rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Uderza mnie w powieściach klasycznych to jak często przedstawiony tam problem wcale dalece nie odbiega od współczesnych czasów. Głównym nurtem „Wieku niewinności” jest motyw rozwodu, a raczej podejścia z cyklu co ludzie powiedzą i przekonania wielkomiejskiej arystokracji do tego, że lepiej wrócić do nieuczciwego męża niż się z nim rozwieść. A jak już się zdecyduje odejść to lepiej być w stanie zawieszenia niż podjąć kroki w celu zerwania małżeństwa. Oczywiście dochodzi do tego jeszcze kwestia finansowa i przegrana kobiet na tym polu w latach 70. XIX wieku, ale problem, który dotyka hrabinę Olenską dotyczy właśnie bardziej sfery konwenansów.

Faktycznie teraz kwestia rozwodów jest bardziej znormalizowana, ale ja jeszcze pamiętam jak będąc dzieckiem doszło do jednego z pierwszych rozwodów w rodzinie i jakie to wtedy było poruszanie. A nawet znam opowieść, że doszłoby do niego wcześniej w innym małżeństwie, ale rodzice ze strony kobiety byli bardzo przeciwni.

Tym bardziej jeszcze mocniej odbieram treść tej książki. Autorka rozlicza nowojorską arystokrację z grzechów hipokryzji, uprzywilejowania i konserwatyzmu. Pokazuje, że nawet wtedy Europejczykom wydawało się, że zza oceanem jest większy postęp społeczny, a to nie była do końca prawda.

Skoro klasyka romansu to musi, gdzieś się znajdować uczucie i ono jest, ale właśnie przez brak akceptacji i pomocy ze strony innych z prawnego punktu widzenia jest ono nie do spełnienia. Podoba mi się kierunek, który obrała autorka, czyli mamy tu do czynienia z nieszczęśliwą miłością, ale nie ma tu podłości ze strony możliwych kochanków. Też od początku autorka postawiła na myślącego męskiego bohatera, który widzi to jak powinno wyglądać życie i jak Ci broniący niewinności są najbardziej winni.

Refleksyjna powieść, która wywarła na mnie pozytywne wrażenie.

Uderza mnie w powieściach klasycznych to jak często przedstawiony tam problem wcale dalece nie odbiega od współczesnych czasów. Głównym nurtem „Wieku niewinności” jest motyw rozwodu, a raczej podejścia z cyklu co ludzie powiedzą i przekonania wielkomiejskiej arystokracji do tego, że lepiej wrócić do nieuczciwego męża niż się z nim rozwieść. A jak już się zdecyduje odejść to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wiem, że w natłoku nowości ciężko wygospodarować czas na ponowne przeczytanie danej książki i sama dość rzadko to robię, ale muszę być bardziej na to otwarta, bo już kolejny raz przekonałam się jakie to wartościowe. Tym bardziej, że sięgam po sprawdzoną książkę i już wiem, że będzie dobrze, więc odpada mi niemiłe rozczarowanie.

„Billy'ego Summersa” przeczytałam zaraz po jego premierze w 2021 roku, a teraz w związku z wygraniem akcji kreatywnej organizowanej przez wydawnictwo mogłam wrócić jeszcze raz do tej książki w nowym wydaniu. Nie ukrywam, że dość dobrze pamiętałam fabułę i nawet wtedy pisałam jej opinię, ale nie czytałam swoich słów sprzed trzech lat, by mimo wszystko zachować tę świeżość w obecnym przekazie.

Jednak mam widocznie za dobrą pamięć, bo pamiętam, że zaczęłam wtedy od tego, że pierwsze 100 stron trochę mi się dłużyło, a teraz tego nie zauważyłam i wręcz przeczytałam je równie błyskawicznie jak całą książkę. Na pewno wpływ miała na to wiedza co wydarzy się dalej i docenienie teraz potrzebnego etapu dla tej historii.

A o czym jest książka? Billy Summers jest weteranem wojny w Iraku i po powrocie do kraju zajmuje się zabijaniem na zlecenie. Wyznaje zasadę przyjmowania zleceń tylko na tych złych, więc mimo tego co robi ma to swój bardziej pozytywny wydźwięk, chociaż oczywiście to każdy z nas musi odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie zaczyna się i kończy granica moralności. Przyjmuje ostatnie zlecenie za dość dużą kwotę, ale sprawa nie idzie po jego myśli i musi się po swojemu rozliczyć ze zleceniodawcami. Już za pierwszym czytaniem bardzo podobało mi się wprowadzenie postaci Alice w połowie książki i ukazanie kolejnego dobrego oblicza Billy'ego, więc tym bardziej teraz nie mogłam się tego doczekać i chociaż widzę w tym takie hollywoodzkie rozwiązanie to bardzo mi się ono podoba. Z resztą nieraz wspominam w opiniach, że bardzo lubię amerykańskie kino akcji, a ta książka idealnie się nadaje do zekranizowania w takim klimacie.

Dodatkiem, który ubogaca tę powieść jest przekazywanie przez Billy'ego historii swojego życia w takiej formie, jakby miał napisać o tym książkę. Ten zabieg pozwolił też Stephenowi Kingowi na lekkie zmylenie na końcu czytelników. Zakończenie dzięki temu zyskuje na większym zaskoczeniu i jest takie prawdziwsze... Z ogromną przyjemnością wróciłam do tej książki i ponownie zostawiam mocne 8/10.

Wiem, że w natłoku nowości ciężko wygospodarować czas na ponowne przeczytanie danej książki i sama dość rzadko to robię, ale muszę być bardziej na to otwarta, bo już kolejny raz przekonałam się jakie to wartościowe. Tym bardziej, że sięgam po sprawdzoną książkę i już wiem, że będzie dobrze, więc odpada mi niemiłe rozczarowanie.

„Billy'ego Summersa” przeczytałam zaraz po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Lubię, gdy w książkach już samo miejsce akcji odgrywa znaczącą rolę i mogę dowiedzieć się czegoś nowego o danym miejscu lub zostać zainspirowana do jego odwiedzenia, gdy spodoba mi się na stronach książki. W przypadku tej powieści sama autorka zwiedzając okolice Jeziora Czorsztyńskiego uznała, że to będzie dobre miejsce na osadzenie w niej kryminału.

Kojarzyłam z lekcji geografii fakt tworzenia sztucznych jezior, ale nigdy nie zgłębiałam się w to, że wybierając teren pod takie jezioro mógł ktoś tam mieszkać i trzeba ludzi przenieść w inne miejsce, odbierając im kawałek przeszłości. Za to właśnie uwielbiam poznawać nowe historie, które uwrażliwiają mnie na problemy, nad którymi wcześniej nie przyszło mi do głowy się pochylić. Po części, chociaż sama fabuła w książce jest fikcyjna to można powiedzieć, że napisało ją samo życie, bo raz, że miejsce akcji i to co się tam działo jest prawdziwe to jeszcze jeden z elementów kryminalnej fabuły też miał miejsce w rzeczywistości, a możemy się tego dowiedzieć od autorki w przedmowie.

