rozwiń zwiń

Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Borderline. Dwanaście podróży do Birmy Grzegorz Stern
Ocena 6,9
Recenzja Na pograniczu wolności – reportaże z Birmy

Birma, znana także pod nazwą Mjanma, to drugi największy kraj Azji Południowo-Wschodniej, który jeszcze na początku XXI wieku był rządzony przez juntę wojskową. To egzotyczne i tajemnicze państwo było do niedawna zamknięte na świat, a przez to mniej poznane i kojarzone niż sąsiadujące...

Okładka książki Przyszłość ludzkości. Podbój Marsa, podróże międzygwiezdne, nieśmiertelność i nasze miejsce poza Ziemią Michio Kaku
Ocena 7,5
Recenzja Kosmiczna przyszłość ludzkości

W książkach, filmach i komiksach przedstawiono już nieprzebraną liczbę wizji dalekiej przyszłości. Niejednokrotnie próbowano w nich odpowiadać na pytania, takie jak: co czeka ludzkość, jak będzie wyglądała eksploracja kosmosu, czym okaże się dla nas sztuczna inteligencja. Filmy i...

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Książka miała swoje dłużyzny i momenty, które trochę wytrącały z opowieści (zwłaszcza opisy tworzenia vana przez autorkę, muszę przyznać, że wolę reportaże, gdzie autor nie jest widoczny w całej historii), ale postanowiłam zawyżyć jej ocenę z prostej przyczyny - opisuje bardzo ważny i autentyczny problem w Stanach Zjednoczonych. Sama doświadczyłam wzrostu czynszów kilkukrotnie pomiędzy moim pobytem w 2017 roku a 2022. Dodatkowo zaledwie miesiąc temu w Kansas zaczęto wprowadzać prawo mające ograniczyć ilość niespokrewnionych mieszkańców wynajmujących mieszkanie do 3 (sic!). Z jednej strony ma to niby walczyć z tworzeniem klitek pod masowy wynajem, z drugiej, zamiast uderzyć w problem, uderzy w wynajmujących - nie sprawi to, że nagle czynsz spadnie i będą mieli gdzie zamieszkać, tylko, że jeszcze więcej z nich wyląduje na bruku. Stany po 2008 to pogłębiająca się dystopia, której rozkład mam okazję podziwiać. Widzę dużo różnic pomiędzy latami 2000, 2003, 2005, 2009, 2017 i 2022, ba, moi dziadkowie znaleźli się w grupie poszkodowanych kryzysem 2008 - stracili pracę i zaczęli borykać się z problemami spłaty kredytu. W przeciwieństwie jednak do Amerykanów mieli luksus powrotu do Polski, gdzie ich skromna emerytura w dolarach i tak przewyższała najniższą polską krajową. Szkoda tylko, że w Stanach ceny, naturalnie, są adekwatnie wyższe (poza najbardziej śmieciowym jedzeniem, ale problemy z otyłością i chorobami czy niekontrolowaniem tego co pompuje się w jedzenie (Stany nie mają obostrzeń jak EU czy Kanada)? Oj tam, oj tam.).
Książka mimo pewnych problemów z odpływającą narracją i dłużyzn dotyczy problemu, którego jestem naocznym świadkiem i miło, że ktokolwiek wreszcie go poruszył. Nie, żeby to cokolwiek zmieniło, ale w 2017 roku gdy autorka zamykała swój reportaż, ja podziwiałam położone na środku arizońskiej pustyni miasteczko przyczep sezonowych robotników. Nie dalej jak dwa tygodnie temu na parkingu przy moim mieszkaniu przyczaił się taki właśnie nomadowski kamperek. 10 minut drogi od miejsca gdzie mieszkam jest miasteczko namiotowe bezdomnych. Wszystko to uderza po oczach i pokazuje, że kryzys mieszkaniowy w Stanach hula w najlepsze, a to, co próbują robić z tym rządy stanowe tylko go pogłębia.
Jeszcze jednym zarzutem, jaki mogę mieć do autorki jest to, że poświęciła zaledwie akapit (nawet nie rozdział) kwestii osób innej rasy niż biała - a naprawdę ciekawiło mnie, jak ta sprawa zostanie przez nią omówiona. Zwłaszcza gdy rozpisywała się o pięknym, kochającym się otoczeniu, a ja z własnego doświadczenia wiedziałam, że Amerykanie mogą cię kochać i wspierać z troską, żeby zaraz potem powiedzieć ci, że osoby innej rasy powinno się wyrzucić z ich pięknego kraju (akurat tamtej przemiłej pani chodziło o Meksykanów).
Tl;dr bo odpłynęłam: jako uzupełnienie, czy nawet znacznie lepszą pracę polecam bardzo mocno „Eksmitowani” Matthew Desmonda, który skupia się na kryzysie cen wynajmu jeszcze sprzed 2008 roku i obejmuje swoim reportażem tylko jedno miasto, ale zawiera więcej problemów rasowych i klasowych. Jego książka siedzi ze mną znacznie mocniej, bo pokazuje bardzo skomplikowany system wykluczenia, który skutecznie dodaje kolejne cegiełki w tym wielkim szambie jakim jest amerykański rynek nieruchomości.

Książka miała swoje dłużyzny i momenty, które trochę wytrącały z opowieści (zwłaszcza opisy tworzenia vana przez autorkę, muszę przyznać, że wolę reportaże, gdzie autor nie jest widoczny w całej historii), ale postanowiłam zawyżyć jej ocenę z prostej przyczyny - opisuje bardzo ważny i autentyczny problem w Stanach Zjednoczonych. Sama doświadczyłam wzrostu czynszów...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dopóki autor pisze o Japonii, można przymknąć oko na jego moralizatorski ton w kwestii zmian społecznych, jakie zachodzą w tym kraju (nawet jeśli jako Amerykanin przyjmuje postawę dość typowego zerkania zza winkla z wyższością). Poza tym jednak zdarzają mu się naprawdę potężne błędy merytoryczne, gdy próbuje nawiązywać do innych krajów (jak chociażby Korei). Czasami lepiej skupić się na tym, co faktycznie się wie, niż próbować wysnuwać fałszywe i promujące błędne informacje wnioski.

Dopóki autor pisze o Japonii, można przymknąć oko na jego moralizatorski ton w kwestii zmian społecznych, jakie zachodzą w tym kraju (nawet jeśli jako Amerykanin przyjmuje postawę dość typowego zerkania zza winkla z wyższością). Poza tym jednak zdarzają mu się naprawdę potężne błędy merytoryczne, gdy próbuje nawiązywać do innych krajów (jak chociażby Korei). Czasami lepiej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Manifest komunistyczny Fryderyk Engels, Karol Marks
Ocena 5,9
Manifest komun... Fryderyk Engels, Ka...

Na półkach: , ,

O manifeście powiem tyle: warto przeczytać go z wstępem od wydawnictwa Penguin, które oferuje 300 stron kontekstu historycznego, społecznego i ideowego okresu, w którym tworzyli Marx i Engels. Sam manifest w pierwszej części całkiem trafnie przewiduje to, co trapi dzisiaj Stany Zjednoczone. Potem, przynajmniej z mojej perspektywy, odpływa, ale i sam Engels pod koniec XIX wieku wspominał o dezaktualizacji wielu postulatów. 1 i 2 cześć to ciekawa literatura; widać, że w 3 i 4 Marx nie miał już czasu, co odbiło się na długości i jakości.
Pierwsza część to jego obawy i oskarżenia wobec kapitalizmu, ciekawe do przeanalizowania, zwłaszcza z perspektywy historycznej. Druga część to jego postulaty i teoria walki klasowej.
Części trzecia i czwarta to suche fakty o współczesnej mu polityce.
Podsumowując - warte przeczytania dzieło z zakresu filozofii politycznej. Obrzydzone przez komunizm, nie jest aż tak oderwane od rzeczywistości, by nie pozwolić sobie na przeanalizowanie niektórych argumentów Marxa. Nadal jednak jestem zbyt cyniczna wobec natury ludzkiej, by dać się przekonać, że może istnieć system bez konfliktów społecznych. Chociażby obecna pandemia pokazuje, że jeśli ludzie będą chcieli, znajdą powód, by podzielić się na grupy, które będą mogli oskarżać o zło.

