Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Mimo że książkę przeczytałam dosłownie kilka godzin temu, jestem zdziwiona, jak mało wrażeń pozostawiła sobie. Nie jestem poruszona, smutna, rozbawiona - nie mam nawet "kaca książkowego", którego odczuwam po każdej lekturze.


Mietta, najmłodszy syn, stara się opisać historię swojej rodziny, a w szczególności ojca. Stephane, Polak, który po wojnie zamieszkał we Francji i prowadził tam niezwykle bujne i moralnie niejednoznaczne życie, rzeczywiście był barwną postacią. Barwne były również realia życia francuskich milionerów, którymi rodzice i krewni Mietty byli przez krótki okres. Los, z którym Stephane igrał z fantazją graniczącą z głupotą, okazał się jednak przewrotny. Po krótkim czasie tłustych lat nastąpiły lata z każdym rokiem chudsze.
Pierwsza część, mimo że przemknęłam przez nią dość szybko, trochę mnie zmęczyła. Szczególnie irytująca była dla mnie uległość i naiwność matki Mietty oraz raczej płaski i nieco krzywdzący obraz ojca. Druga część ukazuje już więcej niejednoznaczności, szarości, dzięki którym nie wiedziałam, czy Stephane budzi we mnie gniew czy żal. Kilkunastostronicowa część trzecia dość szybko opisuje zakończenie opowieści i poszukiwań ojca, który zawsze był obok, ale nigdy nie dał się tak naprawdę poznać.

Trudno poznać również autora książki. Zdziwiło mnie, jak mało wiadomości o Richardzie Morgieve można znaleźć na polsko- i anglojęzycznych stronach. Ze strzępków informacji wynika jednak, że "Niewysoki mężczyzna..." jest książką w dużym stopniu biograficzną. Żałuję, że na tę informację natknęłam się dopiero po zakończeniu lektury - myślę, że bardzo zmieniłaby mój odbiór, a lekkie znudzenie i niedowierzanie zastąpiłaby podziwem dla tak niewybielającej, szczerej i na pewno bolesnej oceny własnych rodziców.

Recenzja była wcześniej zamieszczona na moim blogu: http://poczytalnosc.blogspot.com/

Mimo że książkę przeczytałam dosłownie kilka godzin temu, jestem zdziwiona, jak mało wrażeń pozostawiła sobie. Nie jestem poruszona, smutna, rozbawiona - nie mam nawet "kaca książkowego", którego odczuwam po każdej lekturze.


Mietta, najmłodszy syn, stara się opisać historię swojej rodziny, a w szczególności ojca. Stephane, Polak, który po wojnie zamieszkał we Francji i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rodzina Marcina ma domek nad jeziorem. Wiosną, latem, jesienią i zimą jest tam cicho i pusto. W nocy jest tak ciemno, że aż nie można zasnąć. W dzień słychać tylko ptasie piosenki i szum fal jeziora. Radio z komórki słabo łapie zasięg, i nawet słuchając najnowszych hitów na Esce, wydaje się, że to dźwięki z poprzedniej epoki. Bo w domku nad jeziorem z poprzedniej epoki jest wszystko: kominek, dywany, poroża, okiennice. Z poprzedniej epoki jest też cała okolica, w tym opuszczony ośrodek letniskowy... Kiedy przeczytałam notkę na okładce "Drwala" Michała Witkowskiego, pomyślałam sobie: "Brzmi znajomo".

Bohater książki, znudzony warszawskim życiem pisarz postanawia przełamać "blokadę pisarską" i wyjeżdża do małego domku w nadmorskim lesie. Tytułowy drwal to tajemniczy Robert, faszerujący się środkami antydepresyjnymi, wiodący samotnicze życie w domku pełnym antyków i sitcomów na DVD. Ponieważ "faceci do małych domków" zawsze mają swoje tajemnice, w przypadku Roberta nie może być inaczej. Śledztwo (prowadzone dlatego, że "przyda się do prozy") prowadzi "Michaśkę" na trop zbrodni sprzed lat, a ślady wiodą przez gąszcz zwykłych, choć niebanalnych postaci (cwaniaków i cwaniaczek, dziwek, taksówkarzy, Szwedów, lujków, hipsterów na zesłaniu, sprzątaczek, masażystów...) w zwykłych, choć niebanalnych okolicznościach (turystyczna miejscowość po sezonie, przystanek autobusowy, spożywczak, hotel o niejednoznaczej reputacji).