Akcja książki jest podzielona dwutorowo, bo obok morderstw, które dzieją się współcześnie, dostajemy wstawki z czasów przenosin wsi pod jezioro i tego co się tam działo podczas prac archeologicznych i przenosin m.in. cmentarza. Im dalej tym się okazuje, że historia odkryta w kościach sięga jeszcze dalej w przeszłość, w której swój udział mieli mieszkańcy wsi. Wiąże się to wszystko z dusznym klimatem tajemnicy, którą ukrywają okoliczni mieszkańcy. Podobało mi się zrobienie z głównej postaci pisarza, który osiedla się w Czorsztynie świeżo po wyjściu z więzienia. Igor nie jest kryształową postacią i nie bawi się w domorosłego detektywa z własnej inicjatywy, a po prostu został wciągnięty w to co się dzieje i stara się w tym odnaleźć. Rozwiązanie wszystkich wątków było ciekawe, chociaż przyznaję, że trochę bez elementu zaskoczenia, bo zwracając uwagę na dwa zdarzenia domyśliłam się kto jest winny zabójstw kobiet.

Też nie mogę napisać, że było to bardzo wprost opisane, a przecież wręcz trzeba powoli odkrywać karty, więc nie uważam tego za błąd, a raczej to po prostu moja dobra spostrzegawczość na pewne sygnały. Doceniam tę książkę za ciekawe miejsce akcji i przemyślane połączenie wątków.

Lubię, gdy w książkach już samo miejsce akcji odgrywa znaczącą rolę i mogę dowiedzieć się czegoś nowego o danym miejscu lub zostać zainspirowana do jego odwiedzenia, gdy spodoba mi się na stronach książki. W przypadku tej powieści sama autorka zwiedzając okolice Jeziora Czorsztyńskiego uznała, że to będzie dobre miejsce na osadzenie w niej kryminału.

Kojarzyłam z lekcji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Dobrze poprowadzony thriller powinien powodować zagięcie czasoprzestrzenne, tym w jaki sposób odczuwamy przy nim czas. Gdy mamy wrażenie, że minęła godzina, a tak naprawdę minęły ponad trzy i właśnie poznaliśmy zakończenie.

Pod tym względem bardzo lubię ten gatunek i nie ukrywam, że lubię książki w klimacie, który tworzy np. Harlan Coben czy B.A. Paris. Już jakiś czas nie miałam okazji poczuć właśnie takiego totalnego wciągnięcia, gdzie kartki uciekają mi spod palców, a ja w myślach stopuję siebie, by czytając za szybko nic mi nie umknęło. „Złe dziecko” przypomniało mi ten pęd, nad którym ciężko zapanować.

Historia zawarta w książce skupia się na dwóch płaszczyznach czasowych. Po pierwsze poznajemy małą Hannah, która od dzieciństwa zaczyna przejawiać zachowania socjopatyczne. Jej rodzice są tym bardzo zaniepokojeni, ale okazuje się, że nie mogą z tym nic zrobić, ponieważ sami są obarczeni tajemnicą, która mogłaby doprowadzić do ich skazania. Na dodatek ich tajemnicę w dzieciństwie poznaje Hannah, która zaczyna tą wiedzą terroryzować rodziców, stając się jeszcze bardziej bezkarna.

Dzieje się to w latach 80 i 90 XX wieku, a drugą osią czasu jest rok 2017. W tym czasie dochodzi do porwania młodego mężczyzny i śledzimy poczynania jego dziewczyny i rodziny, by go odnaleźć. Już na wczesnym etapie możemy przypuszczać połączenie tych dwóch wątków, ale autorka świetnie wyczuła momenty, w których odkrywać przed nami kolejne elementy układanki. Nie pojawiło się za szybko, ale też i nie czekała nadmiernie, by ujawnić co i jak.

Dobrze sobie poradziła z wyjaśnieniem wszystkiego i też nie zapomniała o tym, że skoro już komuś przypisała jakieś podejrzane zachowania, to potem je wyjaśniła nawet, gdy było już po głównej sprawie. Jednocześnie nie mogę napisać, że byłam zaskoczona całością, bo nie przypominam sobie niczego co by wywołało we mnie duże zdziwienie, jednak to była dobrze napisana książka z logicznymi wyjaśnieniami i bardzo mnie wciągnęła. Może i trochę z cyklu tych co się zaraz zapomni, ale tych dobrych, a nie złych, a już na pewno nie nudnych. 🔥

Dobrze poprowadzony thriller powinien powodować zagięcie czasoprzestrzenne, tym w jaki sposób odczuwamy przy nim czas. Gdy mamy wrażenie, że minęła godzina, a tak naprawdę minęły ponad trzy i właśnie poznaliśmy zakończenie.

Pod tym względem bardzo lubię ten gatunek i nie ukrywam, że lubię książki w klimacie, który tworzy np. Harlan Coben czy B.A. Paris. Już jakiś czas nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pasy zapięte? W takim razie, gaz do dechy... 🔥

Trzynaście opowiadań grozy spisane ręką Joe Hilla, który odziedziczył smykałkę do tego gatunku po słynnym tacie (sam Joe Hill pisze sporo we wstępie, który zatytułował: Kim jest mój tata?). Od zawsze bardzo lubiłam takie wstępy i posłowia, które zmniejszają dystans między czytelnikiem, a twórcą. Stephen King też często to robi, więc cieszę się, że i jego syn to kontynuuję. Zdaję sobie sprawę, że takie uchylanie rąbka tajemnicy z powstania książki jest też dobrym chwytem marketingowym, ale pozwolę sobie cieszyć się takim poczuciem odkrywania czegoś co mam wrażenie jest tylko między mną, a autorem (i to wcale nie ma znaczenia, że każdy może przeczytać te same słowa 🤣).

„Gaz do dechy” jest zbiorem opowiadań, który moim zdaniem trzyma dobrze wyrównany poziom. Większość opowiadań już się wcześniej, gdzieś ukazała i tak się składa, że jedno z nich już znałam z antologii „17 podniebnych koszmarów” i ja wtedy właśnie wyróżniałam w najlepszej trójce to opowiadanie Joe Hilla.

Był taki moment podczas czytania, gdy do końca nie byłam przekonana do jakiejś historii, ale zazwyczaj dość szybko jednak ocena się zmieniała na tą pozytywną, bo zaczęłam czuć się na fali z każdą historią. Na ogromne wyróżnienie zasługuje opowiadanie „Spóźnialscy” o kierowcy książkobusu, który spotyka czytelników z przeszłości. Oprócz szczypty grozy niosło ze sobą dużo wzruszenia i dosłownie żal mnie ściska, że to było opowiadanie, bo perfekcyjnie nadaję się na dłuższą książkę i wiem, że to raczej będzie takie niespełnione marzenie, by autor kiedyś je przekształcił w coś więcej, ale marzyć można...

To skoro „Spóźnialscy” są na pierwszym miejscu to chcę jeszcze przyznać dwa i jako drugie trafia tam te, które już wcześniej znałam „Jesteście wolni”, o tym co się dzieje, gdy pasażerowie samolotu orientują się, że pod nimi na ziemi zostały odpalone rakiety atomowe. Trzecie miejsce dostaje ode mnie tytułowy „Gaz do dechy” o morderczym pościgu motocyklowym.

Na myśl przychodzą mi jeszcze inne innowacyjne opowiadania, czyli w formie tweetów z zombie cyrku, o ciekawej „schodkowej” pisowni czy z klimatem sci-fi o robocie do wynajęcia albo polu trawy, z którego nie ma wyjścia.

