-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński6
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać9
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2024-05-19
2024-05-16
Siłą autobiografii Mayi Angelou jest styl pisania, którym operuje i który w mistrzowski sposób przełożyła Elżbieta Janota. Nie spotyka się prawie nigdy, a jednak jest właśnie ten wyjątkowy wyjątek, by ktoś podzielił swoją autobiograficzną opowieść na siedem części, a niedawno na rynku polskim ukazała się część trzecia.
Znając już dzieciństwo i nastoletnie czasy z życia Mayi chronologicznie poznajemy jej bardzo wczesne dorosłe lata, bo książka zaczyna się w momencie, gdy autorka ma 21 lat. Dygresja, która mi towarzyszy przez całą tę książkę jest taka, że łapię się na tym jak młoda była Angelou w stosunku do tego co zdążyła już przeżyć.
Jej historia nie jest łatwa pod względem doświadczeń, z którymi się mierzy, a wszystko to utrudnia jeszcze fakt bycia ciemnoskórą osobą w latach 50. XX wieku w Ameryce, gdy raptem pokolenie dziadków zmagało się z niewolnictwem. Nosi ze sobą brzemię przodków, ale i powoli zmieniającego się świata pod tym względem.
Gdy w książkach trafiam na wątki związane z muzyką i tańcem to jestem usatysfakcjonowana, więc jakie było moje zdziwienie, gdy spora większość tej książki dotyczy właśnie tego wycinka z życia Mayi Angelou, gdy była świetną piosenkarką i tancerką. Oczywiście Maya nie byłaby sobą, gdyby nie przekazała tego momentu z odpowiednią dozą nie tylko radości z bycia na scenie i robienia co się kocha, ale i udręki, która wiążę się z tym, że wyjeżdżając na zagraniczne tournée musi zostawić syna. Uczucia, które jej towarzyszą nie są takie oczywiste i za to też z wielką chęcią oddaję się przygodzie jakim jest poznawanie jej życia, bo potrafi przyznać się do swoich niedoskonałości, które przecież każdemu się zdarzają.
Szczerość tej książki obok stylu przekazu jest jej największym atutem. Fascynujący świat muzyki i amerykańskiego musicalu lat 50. XX wieku będzie gratką dla wszystkich, których taki temat interesuje.
Siłą autobiografii Mayi Angelou jest styl pisania, którym operuje i który w mistrzowski sposób przełożyła Elżbieta Janota. Nie spotyka się prawie nigdy, a jednak jest właśnie ten wyjątkowy wyjątek, by ktoś podzielił swoją autobiograficzną opowieść na siedem części, a niedawno na rynku polskim ukazała się część trzecia.
Znając już dzieciństwo i nastoletnie czasy z życia...
2024-05-14
Nieraz pisząc o komediach wysnuwałam tezę, że łatwiej większe grono zasmucić niż rozśmieszyć, bo jakby się nie patrzeć to smuci nas w sporej większości to samo, ale śmieszą nas przeróżne sytuacje.
Paweł Piliszko w swoim debiucie „Przepraszam, bo ja pierwszy raz” postanowił z przymrużeniem oka przedstawić swój własny pobyt w sanatorium. Autor w zabawny sposób określił ten fakt w postaci wyprawy jak na obcą planetę Sanatorię, a ludzi, którzy tam przebywali Sanatorianinami. Jakbyście się zastanawiali w jakiej galaktyce znajduję się ta planeta to daję znać, że galaktyka Dom Zdrojowy. 😉 Brzmi abstrakcyjnie, prawda?
Jednak w moich oczach ten pomysł się broni, bo jego całościowe wykonanie było naprawdę błyskotliwe. Autor świetnie odnalazł się w tej konwencji i ubarwił wszystkie sytuacje, które spotkały go podczas trzytygodniowego turnusu sanatoryjnego. Czuć, że spisanie tej historii sprawiło radość i samemu twórcy, bo zabawne słowotwórstwa, które znajduję się w tekście brzmią tak, jakby same cisnęły się na usta.
Tak sobie myślę po lekturze tej książki, że można, by ją ustawić na półce z poradnikami survivalowymi, bo przetrwanie na Sanatorii takie łatwe nie jest. 🤣
Uśmiałam się czytając fragmenty z trafnym określeniem charakteru pewnych ludzi, bo akurat tutaj to nie trzeba mnie przekonywać, że tak się zachowują. 🫣
Ja bawiłam się świetnie, chociaż nic nie wiem o pobycie w sanatorium, ale jak znacie kogoś kto był w sanatorium i chcielibyście go ubawić takim spostrzeżeniem (może też być, że przywołacie jakąś sanatoryjną traumę, ale za to nie biorę odpowiedzialności 😉) to polecam sięgnąć po tę książkę. I pamiętajcie w razie czego, gdybyście trafili na Sanatorię to asekuracyjnie możecie mówić: przepraszam, bo ja pierwszy raz... 🤭
Nieraz pisząc o komediach wysnuwałam tezę, że łatwiej większe grono zasmucić niż rozśmieszyć, bo jakby się nie patrzeć to smuci nas w sporej większości to samo, ale śmieszą nas przeróżne sytuacje.
Paweł Piliszko w swoim debiucie „Przepraszam, bo ja pierwszy raz” postanowił z przymrużeniem oka przedstawić swój własny pobyt w sanatorium. Autor w zabawny sposób określił ten...
2024-05-10
Akcja książki umieszczona została w Nowym Jorku w 1950 roku. To tam po przeżyciu II Wojny Światowej w Polsce, osiada fotograf Konrad Rogowski wraz z córką i szwagierką. W trakcie wojny był żołnierzem Armii Krajowej i wykorzystując najlepiej jak potrafił swój zawód wykonywał zdjęcia dokumentujące okrucieństwo nazistów i sowietów. Wyjazd z kraju miał mu umożliwić ich publikację, ale głównym powodem była jego córka, której chciał pomóc. Przyświecał mu jeszcze jeden cel, którym było znalezienie nazisty Rudolfa Schultego, który mocno wpłynął na losy jego rodziny.
Poszukiwania Schultego połączyły go z aktorką Lauren Evans, ponieważ dostał informację, że ona może wiedzieć, gdzie Schulte się ukrywa. Za sprawą Lauren dostajemy obraz nowojorskiej socjety, która pod fasadą świetności i popularności kryje zepsucie. Sama Lauren kryje w sobie tajemnicę własnej przeszłości, którą skrzętnie ukrywa przed blaskiem fleszy i kamer.
Trochę nie wiem co myśleć o tej książce, bo zabrakło mi więcej momentów ze świata kina. Życie Konrada jak i Lauren obfituje w przykre, a wręcz mogę napisać tragiczne momenty. Autorka stworzyła nieidealne postacie, którym pozwoliła powoli dojrzeć i dojść do ujrzenia swoich błędów z przeszłości. I ja to doceniam, bo mam poczucie ich warstwowości, ale jednocześnie nie potrafiłam wczuć się w ich kreację. Też były momenty, gdzie trochę mnie zniechęcali do siebie swoimi decyzjami i chociaż wiem skąd to się bierze to nie zmienia faktu, że brała mnie lekka irytacja.
