żydówy mają zawsze takie grube nogi”. Która będzie się upajać wonią pachnącego solą morską młodzieńca w obozie dipisów na Cyprze. I kochać się z Chuzym, mężczyzną, który zostanie jej mężem, na plaży swojej nowej ojczyzny. Subtelna kobiecość przeziera przez wszystkie, nawet te najbardziej mroczne wspomnienia: śmierci, rozpaczy i tęsknoty.
Choć historii Irit Amiel wysłuchujemy po polsku, z ostatnich rozdziałów dowiemy się, że podwójna perspektywa czasowa znajdzie u autorki swój wyraz także w dwugłosie językowym. Polski i hebrajski – język dawnej i nowej ojczyzny. Irit Amiel jest „zakochana w szeleszczącej, bogatej polszczyźnie, a jednocześnie zafascynowana precyzyjnym i skondensowanym hebrajskim”. Ale to polski łączy ją z dawnym życiem.
I nie może z niego zrezygnować, bo – jak pisze – „człowiek emigruje z kraju, ale trudno mu wyemigrować z języka”. I dlatego właśnie po polsku Irit Amiel z ciepłą ironią opowiada zarówno o tym, że mimo troski rodziców związanych z unikaniem brzydkich słów, sama „całe życie będzie lubiła kląć we wszystkich językach”, jak i o tym, że „dopiero po wielu dziesięcioleciach Szoa staje się w Nowym Kraju sexy”.
Życie to tytuł tymczasowy. Przejściowy. Można przeżyć trzy życia. Można – tak jak Irit Amiel – żyć równolegle w dwóch: tym z czasów Zagłady i tym już po ocaleniu. Pamiętając, że to wszystko jest tylko na chwilę. Dlatego powstaje ta książka. Żeby „fotografując teraźniejszość, wyświetlić stare negatywy”. Chociaż jak sama autorka przyznaje: „Z początku nie możesz pisać, bo namiętnie pragniesz żyć. Po prostu żyć. Jeść i pić do syta, kochać.” Ale udaje jej się. „I tylko trzeba być bardzo ostrożnym, skromnym i cichym, i nie zapomnieć ani przez chwilę, że się jest człowiekiem ocalonym dziwnym zbiegiem okoliczności z milionowej masy, że się jest tylko narzędziem, bo znów zupełnie przypadkowo ma się tę umiejętność opowiedzenia tego, o czym inni myślą”. Przeciwwagą dla Zagłady, która ani na chwilę nie daje o sobie zapomnieć, jest życie, i to we wszystkich jego przejawach. Życie smakuje jak gorąca zalewajka z pajdą suchego chleba po ocaleniu, jak suchary i zimne kartofle na statku płynącym do nowej ojczyzny, jak słodkie pomarańcze i letnie pomidory przegryzane w przerwie śniadaniowej w kibucu. Ma zapach świeżego morskiego powietrza i pachnącego solą męskiego ciała. Mimo że życie na kartach książki toczy się zawsze w cieniu Zagłady. Bo jak idzie się suchym białym piaskiem nad brzegiem morza, to się myśli o stopach ojca ubrudzonych wapnem, którym wysypane były podłogi wagonów pędzących prosto do Treblinki.
Ta książka to tryumf życia. Mimo wszystko. I ponad wszystko. „Więc trzeba żyć, budować Nowy Kraj, stworzyć nową rodzinę, trzeba te swoją niemoc zamienić w moc. (…) Okazuje się, że można bardzo dużo. Tylko pytanie, za jaką cenę”. Ale jak powiedział Marek Edelman „każde życie stanowi dla każdego całe sto procent, więc może ma to jakiś sens”. I ja ten sens odnajduję u Irit Amiel.
www.bookpani.blogspot.ch
Najplastyczniejszym opisem chleba jest opis głodu – pisał Tadeusz Różewicz. Po przeczytaniu książki Irit Amiel „Życie. Tytuł tymczasowy” śmiało mogę powiedzieć, że najplastyczniejszym opisem życia jest śmierć.
Irit Amiel opowiadała nam już historię Zagłady, ocalenia i osmalenia w swojej poezji i swoich opowiadaniach, tym razem jednak idzie o krok...