Historie działały na wyobraźnię i z chęcią powtórzę tę przygodę w innych zbiorach autora.

Pasy zapięte? W takim razie, gaz do dechy... 🔥

Trzynaście opowiadań grozy spisane ręką Joe Hilla, który odziedziczył smykałkę do tego gatunku po słynnym tacie (sam Joe Hill pisze sporo we wstępie, który zatytułował: Kim jest mój tata?). Od zawsze bardzo lubiłam takie wstępy i posłowia, które zmniejszają dystans między czytelnikiem, a twórcą. Stephen King też często to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Sięgając po „Próbę sił”, która jest wznowionym debiutem autora, byłam już po przeczytaniu jego dwóch książek „Lęku” i „Przypadłości”.

Odwracając tę kolejność, czyli nie znając wcześniej początku twórczości, mogłam zaobserwować jak zmienił się pod względem budowania historii Tomasz Sablik. Z resztą sam w przedmowie tej książki napisał, że nie jest już tym samym Tomaszem Sablikiem, który pisał „Próbę sił”, bo dopiero kolejne książki pozwoliły mu znaleźć swój styl, a przede wszystkim doskonalić pisarski warsztat.

Przyznaję, że z początku nie chciałam wierzyć, że zmiana jest tak zauważalna, bo będąc w trakcie tej książki wszystko było w porządku. Tym bardziej, gdy się jest fanką amerykańskiej literatury grozy. Fabuła była intrygująca i bardzo dobrze mi się ją czytało, jednak po jej skończeniu widzę różnicę. Różnicę wynikającą właśnie z braku tego uczucia po zakończeniu:

Gdy jakieś sceny zostają wyryte w twojej pamięci.
Gdy odczuwasz prawdziwość przeżyć bohaterów.
Gdy zaczynasz wierzyć w coś co wydaje się niemożliwe.

Takie odczucia miałam przy późniejszej twórczości autora, więc wiem co czułam wcześniej i na co stać Tomasza Sablika. Tutaj przeczytałam dobrą historię, ale towarzyszy mi poczucie powierzchowności niż głębi. Głębi fabuły, z której brały się tamte odczucia.

Jednak mam takie przeczucie, że gdybym czytała ją jako pierwszą to spodobałaby mi się na tyle, że chciałabym kontynuować przygodę z twórczością autora, więc to już niech da wam wskazówkę, że widzę od początku potencjał. Czułam, że będzie dobrze i nie mogę napisać, że się zawiodłam, ale wiem, że może być jeszcze lepiej.

Jako taki dodatek wam wspomnę, że oprócz typowych świątecznych książek w grudniu szukam właśnie czegoś mroczniejszego z zimowym klimatem, a jeszcze jak się dzieje w trakcie świąt bożonarodzeniowych to tym lepiej. Tutaj akcja przypada właśnie na święta i jest mrocznie, więc jak szukacie takich książek na grudzień to sobie zapiszcie tytuł.

Sięgając po „Próbę sił”, która jest wznowionym debiutem autora, byłam już po przeczytaniu jego dwóch książek „Lęku” i „Przypadłości”.

Odwracając tę kolejność, czyli nie znając wcześniej początku twórczości, mogłam zaobserwować jak zmienił się pod względem budowania historii Tomasz Sablik. Z resztą sam w przedmowie tej książki napisał, że nie jest już tym samym Tomaszem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Książki mają magiczną moc przenoszenia w czasie, bo podczas czytania tej książki czułam się jakbym cofnęła się do nastoletnich lat, gdy namiętnie czytałam takie serie jak „Zmierzch”, „Akademia wampirów” czy „Upadli”.

Biorąc do ręki „Black Bird Academy” nie zdawałam sobie sprawy jak głęboki mam sentyment do tego typu historii. I chociaż ostatnio zaczęto używać słowa: „romantasy” na połączenie romansu z fantastyką, to ja już dawno takie książki czytałam tylko nie było dla nich odpowiedniej nazwy. 😆

Nakreślam wam tę sytuację, dlatego żebyście wiedzieli skąd bierze się mój pozytywny odbiór tej książki, chociaż obok przebija się do głosu rozsądek, że sama książka nie była mocno odkrywcza. Autorka tworząc szkołę dla egzorcystów, która szkoli adeptów do tego, by tropili i pozbywali się demonów i innych upiorów, mimo wszystko czerpie dużo motywów, które są już nam ogólnie znane, a przynajmniej mi, która niejedną książkę w takim klimacie czytała. Oczywiście dodaje swoje stwory i pomysły, ale nie na tyle, bym uznała tę książkę za odkrywczą. To co spotyka główną bohaterkę po spotkaniu z demonem też nie jest mi obce, chociaż muszę przyznać, że sama kreacja bohaterki mi się podobała tym jak zadziorną postacią była i mimo całej nieciekawej dla niej sytuacji się nie poddawała. Plus też za jej duże poczucie humoru, które było bardziej sarkastyczne.

Nawet fajnie, że w tej części było więcej akcji niż romansu, chociaż autorka tak budowała napięcie w relacji głównych bohaterów, że już chciałam, by popchnęła dalej relację Leaf i Falco, który jest jednym z najlepszych egzorcystów.

À propos Leaf i jej „demona" to tak trochę przeczuwałam, że nie będzie tak mrocznie jak się na początku wydawało, ale nie mogę tego wskazać jako wady, bo przecież większość tego typu książek, gdzieś się tam stara obróć akcję w bardziej pozytywną stronę. Dobrze jednak, że są momenty, które autorka pozostawiła jako mocniejsze.

Zakończenie dało mi połowiczną satysfakcję, bo demoniczna akcja była w porządku i nawet lekko mnie zaskoczyła obrotem, ale samiuteńka końcówka z relacją bohaterów wprowadziła wątek, za którym nie przepadam.

Jednak przez to wszystko przebija się taki mój własny nastoletni sentyment do tego typu historii i to był dobrze spędzony czas, który z chęcią przedłużę za sprawą kolejnych tomów.

Książki mają magiczną moc przenoszenia w czasie, bo podczas czytania tej książki czułam się jakbym cofnęła się do nastoletnich lat, gdy namiętnie czytałam takie serie jak „Zmierzch”, „Akademia wampirów” czy „Upadli”.

Biorąc do ręki „Black Bird Academy” nie zdawałam sobie sprawy jak głęboki mam sentyment do tego typu historii. I chociaż ostatnio zaczęto używać słowa:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dwunastoletni Edward jako jedyny przeżywa katastrofę lotniczą, w której ginie prawie 200 osób. Wśród ofiar są jego rodzice i starszy brat. Poznajemy jego historię z dwóch płaszczyzn, tej po tragedii i w trakcie lotu.

Nie tylko rodzina Edwarda dostaje tutaj swoją przestrzeń, bo autorka postanowiła pokazać też nam kilku innych pasażerów tragicznego lotu. Dzięki temu tragedia przestaje być bezosobowa. Też jako ciekawostkę mogę napisać, że przy końcowych scenach doprowadzających do rozbicia się samolotu, autorka posłużyła się zapiskami z dwóch autentycznych katastrof lotniczych. Jest to tym bardziej ważne, że w 2010 roku katastrofę samolotu linii Afriqiyah Airways podczas rejsu 771 przeżył jedynie dziewięcioletni chłopiec, który zainspirował autorkę do napisania tej powieści. Coś co wydaje się niemożliwie, dzieje się naprawdę...