Co do ich relacji uczuciowej to rozgrywa się bardzo powoli i nawet mi to pasowało do nich, bo dzięki temu najpierw można było ujrzeć każde z nich z osobna. Ważną postacią jest Helena, szwagierka Konrada, która też niesie ze sobą wojenne brzemię i jej decyzje rzucają cień na innych bohaterów, ale to właśnie jej mimo wszystko potrafiłam najbardziej współczuć.
Sięgnęłam po twórczość autorki, bo słyszałam wiele dobrego i widzę skąd się to bierze, ale akurat przy tej historii nie poczułam nic więcej ponad to co przyswoiłam w fabule.
Akcja książki umieszczona została w Nowym Jorku w 1950 roku. To tam po przeżyciu II Wojny Światowej w Polsce, osiada fotograf Konrad Rogowski wraz z córką i szwagierką. W trakcie wojny był żołnierzem Armii Krajowej i wykorzystując najlepiej jak potrafił swój zawód wykonywał zdjęcia dokumentujące okrucieństwo nazistów i sowietów. Wyjazd z kraju miał mu umożliwić ich...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-05-08
Budowa ludzkiego ciała jest niesamowita i to jest niezaprzeczalny fakt. Od najmniejszej komórki, której sama budowa już jest niezwykle złożona po układ kostny, który trzyma wszystko w ryzach i ochrania narządy, które w dużej mierze pracują bez naszego świadomego udziału. Z resztą centrum nas, czyli mózg, który odpowiada za tak wiele: od odbierania bodźców ze środka i zewnątrz ciała, koordynacji ruchów czy od tego, że właśnie piszę do was te słowa, sprawia, że mam poczucie takiej mocarności całości naszego organizmu. I po skończeniu tej książki czuję, że nasze ciało imponuje mi pod każdym względem (wiadomo, że choroby, które mogą zaistnieć dobre nie są, ale jednocześnie to i tak niezwykłe, że chociaż istnieje tyle systemów obronnych w naszym ciele, to i tak samo ciało może się zbuntować i niszczyć siebie).
Jednak sama książka nie spełniła do końca moich oczekiwań. Też się zastanawiam czy to nie jest po prostu zbyt obszerny temat, by na niecałych 300 stronach przedstawić pokrótce anatomię i fizjologię całego ludzkiego ciała. Wszystko jest tak upchnięte i przedstawione w bardzo podręcznikowym stylu. Patrząc się na podtytuł myślałam, że będzie to pozycja bardziej popularnonaukowa i będą towarzyszyły temu jakieś łatwiejsze do skojarzenia przykłady, a oprócz trochę zabawnych podtytułów rozdziałów dalej są tylko same definicje. Znajduję się w niej kilka ilustracji, ale spokojnie mogłoby być ich więcej po czasami ciężko ogarnąć dane zagadnienie bez grafiki.
W opisie z tyłu jest napisane, że znajdziemy tutaj fakty, o których nigdzie indziej wcześniej nie słyszeliśmy, a ja takich wcale tu nie widziałam, bo w sporej większości, a może i nawet w całości kojarzę te fakty z lekcji biologii. I po części dzięki temu nie poczułam się zagubiona w tej książce, ale jak ktoś jest mniej zorientowany to nie wiem czy do końca się tutaj odnajdzie. Nie odczułam, by ta pozycja była napisana bardziej przystępnie od innych podręczników.
Mam dysonans poznawczy, bo temat sam w sobie jest fascynujący i naprawdę z zaangażowaniem czytałam kolejne rozdziały, ale forma przedstawienia nie była tak komfortowa i wyróżniająca się jak mi się zdawało, że będzie.
Budowa ludzkiego ciała jest niesamowita i to jest niezaprzeczalny fakt. Od najmniejszej komórki, której sama budowa już jest niezwykle złożona po układ kostny, który trzyma wszystko w ryzach i ochrania narządy, które w dużej mierze pracują bez naszego świadomego udziału. Z resztą centrum nas, czyli mózg, który odpowiada za tak wiele: od odbierania bodźców ze środka i...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-05-06
Nemezis w mitologii greckiej była boginią zemsty, sprawiedliwości i przeznaczenia. Tytuł tej książki ma dwojakie znaczenie, bo raz, że samo nasuwa się skojarzenie panny Marple z Nemezis jako poszukującej sprawiedliwości, a dwa jest to nawiązanie do książki „Karaibska tajemnica”, w której to sama panna Marple w rozmowie z panem Rafielem tak siebie określa.
I tu też kryje się największy smaczek tej książki, że jest połączona właśnie z „Karaibską tajemnicą” za sprawą postaci pana Rafiela, którego panna Marple poznała tam, a który teraz po swojej śmierci przysyła jej list o zagadkowej treści. Oczywiście sama sprawa kryminalna tutaj i tam jest w pełni zamknięta, ale dla ciągłości i szerszego kontekstu polecam najpierw udać się na książkowe Karaiby.
Kolejnym ciekawym elementem jest fakt, że list jest bardzo tajemniczy, bo pan Rafiel chce, by to sama panna Marple wpadła na trop sprawy sprzed lat. Tworzy się z tego ciekawy motyw błądzenia po omacku i dopatrywania się w każdym elemencie czegoś ważnego dla późniejszych wydarzeń. Jednocześnie pan Rafiel tak przed śmiercią wszystko przygotował, że kieruje panną Marple w potrzebne dla sprawy miejsca. Niby po omacku, a jednak prosto do celu. 😆
Jest to jedna z ostatnich książek napisana przez autorkę w latach 70. XX wieku, co sprawia, że jak na Christie widzę tu większą śmiałość w opisywaniu mocniej obrazowo zbrodni. Widziałam kilka opinii, w których osoby pisały, że się domyśliły co się wydarzyło i niby u mnie to też była jedna z opcji, ale do samego końca miałam jeszcze inną opcję, bo jeszcze jedna osoba wydawała mi się podejrzana.
Christie zbudowała tu naprawdę tragicznie morderczą postać i myślę, że w czasie publikacji było to niemałe poruszenie dla czytelników. Schematy autorki są w jakimś stopniu powtarzalne, ale o jej pisarskiej wielkości niech świadczy fakt, że do końca swojego życia potrafiła tworzyć nowe dla czytelników i siebie elementy, także kłaniam się przed nią w pas.
Nemezis w mitologii greckiej była boginią zemsty, sprawiedliwości i przeznaczenia. Tytuł tej książki ma dwojakie znaczenie, bo raz, że samo nasuwa się skojarzenie panny Marple z Nemezis jako poszukującej sprawiedliwości, a dwa jest to nawiązanie do książki „Karaibska tajemnica”, w której to sama panna Marple w rozmowie z panem Rafielem tak siebie określa.
I tu też kryje...
2024-04-29
Uderza mnie w powieściach klasycznych to jak często przedstawiony tam problem wcale dalece nie odbiega od współczesnych czasów. Głównym nurtem „Wieku niewinności” jest motyw rozwodu, a raczej podejścia z cyklu co ludzie powiedzą i przekonania wielkomiejskiej arystokracji do tego, że lepiej wrócić do nieuczciwego męża niż się z nim rozwieść. A jak już się zdecyduje odejść to lepiej być w stanie zawieszenia niż podjąć kroki w celu zerwania małżeństwa. Oczywiście dochodzi do tego jeszcze kwestia finansowa i przegrana kobiet na tym polu w latach 70. XIX wieku, ale problem, który dotyka hrabinę Olenską dotyczy właśnie bardziej sfery konwenansów.