2017-10-01
www.bookpani.blogspot.ch
To na pewno nie jest książka dla każdego. Pozbawieni poczucia humoru mogą ją sobie od razu darować. Byłaby to wielka krzywda dla tej powieści, gdyby wpadła w ręce takich czytelników. Pozostali niech natychmiast przestaną czytać, co piszę, i biegną do księgarni po „Uczniów Cobaina” Miroslava Pecha. Bo warto. Dawno nie czytałam tak doskonałej językowo (ukłony w stronę tłumacza), dowcipnej (do granic wytrzymałości przepony) i błyskotliwej powieści. Panie Pech, może pan sobie pogratulować. Zabrałam pana do łóżka na jeden wieczór, a został tam pan do dziś.
„Jestem dzieckiem Czarnobyla” – mówi o sobie narrator. Co to oznacza? Ano to, że należy do pokolenia urodzonych w latach osiemdziesiątych, czyli tych, którzy słuchali Nirvany, kupowali podróby conversów i wyobrażali sobie, że pewnego dnia zostaną kimś z plakatu nad swoim łóżkiem. Na przykład Rockym Balboą. Albo Kurtem Cobainem, który zresztą patronuje tej książce. Ja też jestem dzieckiem Czarnobyla, dlatego Miroslav Pech powinien bać się takich czytelników jak ja. Bo to oni właśnie będą najsurowszymi krytykami, którzy dostrzegą wszelki fałsz. Ale autor bać się nie musi. Po pierwsze sam jest z tego pokolenia, więc wie, o czym pisze. Po drugie – pisze wyśmienicie, więc nic mu nie grozi. Przynajmniej z mojej strony.
Główny bohater, bezimienne „dziecko Czarnobyla”, wychowuje się w małym czeskim miasteczku. „Do szkoły chodzić nie lubię, bo nie mogę tu oglądać telewizji” – przyznaje. Z kolegami bawi się w wywoływanie duchów, które dziwnym zbiegiem okoliczności odbywa się przy pomocy zwędzonych rodzicom papierosów. Nie znosi, kiedy w filmach ludzie znęcają się nad zwierzętami, jak na przykład w obrazach: „Uwolnić orkę” czy „Beethoven”. Cierpi też, kiedy potwór z „Obcego” ginie. Ćwiczy ciosy Bruce’a Lee i próbuje pomóc koleżance z podwórka nauczyć pozbawionego genitaliów (przez fabrykę, rzecz jasna) Kena, jak zrobić dzieci dwóm lalkom Barbie. Oczywiście, najpierw sami muszą się dowiedzieć, jak to się robi, co – jak łatwo się domyślić – kończy się fiaskiem i burą od mamy. Jedno, co wiemy na pewno, to że nasz bohater chce zostać jakąś (jakąkolwiek) gwiazdą i ma nadzieję, że „nigdy nie będzie musiał pracować na trzy zmiany”. Tak rodzi się pomysł na założenie kapeli. I to niejednej. Bo – jak powszechnie wiadomo – „każdy dobry zespół powinien się rozpaść”. Droga naszego bohatera do sukcesu nie jest jednak usłana różami. W międzyczasie dowiaduje się, że w XX wieku nikt już nie pisze tekstów odręcznie, a „John (Lennon) nie był Chińczykiem, tylko miał wadę wzroku”. Poznaje też smak taniej „octówki”, marihuany, grzybów halucynogennych i mnóstwa innych używek, chętnie bierze udział w rozmaitych zadymach. W najmniej oczekiwanym momencie do jego drzwi puka proza życia w postaci zawodówki, która ma z niego zrobić kucharza-kelnera. Nasz bohater poddaje się, bo „każda gwiazda rocka musi od czegoś zacząć”, a „każdy, prawdziwy muzyk powinien się zabić”, jednak „ma nadzieję, że dzięki skoliozie będzie mógł kiedyś pójść na rentę, bo zamierza poświęcić się pracy intelektualnej i symulanctwu”. Towarzyszmy mu i śledzimy jego przedziwne przygody przez cały okres dojrzewania, aż do przekroczenia progu dorosłości. Takiej z prawdziwego zdarzenia, z pracą, porannym wstawaniem, rachunkami do opłacenia i co najmniej minimalnym poczuciem odpowiedzialności. „Zostałem młodym seniorem” – informuje nas bohater. Czy uda mu się jednak nie umrzeć „przy sraniu, jak Elvis”, ale zostać gwiazdą, jakiej świat nie widział? Tego nie zdradzę.