O manifeście powiem tyle: warto przeczytać go z wstępem od wydawnictwa Penguin, które oferuje 300 stron kontekstu historycznego, społecznego i ideowego okresu, w którym tworzyli Marx i Engels. Sam manifest w pierwszej części całkiem trafnie przewiduje to, co trapi dzisiaj Stany Zjednoczone. Potem, przynajmniej z mojej perspektywy, odpływa, ale i sam Engels pod koniec XIX...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pozycja jest zaskakująco… Rozczarowująca? Nie zła, ale przeciętna w swojej narracji, która przez większość książki nie pomaga zagłębić się w opisywaną problematykę. Poruszane w niej wątki i postacie przedstawiane są bardzo pobieżnie, na przykład motyw braku zaufania tytułowej ostatniej królowej względem swojej następczyni – wspomniany po jednym zdaniu co 20 stron książki, nie prowadzi do żadnej konkluzji. Autorka zarzuca go kompletnie, wspominając tylko w epilogu o śmierci dziewczyny. Równie dobrze mógł się na nim skupić jeden akapit, a rozrzucanie go na wielu stronach budowało fałszywe poczucie, że jest on przedsmakiem jakiejś autentycznej i ostrej scysji pomiędzy dwiema kobietami. Podobnie luźnych, zagubionych wątków jest znacznie więcej.
Co więcej, autorka odnosi się do problematyki innych pozycji na temat Hawajów, które skupiały się na białej narracji, samej nie wychodząc przesadnie poza jej obręb. Owszem, dostajemy perspektywę królowej Hawajów, ale poza nią nie można liczyć w książce na jakiś bardziej szczegółowy opis sytuacji rdzennych mieszkańców wysp czy ich zmagań z zaistniałą sytuacją, za to dostajemy wiele akapitów poświęconych białym plantatorom trzciny cukrowej, ich perypetiom i zmaganiom się z własnymi interesami. Książka zyskałaby, gdyby Hawajczycy nie pełnili w niej roli masowego bytu, który jest niezadowolony i biedny, zwłaszcza gdy nie wiemy dlaczego tak jest. Oczywiście, odebranie im niezależności to jeden z powodów, ale na pewno istniało też wiele innych elementów opresji, które sprowokowały ich do aktywnej walki o swoją niezależność. Ale tego nie wiemy, bo książka nie próbuje wgłębić się w motywacje i problemy Hawajów.
A przecież to właśnie o Hawajach książka.
(Nie mniej interesujący mógłby być wątek białych plantatorów i przedsiębiorców, którzy wsparli nieudaną insurekcję lojalistów, ale o ich motywacjach poza jedną postacią również nic nie wiemy. Po prostu poparli. I już.)
Książka pani Siler jest zbyt ogólna i zbyt mało dotyka problematyki Hawajów, żebym mogła uznać ją za faktycznie satysfakcjonującą. Liczyłam na to, że będę mogła wgłębić się w barwne i przemieszane społeczeństwo zamieszkujące wyspy w tamtym okresie, zamiast tego dostałam ogóły o monarchach rządzących Hawajami i trochę historii przemysłu cukrowego tych wysp. Książka może służyć jako pewnego rodzaju wstęp do poznania historii archipelagu, ale nic poza tym.

Pozycja jest zaskakująco… Rozczarowująca? Nie zła, ale przeciętna w swojej narracji, która przez większość książki nie pomaga zagłębić się w opisywaną problematykę. Poruszane w niej wątki i postacie przedstawiane są bardzo pobieżnie, na przykład motyw braku zaufania tytułowej ostatniej królowej względem swojej następczyni – wspomniany po jednym zdaniu co 20 stron książki,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Na okładce oryginalnego wydania, pozbawionego serialowego sznytu, pojawiają się cytaty opisujące tę książkę jako „very funny” czy „dark comedy”. Po przeczytaniu całej książki mogę powiedzieć z całą pewnością, że choć autor pozwala sobie na żarty i celną ironię, próżno szukać w tej pozycji książki na poprawę humoru.
Choć główną osnową wątku jest skandal Thorpe’a - lidera Partii Liberalnej, autor nie omieszkuje się wspomnieć o innych skandal, które uchroniono przed wyciekiem do opinii publicznej (przynajmniej do czasu śmierci osób z nimi związanych). Wśród nich znaleźć można liczne oskarżenia o pedofilię czy molestowanie osób chorych psychicznych. Na ich tle Jeremy Thorpe okazuje się tylko jedną z wielu postaci, chronionych dla dobra rządu. I choć nie dziwi to nikogo, kto choć trochę domyśla się, jak funkcjonuje polityka, skala samego procederu może przerazić.
Pozycja Prestona jest interesująca, napisana plastycznym, literackim językiem - przez co może stanowić wyzwanie dla osób nie posługujących się wprawnie językiem angielskim. Przedstawia ona cały dramat afery Thorpe’a i historie głównych osób w nią zamieszanych: Jeremy’ego Thorpe’a, Normana Scotta oraz Petera Bessella. Jej najmocniejszym punktem jest niewątpliwie fakt, że autor nie wybiela żadnej z tych postaci. Wszystkie mają zalety i wady, z czego te drugie nieustannie wpływają na ich życie, doprowadzając wreszcie do momentu tragedii - swoistego zawiązania akcji czyli próby zabójstwa Scotta, który nieustannie zagrażał Thorpe’owi, rozpowiadając o ich dawnym romansie. W pewnym sensie autor pozwala nam ocenić, kto i w jakim stopniu doprowadził do tej sytuacji. Czy uciekający od odpowiedzialności, egoistyczny i pogrążający się w panicznej obsesji Thorpe czy może Scott, którego życie było do pewnego momentu naznaczone depresją i histerią, a także niszczeniem życia osobom, które próbowały mu pomóc.
W skrócie to fascynujący i trzymający w napięciu reportaż, który jest też dobrym świadectwem upadku człowieka u szczytu władzy - czy to Jeremy’ego Thorpe’a, czy pozostającego pod jego urokiem do pewnego momentu Petera Bessella. Zapewne nie ma co liczyć na prędkie wydanie tej pozycji w języku polskim, ale jeśli komuś nie straszne jest czytanie po angielsku i interesuje się Wielką Brytanią, znajdzie naprawdę ciekawą lekturę.

Na okładce oryginalnego wydania, pozbawionego serialowego sznytu, pojawiają się cytaty opisujące tę książkę jako „very funny” czy „dark comedy”. Po przeczytaniu całej książki mogę powiedzieć z całą pewnością, że choć autor pozwala sobie na żarty i celną ironię, próżno szukać w tej pozycji książki na poprawę humoru.
Choć główną osnową wątku jest skandal Thorpe’a - lidera...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka krótka, ale przyjemna, przekazująca informacje na temat Benjamina Franklina w sposób klarowny i interesujący. Autor skupia się na informacjach i to one stoją na piedestale. Brak tu ozdobników, które mogłyby fabularyzować całość - jest to biografia zwięzła i treściwa, oparta także na cytatach z wybranych dzieł Franklina i jego korespondencji. Wprawdzie w nadmiarze nazwisk (zwłaszcza jeśli chodzi o jego spotkania zagraniczne) nietrudno się pogubić, jednak jest to jedyna, główna wada, jaką mogę wymienić, nie znając się dokładniej na żywocie jednego z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych. Warto też zauważyć, że autor zajmuje pozycję mocno sympatyzującą z Benjaminem Franklinem, trochę spychając w cień chociażby Adamsa, który za bohaterem książki nie przepadał.
Podsumowując - jest to dobra książka, jeśli ktoś interesuje się Benjaminem Franklinem, historią Stanów Zjednoczonych, albo cyklem wydawniczym, do których książka ta należy. Stanowi dobre uzupełnienie kub też wprowadzenie do sytuacji Stanów Zjednoczonych w tamtym okresie. Natomiast jeśli ktoś woli bardziej fabularyzowane podejście do biografii, może w tej pracy tego nie odnaleźć.

Książka krótka, ale przyjemna, przekazująca informacje na temat Benjamina Franklina w sposób klarowny i interesujący. Autor skupia się na informacjach i to one stoją na piedestale. Brak tu ozdobników, które mogłyby fabularyzować całość - jest to biografia zwięzła i treściwa, oparta także na cytatach z wybranych dzieł Franklina i jego korespondencji. Wprawdzie w nadmiarze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka napisana jest klarownie i przejrzyście. Czyta się ją szybko i jest przystępna nawet dla czytelnika nieobeznanego z tematem Rosyjskiej Ameryki. Widać, że autor poświęcił jej powstaniu dużo pracy, przeglądając wiele publikacji rosyjskich i amerykańskich. Całość stanowi dobrą, krótką syntezę zagadnienia. Za duży plus należy oddać autorowi, że nie wzbrania się od przedstawienia wielu różnych interpretacji zagadnienia, nawet jeśli nie zgadza się z niektórymi z nich.
Niestety nie mam wystarczającej wiedzy, by wypowiedzieć się na temat wszystkich elementów merytorycznych, ale cieszę się, że mogłam przeczytać pracę w języku polskim, która wprowadziła mnie w to ciekawe zagadnienie.
Mam tylko dwa zarzuty wobec autora (a raczej zarzut i sugestię):
Po pierwsze nie podoba mi się żonglowanie czasem przeszłym i teraźniejszym. Podobna praktyka nie jest raczej pozytywnie oceniana w języku polskim, w moim odczuciu zgrzyta i wybija z rytmu, frustrując moją językoznawczą duszę. Wolałabym jednak usystematyzowane używanie czasu przeszłego.
Drugi zarzut czy raczej uwaga odnosi się do nazewnictwa Innuitów. W literaturze angielskojęzycznej odchodzi się już od nazywania ich Eskimosami i to samo radziłabym na przyszłość autorowi. Eskimosi to mało pochlebna nazwa, zapożyczona z języka algonkińskiego i oznaczająca „zjadacze surowego mięsa”. Można się domyślić, że sami Innuici nie przepadają za tym określeniem. Na przyszłość więc polecam używać określenie „Innuici”.
(Tu już doszła do głosu moja amerykanistyczna dusza.)
Są to jednak szczegóły, które nie mają większego wpływu na samą treść pracy.