Faktycznie teraz kwestia rozwodów jest bardziej znormalizowana, ale ja jeszcze pamiętam jak będąc dzieckiem doszło do jednego z pierwszych rozwodów w rodzinie i jakie to wtedy było poruszanie. A nawet znam opowieść, że doszłoby do niego wcześniej w innym małżeństwie, ale rodzice ze strony kobiety byli bardzo przeciwni.
Tym bardziej jeszcze mocniej odbieram treść tej książki. Autorka rozlicza nowojorską arystokrację z grzechów hipokryzji, uprzywilejowania i konserwatyzmu. Pokazuje, że nawet wtedy Europejczykom wydawało się, że zza oceanem jest większy postęp społeczny, a to nie była do końca prawda.
Skoro klasyka romansu to musi, gdzieś się znajdować uczucie i ono jest, ale właśnie przez brak akceptacji i pomocy ze strony innych z prawnego punktu widzenia jest ono nie do spełnienia. Podoba mi się kierunek, który obrała autorka, czyli mamy tu do czynienia z nieszczęśliwą miłością, ale nie ma tu podłości ze strony możliwych kochanków. Też od początku autorka postawiła na myślącego męskiego bohatera, który widzi to jak powinno wyglądać życie i jak Ci broniący niewinności są najbardziej winni.
Refleksyjna powieść, która wywarła na mnie pozytywne wrażenie.
Uderza mnie w powieściach klasycznych to jak często przedstawiony tam problem wcale dalece nie odbiega od współczesnych czasów. Głównym nurtem „Wieku niewinności” jest motyw rozwodu, a raczej podejścia z cyklu co ludzie powiedzą i przekonania wielkomiejskiej arystokracji do tego, że lepiej wrócić do nieuczciwego męża niż się z nim rozwieść. A jak już się zdecyduje odejść to...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-27
Wiem, że w natłoku nowości ciężko wygospodarować czas na ponowne przeczytanie danej książki i sama dość rzadko to robię, ale muszę być bardziej na to otwarta, bo już kolejny raz przekonałam się jakie to wartościowe. Tym bardziej, że sięgam po sprawdzoną książkę i już wiem, że będzie dobrze, więc odpada mi niemiłe rozczarowanie.
„Billy'ego Summersa” przeczytałam zaraz po jego premierze w 2021 roku, a teraz w związku z wygraniem akcji kreatywnej organizowanej przez wydawnictwo mogłam wrócić jeszcze raz do tej książki w nowym wydaniu. Nie ukrywam, że dość dobrze pamiętałam fabułę i nawet wtedy pisałam jej opinię, ale nie czytałam swoich słów sprzed trzech lat, by mimo wszystko zachować tę świeżość w obecnym przekazie.
Jednak mam widocznie za dobrą pamięć, bo pamiętam, że zaczęłam wtedy od tego, że pierwsze 100 stron trochę mi się dłużyło, a teraz tego nie zauważyłam i wręcz przeczytałam je równie błyskawicznie jak całą książkę. Na pewno wpływ miała na to wiedza co wydarzy się dalej i docenienie teraz potrzebnego etapu dla tej historii.
A o czym jest książka? Billy Summers jest weteranem wojny w Iraku i po powrocie do kraju zajmuje się zabijaniem na zlecenie. Wyznaje zasadę przyjmowania zleceń tylko na tych złych, więc mimo tego co robi ma to swój bardziej pozytywny wydźwięk, chociaż oczywiście to każdy z nas musi odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie zaczyna się i kończy granica moralności. Przyjmuje ostatnie zlecenie za dość dużą kwotę, ale sprawa nie idzie po jego myśli i musi się po swojemu rozliczyć ze zleceniodawcami. Już za pierwszym czytaniem bardzo podobało mi się wprowadzenie postaci Alice w połowie książki i ukazanie kolejnego dobrego oblicza Billy'ego, więc tym bardziej teraz nie mogłam się tego doczekać i chociaż widzę w tym takie hollywoodzkie rozwiązanie to bardzo mi się ono podoba. Z resztą nieraz wspominam w opiniach, że bardzo lubię amerykańskie kino akcji, a ta książka idealnie się nadaje do zekranizowania w takim klimacie.
Dodatkiem, który ubogaca tę powieść jest przekazywanie przez Billy'ego historii swojego życia w takiej formie, jakby miał napisać o tym książkę. Ten zabieg pozwolił też Stephenowi Kingowi na lekkie zmylenie na końcu czytelników. Zakończenie dzięki temu zyskuje na większym zaskoczeniu i jest takie prawdziwsze... Z ogromną przyjemnością wróciłam do tej książki i ponownie zostawiam mocne 8/10.
Wiem, że w natłoku nowości ciężko wygospodarować czas na ponowne przeczytanie danej książki i sama dość rzadko to robię, ale muszę być bardziej na to otwarta, bo już kolejny raz przekonałam się jakie to wartościowe. Tym bardziej, że sięgam po sprawdzoną książkę i już wiem, że będzie dobrze, więc odpada mi niemiłe rozczarowanie.
„Billy'ego Summersa” przeczytałam zaraz po...
2024-04-25
Lubię, gdy w książkach już samo miejsce akcji odgrywa znaczącą rolę i mogę dowiedzieć się czegoś nowego o danym miejscu lub zostać zainspirowana do jego odwiedzenia, gdy spodoba mi się na stronach książki. W przypadku tej powieści sama autorka zwiedzając okolice Jeziora Czorsztyńskiego uznała, że to będzie dobre miejsce na osadzenie w niej kryminału.
Kojarzyłam z lekcji geografii fakt tworzenia sztucznych jezior, ale nigdy nie zgłębiałam się w to, że wybierając teren pod takie jezioro mógł ktoś tam mieszkać i trzeba ludzi przenieść w inne miejsce, odbierając im kawałek przeszłości. Za to właśnie uwielbiam poznawać nowe historie, które uwrażliwiają mnie na problemy, nad którymi wcześniej nie przyszło mi do głowy się pochylić. Po części, chociaż sama fabuła w książce jest fikcyjna to można powiedzieć, że napisało ją samo życie, bo raz, że miejsce akcji i to co się tam działo jest prawdziwe to jeszcze jeden z elementów kryminalnej fabuły też miał miejsce w rzeczywistości, a możemy się tego dowiedzieć od autorki w przedmowie.
Akcja książki jest podzielona dwutorowo, bo obok morderstw, które dzieją się współcześnie, dostajemy wstawki z czasów przenosin wsi pod jezioro i tego co się tam działo podczas prac archeologicznych i przenosin m.in. cmentarza. Im dalej tym się okazuje, że historia odkryta w kościach sięga jeszcze dalej w przeszłość, w której swój udział mieli mieszkańcy wsi. Wiąże się to wszystko z dusznym klimatem tajemnicy, którą ukrywają okoliczni mieszkańcy. Podobało mi się zrobienie z głównej postaci pisarza, który osiedla się w Czorsztynie świeżo po wyjściu z więzienia. Igor nie jest kryształową postacią i nie bawi się w domorosłego detektywa z własnej inicjatywy, a po prostu został wciągnięty w to co się dzieje i stara się w tym odnaleźć. Rozwiązanie wszystkich wątków było ciekawe, chociaż przyznaję, że trochę bez elementu zaskoczenia, bo zwracając uwagę na dwa zdarzenia domyśliłam się kto jest winny zabójstw kobiet.