Przez plejadę tych wszystkich miejsc i osobistości mknie się niczym na michaśkowym motorowerze - lekko i nie bez przygód. Akcja może nie jest strasznie wartka (w końcu to tylko stary motorower), ale do czytania skutecznie przyciągały mnie zabawne manewry językowe, szybki, narracyjny styl, i autoironiczne nastawienie pisarza-detektywa-geja.

Z jednej strony jest zabawnie, a z drugiej strasznie - wie to każdy, kto tak jak ja miał okazję dobrze poznać wakacyjne miejscowości po sezonie. Witkowski jest świetnym obserwatorem tego dziwnego światka, jego mieszkańców i zasad.

Zazwyczaj nie czytam książek tak bliskich czasowo i krajobrazowo, ale od "Drwala" nie mogłam się oderwać. W te zimowe, mroźne dni przyjemnie pomyśleć sobie, że już niedługo będę spędzać ciepłe wieczory w domku na odludziu, prawie takim jak w "Drwalu". Na szczęście bez Drwala i małomiasteczkowych atrakcji, za to ze spokojem i stosem książek.

Recenzja jest zamieszczona również na moim blogu: http://poczytalnosc.blogspot.com

Rodzina Marcina ma domek nad jeziorem. Wiosną, latem, jesienią i zimą jest tam cicho i pusto. W nocy jest tak ciemno, że aż nie można zasnąć. W dzień słychać tylko ptasie piosenki i szum fal jeziora. Radio z komórki słabo łapie zasięg, i nawet słuchając najnowszych hitów na Esce, wydaje się, że to dźwięki z poprzedniej epoki. Bo w domku nad jeziorem z poprzedniej epoki jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Soczyście różowa okładka i hiszpańskojęzyczne nazwisko? Od razu poczułam, że to będzie coś dla mnie. Coś, co szybko przeniesie mnie z mroźnej Polski do gorącego i dusznego Meksyku, a moją głowę wypełni nasyconymi kolorami, wyrazistymi smakami i magią...

Historia Esperanzy, pięknej i młodej wdowy mieszkającej w małym meksykańskim miasteczku, rozpoczyna się w konfesjonale. Całkiem niezaskakująco - w końcu tytułowi święci nie pozostawiają wątpliwości, że historia będzie pełna meksykańskiej religijności (a że jest to zjawisko bardzo złożone, to już inna sprawa).

Jednak dalej nie jest już tak przewidywalnie. Esperanza zwierza się ojcu Salvadorovi, że musi opuścić miasteczko Tlacotalpan, aby odnaleźć córkę, Blancę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że Blanca nie żyje (choć jest to śmierć pełna niedomówień), a także to, że nakaz poszukiwania córki pochodził od świętego - San Judasa Tadeo, który objawił się Esperanzie na niedomytej szybie piekarnika. Niedomytej szybcie piekarnia - tak, wiem... ale pisałam przecież, że meksykańska religijność to skomplikowana sprawa.

Esperanza, szybko interpretując słowa świętego, postanawia rzucić swoje dotychczasowe życie i odnaleźć córkę. Jej podróż to nie tylko pełne niezwykłych i zabawnych wydarzeń fizyczne przemieszczanie się przez Meksyk i Stany Zjednoczone, ale też wędrówka szlakiem kontrastów. Bo kontrasty stanowią dla mnie oś tej książki, tak jak mdłe awokado vs. ostre chilli stanowią ważne elementy meksykańskiej kuchni.

Życie i śmierć (do końca nie wiadomo, czy lekarz się mylił i Blanca żyje, czy to San Judas Tadeo jest urojeniem Esperanzy?), świętość i świeckość (wspomniany święty w brudnej szybie piekarnika czy imponujący domowy ołtarzy w kabinie peep-show), niewinność i rozwiązłość (Esperanza jako prostytutka, której dziwnymi zbiegami okoliczności, szczęściem i/lub dzięki opiecie śwętych udaje się unikać seksu z klientami, miłość Esperanzy do zamaskowanego gwiazdora wrestlingu) to tylko niektóre granice, które ścierają się w świecie opisanym przez Maríę Amparo Escandón.