Książka napisana jest klarownie i przejrzyście. Czyta się ją szybko i jest przystępna nawet dla czytelnika nieobeznanego z tematem Rosyjskiej Ameryki. Widać, że autor poświęcił jej powstaniu dużo pracy, przeglądając wiele publikacji rosyjskich i amerykańskich. Całość stanowi dobrą, krótką syntezę zagadnienia. Za duży plus należy oddać autorowi, że nie wzbrania się od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Początek nieco chaotyczny, choć to zapewne efekt tego, iż autor próbował zawrzeć w krótkim wstępie bardzo długą i skomplikowaną historię Półwyspu Koreańskiego przed XIX wiekiem.
Trochę szkoda, że autor jednoznacznie określił mocno dziś dyskutowane pochodzenie Kim Ir Sena, zwłaszcza, że pojawia się trend uznawania przynajmniej częściowo jego partyzanckiej działalności - wypadałoby chociaż zaznaczyć, że nie ma dziś jednoznacznej opinii na ten trudny temat (Robinson czy Oberdorfer).
Poza tym jednak praca jak najbardziej interesująca, merytoryczna, napisana dobrym językiem i stylem, nawet dla osoby tak niezorientowanej w sprawach Azji Wschodniej i Półwyspu Koreańskiego jak ja. Bardzo dobry podział pracy na rozdziały i podrozdziały, przez co od XIX wieku autor bardzo klarownie zarysował historię obu Korei.
Aż ciekawi mnie opinia autora na temat wczorajszego wystrzelenia rakiety ponad Japonią.
(I bardzo podoba mi się uwaga pod koniec o tym, że Korea Północna ma czytelne przykłady Libii i Ukrainy, dlaczego nie powinno się rezygnować z programu atomowego.)
Podsumowując - na pewno solidna pozycja, przystępna dla osób nieobeznanych w temacie.

Początek nieco chaotyczny, choć to zapewne efekt tego, iż autor próbował zawrzeć w krótkim wstępie bardzo długą i skomplikowaną historię Półwyspu Koreańskiego przed XIX wiekiem.
Trochę szkoda, że autor jednoznacznie określił mocno dziś dyskutowane pochodzenie Kim Ir Sena, zwłaszcza, że pojawia się trend uznawania przynajmniej częściowo jego partyzanckiej działalności -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka popularnonaukowa, przystępna i merytoryczna. Czytałam w języku angielskim, więc nie mam pewności co do polskiego tłumaczenia, ale autorka podaje ciekawe przykłady osób, z którymi jej pacjenci faktycznie mają do czynienia. Dobra dla osób, które chcą rozpocząć swoją przygodę z zagadnieniem psychopatii i socjopatii. Jeśli miałabym coś zarzucić samej książce to ostatni rozdział, będący trochę zbyt subiektywnym podsumowaniem tematu oraz założenie, że wszyscy dyktatorzy w historii byli socjopatami/psychopatami, z czym nie mogę się zgodzić - to zbyt prosta ocena psychiki, ignorująca kontekst i zmienne sytuacje społeczne w historii, choć sama autorka wcześniej pisze jak prości ludzie potrafią posuwać się do podłych czynów. Poza tym jednak całkiem zgrabne opracowanie.

Książka popularnonaukowa, przystępna i merytoryczna. Czytałam w języku angielskim, więc nie mam pewności co do polskiego tłumaczenia, ale autorka podaje ciekawe przykłady osób, z którymi jej pacjenci faktycznie mają do czynienia. Dobra dla osób, które chcą rozpocząć swoją przygodę z zagadnieniem psychopatii i socjopatii. Jeśli miałabym coś zarzucić samej książce to ostatni...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Merytorycznie poprawna książka. Widać, że autor poświęcił wiele czas na dogłębne zbadanie nie tylko historii wojen amerykańskich, ale także indiańskich kultur, które zamieszkiwały Południowy Zachód. Miło wreszcie zobaczyć publikację w języku polskim (nawet jeśli tłumaczoną) na temat (pośrednio) Indian Nawaho, którymi sama się zajmuję.
Książka godna polecenia każdemu, kto interesuje się historią Stanów Zjednoczonych czy Indian Ameryki Północnej, mimo dużej zawartości szybko się czyta.
Jedyne, co mnie akurat bardziej bawiło niż przeszkadzało, co mogę zarzucić autorowi to momentami mocno stylizowany opis postaci czy miejsc. Oczy jak dwa klejnoty to nie jest coś, czego spodziewałam się spotkać w takiej książce.
(A śpiewny język Indian to kwestia mocno dyskusyjna. Polecam przesłuchać język Nawaho ;))
Poza tym jak najbardziej przyjemna, warta zakupu pozycja.

Merytorycznie poprawna książka. Widać, że autor poświęcił wiele czas na dogłębne zbadanie nie tylko historii wojen amerykańskich, ale także indiańskich kultur, które zamieszkiwały Południowy Zachód. Miło wreszcie zobaczyć publikację w języku polskim (nawet jeśli tłumaczoną) na temat (pośrednio) Indian Nawaho, którymi sama się zajmuję.
Książka godna polecenia każdemu, kto...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nieadekwatne informacje na temat Azteków, błędy związane z tym rozdziałem. Reszta część książki wydaje się merytorycznie poprawna.

Nieadekwatne informacje na temat Azteków, błędy związane z tym rozdziałem. Reszta część książki wydaje się merytorycznie poprawna.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka zaskakująco przyjemna. Czyta się ją szybko i nie męczy. Typowa przygodówka, którą pochłania się w kilka dni i choć nie zapada przesadnie w pamięć, to jednak nie marnuje czasu. Intrygi, które przedstawia nie są skomplikowane i cechują się przewidywalnością, ale nie przeszkadza to w czytaniu, gdy ktoś nie wymaga od niej wiele. Zdecydowanie na plus przemawiają opisane realia. Fantastyka wychodzi nareszcie poza obręb Średniowiecza. Rzeczywistość przełomu XVIII i XIX wieku zaskakująco dobrze zgrywa się ze światem magii, przedstawionym przez autora. Również brylują tu ciekawe pomysły i staranne opracowanie Prochowych Magów, wraz ze szczegółami odnośnie ich słabości, czy powiązania z realną magią. Postacie choć powielają utarte schematy nie irytują, a wręcz przeciwnie – potrafią wzbudzić sympatię. Wprawdzie przez całość ich przygód przebija odrobina doza naiwności czy wybielania w niektórych momentach, nie psują one czytania w tak bolesny sposób, w jaki mogłyby. Poza tym naiwności towarzyszy, o ironio, brutalny realizm. Gdzie jest więc naiwność? Cóż, w sytuacjach takich jak wysyłanie szlacheckiego chłopca o słabym zdrowiu na wieś by rozpoczął nowe życie. Domyślam się, że autor po prostu nie do końca pochylił się nad realiami wsi.
(A chłopiec najprawdopodobniej dogorywałby już po kilku miesiącach.)
Podsumowując jest to jednak szybka i przyjemna literatura. Jeśli ktoś lubi od czasu do czasu przeczytać coś prostego i z wartką akcją to polecam, chociażby przez wzgląd na ciekawe realia świata fantasy, które nareszcie wychodzą poza utarty i powielany schemat.