Też nie mogę napisać, że było to bardzo wprost opisane, a przecież wręcz trzeba powoli odkrywać karty, więc nie uważam tego za błąd, a raczej to po prostu moja dobra spostrzegawczość na pewne sygnały. Doceniam tę książkę za ciekawe miejsce akcji i przemyślane połączenie wątków.
Lubię, gdy w książkach już samo miejsce akcji odgrywa znaczącą rolę i mogę dowiedzieć się czegoś nowego o danym miejscu lub zostać zainspirowana do jego odwiedzenia, gdy spodoba mi się na stronach książki. W przypadku tej powieści sama autorka zwiedzając okolice Jeziora Czorsztyńskiego uznała, że to będzie dobre miejsce na osadzenie w niej kryminału.
Kojarzyłam z lekcji...
2024-04-22
Dobrze poprowadzony thriller powinien powodować zagięcie czasoprzestrzenne, tym w jaki sposób odczuwamy przy nim czas. Gdy mamy wrażenie, że minęła godzina, a tak naprawdę minęły ponad trzy i właśnie poznaliśmy zakończenie.
Pod tym względem bardzo lubię ten gatunek i nie ukrywam, że lubię książki w klimacie, który tworzy np. Harlan Coben czy B.A. Paris. Już jakiś czas nie miałam okazji poczuć właśnie takiego totalnego wciągnięcia, gdzie kartki uciekają mi spod palców, a ja w myślach stopuję siebie, by czytając za szybko nic mi nie umknęło. „Złe dziecko” przypomniało mi ten pęd, nad którym ciężko zapanować.
Historia zawarta w książce skupia się na dwóch płaszczyznach czasowych. Po pierwsze poznajemy małą Hannah, która od dzieciństwa zaczyna przejawiać zachowania socjopatyczne. Jej rodzice są tym bardzo zaniepokojeni, ale okazuje się, że nie mogą z tym nic zrobić, ponieważ sami są obarczeni tajemnicą, która mogłaby doprowadzić do ich skazania. Na dodatek ich tajemnicę w dzieciństwie poznaje Hannah, która zaczyna tą wiedzą terroryzować rodziców, stając się jeszcze bardziej bezkarna.
Dzieje się to w latach 80 i 90 XX wieku, a drugą osią czasu jest rok 2017. W tym czasie dochodzi do porwania młodego mężczyzny i śledzimy poczynania jego dziewczyny i rodziny, by go odnaleźć. Już na wczesnym etapie możemy przypuszczać połączenie tych dwóch wątków, ale autorka świetnie wyczuła momenty, w których odkrywać przed nami kolejne elementy układanki. Nie pojawiło się za szybko, ale też i nie czekała nadmiernie, by ujawnić co i jak.
Dobrze sobie poradziła z wyjaśnieniem wszystkiego i też nie zapomniała o tym, że skoro już komuś przypisała jakieś podejrzane zachowania, to potem je wyjaśniła nawet, gdy było już po głównej sprawie. Jednocześnie nie mogę napisać, że byłam zaskoczona całością, bo nie przypominam sobie niczego co by wywołało we mnie duże zdziwienie, jednak to była dobrze napisana książka z logicznymi wyjaśnieniami i bardzo mnie wciągnęła. Może i trochę z cyklu tych co się zaraz zapomni, ale tych dobrych, a nie złych, a już na pewno nie nudnych. 🔥
Dobrze poprowadzony thriller powinien powodować zagięcie czasoprzestrzenne, tym w jaki sposób odczuwamy przy nim czas. Gdy mamy wrażenie, że minęła godzina, a tak naprawdę minęły ponad trzy i właśnie poznaliśmy zakończenie.
Pod tym względem bardzo lubię ten gatunek i nie ukrywam, że lubię książki w klimacie, który tworzy np. Harlan Coben czy B.A. Paris. Już jakiś czas nie...
2024-01-28
Chciałam zacząć od tego, że to mroczny retelling bajki o Czerwonym Kapturku, ale określenie „mroczny” jest chyba nie na miejscu, gdy pierwotna bajka opiera się na tym, że wilk pożera m.in. babcię Kapturka. Lepsze będzie użycie słowa „mroczniejszy”. 🤭
Dostajemy w tej książce klimat małego miasteczka. Nie jest powiedziane, w którym wieku dzieje się jego akcja, ale jak dla mnie to taki XV-XVII wiek ze względu na krajobraz, wykonywane prace bohaterów, statusy społeczne i wierzenia w czarownice. Nie mam pojęcia czy dobrze celuję, ale czuć taki średniowieczny klimat.
Wilk wrócił do Aramor po pięciu latach i znowu zaczął polować na ludzi. Wcześniej nie udało się nikomu z tej potyczki wyjść żywemu, a teraz wilk mocno zranił, ale nie zabił. Rozpoczyna się polowanie na wilka, któremu przypisuje się nadnaturalne moce. Niemile widziane są przypuszczenia, by wilkiem kierował ktoś za pomocą magicznych zdolności.
Książka jest skierowana bardziej do nastoletnich odbiorców przez wiek bohaterów (mają średnio po 15 lat) i nie ma w niej bardzo brutalnych scen. Co rozdział głos zabiera inna postać i jak zawsze pokazuje to szerszą perspektywę akcji, ale muszę przyznać, że tutaj jakoś nie do końca mnie to przekonało.
Sama książka nie była zła, ale nie wywołała we mnie większych emocji. Nie mogę napisać, że nie było w niej zwrotów akcji, które były przyciągające, bo takie były, ale bardziej zabrakło mi większych przeżyć wewnętrznych bohaterów. Co może się właśnie wiązać z tym, że chociaż każdy z bohaterów miał swój czas, by być na pierwszym planie to nie za wiele to dla mnie wniosło. Przez jakiś czas nie wiedziałam dokąd autorka zmierza z wilczym wątkiem, ale teraz jak już wiem to myślę, że ktoś inny łatwo, by się tego domyślił. Szczególnie po słowach babci...
Zakończenie w porządku i niby jest element zaskoczenia, ale nie na tyle, by podniósł ogólne wrażenia.
Chciałam zacząć od tego, że to mroczny retelling bajki o Czerwonym Kapturku, ale określenie „mroczny” jest chyba nie na miejscu, gdy pierwotna bajka opiera się na tym, że wilk pożera m.in. babcię Kapturka. Lepsze będzie użycie słowa „mroczniejszy”. 🤭
Dostajemy w tej książce klimat małego miasteczka. Nie jest powiedziane, w którym wieku dzieje się jego akcja, ale jak dla...