Edward musi radzić sobie z brzemieniem ocaleńca, które działa w jego życiu na wielu frontach. Społeczeństwo nie daje mu spokoju tworząc historię jaki jest niezwykły i zalewając internet informacjami na jego temat, rodziny ofiar chcą od Edwarda, by podążał w życiu ścieżką ich zmarłych bliskich, a Edward nie potrafi pojąć czemu jako jedyny przeżył katastrofę. Do tego dochodzi przeżycie żałoby po rodzicach i bracie. Taka kumulacja traumy, napięcia i oczekiwań byłaby ciężka dla każdego dorosłego, a co dopiero dla dwunastolatka.

Pogodzenie się z losem i pójście dalej jest o tyle trudne, że w ciągu kilku lat, które opisuje autorka, Edwarda dopadają kryzysy. Jak sobie radzić z pojęciem tego, że w pewnym momencie jest się w wieku swojego starszego brata w chwili jego śmierci...

Jednak w tym wszystkim jest ten dobry promyk, bo Edward nie jest zupełnie sam i ma obok siebie ciocię i wujka oraz nowo poznaną sąsiadkę, która jest jego rówieśniczką. Zakończenie daje nadzieje na to, że da się żyć z takim brzemieniem. Podobało mi się to jak autorka potrafiła przekazać emocje bohaterów i jak wielowątkowy przekaz łączy się ze sobą i zostawia chwilę na refleksję.

Dwunastoletni Edward jako jedyny przeżywa katastrofę lotniczą, w której ginie prawie 200 osób. Wśród ofiar są jego rodzice i starszy brat. Poznajemy jego historię z dwóch płaszczyzn, tej po tragedii i w trakcie lotu.

Nie tylko rodzina Edwarda dostaje tutaj swoją przestrzeń, bo autorka postanowiła pokazać też nam kilku innych pasażerów tragicznego lotu. Dzięki temu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czwarta część „Szczurów Wrocławia” dzieje się dwa tygodnie po wydarzeniach z pierwszej części, czyli pierwszego przypadku, gdy zmarli wracają do żywych. Horda zombie opanowuje Wrocław i tylko nielicznej garstce osób udaje się przeżyć. Robert J. Szmidt skonstruował tak świat, że poradzenie sobie z plagą zombie wydaje się praktycznie niemożliwe, ale ludzie za wszelką cenę starają się opracowywać metody na to, by oczyszczać ulice z nieumarłych. Przez te dwa tygodnie świat, który wszyscy znali został zniszczony, a Ci, którzy nie chcą dołączyć do grona powiększającego się w szybkim tempie nieumarłych, muszą dostowawać się do sytuacji i kombinować jak przetrwać.

Autor po raz kolejny postanowił stworzyć żywego antybohatera, którego za swoje czyny względem ludzi mamy ochotę rozszarpać. Myślałam, że dorównanie do gangu Sprychy, którego poznaliśmy w „Kratach” będzie trudne, ale Robert J. Szmidt świetnie sobie radzi w wykreowaniu postaci grubo ciosanymi złem. Tutaj jeszcze dochodzi ten aspekt, że tam, gdzie ludzie nie spodziewali się po więźniach skazanych za morderstwa niczego dobrego, tak tutaj zła jest jedna osoba, ale która w łatwy sposób potrafi do siebie przyciągnąć nieświadomych niczego ludzi ofertą pomocy w wydostaniu się z miasta i znalezieniem bezpieczniego miejsca.

Nie myślcie, że to już koniec „nowości”, które serwuje nam autor, bo obok ludzkich zwyroli, wygłodniałych psów, które rzucają się na ludzi i hordy zombie pojawią się Rosjanie, którzy chcą przejąć miasto. W książce dostajemy pokaz tego jak rosyjskie wojsko jest dobre w manipulacji swoimi ludźmi. Co jest bardzo aktualnym obrazem.

Ten tom nie byłby pełnoprawną częścią tej serii, gdyby nie jej w większości fatalistyczny wydźwięk, ale zakończenie wreszcie daje jakiś powód do poczucia sukcesu, chociaż nie obyło się bez ofiar. Podziwiam pomysły i wykonanie, które autor włożył w ten tom. Wstępnie kolejna część pojawi się dopiero za rok, ale już jest na mojej liście książek do przeczytania.

Czwarta część „Szczurów Wrocławia” dzieje się dwa tygodnie po wydarzeniach z pierwszej części, czyli pierwszego przypadku, gdy zmarli wracają do żywych. Horda zombie opanowuje Wrocław i tylko nielicznej garstce osób udaje się przeżyć. Robert J. Szmidt skonstruował tak świat, że poradzenie sobie z plagą zombie wydaje się praktycznie niemożliwe, ale ludzie za wszelką cenę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

To nie było moje pierwsze spotkanie z twórczością Anety Jadowskiej, jednak wcześniej nie czytałam od niej komedii kryminalnej, więc i tak mogłam się poczuć jakbym sprawdzała ją pierwszy raz. Pisząc te słowa uśmiecham się przed ekranem komputera, bo z ogromną radością mogę zaliczyć komedię kryminalną autorki do wąskiego grona tych, które mi odpowiadają poczuciem humoru, brakiem niezrozumiałych zachowań ze strony bohaterów i nie zabieraniem powagi tam, gdzie potrzeba. Umieszczaniem żartu w naturalnych sytuacjach, a nie stworzonych na siłę pod śmieszność.

Bawiłam się prześwietnie. 😍

Z tym gatunkiem mam zawsze nie lada problem, a jednak staram się poznawać nowe, bo potem trafiam na kogoś kto mi w pełni odpowiada i przerasta moje oczekiwania. Już dawno nie pamiętam, by któraś z komedii podobała mi się tak mocno jak ta. Na pewno będę nadrabiać poprzednią serię kryminalną autorki, która również dzieje się w Ustce.

Dużym atutem książki jest jej nadmorska lokalizacja i wiekowy opuszczony dom, który dziedziczy główna bohaterka Nina. Dokładając do tego włamanie i trupa wraz z podejrzeniami kierowanymi w stronę Niny robi się nieprzyjemnie dla naszej bohaterki. Jednak może liczyć na wsparcie przyjaciółek, które niczym walkirie przybywają jej z odsieczą. Fajnym wątkiem jest to, że kobiety poznały się na czacie dla pisarek, bo Nina ma marzenie wydać książkę, a Zuza i Agata już są poczytnymi autorkami. Ciekawie też obserwować jaki wpływ na ich postrzeganie i sposób pracy ma to, że Agata publikuje powieści pod własnym nazwiskiem, a Zuza ma dwa pseudonimy. Ze swoim pisarskim zmysłem podejmują się dowiedzenia po co ktoś włamywał się do opuszczonego domu.

Barwnie wykreowane postacie, ciekawa fabuła, żarty sytuacyjne i popkulturalne, które mnie ubawiły, przyjemnie dodany wątek romantyczny głównej bohaterki, pies, który szeka tak, jakby śpiewał piosenki Dolly Parton 😆 i policjanci, którzy nie są tępi i potrafią się przyznać do błędu.