Książka zaskakująco przyjemna. Czyta się ją szybko i nie męczy. Typowa przygodówka, którą pochłania się w kilka dni i choć nie zapada przesadnie w pamięć, to jednak nie marnuje czasu. Intrygi, które przedstawia nie są skomplikowane i cechują się przewidywalnością, ale nie przeszkadza to w czytaniu, gdy ktoś nie wymaga od niej wiele. Zdecydowanie na plus przemawiają opisane...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jeszcze nigdy w życiu żadna książka nie dostała ode mnie tylu inwektyw jak ta. Nawet Piter, którego nie dzierżę, nie wywołał we mnie takiego napadu agresji co Siewca Wiatru. Nie mogłam go czytać spokojnie, nie mogłam nie przeklinać, gdy pojawiał się fragment o Daimonie. Tak, wiele osób ją lubi. Za wiele, bo dla mnie to niepojęte. I tak, moje znajome pisały mi, że to przez postacie poboczne i przyznaję, że czyta się o nich o wiele lepiej.
Ale potem przychodzi fragment o Daimonie i wszystko bierze w łeb.
Gdy zaczynam pisać tę recenzję jestem na zachowaniu Daimona po utracie ukochanej. I wiecie co robi ten hmm KILKUSET TYSIĄCLETNI CHOLERNY ANIOŁ ZNISZCZENIA? Zachowuje się jak parszywy gimnazjalista. Podliczmy. Żyje już cholerne eony, widział śmierć ludzi, aniołów i światów. Jest niszczycielem (Garym Stu, notabene, ale o tym za chwilę) i on… Zaczyna wyżywać się na wszystkim dookoła, zamyka się w ciemnej stodole, ma zachrypnięty głos, z nikim nie chce gadać i ogólnie wielkopański foch na świat. Nawet nie leci skopać tyłek temu, co za śmierć odpowiada. Nie. Wielkopański anioł zniszczenia jak smarkacz zamyka się, nikogo do siebie nie dopuszcza i z wielkimi trąbami anielskimi przeżywa stratę bliskiej osoby. No z całym szacunkiem, ale jeszcze u ludzi takie zachowani się zdarza, ale on ma wieki na karku. I jeszcze jedyny sposób ugłaskania go, to powiedzenie mu, że jego dziunia (Mary Sue, pół anioł jak ze starych dobrych opek) żyje. Tak, bo wielkiego pana trzeba ugłaskać, inaczej lipa, ratowania świata nie będzie.
Serio, droga autorko? S-e-r-i-o?
(Właśnie oglądam Torchwood, dobry serial sprzed dziesięciu lat i przeżywanie śmierci ukochanej osoby przez jednego bohatera jest o niebo lepiej napisane. I to profesjonalista, tłumi to w sobie i wraca do pracy, a Daimon co? Ma za zadanie uratować świat, ale nie. Foch. Dąs. Niech wszyscy umrą, bo mu laska, którą zna kilkanaście dni góra, odeszła z tego padołu łez. No proszę.)
Już pomijam fakt, że w tej samej scenie twierdzisz autorko, że jak wyspa znikła to anioły utonęły. Nagle wygodnie ci zapomnieć, że mają skrzydełka, na których LATALI w tej samej książce kilka rozdziałów wcześniej. Ale nie, utonęli. Deus ex machina.
Deus ex machina to główna siła napędowa tej książki. Mówiąc w skrócie – przypadek i naciąganie sytuacji tak, że to aż bolesne. O wielu rzeczach nie dostajemy konkretów, które są konieczne, bo autorka sama ich nie domyśliła. To zaś co zostaje brzmi idiotycznie. Podsumowujmy.
- Dwa oddziały stare jak eony zostają oszukane zaklęciem przebrania i wyżynają się nawzajem.
- Gabriel zostaje obalony dokumentami o malwersacje finansowe i to wystarczy by go z tronu zrzucić. Całość trwa góra dwa dni, w ogóle nie dostajemy przeżyć Gabriela i nagle wraca i wszyscy go witają na klęczkach. A czemu nikt się nie buntował jak go wywalali? A uj wie. Niby bo bano się wojny domowej, która i tak wynikła, ale CO Z TEGO. Przecież autorka i konsekwencja się nie lubią.
- Podrzędna anielica widzi rozmowę WIELKIEGO ZUEGO i jego sługi i nie zostaje zabita. Nie. Po co. PO CO WYKAŃCZAĆ OSOBĘ, KTÓRA WIE KTO ZDRADZIŁ ANIELSKIE KRÓLESTWO I ŻE MAJĄ KSIĘGĘ. Nie, bo już. I jeszcze nie trafił WIELKI ZŁY, który skopał tyłek Gary’emu Stu. ALE W OGÓLE JAK CO COOOO. *wyrzuca ręce do góry*
- Mamy kilkanaście plenerów i akurat ta anielica trafia na jedyną osobę ze specjalnego oddziału, która przetrwała masakrę po tym jakże genialnym planie. Deus ex maaaachina! *tańczy*
Poza tym podsumowujmy jacy są nasi źli:
- Zawsze są głupi, dumni, próżni i podejmują bezsensowne decyzje, bo tak każe im imperatyw.
- Jeśli ktoś wie, jak inaczej ocenić decyzję gościa, gdy zagraża mu i światu unicestwienie, a on nie wysyła oddziałów bo ma zazdrosnego dąsa to proszę bardzo, posłucham. Nie, „jest szalony” nie przyjmuję.
- Zawsze są bogato ubrani, szeleszczą jedwabiami, mają super-wypasione rezydencje.
- Ci dobrzy oczywiście noszą skórę, najczęściej skórę, prawie w ogóle skórę, a jak noszą coś innego to tylko wygodne rzeczy.
- Morał – jak lubisz ubrać się bogaciej to jesteś tym złym.
- Jeśli nie są ważni to są brzydcy.
Główny bohater i jego laska to Gary Stu i Mary Sue.
Podsumowujmy.
Gość oczywiście jako jedyny wpada na pomysł uratowania całego królestwa, zostaje na to skazany do więzienia, umiera, ale zostaje wskrzeszony i dostaje super miecz zniszczenia, miano niszczyciela światów, zajebistego anioła i w ogóle super-przekoksa. Po drodze na szafot patrzy i wszystkie anioły kulą się przed nim, bo taki cudowny ma wzrok. (I to zaledwie prolog, drodzy państwo.) Potem wszyscy trzęsą przed nim tyłkiem. Archanioły, władcy światów, uje-muje-dzikie-wężę. No i oczywiście dostajemy jego dokładny opis.
Tak. Przygotujcie się na to, że opis Mary Sue zawiera się na jednej stronie. W międzyczasie opis Rafała, jednego z ważniejszych postaci pobocznych i archanioła to cytując wiki Siewcy:
„Wygląd Rafała nie został szczegółowo opisany. Wiemy jednak, że Archanioł Uzdrowień ma kasztanowe, lekko falujące włosy oraz ciepłe, piwne oczy o łagodnym wejrzeniu.”
Łał.
Naprawdę.
*klaszcze*
A Mary Sue jest pół aniołem z nielegalnego związku, mądra, taka czarownica, że najpotężniejszy czarownik uważa, że go przerasta i ogólnie wszyscy ją lubią. A i ubiera się skromnie na bal.
Jeśli to wam nie wystarczy, to mogę dodać, że wykonała super potężne zaklęcie by uratować wyspę z jednorożcami.
Nie wiem co więcej mogę dodać. Bo sama postać nie była nawet w połowie tak irytująca jak jej opisy.
Bo autorka musi na każdym kroku dopowiadać o zajefajności Daimona i Hijy. Oni są nawet znośni, ale to co autorka dodaje co akapit po prostu człowiekiem rzuca po ścianach. Narrator – piewca ich doskonałości.
Podsumowując – dziury w fabule jak stąd do Australii, czyste lenistwo, gdy nie można wpaść na coś logicznego. Postacie doskonałe, nie zachowujące się na swoją pozycję, rolę czy wiek. Durne pobudki. Masa mocno przekolorowanych motywów. Brak głębi w postaciach, głównie przez notoryczną przypadłość pani Kossakowskiej do mówienia, a nie pokazywania.
(Show, don’t tell, pani Majo. Show, don’t tell.)
Bo ja o niebo bardziej chciałabym poczytać o Gabrielu na wygnaniu niż o Daimonie.
Co na plus? Postaci poboczne. Archanioły (w Niebie i Głębiach), Asmodeusz i inne. Dialogi, pisane nie raz ze szczyptą humoru i o niebo lepsze niż t koszmarne opisy narratora opiewającego. Drobiazgi świata i dopracowanie szczegółów pokroju ile pocisków używa broń anielska a ile demoniczna. Sam motyw przechodzenia do ludzkiego świata, aż się uśmiechnęłam.
Ale może jestem za stara i zgorzkniała i to mi nie wystarczyło. Wróciłabym do tych postaci z chęcią, gdyby nie fakt, że niestety nie przeważają tego, jak bardzo nienawidzę każdego fragmentu, w którym pojawia się Daimon.
I wiecie co mnie najbardziej boli? Pani Kańtoch może nie odwaliła doskonałej książki, ale o niebo ciekawszą, oryginalniejszą i z bardziej interesującymi postaciami, które moralnie nie są doskonałe, a wręcz przeciwnie. Ale wiemy, że kształtuje je świat. Świat, który jest dynamiczny, jedyny w swoim rodzaju i niespotykany w innych prozach.
A mimo to jej książki są naprawdę mało znane w porównaniu do Siewcy Wiatru, który stylem, postaciami i motywami przypomina nic innego jak opowiadanie, które dziesięć lat temu obśmiewał cały internetowy półświatek.