2024-04-19
Pasy zapięte? W takim razie, gaz do dechy... 🔥
Trzynaście opowiadań grozy spisane ręką Joe Hilla, który odziedziczył smykałkę do tego gatunku po słynnym tacie (sam Joe Hill pisze sporo we wstępie, który zatytułował: Kim jest mój tata?). Od zawsze bardzo lubiłam takie wstępy i posłowia, które zmniejszają dystans między czytelnikiem, a twórcą. Stephen King też często to robi, więc cieszę się, że i jego syn to kontynuuję. Zdaję sobie sprawę, że takie uchylanie rąbka tajemnicy z powstania książki jest też dobrym chwytem marketingowym, ale pozwolę sobie cieszyć się takim poczuciem odkrywania czegoś co mam wrażenie jest tylko między mną, a autorem (i to wcale nie ma znaczenia, że każdy może przeczytać te same słowa 🤣).
„Gaz do dechy” jest zbiorem opowiadań, który moim zdaniem trzyma dobrze wyrównany poziom. Większość opowiadań już się wcześniej, gdzieś ukazała i tak się składa, że jedno z nich już znałam z antologii „17 podniebnych koszmarów” i ja wtedy właśnie wyróżniałam w najlepszej trójce to opowiadanie Joe Hilla.
Był taki moment podczas czytania, gdy do końca nie byłam przekonana do jakiejś historii, ale zazwyczaj dość szybko jednak ocena się zmieniała na tą pozytywną, bo zaczęłam czuć się na fali z każdą historią. Na ogromne wyróżnienie zasługuje opowiadanie „Spóźnialscy” o kierowcy książkobusu, który spotyka czytelników z przeszłości. Oprócz szczypty grozy niosło ze sobą dużo wzruszenia i dosłownie żal mnie ściska, że to było opowiadanie, bo perfekcyjnie nadaję się na dłuższą książkę i wiem, że to raczej będzie takie niespełnione marzenie, by autor kiedyś je przekształcił w coś więcej, ale marzyć można...
To skoro „Spóźnialscy” są na pierwszym miejscu to chcę jeszcze przyznać dwa i jako drugie trafia tam te, które już wcześniej znałam „Jesteście wolni”, o tym co się dzieje, gdy pasażerowie samolotu orientują się, że pod nimi na ziemi zostały odpalone rakiety atomowe. Trzecie miejsce dostaje ode mnie tytułowy „Gaz do dechy” o morderczym pościgu motocyklowym.
Na myśl przychodzą mi jeszcze inne innowacyjne opowiadania, czyli w formie tweetów z zombie cyrku, o ciekawej „schodkowej” pisowni czy z klimatem sci-fi o robocie do wynajęcia albo polu trawy, z którego nie ma wyjścia.
Historie działały na wyobraźnię i z chęcią powtórzę tę przygodę w innych zbiorach autora.
Pasy zapięte? W takim razie, gaz do dechy... 🔥
Trzynaście opowiadań grozy spisane ręką Joe Hilla, który odziedziczył smykałkę do tego gatunku po słynnym tacie (sam Joe Hill pisze sporo we wstępie, który zatytułował: Kim jest mój tata?). Od zawsze bardzo lubiłam takie wstępy i posłowia, które zmniejszają dystans między czytelnikiem, a twórcą. Stephen King też często to...
2024-04-16
Sięgając po „Próbę sił”, która jest wznowionym debiutem autora, byłam już po przeczytaniu jego dwóch książek „Lęku” i „Przypadłości”.
Odwracając tę kolejność, czyli nie znając wcześniej początku twórczości, mogłam zaobserwować jak zmienił się pod względem budowania historii Tomasz Sablik. Z resztą sam w przedmowie tej książki napisał, że nie jest już tym samym Tomaszem Sablikiem, który pisał „Próbę sił”, bo dopiero kolejne książki pozwoliły mu znaleźć swój styl, a przede wszystkim doskonalić pisarski warsztat.
Przyznaję, że z początku nie chciałam wierzyć, że zmiana jest tak zauważalna, bo będąc w trakcie tej książki wszystko było w porządku. Tym bardziej, gdy się jest fanką amerykańskiej literatury grozy. Fabuła była intrygująca i bardzo dobrze mi się ją czytało, jednak po jej skończeniu widzę różnicę. Różnicę wynikającą właśnie z braku tego uczucia po zakończeniu:
Gdy jakieś sceny zostają wyryte w twojej pamięci.
Gdy odczuwasz prawdziwość przeżyć bohaterów.
Gdy zaczynasz wierzyć w coś co wydaje się niemożliwe.
Takie odczucia miałam przy późniejszej twórczości autora, więc wiem co czułam wcześniej i na co stać Tomasza Sablika. Tutaj przeczytałam dobrą historię, ale towarzyszy mi poczucie powierzchowności niż głębi. Głębi fabuły, z której brały się tamte odczucia.
Jednak mam takie przeczucie, że gdybym czytała ją jako pierwszą to spodobałaby mi się na tyle, że chciałabym kontynuować przygodę z twórczością autora, więc to już niech da wam wskazówkę, że widzę od początku potencjał. Czułam, że będzie dobrze i nie mogę napisać, że się zawiodłam, ale wiem, że może być jeszcze lepiej.
Jako taki dodatek wam wspomnę, że oprócz typowych świątecznych książek w grudniu szukam właśnie czegoś mroczniejszego z zimowym klimatem, a jeszcze jak się dzieje w trakcie świąt bożonarodzeniowych to tym lepiej. Tutaj akcja przypada właśnie na święta i jest mrocznie, więc jak szukacie takich książek na grudzień to sobie zapiszcie tytuł.
Sięgając po „Próbę sił”, która jest wznowionym debiutem autora, byłam już po przeczytaniu jego dwóch książek „Lęku” i „Przypadłości”.
Odwracając tę kolejność, czyli nie znając wcześniej początku twórczości, mogłam zaobserwować jak zmienił się pod względem budowania historii Tomasz Sablik. Z resztą sam w przedmowie tej książki napisał, że nie jest już tym samym Tomaszem...
2024-04-13
Książki mają magiczną moc przenoszenia w czasie, bo podczas czytania tej książki czułam się jakbym cofnęła się do nastoletnich lat, gdy namiętnie czytałam takie serie jak „Zmierzch”, „Akademia wampirów” czy „Upadli”.
Biorąc do ręki „Black Bird Academy” nie zdawałam sobie sprawy jak głęboki mam sentyment do tego typu historii. I chociaż ostatnio zaczęto używać słowa: „romantasy” na połączenie romansu z fantastyką, to ja już dawno takie książki czytałam tylko nie było dla nich odpowiedniej nazwy. 😆
Nakreślam wam tę sytuację, dlatego żebyście wiedzieli skąd bierze się mój pozytywny odbiór tej książki, chociaż obok przebija się do głosu rozsądek, że sama książka nie była mocno odkrywcza. Autorka tworząc szkołę dla egzorcystów, która szkoli adeptów do tego, by tropili i pozbywali się demonów i innych upiorów, mimo wszystko czerpie dużo motywów, które są już nam ogólnie znane, a przynajmniej mi, która niejedną książkę w takim klimacie czytała. Oczywiście dodaje swoje stwory i pomysły, ale nie na tyle, bym uznała tę książkę za odkrywczą. To co spotyka główną bohaterkę po spotkaniu z demonem też nie jest mi obce, chociaż muszę przyznać, że sama kreacja bohaterki mi się podobała tym jak zadziorną postacią była i mimo całej nieciekawej dla niej sytuacji się nie poddawała. Plus też za jej duże poczucie humoru, które było bardziej sarkastyczne.