„Uczniowie Cobaina” to nie tylko groteskowy obraz pokolenia „dzieci Czarnobyla”, ale też literacki rollercoaster, do którego wsiadamy i pędzimy na złamanie karku przez absurdalne opisy, błyskotliwe dialogi i wszystkie rodzaje komizmu. Ten ostatni na pewno przypadnie do gustu wielbicielom „Latającego Cyrku Monthy Pythona”. Język Pecha jest soczysty, mięsisty i giętki. Autor bawi się nim na wszelkie możliwe sposoby, a tłumacz w niczym nie ustępuje mu w tej zabawie. Tak jak Pech nie boi się eksperymentować z językiem, tak bez obaw podejmuje wszystkie trudne albo niewygodne tematy, które bezpośrednio wiążą się z opisywanym przez niego okresem dojrzewania. Seksualność, używki czy przemoc nie są dla niego żadnym tabu. Świetnie sobie zresztą radzi z ich kreśleniem. Nie ma też oporów przed przedstawianiem wstydliwych czy drastycznych historii. Paradoksalnie robi to w tak zabawny i wysmakowany sposób, że każda żenująca bądź obrzydliwa historyjka zamienia się w barwną i dowcipną anegdotę. Niesprawiedliwością byłoby jednak posądzać Pecha o to, że pisze sobie a muzom, a jego jedynym celem jest zabawianie czytelnika językowymi popisami i dostarczanie mu okazji do śmiechu. Autor w sposób lekki i dowcipny, ale też z brutalną szczerością, obnaża dramat (także swojego) pokolenia, które wydaje się zadawać sobie to samo pytanie, co główny bohater: „Czy to moja wina, że muszę kimś zostać?”. Presja, żeby odnieść (jakikolwiek) sukces, utożsamianie go ze szczęściem, ciągłe udawanie kogoś innego, obawa przed byciem sobą, wreszcie zderzenie wyobrażeń z rzeczywistością – te wszystkie dylematy ukryte zostają w „Uczniach Cobaina” pod nie taką wcale grubą warstwą ironii i absurdu. „Ja jestem wariatem, bo nie mam odwagi zachowywać się, jakbym chciał” – mówi nasz bohater. Śmiejemy się, ale i gryziemy palce. Jak to w życiu.
Jak dla mnie – Miroslav Pech rozbił bank. Napisał książkę błyskotliwą, dowcipną, będącą językowym majstersztykiem, a równocześnie mówiącą gorzką prawdę o rzeczach ważnych dla każdego z nas, nie tylko dla pokolenia „dzieci Czarnobyla”. No i jest autorem najlepszej, moim zdaniem, sceny łóżkowej od czasów… ech, po prostu najlepszej.
„Rano się we mnie zakochała. Bo zapytałem, czy chce zobaczyć coś nietypowego, coś, czego jeszcze nie widziała. Przytuliła się do mnie i powiedziała, że tego właśnie pragnie. Odkryłem więc kołdrę i pokazałem jej swoją płaską stopę”.
www.bookpani.blogspot.ch
To na pewno nie jest książka dla każdego. Pozbawieni poczucia humoru mogą ją sobie od razu darować. Byłaby to wielka krzywda dla tej powieści, gdyby wpadła w ręce takich czytelników. Pozostali niech natychmiast przestaną czytać, co piszę, i biegną do księgarni po „Uczniów Cobaina” Miroslava Pecha. Bo warto. Dawno nie czytałam tak doskonałej...
2017-10-29
www.bookpani.blogspot.ch
Niełatwo mnie przestraszyć. Ostatnim autorem, któremu się to naprawdę udało, był Johan Theorin, którego „Nocna zamieć” sprawiła, że – siedząc w pustym mieszkaniu – bałam się kichnąć, żeby nie usłyszeć nagle „na zdrowie!”. Jednak S. K. Tremayne, autor „Bliźniąt z lodu”, też napędził mi niezłego stracha, bo – jak twierdzi Theodore Fontane – „najgorsze jest to, co człowiek sobie wyobraża, to czasem gorsze niż wszystko”.