Jeżeli szukacie czegoś luźniejszego to sprawdźcie Gracje z Ustki.

To nie było moje pierwsze spotkanie z twórczością Anety Jadowskiej, jednak wcześniej nie czytałam od niej komedii kryminalnej, więc i tak mogłam się poczuć jakbym sprawdzała ją pierwszy raz. Pisząc te słowa uśmiecham się przed ekranem komputera, bo z ogromną radością mogę zaliczyć komedię kryminalną autorki do wąskiego grona tych, które mi odpowiadają poczuciem humoru,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Zło rozkwita wiosną” dopełniła taką nieoficjalną serię w serii jubileuszowej. Z okazji 100. rocznicy wydania pierwszej książki Agathy Christie możemy zbierać jubileuszowe wydania jej książek. Od samej rocznicy minęły co prawda 4 lata, ale czy to nie cudowne, że razem z tym wydaniem jeszcze wzrosła popularność książek autorki i na prośbę czytelników i ich zaangażowania oferta tych wydań stale się powiększa. 😄

Jeżeli chodzi o moje sformułowanie seria w serii to mam na myśli to, że wydawnictwo pokusiło się o stworzenie specjalnie do tych wydań zbiorów opowiadań, które są wybierane z innych zbiorów autorki, by stworzyć z nich motyw pór roku. Teraz wszystkie pory roku mamy już w komplecie. Zdaję sobie sprawę, że dobór opowiadań pod konkretny motyw, gdy nie jest za to odpowiedzialna autorka może być trudny, ale pod względem pogodowym udał się tutaj osobom za to odpowiedzialnym.

Jednak same opowiadania nie do końca mnie porwały. Jakbym miała je uplasować w tym jak mi się podobały patrząc się po ocenach poprzednich pór roku to są na równi ze „Zbrodnie zimową porą”, czyli niestety najniżej, ale to wcale nie oznacza, że mi się nie podobały, bo to jednak Christie, która jest dla mnie komfortową twórczynią. Tylko chcę wam zobrazować porównanie, które mi się nasuwa. I oczywiście, że jeżeli lubicie twórczość autorki to te opowiadania dadzą wam to co się u niej ceni.

W środku znajduje się 12 opowiadań i jak mam wskazać te, które dla mnie wypadły najlepiej pod różnym względem to uśmiałam się na rozwiązaniu sprawy, którą rozwiązywali Tommy i Tuppence, zaciekawiła mnie najbardziej sprawa rozgrywająca się po części w pociągu z tajemniczą nieznajomą i powrót do dobrze sobie znanego opowiadania ze zbioru „Tajemnica gwiazdkowego puddingu”, który uświadomił mnie w tym, że jak coś jest dobre to nawet jak się to czyta drugi raz to nadal jest dobre. Christie jak to Christie, ale jednak na tle innych książek czuję, że daję 6/10.

„Zło rozkwita wiosną” dopełniła taką nieoficjalną serię w serii jubileuszowej. Z okazji 100. rocznicy wydania pierwszej książki Agathy Christie możemy zbierać jubileuszowe wydania jej książek. Od samej rocznicy minęły co prawda 4 lata, ale czy to nie cudowne, że razem z tym wydaniem jeszcze wzrosła popularność książek autorki i na prośbę czytelników i ich zaangażowania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Stephen King jest jednym z moich najbardziej ulubionych autorów. Przeczytałam już większość jego książek i łatwiej mi już teraz liczyć te do przeczytania, których zostało się ponad 10 niż te przeczytane. Jeżeli się orientujecie w jego bibliografii to wiecie, że ilościowo jest imponująca, więc znam jego twórczość na tym etapie dogłębnie. Rzadko, bo naprawdę rzadko, ale zdarzają się książki, które mi nie podchodzą i tak właśnie jest z „Bezsennością”.

W tym przypadku nie zgrało się dla mnie połączenie fabularne, które połączyło tematykę ab0rcji z fantastycznym widzeniem aur. Mam wrażenie, że to połączenie niezbyt ze sobą się zgrało, tym bardziej, gdy dodamy do tego potraktowanie tematu po łebkach i tworzenie polaryzacji na jedną stronę. I tak zdaję sobie sprawę, że Stephen King w innych swoich książkach też przyjmuję jedną postawę w zakresie danego tematu, ale w zależności od książki mnie to, aż tak nie razi, a tutaj patrząc się na całokształt dawało mi się to w znak.

Kolejną sprawą jest to, że ja lubię rozwlekanie akcji przez Kinga na rzecz poznania dogłębnie bohaterów, ale tutaj były momenty, które mnie nużyły. Też miałam problem z tym jak w pewnym sensie dla naszego bohatera szczęśliwie toczyła się fabuła. Może ma na to wpływ czytanie przeze mnie ostatnio dość fatalistycznych książek, ale chyba wolałabym, by w walce z bezsennością, widzeniem aur i spotkaniami z małymi łysymi doktorkami (tak bohater nazywa postacie, które mu się ukazują) Ralph stawiał czoło sam. Nadałoby to większego poczucia napięcia, a tak autor poświęcił bardzo dużo czasu na miłosną relację Ralpha.

I znowu odbijając to co zazwyczaj lubię u Kinga, czyli właśnie jego ukazanie miłości tu mi nie siadło, bo było zbyt idealnie jak na to co miało się ogólnie dziać. Do tego wszystkiego doszła jeszcze taka biblijna wizja postaci i wydarzeń, która nie wiem czy mi tu do końca pasowała.

Na plus był dla mnie wiek bohaterów, bo lubię, gdy w powieściach Kinga stery przejmują osoby starsze i wplecenie do fabuły kilku smaczków związanych z moją ulubioną serią „Mroczna wieża”.

Nie przekonała mnie do siebie całościowo ta historia, więc zostawiam ocenę 4/10.

Stephen King jest jednym z moich najbardziej ulubionych autorów. Przeczytałam już większość jego książek i łatwiej mi już teraz liczyć te do przeczytania, których zostało się ponad 10 niż te przeczytane. Jeżeli się orientujecie w jego bibliografii to wiecie, że ilościowo jest imponująca, więc znam jego twórczość na tym etapie dogłębnie. Rzadko, bo naprawdę rzadko, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Powrót po latach do serii „Kwiat Paproci” uważam za udany. Impulsem do powrotu był dla mnie maraton czytelniczy #marzeczmitologią u @otulonaksiazkami, bo ta seria jest przepełniona mitologią słowiańską.

„Gniewa” jest drugim po „Jadze” prequelem do głównej serii. Co z tym się wiąże ponownie cofamy się do młodości Jagi, która w „Szeptusze” uczy Gosię zawodu.

Lubię tę serię za dużą dawkę wiedzy na temat mitologii słowiańskiej, która jest podana w bardzo przystępnej formie. Tak to już niestety jest, że w szkole bliskie były tematy mitologii greckiej czy rzymskiej, a o naszej rodzimej mitologii było niewiele albo zupełnie nic. Teraz mogę się dowiedzieć czego bogiem/boginiami byli Swarożyc, Mokosz, Jaryło czy Weles. Podglądnąć dobrych bożków i wystrzegać się strasznych upirów. Patrząc się na dawne wierzenia widzę, niektóre nasze współczesne zabobonne działania i dowiaduję się skąd się one wzięły.