Nawet fajnie, że w tej części było więcej akcji niż romansu, chociaż autorka tak budowała napięcie w relacji głównych bohaterów, że już chciałam, by popchnęła dalej relację Leaf i Falco, który jest jednym z najlepszych egzorcystów.
À propos Leaf i jej „demona" to tak trochę przeczuwałam, że nie będzie tak mrocznie jak się na początku wydawało, ale nie mogę tego wskazać jako wady, bo przecież większość tego typu książek, gdzieś się tam stara obróć akcję w bardziej pozytywną stronę. Dobrze jednak, że są momenty, które autorka pozostawiła jako mocniejsze.
Zakończenie dało mi połowiczną satysfakcję, bo demoniczna akcja była w porządku i nawet lekko mnie zaskoczyła obrotem, ale samiuteńka końcówka z relacją bohaterów wprowadziła wątek, za którym nie przepadam.
Jednak przez to wszystko przebija się taki mój własny nastoletni sentyment do tego typu historii i to był dobrze spędzony czas, który z chęcią przedłużę za sprawą kolejnych tomów.
Książki mają magiczną moc przenoszenia w czasie, bo podczas czytania tej książki czułam się jakbym cofnęła się do nastoletnich lat, gdy namiętnie czytałam takie serie jak „Zmierzch”, „Akademia wampirów” czy „Upadli”.
Biorąc do ręki „Black Bird Academy” nie zdawałam sobie sprawy jak głęboki mam sentyment do tego typu historii. I chociaż ostatnio zaczęto używać słowa:...
2024-04-09
Dwunastoletni Edward jako jedyny przeżywa katastrofę lotniczą, w której ginie prawie 200 osób. Wśród ofiar są jego rodzice i starszy brat. Poznajemy jego historię z dwóch płaszczyzn, tej po tragedii i w trakcie lotu.
Nie tylko rodzina Edwarda dostaje tutaj swoją przestrzeń, bo autorka postanowiła pokazać też nam kilku innych pasażerów tragicznego lotu. Dzięki temu tragedia przestaje być bezosobowa. Też jako ciekawostkę mogę napisać, że przy końcowych scenach doprowadzających do rozbicia się samolotu, autorka posłużyła się zapiskami z dwóch autentycznych katastrof lotniczych. Jest to tym bardziej ważne, że w 2010 roku katastrofę samolotu linii Afriqiyah Airways podczas rejsu 771 przeżył jedynie dziewięcioletni chłopiec, który zainspirował autorkę do napisania tej powieści. Coś co wydaje się niemożliwie, dzieje się naprawdę...
Edward musi radzić sobie z brzemieniem ocaleńca, które działa w jego życiu na wielu frontach. Społeczeństwo nie daje mu spokoju tworząc historię jaki jest niezwykły i zalewając internet informacjami na jego temat, rodziny ofiar chcą od Edwarda, by podążał w życiu ścieżką ich zmarłych bliskich, a Edward nie potrafi pojąć czemu jako jedyny przeżył katastrofę. Do tego dochodzi przeżycie żałoby po rodzicach i bracie. Taka kumulacja traumy, napięcia i oczekiwań byłaby ciężka dla każdego dorosłego, a co dopiero dla dwunastolatka.
Pogodzenie się z losem i pójście dalej jest o tyle trudne, że w ciągu kilku lat, które opisuje autorka, Edwarda dopadają kryzysy. Jak sobie radzić z pojęciem tego, że w pewnym momencie jest się w wieku swojego starszego brata w chwili jego śmierci...
Jednak w tym wszystkim jest ten dobry promyk, bo Edward nie jest zupełnie sam i ma obok siebie ciocię i wujka oraz nowo poznaną sąsiadkę, która jest jego rówieśniczką. Zakończenie daje nadzieje na to, że da się żyć z takim brzemieniem. Podobało mi się to jak autorka potrafiła przekazać emocje bohaterów i jak wielowątkowy przekaz łączy się ze sobą i zostawia chwilę na refleksję.
Dwunastoletni Edward jako jedyny przeżywa katastrofę lotniczą, w której ginie prawie 200 osób. Wśród ofiar są jego rodzice i starszy brat. Poznajemy jego historię z dwóch płaszczyzn, tej po tragedii i w trakcie lotu.
Nie tylko rodzina Edwarda dostaje tutaj swoją przestrzeń, bo autorka postanowiła pokazać też nam kilku innych pasażerów tragicznego lotu. Dzięki temu...
2024-04-06
Czwarta część „Szczurów Wrocławia” dzieje się dwa tygodnie po wydarzeniach z pierwszej części, czyli pierwszego przypadku, gdy zmarli wracają do żywych. Horda zombie opanowuje Wrocław i tylko nielicznej garstce osób udaje się przeżyć. Robert J. Szmidt skonstruował tak świat, że poradzenie sobie z plagą zombie wydaje się praktycznie niemożliwe, ale ludzie za wszelką cenę starają się opracowywać metody na to, by oczyszczać ulice z nieumarłych. Przez te dwa tygodnie świat, który wszyscy znali został zniszczony, a Ci, którzy nie chcą dołączyć do grona powiększającego się w szybkim tempie nieumarłych, muszą dostowawać się do sytuacji i kombinować jak przetrwać.
Autor po raz kolejny postanowił stworzyć żywego antybohatera, którego za swoje czyny względem ludzi mamy ochotę rozszarpać. Myślałam, że dorównanie do gangu Sprychy, którego poznaliśmy w „Kratach” będzie trudne, ale Robert J. Szmidt świetnie sobie radzi w wykreowaniu postaci grubo ciosanymi złem. Tutaj jeszcze dochodzi ten aspekt, że tam, gdzie ludzie nie spodziewali się po więźniach skazanych za morderstwa niczego dobrego, tak tutaj zła jest jedna osoba, ale która w łatwy sposób potrafi do siebie przyciągnąć nieświadomych niczego ludzi ofertą pomocy w wydostaniu się z miasta i znalezieniem bezpieczniego miejsca.
Nie myślcie, że to już koniec „nowości”, które serwuje nam autor, bo obok ludzkich zwyroli, wygłodniałych psów, które rzucają się na ludzi i hordy zombie pojawią się Rosjanie, którzy chcą przejąć miasto. W książce dostajemy pokaz tego jak rosyjskie wojsko jest dobre w manipulacji swoimi ludźmi. Co jest bardzo aktualnym obrazem.
Ten tom nie byłby pełnoprawną częścią tej serii, gdyby nie jej w większości fatalistyczny wydźwięk, ale zakończenie wreszcie daje jakiś powód do poczucia sukcesu, chociaż nie obyło się bez ofiar. Podziwiam pomysły i wykonanie, które autor włożył w ten tom. Wstępnie kolejna część pojawi się dopiero za rok, ale już jest na mojej liście książek do przeczytania.