Jeszcze nigdy w życiu żadna książka nie dostała ode mnie tylu inwektyw jak ta. Nawet Piter, którego nie dzierżę, nie wywołał we mnie takiego napadu agresji co Siewca Wiatru. Nie mogłam go czytać spokojnie, nie mogłam nie przeklinać, gdy pojawiał się fragment o Daimonie. Tak, wiele osób ją lubi. Za wiele, bo dla mnie to niepojęte. I tak, moje znajome pisały mi, że to przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka naprawdę ciekawa i intrygująca. Opisuje wiele przygód, a i tak jest to zaledwie kropla w morzu przeżytych przez pana Halika sytuacji. Wprawdzie czasami trudno połapać się, gdzie jesteśmy obecnie, pan Halik cofa się w retrospekcjach i przeskakuje po krajach Ameryki Środkowej, ale całość jest doskonale napisana i wykorzystuje nieraz formę opowieści, która ma nam przedstawić co działo się "przed" przybyciem pana Halika. W tekście widać także odbicie poglądów autora oraz jego spojrzenia na rzeczywistość. Nawet jeśli odległe od nas o kilkadziesiąt lat, nadal tak samo akuratne, ba, wręcz pokazujące nasilenie się tendencji, które podróżnikowi się nie podobały.

Zdecydowanie polecam każdemu fanowi książek podróżniczych. Zarówno jako doskonałą lekturę, jak i możliwość poznania wielu drobnych faktów ze świata obu Ameryk.

Książka naprawdę ciekawa i intrygująca. Opisuje wiele przygód, a i tak jest to zaledwie kropla w morzu przeżytych przez pana Halika sytuacji. Wprawdzie czasami trudno połapać się, gdzie jesteśmy obecnie, pan Halik cofa się w retrospekcjach i przeskakuje po krajach Ameryki Środkowej, ale całość jest doskonale napisana i wykorzystuje nieraz formę opowieści, która ma nam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Opinia 8,44.
No to czas zacząć patrzeć, jak świat płonie.

Ustalmy coś na sam początek tego, co za chwilę będziecie mieli okazję ujrzeć – podeszłam do tematu ostrożnie. Nie dlatego, że ludzie się tym zachwycali. Nie. Dlatego, że ludzie tego nienawidzili – a przynajmniej spotkałam się z wieloma takimi opiniami.
Postanowiłam więc wyjść z bezpiecznego założenia – „pewnie jest przeciętne”. Ludzie się zachwycili bo jest smutne i o miłości, inni ludzie to znienawidzili – bo jest przeciętne, a ludzie się zachwycają. Naturalna kolej rzeczy.
Ale nie byłam przygotowana na to, co zaserwowała mi ta książka.
I to nie w pozytywnym sensie.

Zacznijmy od odfajkowania dorych aspektów, zanim pogrążymy się w zalewie „co ja czytam”, który nastąpił u mnie w trakcie przerabiania pierwszej połowy książki.
Właśnie. Druga połowa jest zdecydowanie lepsza. Pozbawiona setek irytujących, pseudo głębokich przemyśleń i kreowania postaci na specjalne płatki śniegu. Ot zwykła, prosta opowieść, gdzie możemy zobaczyć trudne chwile w związku i radzenie sobie z problemami oraz słabościami. Świetnie. Tego chciałam. Nie ma niczego cukierkowego, nie ma cudownym ozdrowień, cudownych wyjść z alkoholizmu. Samo życie.
Pięknie!
I gdyby cała książka była utrzymana w takim stylu, może nawet przeczytałabym ją, rzuciła w kąt i wzruszyła ramionami.
Ale nie. Nieeee. Istnieje bowiem pierwsza połowa książki, która wystarczyła mi na dwie strony hejtu w Wordzie.
Czcionką Times New Roman 11.

No to lecimy z tym koksem.

1. Subtelność autora, którą nazwałam subtelnością taboretu. Co to oznacza? Ano mniej więcej to, że propagandowe hasełka rzucane są tak, że czujemy się, jakby sam pan Green zapukał do naszych drzwi, a po ich otworzeniu zaczął okładać nas taboretem, wykrzykując nam te slogany prosto do ucha.

a) Drama z powodu palenia – no na litość Boską. Sama nie lubię jak ktoś pali, ale jak przeczytałam ten fragment znajomej, to myślałam, że przebije się głową przez XIV wieczny mur klasztorny. Pijesz? Nie. Brzydki? Nie. Głupi? Nie. A MOŻE PALENIE? I zaczęło nim miotać po całym parkingu! To znaczy nią. To trochę tak, jakbym zrezygnowała z kierunku studiów, bo większość osób na nim pali.

b) Subtelny foreshadow z dziewczyną Isaacka. SUBTELNY. Obściskują się i glonojadują na parkingu, powtarzając sobie „zawsze”, co jest komentowane przez głównych bohaterów. Łapka do góry, kto nie spodziewał się, że ona go rzuci? Brawo! To znaczy, że następnym razem pan Green przyjdzie z krzesłem. To przecież było oczywiste w ten najbardziej bolesny sposób. Pomijając już fakt wielkiego czerwonego napisu nad ich głowami MIŁOŚĆ NA POKAZ JEST ZŁA.
PS: Panie Green, moralizatorstwo na pokaz też jest złe.

c) Drugi rozdział a my już dostajemy trzecią subtelną informację – WEGETARIANIZM. Nie mam nic przeciwko Wegetarianom i subtelnie zawartym informacją czy bohaterom, którzy propagują taki system wartości, ale nikt chyba nie lubi uderzania go taboretem moralizatorstwa (+5 do głębi).

d) „[..] jeśli można uznać, że geografia nadal istnieje w naszej tak tryumfalnie cyfrowej współczesności. […] Piszę mój list atramentem na papierze w chlubnej tradycji naszych przodków, a następnie panna Vliefenthart przekłada go na serię zer i jedynek, by mógł wyruszyć w podróż przez bezosobową sieć, która tak szczelnie oplotła nasz gatunek […]. Biorąc pod uwagę rozmaitość bachanaliów dostępnych młodym ludziom waszego pokolenia, wdzięczny jestem każdemu, kto znajdzie czas potrzebny na przeczytanie mojej niewielkiej książeczki.”
Ciąg dalszy subtelnego taboretu Gwiazd naszych wina. No to odhaczyliśmy już jedzenie mięsa, obściskiwanie się w publice, bycie mainstreamowym, palenie papierosów i to, że przez internet dzieci nie czytają książek.
Robię ankietę - co jeszcze zostanie poruszone taboretem subtelności w tej książce?

2. Dzieci, które nie zachowują się jak dzieci. Zachowują się jak emeryci po przejściach. I rozumiem, że choroba zmienia trochę charakter, sposób bycia i postrzegania świata, ale! Nie zmienia sposobu mówienia, a pan Green nie umie pisać dialogów nastolatków. To znaczy na początku, gdy na siłę robi je „głębokie”. W drugiej połowie brzmią już lepiej, ale pierwsza…?
Nie, ani Hazel ani Augustus nie brzmieli naturalnie, tylko jak sztuczne maszyny, IVONy, którym ktoś każe wypowiadać wstawiony tekst.
Do tego trudne słowa są trudnymi słowami i choć sama używam dziwnych sformułowań to GB w książce przegina. To taki pretensjonalny manieryzm, a jaranie się wciskaniem łacińskich sentencji nie robi z nas osób inteligentnych.
Nie i już. Przykro mi.

A nawet gdyby robiło…
„Nie wiem, czemu chłopaki spodziewają się, że będą nam się podobały filmy dla nich. My nie oczekujemy, że będą się zachwycali filmami dla dziewczyn.”
Panie autorze. Kreuje pan GB na jakąś uber dojrzałą i inteligentną dziewczynę, z głębokimi przemyśleniami, studiującą i używającą trudnych słów, ale ta sama dziewczyna nie umie zrozumieć, że kobietom mogą podobać się filmy takie jak „V jak Vendetta” bo są dla MĘŻCZYZN. Panie autorze, pan robi coś zdecydowanie źle.

I kobiety zaciągają mężczyzn na filmy. Chyba pan nie wie co się działo w te walentynki gdy do kin wszedł Grey.

Plus 13 latka jest „zażenowana” i „zdegustowana” walką o życie jej organizmu. Przypominam. TRZYNASTOLATKA, a nie trzydziestolatka po cholernych przejściach. I nie. Nikt mi nie wmówi, że to perspektywa 16 latki, bo nie jest to tak przedstawione.
Jest różnica, gdy mówię, że jako dziecko czułam się okropnie, bo inni mnie przezywali, a gdy mówię, że z perspektywy czasu nie przejmuję się tamtymi słowami ani trochę.

3. Jako osoba kompletnie aseksualna i nie rozumiejąca pojęcia miłości nie mogę wypowiedzieć się na temat wątku romantycznego w książce, ale czy miłość naprawdę polega na podkreślaniu co pięć sekund doskonałości ciała gościa, którego poznałaś tego samego dnia?