Mocną stroną tej serii obok wierzeń słowiańskich i koncepcji, że istnieją we współczesnym świecie jest duża dawka humoru. Nie wiem czy to dobre czy mylne spostrzeżenie przez zatarcie się pamięci, ale mam wrażenie, że gdy stery przejmuje w narracji Jaga od Gosi to jest jeszcze zabawniej. Ma w tym swój udział niezaprzeczalnie charakter Jagi, która jest zadziorna i sama lubi kogoś kąśliwie zaczepić. Do tego obserwujemy poczciwego Mszczuja i dowiadujemy się w tej części jak to się stało, że ich drogi złączyły się jeszcze bardziej. Pamiętam jakim zaskoczeniem w głównej serii było dla mnie to co ich łączy.

Jednym z głównych wątków w „Gniewie” obok Jagi i Mszczuja jest sprawa śmierci młodej dziewczyna, która wcześniej przychodziła do Jagi po pomoc w sprawach sercowych i nie chodziło tu o problemy natury kardiologicznej. 😉 Jaga stawia sobie za cel dowiedzenie się co było przyczyną śmierci dziewczyny, a rozwiązanie było „bosko” satysfakcjonujące. Bawiłam się dobrze czytając tę historię i na taką rozrywkę liczyłam.

Powrót po latach do serii „Kwiat Paproci” uważam za udany. Impulsem do powrotu był dla mnie maraton czytelniczy #marzeczmitologią u @otulonaksiazkami, bo ta seria jest przepełniona mitologią słowiańską.

„Gniewa” jest drugim po „Jadze” prequelem do głównej serii. Co z tym się wiąże ponownie cofamy się do młodości Jagi, która w „Szeptusze” uczy Gosię zawodu.

Lubię tę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czwarta książka autorki i tak się składa, że to również czwarta książka spod jej ręki, którą przeczytałam. Przez to mimowolnie mam swój własny ranking, który do tej pory był w miarę wyrównany pod tym względem, że drobne niuanse decydowały o mojej większej sympatii do danego tytułu, bo wszystkie były na dobrym poziomie. A tu niespodziewanie (a może spodziewanie) pojawił się tytuł, który zdecydowanie wysunął się na pierwsze miejsce. ⭐

„Za zasłoną milczenia” skupia się na powrocie do życia na wolności. Wolności oddanej dobrowolnie w zakonie i wolności pozbawionej wyrokiem skazującym na pobyt w więzieniu. Uzmysławia jak trudno odnaleźć się w obecnej rzeczywistości, gdy w życiu doświadcza się izolującej przerwy od społeczności.

Z perspektywy Klary dowiadujemy się jak czas zmienia wartość podjętej decyzji i ile trzeba mieć odwagi, by zdecydować się zawrócić z obranej drogi. Dorota szukając bezpiecznego miejsca dla siebie i siostry trafia w jeszcze gorsze niebezpieczeństwo. Wieloletnia przemoc domowa kończy się śmiercią męża. Wymiar sprawiedliwości skazuje ją na pobyt w więzieniu, a jej nastoletni syn zostaje pod opieką siostry.

Bodźcem Klary w opuszczeniu zakonu jest śmierć brata, a Dorota wychodzi z więzienia warunkowo. Ich drogi połączy mały nadmorski pensjonat i początkowa obopólna niechęć zmieni się w zrozumienie, że punkt życia, w którym obie są wiele się od siebie nie różni. Obie czują się poza marginesem przyjętego życia.

Warto zwrócić uwagę na psychologiczne dopracowanie wszystkich występujących postaci, bo obok Klary i Doroty jest jeszcze mocna perspektywa Joanny, wdowy po bracie Klary, która ugrzęzła w decyzjach męża oraz Weroniki, siostry Doroty, która opiekując się synem Doroty rekompensuje sobie pragnienie bycia mamą.

Książki Żanety Pawlik mają to do siebie, że skłaniają do refleksji. Tutaj po raz kolejny zastanawiam się dlaczego każdy wie lepiej jak powinniśmy żyć i jak odejście od przyjętej normy skazuje nas na ostracyzm ze strony innych. Najgorsze w tym jest to, że często to właśnie bliscy nas najbardziej odtrącają.

Autorka lubi w swoich książkach zostawić mocno otwarte zakończenia, a tutaj jest inaczej, bo bardziej zamknięcie, chociaż to dopiero początek nowej drogi wszystkich bohaterów. ✨️

Czwarta książka autorki i tak się składa, że to również czwarta książka spod jej ręki, którą przeczytałam. Przez to mimowolnie mam swój własny ranking, który do tej pory był w miarę wyrównany pod tym względem, że drobne niuanse decydowały o mojej większej sympatii do danego tytułu, bo wszystkie były na dobrym poziomie. A tu niespodziewanie (a może spodziewanie) pojawił się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie ukrywam, że otwierając paczkę z tą książką i widząc prawie 700 stron do przeczytania oczy mi się zaświeciły. Adekwatnie do tematu jednak nie były to gwiazdy, a płonący ogień z wizerunkiem zombie 🔥🧟‍♀️ (chociaż kto czytał ten wie, że to połączenie w Szczurach Wrocławia nie jest dobrym rozwiązaniem).

Jestem totalnie zajarana tą serią i „Kraty” tylko mnie w tym umocniły. Widzę tu zmianę w budowie narracji pod względem zmniejszenia ilości bohaterów i większego czasu na rozbudowanie jakiegoś wątku, co może przypaść do gustu wszystkim tym, którym w pierwszej części nie odpowiadało chaotycznego natężenie wszystkiego, a w szczególności bohaterów. Dla mnie w „Chaosie” była w tym wszystkim metoda, ale rozumiem, że nie każdy mógł się w pełni odnaleźć. Dlatego warto dać szansę krótszemu „Szpitalowi”, ale też warto zobaczyć, że dużo obszerniejsze „Kraty” też są trochę inne od „Chaosu” pod tym względem.

Na początku ponownie przenosimy się w czasie fabuły do 10 sierpnia 1963 roku obserwując tym razem poczynania w zakładzie karnym. Jednak tym razem cofnięcie się jest tylko na jakiś czas, bo oprócz więzienia możemy potem obserwować kolejne dni sierpnia i działania w lokalizacjach znanych z „Chaosu”. Razem z bohaterami odkrywamy nowe właściwości zombie, które nie zapowiadają się optymistycznie. Autor zdecydowanie nie patyczkuje się pod tym względem i każda kolejna wiadomość dotycząca transformacji i tego jak zachowują się później nieumarli, utrudnia życie tym, którym udało się przetrwać.

Jednak siłą napędową strachu w tej części są przede wszystkim ludzie, którzy nie potrzebują wzbudzać strachu przemianą. Mowa tu o najgorszych więźniach zakładu karnego, którzy grasując po ulicach Wrocławia dopuszczają się makabrycznych czynów. Autor tworząc bandę Sprychy stworzył tak przerażających bohaterów, że ja jako czytelniczka życzyłam im tylko, by ich koniec był równie bolesny jak to co zgotowali niewinnym ludziom.

Ludzkie zło pozbawione granic plus rozrywające ludzi na strzępy zombie to naprawdę przerażająca mieszanka. I jak nie sądziłam, że da się jeszcze bardziej podkręcić zło w tej serii to autor pokazał mi, że się da.