Czwarta część „Szczurów Wrocławia” dzieje się dwa tygodnie po wydarzeniach z pierwszej części, czyli pierwszego przypadku, gdy zmarli wracają do żywych. Horda zombie opanowuje Wrocław i tylko nielicznej garstce osób udaje się przeżyć. Robert J. Szmidt skonstruował tak świat, że poradzenie sobie z plagą zombie wydaje się praktycznie niemożliwe, ale ludzie za wszelką cenę...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-04
To nie było moje pierwsze spotkanie z twórczością Anety Jadowskiej, jednak wcześniej nie czytałam od niej komedii kryminalnej, więc i tak mogłam się poczuć jakbym sprawdzała ją pierwszy raz. Pisząc te słowa uśmiecham się przed ekranem komputera, bo z ogromną radością mogę zaliczyć komedię kryminalną autorki do wąskiego grona tych, które mi odpowiadają poczuciem humoru, brakiem niezrozumiałych zachowań ze strony bohaterów i nie zabieraniem powagi tam, gdzie potrzeba. Umieszczaniem żartu w naturalnych sytuacjach, a nie stworzonych na siłę pod śmieszność.
Bawiłam się prześwietnie. 😍
Z tym gatunkiem mam zawsze nie lada problem, a jednak staram się poznawać nowe, bo potem trafiam na kogoś kto mi w pełni odpowiada i przerasta moje oczekiwania. Już dawno nie pamiętam, by któraś z komedii podobała mi się tak mocno jak ta. Na pewno będę nadrabiać poprzednią serię kryminalną autorki, która również dzieje się w Ustce.
Dużym atutem książki jest jej nadmorska lokalizacja i wiekowy opuszczony dom, który dziedziczy główna bohaterka Nina. Dokładając do tego włamanie i trupa wraz z podejrzeniami kierowanymi w stronę Niny robi się nieprzyjemnie dla naszej bohaterki. Jednak może liczyć na wsparcie przyjaciółek, które niczym walkirie przybywają jej z odsieczą. Fajnym wątkiem jest to, że kobiety poznały się na czacie dla pisarek, bo Nina ma marzenie wydać książkę, a Zuza i Agata już są poczytnymi autorkami. Ciekawie też obserwować jaki wpływ na ich postrzeganie i sposób pracy ma to, że Agata publikuje powieści pod własnym nazwiskiem, a Zuza ma dwa pseudonimy. Ze swoim pisarskim zmysłem podejmują się dowiedzenia po co ktoś włamywał się do opuszczonego domu.
Barwnie wykreowane postacie, ciekawa fabuła, żarty sytuacyjne i popkulturalne, które mnie ubawiły, przyjemnie dodany wątek romantyczny głównej bohaterki, pies, który szeka tak, jakby śpiewał piosenki Dolly Parton 😆 i policjanci, którzy nie są tępi i potrafią się przyznać do błędu.
Jeżeli szukacie czegoś luźniejszego to sprawdźcie Gracje z Ustki.
To nie było moje pierwsze spotkanie z twórczością Anety Jadowskiej, jednak wcześniej nie czytałam od niej komedii kryminalnej, więc i tak mogłam się poczuć jakbym sprawdzała ją pierwszy raz. Pisząc te słowa uśmiecham się przed ekranem komputera, bo z ogromną radością mogę zaliczyć komedię kryminalną autorki do wąskiego grona tych, które mi odpowiadają poczuciem humoru,...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-02
„Zło rozkwita wiosną” dopełniła taką nieoficjalną serię w serii jubileuszowej. Z okazji 100. rocznicy wydania pierwszej książki Agathy Christie możemy zbierać jubileuszowe wydania jej książek. Od samej rocznicy minęły co prawda 4 lata, ale czy to nie cudowne, że razem z tym wydaniem jeszcze wzrosła popularność książek autorki i na prośbę czytelników i ich zaangażowania oferta tych wydań stale się powiększa. 😄
Jeżeli chodzi o moje sformułowanie seria w serii to mam na myśli to, że wydawnictwo pokusiło się o stworzenie specjalnie do tych wydań zbiorów opowiadań, które są wybierane z innych zbiorów autorki, by stworzyć z nich motyw pór roku. Teraz wszystkie pory roku mamy już w komplecie. Zdaję sobie sprawę, że dobór opowiadań pod konkretny motyw, gdy nie jest za to odpowiedzialna autorka może być trudny, ale pod względem pogodowym udał się tutaj osobom za to odpowiedzialnym.
Jednak same opowiadania nie do końca mnie porwały. Jakbym miała je uplasować w tym jak mi się podobały patrząc się po ocenach poprzednich pór roku to są na równi ze „Zbrodnie zimową porą”, czyli niestety najniżej, ale to wcale nie oznacza, że mi się nie podobały, bo to jednak Christie, która jest dla mnie komfortową twórczynią. Tylko chcę wam zobrazować porównanie, które mi się nasuwa. I oczywiście, że jeżeli lubicie twórczość autorki to te opowiadania dadzą wam to co się u niej ceni.
W środku znajduje się 12 opowiadań i jak mam wskazać te, które dla mnie wypadły najlepiej pod różnym względem to uśmiałam się na rozwiązaniu sprawy, którą rozwiązywali Tommy i Tuppence, zaciekawiła mnie najbardziej sprawa rozgrywająca się po części w pociągu z tajemniczą nieznajomą i powrót do dobrze sobie znanego opowiadania ze zbioru „Tajemnica gwiazdkowego puddingu”, który uświadomił mnie w tym, że jak coś jest dobre to nawet jak się to czyta drugi raz to nadal jest dobre. Christie jak to Christie, ale jednak na tle innych książek czuję, że daję 6/10.
„Zło rozkwita wiosną” dopełniła taką nieoficjalną serię w serii jubileuszowej. Z okazji 100. rocznicy wydania pierwszej książki Agathy Christie możemy zbierać jubileuszowe wydania jej książek. Od samej rocznicy minęły co prawda 4 lata, ale czy to nie cudowne, że razem z tym wydaniem jeszcze wzrosła popularność książek autorki i na prośbę czytelników i ich zaangażowania...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-28
Stephen King jest jednym z moich najbardziej ulubionych autorów. Przeczytałam już większość jego książek i łatwiej mi już teraz liczyć te do przeczytania, których zostało się ponad 10 niż te przeczytane. Jeżeli się orientujecie w jego bibliografii to wiecie, że ilościowo jest imponująca, więc znam jego twórczość na tym etapie dogłębnie. Rzadko, bo naprawdę rzadko, ale zdarzają się książki, które mi nie podchodzą i tak właśnie jest z „Bezsennością”.
W tym przypadku nie zgrało się dla mnie połączenie fabularne, które połączyło tematykę ab0rcji z fantastycznym widzeniem aur. Mam wrażenie, że to połączenie niezbyt ze sobą się zgrało, tym bardziej, gdy dodamy do tego potraktowanie tematu po łebkach i tworzenie polaryzacji na jedną stronę. I tak zdaję sobie sprawę, że Stephen King w innych swoich książkach też przyjmuję jedną postawę w zakresie danego tematu, ale w zależności od książki mnie to, aż tak nie razi, a tutaj patrząc się na całokształt dawało mi się to w znak.