4. Głębokie rozważania autora, wciskane bohaterom, pokroju „kobiety ubierają sukienki tylko na specjalne okazje”, więc Augustusa jara, że GB ubiera je tak o.
Może żyję w jakiejś sukienkowej utopii, ale nie zauważyłabym, by ta zasada sprawdzała się w codziennym życiu.

5. „Właśnie dlatego cię lubię. Wiesz jak rzadko można spotkać atrakcyjną dziewczynę, która tworzy przymiotnikową wersję słowa „pedofil”? Tak cię pochłania bycie sobą, że nie masz pojęcia, jaka jesteś nadzwyczajna.”
Pan Green powinien wyjść do ludzi i poznać trochę dziewczyn w wieku bohaterki. No chyba, że to ja znowu żyję w jakiejś dziwnej utopii.
Albo wszyscy jesteśmy specjalnymi płatkami śniegu.

6. Dziewczyna przyznaje się, że wyczerpała swoje życzenie w wieku 13 lat na wizytę w Disneylandzie.
"O, mój Boże - załamał się Augustus. Nie mogę uwierzyć, że zadurzyłem się w dziewczynie, która ma tak pospolite marzenia."
Mój drogi, jesteś dupkiem.

(To kontrowersyjny punkt, ale na jedenaście osób tylko jedna stwierdziła, że jej taki tekst by nie pasował, dziesięć opowiedziało się przeciw, więc go tu umieszczam. Z drugiej strony może to wina tłumaczenia. Cliche brzmi lżej i ma mniej obraźliwe konotacje niż „pospolity” w naszym języku. Mimo wszystko…
W filmie ta scena wyszła zabawniej. Na kartach książki, którą czytałam przed oglądaniem, brzmiała jak brzmiała.)

Jak wcześniej wspomniałam – wbrew pozorom etap w Amsterdamie jest już znacznie lepszy. Wreszcie brak jest ultra głębokich, nienaturalnych przemyśleń, tylko całkiem racjonalne obawy i lęki w tle. Nie ma taboretów subtelności latających nam nad głową (a była sposobność, chociażby w odniesieniu do alkoholu). Nareszcie skupiamy się na osobach, a nie ich poglądach, dzięki czemu nagle nie ma wielkich zgrzytów, które irytowały mnie wcześniej. Nawet kłótnia z autorem była względnie naturalna - to 16 latki. Mimo wszystko, a książka póki co nie wartościowała kto i jak ma rację długimi monologami.

A potem… A potem następuje TA scena, TA, która nawet przez fanów książki uważana jest za co najmniej dziwną.

7. Pocałunek na tle filmu gdzie załamany ojciec opowiada o losie swojej córki i swojej rodziny, którą stracił w masowym ludobójstwie. Co jest nie tak z tą sceną? A co jest z nią TAK? Cały jej opis zakrawa o… Nawet nie umiem tego określić. Sam fakt, że autor przeplata pocałunek i myśli w jego trakcie z dialogami biednego Otto Franka jest już tak okropny i koszmarny, że ciężko dodać mi coś więcej. Niby autor próbuje to tłumaczyć, ale nie. Jest to niesmaczne i po prostu niekulturalne.
Ale cała sala zaczęła klaskać.
Łącznie z autobusem.
Tutaj nic więcej nie dodam, bo chyba każdy ma przy tej scenie: :I

Reszty grzechów nie pamiętam, jakieś na pewno tam były, ale druga połowa po pierwszej była tak przyjemna, że się je wybaczało i wzdychało z ulgą, że to już koniec głębokich jak kałuże przemyśleń.
Czy książkę polecam?
Nie, nie sądzę. A jak już to z dystansem i świadomością, że niektóre sceny są napompowane.
Co mnie boli? Fakt, że bardziej współczujemy chorobie niż postaciom. A to jest trochę tanie wyciskanie łez. Postacie powinny sprawić, że jest ich nam żal – i to chyba prośba i rada wszystkim, którzy kiedyś chcieliby pisać książki o osobach śmiertelnie chorych. Choroba nie może być głównym motywatorem, czemu jest nam przykro. To osoby mają nas chwytać za serca, a bohaterowie tej książki niestety nie poruszyli mnie ani trochę, przez co nie czułam ani odrobiny smutku.

I to smutne, bo chyba o to właśnie chodziło w tej książce.

Opinia 8,44.
No to czas zacząć patrzeć, jak świat płonie.

Ustalmy coś na sam początek tego, co za chwilę będziecie mieli okazję ujrzeć – podeszłam do tematu ostrożnie. Nie dlatego, że ludzie się tym zachwycali. Nie. Dlatego, że ludzie tego nienawidzili – a przynajmniej spotkałam się z wieloma takimi opiniami.
Postanowiłam więc wyjść z bezpiecznego założenia – „pewnie jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Rycerz Siedmiu Królest to przyjemna, niezobowiązująca lektura, która połyka się szybko i jest jak najbardziej strawna. Próżno tu szukać wielkich, skomplikowanych intryg, ale też nie taki jest jej cel. Są to trzy opowiadania, o czym warto pamiętać, wycięte z życiorysu dwóch historycznych postaci świata Pieśni Lodu i Ognia. Dla fanów sagi powinna być to gratka – możliwość zagłębienia się w ukochany świat, oczekując (i pilnując rosnącej brody) na Winds of Winter, dla osób nie związanych z cyklem – ciężko ująć. Jest tu wiele nawiązań i jednak nie ma sensu brać się za Rycerza, nie znając oryginału. Uważny czytelnik szybko i łatwo wyłapie tu smaczki nawiązujące do głównej serii. Możemy więc obejrzeć Westeros z perspektywy czasu prosperity Targaryenów (oj tam, oj tam wojny domowe) w luźno powiązanych ze sobą trzech opowiadaniach. Łączą ich głównie dwie przewodnie postacie – Dunka oraz jego giermka i to na nich skupia oś fabularna, dla której tłem są historyczne wydarzenia znane nam z wzmianek w głównej sadze oraz kompendium historii Westeros. Opowiadania są proste i raczej łatwe do przewidzenia.
Ot lekkostrawna lektura dla każdego, który ma ochotę jeszcze raz zagłębić się w dobrze znanym świecie i nie oczekuje zaskoczeń rodem z oryginału.
Nie pozostaje więc nic innego jak zrobić sobie herbatę, przeczesać długą siwą brodę i w oczekiwaniu na Winds of Winter cieszyć się chociaż takimi drobiazgami, pamiętając, że czwarte opowiadanie z Dunkiem i Jajem miało być w antologii Niebezpieczne Kobiety, ale oczywiście dziadzio Martin nie zdążył.
Niektórzy się nie zmieniają.

Rycerz Siedmiu Królest to przyjemna, niezobowiązująca lektura, która połyka się szybko i jest jak najbardziej strawna. Próżno tu szukać wielkich, skomplikowanych intryg, ale też nie taki jest jej cel. Są to trzy opowiadania, o czym warto pamiętać, wycięte z życiorysu dwóch historycznych postaci świata Pieśni Lodu i Ognia. Dla fanów sagi powinna być to gratka – możliwość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Opinię na temat Nigdziebądź należy zacząć od ustalenia jednej rzeczy – Gaiman nie umie pisać długich powieści.
I tak, wiem, że to dziwne stwierdzenie na sam początek, biorąc pod uwagę jak wysoko oceniłam tę książkę.
Tak czy siak – nie umie. Pokażcie mi Amerykańskich Bogów, pokażcie mi Księgę Cmentarną i powiem dokładnie to samo. Mogę nawet powtórzyć.
Gaiman uwielbia za to tworzyć zbiory opowiadań, przelewać na stronnice książek setki swoich pomysłów. To jego żywioł. Osobom czytającym tę opinię radze sięgnąć po jakiś jego zbiór opowiadań, na przykład Dym i Lustra – od razu zrozumiecie o czym mówię. Gaimana cechuje bowiem mnogość pomysłów oraz cudowny styl, którym je przedstawia.
Ale co to ma wspólnego z jego powieściami? Wszystko. Tak naprawdę dłuższe prace tego autora to nic więcej jak zbiory pozszywanych ze sobą opowiadań, dziejących się w jednym uniwersum. Krótkie sceny, dużo pomysłów, które w nie wplata. Oczywiście same realia zawsze są niezwykłe barwne i niesamowite. Można czytać te książki tylko dla nich i nie czuć się zawiedzionym ani trochę. Tym bardziej, że wszystko to jest okraszone charakterystycznym stylem Gaimana – mrocznym, niepewnym, ale też na wskroś baśniowym o niepowtarzalnym klimacie.
Tylko, że te zbiory opowiadań pozszywane są zawsze słabym, przewidywalnym wątkiem głównym (porównajcie obdarty szkielet Amerykańskich Bogów i Nigdziebądź). W tle oczywiście też przewijają się obowiązkowi Źli Mordecy w Garniturach (dodajcie do poprzednich dwóch Księge Cmentarną, zresztą ona sama brzmi jakby każdy rozdział był inną historyjką).
I co z tego wynika?
Są dwa typy ludzi. Tacy, którym zacznie to przeszkadzać. Po pierwszej, drugiej, kolejnej książce. Tym radzę sięgać po zbiory opowiadań Gaimana – nie zawiodą się. Jest i drugi typ, do którego ja osobiście należę. A są to osoby, które zakochają się we wszystkich innych elementach powieści – barwnych, ciekawych postaciach, dowcipnych dialogach, okraszonych ironią, wykreowanym świecie pełnym tajemnicy i baśni połączonej z rzeczywistym światem, oraz lekkiemu, porywającemu i nadającemu wszystkiemu niepowtarzalny klimat stylowi.
I Nigdziebądź taka właśnie jest. Lektura na jeden, góra dwa dni, która nie każdemu pozostanie w pamięci, ale ma w sobie to coś, co potrafi gładko ukryć jej wady i wciągnąć czytelnika już po pierwszych kilku stronach.