Końcowe cmentarne odkrycia też nie zwiastują niczego dobrego. Pomysł na kierunek tej serii jest naprawdę spektakularny, więc wyczekuję kolejnych tomów. 🔥

Nie ukrywam, że otwierając paczkę z tą książką i widząc prawie 700 stron do przeczytania oczy mi się zaświeciły. Adekwatnie do tematu jednak nie były to gwiazdy, a płonący ogień z wizerunkiem zombie 🔥🧟‍♀️ (chociaż kto czytał ten wie, że to połączenie w Szczurach Wrocławia nie jest dobrym rozwiązaniem).

Jestem totalnie zajarana tą serią i „Kraty” tylko mnie w tym umocniły....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Rok temu w marcu zachwycałam się zbiorem opowiadań Daphne du Maurier i tak się złożyło, że historia zatacza koło, bo i w tym roku w marcu jestem zachwycona zbiorem opowiadań w bardzo podobnym klimacie, ale spod pióra Susan Hill. To właśnie jest niesamowicie pociągające w czytaniu, że nigdy nie wiesz przed otwarciem książki jakie uczucia będą Ci towarzyszyć.

W tym przypadku była to literacka rozkosz, bo Susan Hill pisze opowiadania z takim wyczuciem i taką elegancją, którą widuję w klasycznych powieściach. Trop z książkami Daphne du Maurier jest tu w pełni uzasadniony, bo może być dla was takim drogowskazem, że jak lubicie du Maurier to Hill będzie dla was dobrym wyborem, ale też warto zaznaczyć, że Hill w tym wszystkim ma swój własny styl co bardzo doceniam. Jest bardziej mroczniejsza i fatalistyczna w swojej wizji na historię.

Przez większy czas dana historia może wydawać się mniej zatrważająca, ale w powietrzu wisi mrok, który tylko czeka, by uderzyć. Bardzo przypadły mi do gustu rozwiązania w każdym z siedmiu opowiadań, które przekraczają granicę rzeczywistości i wchodzą już w mrok mocy nadprzyrodzonych. Autorka zaimponowała mi plastycznością w opisywaniu właśnie tego gęstniejącego mroku, który spada na bohaterów, bo potrafiła wywołać ciarki niedosłownym opisem jakiejś makabry, a właśnie takim lepkim i klaustrofobicznym przekazem strachu, który na nas osiada, gdy dzieje się coś co przekracza nasze pojmowanie świata.

Napisałam, że podobały mi się wszystkie rozwiązania, ale też warto zaznaczyć, że od początku do końca wszystkie, a były krótsze bądź dłuższe opowiadania przypadły mi do gustu, co w zbiorach opowiadań wcale takie częste nie jest.

Susan Hill w zwyczajne sytuacje potrafi włożyć subtelną trwogę, która pozostaje w pamięci po skończeniu i też muszę ją pochwalić za ciekawe pomysły, na których opierała swoje historie. Do znanych motywów potrafiła dołożyć własne niebanalne ślady.

Rok temu w marcu zachwycałam się zbiorem opowiadań Daphne du Maurier i tak się złożyło, że historia zatacza koło, bo i w tym roku w marcu jestem zachwycona zbiorem opowiadań w bardzo podobnym klimacie, ale spod pióra Susan Hill. To właśnie jest niesamowicie pociągające w czytaniu, że nigdy nie wiesz przed otwarciem książki jakie uczucia będą Ci towarzyszyć.

W tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dość spontanicznie postanowiłam, że będę tę książkę słuchać po 20 minut przed snem. Muszę przyznać, że to był udany pomysł, bo jej nieskomplikowana fabuła i styl napisania, który opiera się na bardzo krótkich rozdziałach się do takiej formy sprawdził. Czułam się tak jakbym słuchała bajki dla dorosłych. Z resztą poprzednia część opowiada historię dwunastoletniej Gwendy, więc tam było to jeszcze bardziej wyczuwalne.

Tutaj Gwendy jest już dorosłą kobietą, która obejmuje stanowisko kongresmenki, a na jej drodze znowu zostaje postawione pudełko z guzikami, które w dzieciństwie nastręczyło jej problemów i doprowadziło do tragedii. Jednak skorzystanie z jego możliwości, czyli wyciągnięcie z nich czekoladki i zażyczenia sobie czegokolwiek nadal pozostaje kuszące, chociaż Gwendy już wie, że każde życzenie ma swoją cenę. Podoba mi się tutaj taka dorosła perspektywa tego wyboru, bo jak w dzieciństwie wymyślając życzenia Gwendy myśli przede wszystkim o sobie, tak będąc dorosłą osobą skupia się na bardziej na innych.

W pierwszej części współautorem był Stephen King, a tutaj napisał tylko przedmowę oddając poniekąd pole do popisu Richardowi Chizmarowi. Według mnie poradził sobie dobrze z historię Gwendy, chociaż zabrakło mi więcej magicznych elementów i poczucia niepokoju. Też autor skupił się w tej książce bardziej na sprawie zaginięcia dziewcząt, bo Gwendy brała czynny udział w poszukiwaniach co też uczyniło tę książkę bardziej kryminalną.

Miło ze strony autora, że pisząc o Castle Rock odwołał się do wydarzeń, które znam z innych książek Stephena Kinga. Też spodobało mi się samo wyjaśnienie o co chodzi z tytułowym piórkiem. Dobrze mi się słuchało tej historii, ale bez efektu wow. Pierwsza też była przyzwoita, ale nic więcej. Daję też znać, że są tutaj odniesienia do poprzednich wydarzeń. To jedna z tych książek, przy których nie jestem zawiedziona poznaniem, ale nie szkoda mi ją było kończyć.

Dość spontanicznie postanowiłam, że będę tę książkę słuchać po 20 minut przed snem. Muszę przyznać, że to był udany pomysł, bo jej nieskomplikowana fabuła i styl napisania, który opiera się na bardzo krótkich rozdziałach się do takiej formy sprawdził. Czułam się tak jakbym słuchała bajki dla dorosłych. Z resztą poprzednia część opowiada historię dwunastoletniej Gwendy, więc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zacznę od ciekawostki, że w krajach chińskojęzycznych zwracając się do kogoś cioteczko czy wujaszku wcale nie musi to oznaczać, że jest się z tym kimś spokrewnionym, a jest to po prostu zwrot mniej formalny niż pani, pan. Zwrot ten kieruje się do osoby starszej od siebie i uważam, że to bardzo fajny zwyczaj.

Jednak z naszym tytułowym wujaszkiem Hanem lepiej nie wchodzić w żadne większe zażyłości, bo kończy się to zazwyczaj źle. W książce znajdziemy dziewięć opowiadań i jak w pierwszym poznajemy Hana i jego historię, która sprawiła, że sam wszedł w konszachty z siłami nadprzyrodzonymi; tak kolejne są już odrębnymi historiami ludzi, których los nie oszczędza i czasami dosłownie, a czasami możemy się tylko domyślić, że macza w tym palce wujaszek Han, by zmienić życie tych ludzi w koszmar.