Kolejną sprawą jest to, że ja lubię rozwlekanie akcji przez Kinga na rzecz poznania dogłębnie bohaterów, ale tutaj były momenty, które mnie nużyły. Też miałam problem z tym jak w pewnym sensie dla naszego bohatera szczęśliwie toczyła się fabuła. Może ma na to wpływ czytanie przeze mnie ostatnio dość fatalistycznych książek, ale chyba wolałabym, by w walce z bezsennością, widzeniem aur i spotkaniami z małymi łysymi doktorkami (tak bohater nazywa postacie, które mu się ukazują) Ralph stawiał czoło sam. Nadałoby to większego poczucia napięcia, a tak autor poświęcił bardzo dużo czasu na miłosną relację Ralpha.
I znowu odbijając to co zazwyczaj lubię u Kinga, czyli właśnie jego ukazanie miłości tu mi nie siadło, bo było zbyt idealnie jak na to co miało się ogólnie dziać. Do tego wszystkiego doszła jeszcze taka biblijna wizja postaci i wydarzeń, która nie wiem czy mi tu do końca pasowała.
Na plus był dla mnie wiek bohaterów, bo lubię, gdy w powieściach Kinga stery przejmują osoby starsze i wplecenie do fabuły kilku smaczków związanych z moją ulubioną serią „Mroczna wieża”.
Nie przekonała mnie do siebie całościowo ta historia, więc zostawiam ocenę 4/10.
Stephen King jest jednym z moich najbardziej ulubionych autorów. Przeczytałam już większość jego książek i łatwiej mi już teraz liczyć te do przeczytania, których zostało się ponad 10 niż te przeczytane. Jeżeli się orientujecie w jego bibliografii to wiecie, że ilościowo jest imponująca, więc znam jego twórczość na tym etapie dogłębnie. Rzadko, bo naprawdę rzadko, ale...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-25
Powrót po latach do serii „Kwiat Paproci” uważam za udany. Impulsem do powrotu był dla mnie maraton czytelniczy #marzeczmitologią u @otulonaksiazkami, bo ta seria jest przepełniona mitologią słowiańską.
„Gniewa” jest drugim po „Jadze” prequelem do głównej serii. Co z tym się wiąże ponownie cofamy się do młodości Jagi, która w „Szeptusze” uczy Gosię zawodu.
Lubię tę serię za dużą dawkę wiedzy na temat mitologii słowiańskiej, która jest podana w bardzo przystępnej formie. Tak to już niestety jest, że w szkole bliskie były tematy mitologii greckiej czy rzymskiej, a o naszej rodzimej mitologii było niewiele albo zupełnie nic. Teraz mogę się dowiedzieć czego bogiem/boginiami byli Swarożyc, Mokosz, Jaryło czy Weles. Podglądnąć dobrych bożków i wystrzegać się strasznych upirów. Patrząc się na dawne wierzenia widzę, niektóre nasze współczesne zabobonne działania i dowiaduję się skąd się one wzięły.
Mocną stroną tej serii obok wierzeń słowiańskich i koncepcji, że istnieją we współczesnym świecie jest duża dawka humoru. Nie wiem czy to dobre czy mylne spostrzeżenie przez zatarcie się pamięci, ale mam wrażenie, że gdy stery przejmuje w narracji Jaga od Gosi to jest jeszcze zabawniej. Ma w tym swój udział niezaprzeczalnie charakter Jagi, która jest zadziorna i sama lubi kogoś kąśliwie zaczepić. Do tego obserwujemy poczciwego Mszczuja i dowiadujemy się w tej części jak to się stało, że ich drogi złączyły się jeszcze bardziej. Pamiętam jakim zaskoczeniem w głównej serii było dla mnie to co ich łączy.
Jednym z głównych wątków w „Gniewie” obok Jagi i Mszczuja jest sprawa śmierci młodej dziewczyna, która wcześniej przychodziła do Jagi po pomoc w sprawach sercowych i nie chodziło tu o problemy natury kardiologicznej. 😉 Jaga stawia sobie za cel dowiedzenie się co było przyczyną śmierci dziewczyny, a rozwiązanie było „bosko” satysfakcjonujące. Bawiłam się dobrze czytając tę historię i na taką rozrywkę liczyłam.
Powrót po latach do serii „Kwiat Paproci” uważam za udany. Impulsem do powrotu był dla mnie maraton czytelniczy #marzeczmitologią u @otulonaksiazkami, bo ta seria jest przepełniona mitologią słowiańską.
„Gniewa” jest drugim po „Jadze” prequelem do głównej serii. Co z tym się wiąże ponownie cofamy się do młodości Jagi, która w „Szeptusze” uczy Gosię zawodu.
Lubię tę...
Niezamierzenie w tym roku dość często czytam zbiory opowiadań. Co miesiąc trafia mi się z jeden lub dwa. Wychodzę z założenia, że trudniejsze jest przekazanie wszystkiego co powinno znajdować się w historii za pomocą krótszej formy i jest to dobry sprawdzian dla umiejętności danego autora/ki.
Pamiętam, że w jednym zbiorze, które łączyło twórczość kilku autorów przeczytałam opowiadanie Edgara Allana Poe, ale było to za mało, by stwierdzić, że poznałam jego twórczość. Teraz miałam do dyspozycji całą książkę z jego opowiadaniami, a i nawet trafiły się wiersze co dało mi już większy ogląd na to co tworzył Poe.
Bardzo podobał mi się język jakim posługiwał się autor i podziwiam przekład, który musiał być trudny dla tłumacza, by jak najwierniej oddać melodyjność przekazu. Są tutaj takie opowiadania, w tym tytułowa „Zagłada domu Usherów”, które czyta się niczym wiersze, chociaż w pisowni są jak najbardziej opowiadaniami. Co do prawowitych wierszy w tym zbiorze to nie mam dużego doświadczenia w tej formie, ale mogę stwierdzić, że mi się podobały.
Opowiadanie, które najbardziej zapamiętałam i odczułam przez swój klaustrofobiczny wydźwięk to „Studnia i wahadło”, coś co mnie osobiście przeraża zawsze mocniej na mnie oddziałuje. 😱 Podobał mi się bardziej przygodowy „Złoty żuk”, a słynna „Zagłada domu Usherów” nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak oczekiwałam. Problem miałam z dwoma najdłuższymi opowiadaniami „Zabójstwo przy Rue Morgue” i „Tajemnica Marii Roget”, w których występuje postać Dupina, który jest takim nieoficjalnym detektywem polegającym mocno na sile dedukcji. Bardzo wciągająca fabuła, ale nie przemawiały do mnie zakończenia, bo przy pierwszym ciężko mi było w nie uwierzyć, tak przy drugim wśród końcowego chaosu informacyjnego osobiście go nie zrozumiałam, a autor nie pomógł mi tego rozjaśnić.
Język świetny, mroczny i brutalny klimat też, pomysły nietuzinkowe, ale na końcu nie zawsze czułam satysfakcję, więc moje odczucia są na poziomie 6/10.
Niezamierzenie w tym roku dość często czytam zbiory opowiadań. Co miesiąc trafia mi się z jeden lub dwa. Wychodzę z założenia, że trudniejsze jest przekazanie wszystkiego co powinno znajdować się w historii za pomocą krótszej formy i jest to dobry sprawdzian dla umiejętności danego autora/ki.
więcej Pokaż mimo toPamiętam, że w jednym zbiorze, które łączyło twórczość kilku autorów...