Opinię na temat Nigdziebądź należy zacząć od ustalenia jednej rzeczy – Gaiman nie umie pisać długich powieści.
I tak, wiem, że to dziwne stwierdzenie na sam początek, biorąc pod uwagę jak wysoko oceniłam tę książkę.
Tak czy siak – nie umie. Pokażcie mi Amerykańskich Bogów, pokażcie mi Księgę Cmentarną i powiem dokładnie to samo. Mogę nawet powtórzyć.
Gaiman uwielbia za to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tak naprawdę przystępując do napisania recenzji (czy też bardziej opinii, nie czuję się „recenzentem” tylko dwudziestokilulatką bez życia) Poczwarek należy zastanowić się, jak przedstawić dlaczego tak prosty pomysł, prosta historia opisana w prostych słowach i pozbawiona zabójczego tempa akcji jest niezwykle interesującą i fascynującą opowiastką, którą pochłania się w zastraszającym tempie.
Wyndham nie jest powszechnie znanym autorem, a przynajmniej nie w polskim środowisku. Jego pomysły zazwyczaj są proste, ale z jakiegoś powodu czytając je odnosimy wrażenie, że nikt inny nie wpadłby, żeby je opisać. Tworzył dobre pół wieku temu, w czasach zimnej wojny i strachu przed katastrofą atomową, co dobrze odzwierciedla tematyka jego powieści. Warto znać te realia, by zrozumieć, czemu jego proste formy mają taką, a nie inną siłę oddziaływania i zastosowane rozwiązania. Czuć w nich po prostu mentalność minionej epoki.
Przechodząc jednak do samej książki… Poczwarki napisane są w prosty sposób z perspektywy uczestnika zdarzeń, co nadaje całej opowieści niesamowitego klimatu. Choć postacie nigdy nie są dokładniej opisane czuje się je i rozumie. Czytelnik potrafi je określić oraz zapamiętać. Wiele rzeczy jest niedomówionych i niewyjaśnionych, ale poznaje się je z perspektywy społeczeństwa nieświadomego, choć dla nas są to rzeczy jasne.
Mamy więc postapokaliptyczny świat, który podnosi się z ruin dawnej cywilizacji. Mamy purytańską społeczność przypominającą nieco XIX wiek z mentalnością średniowieczną, gdzie każda odmiana jest obrazą Boga i musi zostać ukarana. My, czytelnicy wiemy, że wiele z anormalności jest skutkiem promieniowania, nie raz mamy dyskretne sugestie, które umiemy określić i zinterpretować. Rozumiemy czym było Cierpienie i co tak naprawdę się wydarzyło, ale dla tych ludzi jest to coś innego. Coś mniej uchwytnego, siła boska i kara za grzechy.
Czytając tę książkę zaczynamy wgłębiać się w świat o prostym, ale logicznym rozumowaniu. Naprawdę przywiązujemy się do postaci i zaczynamy rozumieć ich dylematy oraz problemy, a także dzielimy lęki. Choć akcja nie jest szybka, dzieje się wystarczająco dużo, by wciągnąć się i z delikatnym lękiem oczekiwać tego co nastąpi. Widzimy tu prześladowanie i chociaż w pewnym momencie przychodzi do nas myśl „jak można być tak głupim, żeby karać za coś takiego” nagle sobie uświadamiamy… Że polowanie na czarownice było przecież realne i zabijano ludzi ze znacznie mniej zrozumiałych pobudek.
I wtedy dociera do nas jak bardzo prawdziwa i rzeczywista jest ta historia.
Oczywiście wiele elementów książki naznaczona jest sposobem pisania tamtych czasów, ale to nie przeszkadza. Nie wadzi również fakt, że nie wszystko jest wyjaśniane i pokazywane. Wręcz przeciwnie! Poznajemy historię z perspektywy jej uczestnika, widzimy jego oczyma i tylko tyle, ile on sam może doświadczyć. Potrafimy interpretować inaczej pewne zjawiska, ale nadal nie wiemy wszystkiego. Wszystko to tworzy niezapomniany klimat, w którym każdy z nas tworzy własne odpowiedzi.
Również zakończenie zostawia za sobą pytanie.
Czy faktycznie jest szczęśliwe? I czy właśnie takiej przyszłości chcielibyśmy doświadczyć?
Podsumowując jest to krótka, aczkolwiek w moim odczuciu silna pozycja, która naprawdę wzbudza emocje, a którą pochłania się szybko i bez problemów. Wiele rzeczy jest opisanych prosto i realnie, bez pompatycznych czy dramatycznych scen. Na swój sposób styl przypomina pisane po latach wspomnienia, których autor nie ubarwia, a jedynie przedstawia jak faktycznie wyglądały.

I wiecie co? Strasznie mi się to podoba. To miła odmiana po ostatnim trendzie na spowolnienia akcji czy dramatyczne monologi.

Tak naprawdę przystępując do napisania recenzji (czy też bardziej opinii, nie czuję się „recenzentem” tylko dwudziestokilulatką bez życia) Poczwarek należy zastanowić się, jak przedstawić dlaczego tak prosty pomysł, prosta historia opisana w prostych słowach i pozbawiona zabójczego tempa akcji jest niezwykle interesującą i fascynującą opowiastką, którą pochłania się w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Są takie książki, o których nie wiem co napisać. Nie dlatego, że są nijakie i nie zapadają w pamięć. Raczej dlatego, że nie wiem, na ile moje odczucia są w stosunku do nich prawdziwe, a na ile jest to coś tak specyficznego, że może podpaść pod gust tylko mi.
Druga część z serii powieści Marka Hoddera jest właśnie taką książką. Bo czego tu nie mamy – spirytualizm i mistycyzm, podróże w czasie, duchy i zombie, zmutowane rośliny, pistolety na kaktusy, parowe roboty… Wszystko i jeszcze więcej. I wiecie, mi to nie przeszkadza, ja to kupuje i mi się to naprawdę dobrze czyta. Ale dla innych może to być przesadyzm, bajeczkowanie, irytujące nagromadzenie szalonych pomysłów.
A, zapomniałam o kosmicznych klejnotach, jaszczuroludziach i wróżkach.
Tak właśnie.
Poza tym osobiście nie narzekam. Książkę połyka się szybko, autor tym razem nie przynudza początkiem, od razu wrzuca w wir akcji i sprawia, że można ją połknąć w zaledwie kilka dni. A to jednak jest 500 stron. Na dodatek osobiście uważam styl Marka Hoddera za przyjemny w czytaniu, który mimo dłuższych opisów niektórych wynalazków nie nuży. Jego kreatywność też jest zdecydowaną zaletą, a zabawa konwencją Steampunku na pewno przypadnie do gustu fanom podobnej tematyki. Do tego ograniczył górnolotne dialogi (choć niestety nadal się zdarzają) i dzięki temu więcej jest przyjemnych, autentycznych rozmów między postaciami.
Burton nadal jest ideałem, ale czasami dostaje łupnia, więc nie narzekam.
Niestety postacie nadal mnie nie kupują ani trochę. Wiem, że niektórym psuje to całą przyjemność z czytania, ale na szczęście nie jestem taką osobą. Tak czy siak nie potrafię się z nimi identyfikować, czy ich polubić, czy nawet wciągnąć się w przygody ich samych i to co może ich spotkać. Mimo wszystkiego co się dzieje w książkach wydają mi się przerażająco płaskie. Ale to tylko moje wrażenie.
Na całe szczęście akcja mi wystarczy.
I tyle. Nic więcej nie mam do dodania, bo jest to właśnie jedna z TYCH książek. Polecam ludziom, którym nie przeszkadza nagromadzenie pomysłowych dziwactw, a także tym, którzy nie potrzebują pokochać bohaterów od pierwszego wrażenia. Z drugiej strony… Może to tylko mi oni kompletnie nie leżą, ale jak można zauważyć – naprawdę trudno mnie usatysfakcjonować jeśli chodzi o postacie.
I tak, wolę tę część bardziej od pierwszej.