„Efekt Theorina” to stworzony na mój własny użytek termin, pochodzący od nazwiska ulubionego autora thrillerów. Oznacza on zabieg polegający na tym, że autor tak myli tropy i manipuluje napięciem, że czytelnik już nie wie, czy to, co się dzieje w książce, dzieje się naprawdę, czy tylko w głowie bohaterów, a może w głowie jego samego. To właśnie za pomocą „efektu Theorina” badam zawartość dreszczu w dreszczowcu. A w powieści S. K. Tremayne’a (a właściwie Seana Thomasa) efekt ten pojawia się nad wyraz często. Autor nie potrzebuje biegających z nożem psychopatów, żebyśmy poczuli się nieswojo. Bo na tym polega siła thrillera, który już w swojej etymologii (ang. thrill – dreszcz, to thrill – elektryzować, wywoływać dreszcze), zakłada, że ma nas nie przerażać (to zadanie horroru), ale sprawić, żebyśmy poczuli lekkie mrowienie na karku i zaczęli oglądać się przez ramię, nawet kiedy jesteśmy sami w domu. I to się udało Tremayne’owi znakomicie.
Kirstie i Lydia to bliźniaczki jednojajowe, których nie są w stanie odróżnić nawet rodzice. Kiedy jedna z nich spada z balkonu i ponosi śmierć na miejscu, rodzinę Moorcroft czeka okres zdającej się nie mieć końca traumy. Żeby odciąć się od bolesnych wspomnień, Angus i Sarah decydują się wyjechać z Londynu i zamieszkać z córką w odziedziczonym po babci Angusa domu na niemal odciętej od świata szkockiej wyspie. Niestety, to, co wydaje się startem nowego życia, okaże się początkiem kolejnego koszmaru, kiedy Kirstie zacznie zapewniać rodziców, że jest Lydią, a oni pomylili się podczas identyfikacji zwłok.
Od tego momentu napięcie narasta. Razem z rodzicami bliźniaczek zaczynamy zadawać sobie kluczowe pytanie, na ile możliwa była tragiczna w skutkach pomyłka i próbujemy ustalić, która z bliźniaczek tak naprawdę nie żyje. S.K. Tremayne co chwilę myli tropy, podsuwając nam możliwe rozwiązania tej zagadki, ale kiedy jesteśmy już blisko rozwikłania tajemnicy Kirstie i Lydii, okazuje się, że to (po raz kolejny) fałszywy ślad. Autor stopniuje napięcie, chociaż niekiedy zdarza mu się gubić tempo. Na szczęście chwilę później orientuje się i znów przykuwa uwagę czytelnika kolejnym detalem mającym na celu rozstrzygnięcie najważniejszego dylematu powieści: która z dziewczynek zginęła. Oczywiście, zaraz i tak się dowiemy, że to następny błędny trop. A że wszystko tak naprawdę rozgrywa się na poziomie dialogów między rodzicami a ich córką, a także między nimi samymi, zaczynamy gubić się we własnych podejrzeniach. Czy Kirstie mówi prawdę? A może z jakichś powodów konfabuluje? Czy rodzice mogą zaufać swojej córce? A sobie? Spirala wzajemnych pomówień, oskarżeń i wątpliwości nakręca się, a czytelnik zaczyna odnosić wrażenie, że już nie tylko bohaterom miesza się w głowie, ale też jemu samemu.
Autorowi udało się z jednej strony stworzyć przekonujący dramat psychologiczny, będący szczegółowym studium straumatyzowanej po śmierci dziecka rodziny, z drugiej zaś zbudować atmosferę porażającej niepewności i grozy, przywołującej na myśl „Dziecko Rosemary” Iry Levina. Czytelnik jest bez przerwy pełen wątpliwości: czy to, co dzieje się w książce, dzieje się naprawdę, czy to może projekcja zrozpaczonych rodziców, próbujących poradzić sobie z traumą po śmierci córki, a może jego własna wizja tego, co mogło się wydarzyć? Tremayne buduje napięcie na wszelkich możliwych poziomach i we wszystkich dostępnych obszarach. Stary dom na opuszczonej szkockiej wyspie, identyczne, nierozpoznawalne nawet dla rodziców bliźnięta, domysły rodziców i ich obsesyjna próba ustalenia, która jest którą, wzajemne animozje i sekrety rzucające tak światło, jak cień na ich relacje i prawdę o dziewczynkach – to wszystko działa na wyobraźnię. A o naszą wyobraźnie tu przecież chodzi. I o to, żebyśmy sami odpowiedzieli sobie na pytanie: co – naszym zdaniem – właściwie się wydarzyło. To trochę jak z konkursem na miss piękności: nie chodzi o to, żeby wybrać najpiękniejszą, ale żeby którąś okrzyknąć najpiękniejszą. I tak jest z „Bliźniętami z lodu”. Autorowi nie chodzi wcale o pokazanie nam prawdy, ale o to, byśmy prawdą nazwali to, co za nią uważamy.