Muszę przyznać, że jak nawet odczuwałam pewnego rodzaju zagubienie, bo nie wszystko jest oczywiste to szło za tym takie poczucie niepokoju, które mi się podobało. Styl autorki jest bardzo plastyczny i osadzając akcję w krajach azjatyckich potrafiła to tak przekazać, że czuć było orientalny klimat, a dodatkowo przemyciła wiedzę w przypisach i końcowym rozdziale z ciekawostkami. Co najważniejsze to opowiadania były utrzymane w klimacie horroru na co liczyłam.

W środku znajdziecie opowiadania m.in. o:

O tym, że robiąc coś złego nie wiesz kiedy dopadnie się los w rytm odliczania raz-dwa.

O tym, że nie warto umawiać się na spotkanie z kimś kto w internecie widnieje jako nieżywy.

Jak nie szukać pomocy u zmór?

Czym kończy się zakochanie w demonie?

Jak historia z przeszłości może mieć odzwierciedlenie w teraźniejszości i dlaczego skończy się to rozlewem krwi?

Demony, zmory, duchy, dżiny, klątwy i ludzkie zło, które nie potrzebuje niczego nadprzyrodzonego, by czynić to co sprawia, że wujaszek Han jest zadowolony. 😱

Jestem zauroczona tym jak ta książka została wydana. 🤩

Zacznę od ciekawostki, że w krajach chińskojęzycznych zwracając się do kogoś cioteczko czy wujaszku wcale nie musi to oznaczać, że jest się z tym kimś spokrewnionym, a jest to po prostu zwrot mniej formalny niż pani, pan. Zwrot ten kieruje się do osoby starszej od siebie i uważam, że to bardzo fajny zwyczaj.

Jednak z naszym tytułowym wujaszkiem Hanem lepiej nie wchodzić w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Od thrillera oczekuję tego, by na którymś etapie (najlepiej od samego początku) dać się wkręcić jakiejś postaci na tyle, by wierzyć jej we wszystko co mówi, a potem być w wielkim zdziwieniu, że jednak jest zupełnie inaczej. Jak nie potrafię w nic uwierzyć, bo każda z postaci nie jest dla mnie wiarygodna to mam problem z tym, by się w książce zatracić. I tutaj tak niestety jest, że nikomu nie wierzę.

Wiadomo, że taka podejrzliwość może być i dobrą cechą w próbowaniu szukania prawdy, ale akurat w przypadku tej książki sprawiła, że kreacja postaci jest dla mnie przeszkodą. Jeszcze przez większość książki przeskakujemy w narracji pierwszoosobowej między ponad siedmioma osobami i nikt nie potrafił mnie do siebie przekonać. Oczywiście, że można to obrócić tak, że dzięki temu uważam, że każdy ma coś na sumieniu i potęguję to napięcie, ale we mnie tworzyło w tym przypadku irytację.

Kolejną przeszkodą w tym, bym mogła być zadowolona z książki było jak dla mnie niepotrzebne wepchnięcie wątku Gry, który moim zdaniem nie miał dobrego rozwinięcia. Też w przeciągu ostatniego roku czytałam inną książkę („Manekiny” Jolanty Żuber), gdzie właśnie taka niemoralna gra miała miejsce, ale tam wszystko miało swoje uzasadnienie, a była nawet krótszą książką od tej.

Lubię książki, gdzie dużo się dzieje, ale niebezpieczeństwem jest to, że w takim przypadku można przekroczyć granicę ilości i dla mnie tak tutaj właśnie było. Zakończenie nie spełnio oczekiwań w swojej wiarygodności albo też sobie myślę, że przez brak wkręcenia z mojej strony skupiałam się za bardzo na szczegółach, które przy większym przeżywaniu lektury mogłyby nie mieć, aż takiego znaczenia. Pomyślałam też jeszcze o innej książce („Sundial” Catriony Ward), która też była tak pokręcona, ale akurat tam byłam wkręcona na maksa.

I dochodząc do sedna wierzę, że ta książka mogła wywołać duże emocje, bo elementy do tego były, ale w moim przypadku nie zadziałały.

Od thrillera oczekuję tego, by na którymś etapie (najlepiej od samego początku) dać się wkręcić jakiejś postaci na tyle, by wierzyć jej we wszystko co mówi, a potem być w wielkim zdziwieniu, że jednak jest zupełnie inaczej. Jak nie potrafię w nic uwierzyć, bo każda z postaci nie jest dla mnie wiarygodna to mam problem z tym, by się w książce zatracić. I tutaj tak niestety...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Pamiętam jak czytając pierwsze w kolejności trzy tomy z panną Marple nie byłam do końca do niej przekonana, bo relatywnie w porównianiu z detektywem Poirotem było jej mało w całej historii. Pojawiała się na samym końcu, by rozwiązać zagadkę, a ja żałowałam, że nie ma jej więcej w samym procesie dedukcji. Zmieniło się to od książki „Morderstwo odbędzie się...”, bo wreszcie miałam tyle panny Marple ile chciałam i w tym momencie nie jestem w stanie przyznać z jaką postacią najbardziej lubię czytać książki Agathy Christie.

„Zwierciadło pęka w odłamków stos” zaskoczyło mnie dużą dozą sentymentu, a przecież nie jest ostatnim tomem z panną Marple, bo na trzynaście książek jest numerem osiem. Osobiście znalazłam trzy odniesienia tutaj do innych książek, ale najważniejszym jest to, że miejsce akcji pokrywa się z książką „Noc w bibliotece”. Co prawda posiadłość Gossington Hall została sprzedana komu innemu, ale pani Bantry (jego poprzednia właścicielka) też pojawia się w tej historii. Jak inne wzmianki nie mają większego znaczenia, tak nawiązanie do „Nocy w bibliotece” zdradza jedną z jej tajemnic, więc w tym przypadku najpierw polecam przeczytać wcześniej wspomniany tytuł.

Panna Marple w tej części ma na siebie bardziej uważać ze względu na swój wiek, ale ona wcale nie czuje, by była taka potrzeba. Za to panna Knight, która została zatrudniona, by jej pomagać szargała moje czytelnicze nerwy tym jaka była upierdliwa. Na szczęście to nie było tylko moje zdanie. 😆

W posiadłości Gossington Hall podczas przyjęcia dochodzi do niespodziewanego zgonu. Kierunek śledztwa zmierza w tę stronę, że ofiara jest przypadkowa, a kto inny miał być celem. W rozwiązanie sprawy angażuje się inspektor Dermot Craddock, który miał już wcześniej styczność z panną Marple i bardzo szanuje jej zdanie. Nie ukrywam, że gdy w połowie książki panna Marple powiedziała na co inspektor ma zwrócić uwagę to sama zaczęłam patrzeć się przez ten pryzmat, ale mimo tego, że miała rację z tym tropem, to nie wpadłam na to w jaką stronę poszło rozwiązanie.

Bawiłam się świetnie i ponownie się przekonałam, że Christie jest pisarką, którą uwielbiam.

Pamiętam jak czytając pierwsze w kolejności trzy tomy z panną Marple nie byłam do końca do niej przekonana, bo relatywnie w porównianiu z detektywem Poirotem było jej mało w całej historii. Pojawiała się na samym końcu, by rozwiązać zagadkę, a ja żałowałam, że nie ma jej więcej w samym procesie dedukcji. Zmieniło się to od książki „Morderstwo odbędzie się...”, bo wreszcie...

więcej Pokaż mimo to