Są takie książki, o których nie wiem co napisać. Nie dlatego, że są nijakie i nie zapadają w pamięć. Raczej dlatego, że nie wiem, na ile moje odczucia są w stosunku do nich prawdziwe, a na ile jest to coś tak specyficznego, że może podpaść pod gust tylko mi.
Druga część z serii powieści Marka Hoddera jest właśnie taką książką. Bo czego tu nie mamy – spirytualizm i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dzikie karty Edward Bryant, Michael Cassutt, George R.R. Martin, John Jackson Miller, Lewis Shiner, Melinda M. Snodgrass, Hunter S. Thompson, Carrie Vaughn, Howard Waldrop, Walter Jon Williams, Tom Wolfe, Roger Zelazny
Ocena 6,5
Dzikie karty Edward Bryant, Mich...

Na półkach: , , , ,

Dziś będzie krótko i subiektywnie. Ostrzegałam.

Dzikie Karty wpadły mi w oko ze względu na okładkę. Zaczyna się słabo? Wiem, ale nie mogę nic na to poradzić. Ma ona w sobie te elementy, które wywołują u mnie taką a nie inną reakcję. Czyli mamy tu posmak Dieslpunku, lat 40, Nowego Jorku i skórzanych kurtek pilotów. I tak, to ostatnie jest bardzo istotnym elementem w tej wyliczance. Bardzo. A poza tym nie musiałam nawet wydawać pieniędzy (bo bieda w portfelu piszczy), tylko zdałam się na magię świąt.

Przechodząc jednak do konkretów, a kończąc już z głupotami – Dzikie Karty to zbiór opowiadań i, żeby było śmieszniej, w rzeczywistości pochodzi on z 1986 roku. Dlaczego warto o tym pamiętać? Głównie dlatego, że w Polsce wydano je dopiero w tym roku i nie dopisano jednego, ważnego szkopułu.
To tom pierwszy.
A ile mamy tomów Dzikich Kart ogólnie?
Cóż. 22 z czego ostatni wyszedł nie dalej jak miesiąc temu. Już rozumiecie? Warto także nadmienić, że między rokiem 1995 a 2002 seria była ofiarą dłuższej przerwy.
Ale prawdziwe pytanie brzmi – dlaczego wydano tę książkę tak późno w Polsce? Odpowiedź jest bardzo prosta i bardzo smutna – zbiór redagował George R. R. Martin.
(Tak, to ten dziadziuś, który zabija wszystko co kochamy.)
Już rozumiecie, prawda? Pieniążki, znane nazwisko, więcej pieniążków. Ale wiecie co? Ja nie narzekam, bo realia Dzikich Kart pokochałam od razu.

To już wiecie, czemu nie będzie obiektywnie, co?

Nie jestem pewna, jak właściwie podejść do wyrażenia opinii na temat zbioru opowiadań. Same style pisarskie w nim zawarte, jak można się domyślać, są różne. Mamy te bardziej opisowe i mniej opisowe, jedno opowiadanie było dla mnie odrobinę chaotyczne, inne tak przyjemnie napisane, że aż szukałam tytułów książek tego autora (i oczywiście okazało się, że na polski nie przetłumaczono żadnej z nich – znam angielski, ale czytanie w tym języku nie sprawia mi przyjemności). Były opowiadania nudniejsze i ciekawsze (przeważały). Niektóre trzymały się uniwersum i lawirowały w jego okolicach, inne zaczęły dorabiać do niego elementy seksuologii hinduistycznej i demonologii (to akurat opowiadanie, którego po prostu nie lubię i pozostawiło u mnie niesmak).
No dobrze, ale czym w ogóle są Dzikie Karty? Jak rozumieć te realia? Cóż, najłatwiej określić by je było jako Urban Fantasy, albo inaczej – są to komiksy zamienione w książki. Mamy więc eksperymentalny wirus z innej planety, który zainfekowanych albo zabija, albo mutuje. W przypadku mutacji są dwie opcje – mocy godnej superbohatera, która nie zmienia nic w twoim wyglądzie (wtedy taka osoba nazywana jest „Asem”), albo zmieniającej cię w szkaradnego potwora, zepchanego na margines społeczeństwa. Oczywiście możesz mieć także mieszankę tych dwóch kart. Wszystkie chwyty dozwolone i widać to doskonale, gdyż autorzy nieraz bawią się możliwościami, jakie dają im tak zarysowane realia. Dzięki temu mamy zbiór naprawdę oryginalnych, intrygujących mocy, za które czasami trzeba zapłacić pomysłową cenę. Może nie będę zdradzać tu, o które konkretne postacie mi chodzi, ale uwierzcie – autorów książek stać na coś więcej niż tylko latanie i supersiła (choć zdarzają się i tak proste moce).
Co ciekawe opowiadania nie skupiają się na jednym, konkretnym okresie w historii. Wirus wybucha w Nowym Jorku w 1946 roku, a poszczególne historie toczą się w przeróżnych okresach – od tamtego pamiętnego dnia aż po czasy współczesne autorom. Przewijają się więc dobrze znane nam postacie polityków, muzyków, aktorów i inne, które zyskują nowe role. Nie powiedziałabym, że mamy tu do czynienia z alternatywną historią (a przynajmniej nie odbiega ona jakoś szczególnie mocno od kanonów, w których przyszło nam żyć), jednak twórcy nieraz bawią się poszczególnymi wydarzeniami z historii świata (co chyba najlepiej widać w opowiadaniu o Czwórce Asów, zdecydowanie moim ulubionym zaraz obok historii Śmiga). Poza tym mamy superbohaterów, półświatek Jokerów (jak nazywani są ci z mutacjami, które zmieniają ich w potwory), politykę, morderstwa… Dużo wymieniać, bo każde opowiadanie dotyczy czegoś innego, choć przewijają się w nich także poznane już przez nas postacie.
A, tak! To kolejna ciekawa rzecz w uniwersum Dzikich Kart. Każda kolejna opowieść zakotwicza się w tym świecie. Znane nam już postacie pojawiają się, albo przewijają w innych historiach, dzięki czemu poznajemy ich dalsze dzieje. Wprawdzie pierwszy tom to bardziej zapoznanie się z poszczególnymi bohaterami, ale z tego co sprawdzałam kolejne ksiązki, oprócz opowiadań przedstawiających nowe osoby, nawiązują i opisują przygody także tych już nam znanych, co oczywiście pogłębia cały świat Dzikich Kart. Do tego dochodzą liczne wątki takie jak wojny gangów, strajki Jokerów, próby zdobycia władzy i inne, które także nie znikają po kilkudziesięciu stronach jednej opowieści.

Miało być krótko *odkaszluje*. Co więcej mogę dodać? Ja tę książkę polecam z czystym, nieobiektywnym sumieniem. Jeśli lubisz świat superbohaterów, nie przeszkadzają ci miejscami kiczowate historie (w mniejszości, ale mamy wątek mściciela i jego nemezis jeszcze z wojny w Wietnamie) i chcesz dać się wciągnąć w jazdę bez trzymanki w uniwersum, gdzie superbohaterowie stają się codziennością, a historia toczy się nadal… Zapraszam! Bo mam szczerą nadzieję, że książka ta sprzeda się w nakładzie wystarczającym, by wydawnictwo pokusiło się o wydanie kolejnych tomów.
(Patrzcie jak was wykorzystuję.)

PS: Widziałam jak w jednej opinii pani o chaotyczność oskarżała Martina. Przypominam, że jest to zbiór opowiadań tworzonych przez różnych autorów do uniwersum. Świat komiksów także jest skomplikowany, a każdą postać superbohatera i jego historię tworzą inni autorzy, ale takich tytułów nie należy się wystrzegać tylko po wczuć się w rzeczywistość. Ja w niej nie gubiłam się ani trochę. No i ludzie, bądźmy poważni – przeglądamy co kupujemy, a nie wydajemy opinię uznając za autora wszystkich opowiadań redaktora wydania! Czasami warto wystrzegać się chwytów marketingowych i czytać coś ponad wytłuszczone nazwisko na okładce (wszyscy pamiętamy powieść napisaną przez inną autorkę, gdzie pół okładki zajęło nazwisko Agathy Christie, której postać owa autorka wykorzystywała).

Dziś będzie krótko i subiektywnie. Ostrzegałam.

Dzikie Karty wpadły mi w oko ze względu na okładkę. Zaczyna się słabo? Wiem, ale nie mogę nic na to poradzić. Ma ona w sobie te elementy, które wywołują u mnie taką a nie inną reakcję. Czyli mamy tu posmak Dieslpunku, lat 40, Nowego Jorku i skórzanych kurtek pilotów. I tak, to ostatnie jest bardzo istotnym elementem w tej...

więcej Pokaż mimo to