Jeśli „Dziecko Rosemary” wywołało u was ciarki na plecach, to dzięki „Bliźniętom z lodu” też poczujecie mrowienie na karku. Bez względu na to, czy będzie to długi zimowy wieczór czy letnie popołudnie, książka będzie mrozić krew w żyłach i herbatę w kubku.
www.bookpani.blogspot.ch
Niełatwo mnie przestraszyć. Ostatnim autorem, któremu się to naprawdę udało, był Johan Theorin, którego „Nocna zamieć” sprawiła, że – siedząc w pustym mieszkaniu – bałam się kichnąć, żeby nie usłyszeć nagle „na zdrowie!”. Jednak S. K. Tremayne, autor „Bliźniąt z lodu”, też napędził mi niezłego stracha, bo – jak twierdzi Theodore Fontane –...
bookpani.blogspot.ch
Mam problem z „Tak czy inaczej” Johna Cleese’a. Polega on na tym, że kocham autora miłością ślepą, głuchą i… niepiśmienną. Bo jak pisać o kimś, kogo się wielbi, nie robiąc tego na klęczkach? Na szczęście wiem, że on by sobie tego na pewno nie życzył. Więc będzie nie na klęczkach, za to po montypythonowsku.
„Gdybym nie wszedł do „Monty Pythona”, pewnie - zgodnie z pierwotnym planem - skończyłbym studia i został księgowym, może adwokatem, miał uroczy dom na przedmieściach, uroczą żonę i urocze dzieci oraz członkostwo w elitarnym klubie osiedlowym, a później popełniłbym samobójstwo” – zwierzył się Cleese Terry Gross i… milionom słuchaczy podczas audycji na żywo. Rozumiem go. Gdybym nie poznała „Monthy Pythona”, też bym pewnie tak skończyła. Nie mówię o żonie, ale reszta mniej więcej się zgadza. Dzięki Cleese’owi i Pythonom odkryłam, że nie jestem sama. Że jest nas więcej. I że nie musimy się ukrywać. My, ludzie z absurdalnym, purnonsensowym i czarnym (aż po makabrę) humorem. Z pełną świadomością i ze wszystkiego tego konsekwencjami muszę wyznać, że to odkrycie odmieniło moje życie. Może powinnam wysłać autorowi „Tak czy inaczej” kosz kwiatów z tej okazji? A może… ser? W końcu o mały włos John Cleese nie nazywałby się… Cheese. Gdyby tylko jego ojciec miał większe niż syn poczucie humoru i nie bał się drwin ze strony kolegów z wojska i z tego tytułu nie pozbawił się jednej litery w nazwisku... Nie miałabym nic przeciwko, gdyby Cleese nazywał się Cheese. W końcu i Cleese, i cheese wywołują ten sam spazmatyczny śmiech.
Kto mógłby napisać o najlepszym brytyjskim komiku XX w. lepiej niż on sam? Otóż to. Nikt. Już po pierwszym zdaniu „Tak czy inaczej” wiadomo, że to ON. Facet, który przyszedł oddać martwą papugę, sir Lancelot, Drugi Rycerz Gadający o Jaskółkach, Trzeci Wieśniak, Krwawy Dirk, Basil z „Fawlty Towers”, Archie Leach z „Rybki zwanej Wandą” czy Rollo Lee z „Lemura zwanego Rollo” (o którym Cleese chciałby zapomnieć, zupełnie jak o swoim trzecim małżeństwie), etc. No, bo któż witałby swoich czytelników wyznaniem: „nie urodziłem się, by zostać macho, i bez słowa skargi pogodziłem się ze swoją niemęskością”? Ci, którzy doskonale znają Cleese’a z „Monty Pythona” czy „Fawlty Towers”, od pierwszych stron poczują się jak w domu. Bo autor mówi do nas z kart swojej biografii (w świetnym przekładzie Łukasza Praskiego) zupełnie tak samo jak swego czasu przemawiał z telewizora, przedstawiając kolejny skecz. W ten oto sposób otrzymujemy nie tylko zabawną, ale też inteligentną, błyskotliwą i soczystą (tak, tak, słowo „soczysty” – idąc za radą anglistów z podstawówki Cleese’a – powinno się pojawić w tym miejscu, gdyż jest „oznaką talentu twórczego”) opowieść nie tylko o samym Basilu Fawlty czy – jak kto woli – Drugim Rycerzu Gadającym o Jaskółkach, ale także o tym, jak trudnym (i niebezpiecznym) zadaniem jest rozśmieszanie ludzi. A John Cleese wie o tym jak nikt. Jako drugi – po Peterze Cooku – „najsłynniejszy komik wszech czasów” i pierwszy, który powiedział słowo „fuck” na (brytyjskiej) wizji. I o tym w gruncie rzeczy jest ta książka; o słodko-gorzkim losie brytyjskiego komika, który odważył się uczynić ze śmiechu, absurdu i purnonsensu sztukę. W końcu, jak stwierdziła córka Cleese’a, „komik ma dużo wspólnego z matadorem. Ocenę swojej pracy dostaje tak błyskawicznie, że nie ma sensu z nią dyskutować”.
Cleese nie byłby sobą, gdyby nie opowiadał o sobie samym z przymrużeniem oka. Dlatego dowiadujemy się o męczarniach chłopca, którego „główny kłopot polegał na tym, że był nie tylko małym chłopcem, ale też bardzo wysokim małym chłopcem”, czyli „metrem osiemdziesiąt przeżutego sznurka”, będącym synem starszych, nadopiekuńczych rodziców, co pozwalało mu pozostawać przez bardzo długi czas mięczakiem. Do tego synem matki cierpiącej na omnifobię, czyli bojącej się wszystkiego, co tylko można sobie wyobrazić. Poznajemy jego rozczarowanie angielskim systemem edukacji, który przedkładał znajomość Starego Testamentu i czasów w języku łacińskim nad praktycznymi umiejętnościami i pierwszą porażkę aktorską, kiedy to zagrał Lucyfera w trykocie, odsłaniającym jego pajęcze odnóża, wzbudzając tym samym u widowni zamiast przerażenia gromki śmiech. Przede wszystkim jednak dowiadujemy się, jak Cleese próbował przekuć swój niezwykły dar rozbawiania ludzi w zawód, z którego mógłby (wy)żyć i jak trudno mu było odnaleźć się wśród ludzi niemających poczucia humoru, czyli większości („(…) jeśli unikałem ironii, rozmowa płynęła dość swobodnie, mimo ubóstwa treści”).
John Cleese sprawnie i z wdziękiem, okraszonym rzecz jasna kpiną, i to głównie z siebie samego, wiedzie nas przez meandry swojej biografii: od mięczakowatego dryblasa w trykocie do jednego z największych komików na świecie. Ci, którzy wiedzą, kim jest Cleese i co to „Monty Python”, przeżyją niezapomnianą i absurdalną przygodę, która kończy się co prawda dość wcześnie, bo na latach 70., ale odsłoni kulisy nie tylko powstawania skeczy Pythonów, ale także zmagania się ludzi chcących rozbawiać świat z… resztą świata. Ci, którzy nie wiedzą, kto to Cleese i co to „Monty Python”, niech nawet nie zawracają sobie głowy tą książką. Bo skoro nie wiecie, kto zacz, to znaczy, że musielibyście czytać tę biografię z pominięciem ironii. A wtedy narracja popłynie swobodnie, mimo ubóstwa treści.
„Poczucie humoru to oznacza zdrowego punktu widzenia” – zapewnia Cleese, czyli Basil Fawlty, Trzeci wieśniak i facet przychodzący do sklepy, żeby oddać martwą papugę. Myślicie, że to głupie? „Smutne w prawdziwej głupocie jest to, że nie można z nią absolutnie nic zrobić”. Czego nie można powiedzieć o humorze.
bookpani.blogspot.ch
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toMam problem z „Tak czy inaczej” Johna Cleese’a. Polega on na tym, że kocham autora miłością ślepą, głuchą i… niepiśmienną. Bo jak pisać o kimś, kogo się wielbi, nie robiąc tego na klęczkach? Na szczęście wiem, że on by sobie tego na pewno nie życzył. Więc będzie nie na klęczkach, za to po montypythonowsku.
„Gdybym nie wszedł do „Monty Pythona”, pewnie...