"Esperanza i jej święci" mogłaby być gotowym scenariuszem dla twórców Monty Python'a albo Almodóva'a. Gdybym nie przeczytała nazwiska autorki na okładce, pomyślałabym, że to Eduardo Mendoza powrócił z kolejną powieścią, napisaną krótszymi i lżejszymi zdaniami. Ta zabawna, naiwnie optymistyczna i momentami zaskakująca książka pozwala docenić proste prawdy w życiu - wiara czyni cuda, miłość nie zna granic, a życie, które częściej jednak przypomina telenowelę niż nowelę, bywa nieprzewidywalne.


Recenzja pochodzi z mojego bloga: http://poczytalnosc.blogspot.com/

Soczyście różowa okładka i hiszpańskojęzyczne nazwisko? Od razu poczułam, że to będzie coś dla mnie. Coś, co szybko przeniesie mnie z mroźnej Polski do gorącego i dusznego Meksyku, a moją głowę wypełni nasyconymi kolorami, wyrazistymi smakami i magią...

Historia Esperanzy, pięknej i młodej wdowy mieszkającej w małym meksykańskim miasteczku, rozpoczyna się w konfesjonale....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lubię, kiedy podczas czytania kryminału w mojej głowie mnożą się hipotezy. Tak bardzo, że muszę na chwilę odłożyć książkę, żeby pozwolić odpocząć pękającej od domysłów głowie i złapać oddech. Lubię wyrazistych detektywów lub policjantów prowadzących śledztwo. Takich, którzy jednocześnie denerwują i przyciągają. Lubię, kiedy pod koniec książki okazuje się, że wszystkie wymyślone przeze mnie hipotezy nie potwierdzają się, a rzeczywiste rozwikłanie zagadki jest bardziej zaskakujące i niebywałe, niż byłabym w stanie kiedykolwiek wymyślić.

W "Mordercy bez twarzy" brakowało mi tego wszystkiego. Intryga jest utkana bardzo rzadko, nie ma w niej wystrzępionych brzegów i nieprzyciętych nitek, które tak bardzo lubię i na podstawie których snuję swoje wymyślone teorie. Więcej pomysłowości można znaleźć w szwedzkiej serii dla dzieci "Biuro Detektywistyczne Lassego i Mai"...

W całej książce najbardziej rozczarował mnie Kurt Wallander. Przechodzący kryzys wieku średniego, porzucony przez żonę, niekonsekwentny, pogrążony w marazmie policjant budzi bardziej współczucie niż zainteresowanie. Kiedy w końcu w życiu Wallander'a dzieje się coś, co teoretycznie mogłoby dodać jego postaci więcej charakteru (np. rozpoczyna romans), jest to opisane tak powierzchownie, szybko i beznamiętnie, że właściwie można przypisać to przypadkowi niż jego inicjatywie. Tak, jak w starym dowcipie - życie, śledztwo i romans Wallander'a polegają na tym, że kładzie się i czeka na trzęsienie ziemi.

Kiedy czytam dobry kryminał, wstrzymuję oddech. Lektura "Mordercy bez twarzy" raczej nie spowodowałaby niedotlenienia. Wręcz przeciwnie - przeciągłe ziewanie może przyprawić o hiperwentylację...

Recenzja pochodzi z mojego bloga: http://poczytalnosc.blogspot.com

Lubię, kiedy podczas czytania kryminału w mojej głowie mnożą się hipotezy. Tak bardzo, że muszę na chwilę odłożyć książkę, żeby pozwolić odpocząć pękającej od domysłów głowie i złapać oddech. Lubię wyrazistych detektywów lub policjantów prowadzących śledztwo. Takich, którzy jednocześnie denerwują i przyciągają. Lubię, kiedy pod koniec książki okazuje się, że wszystkie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przy czytaniu zbiorów opowiadań jestem tak samo niezdecydowana, jak przy pudełku czekoladek. Z jednej strony mam ochotę zjeść wszystkie na raz, z drugiej - nie mogę zdecydować, od jakiego smaku zacząć, a z trzeciej - chcę, żeby przyjemność (czytania lub jedzenia) trwała jak najdłużej.

Przy Roaldzie Dahl'u, na którego opowiadania natknęłam się dzięki szczęśliwemu przypadkowi, nie było inaczej. Po tym, jak przeczytałam kilka razy spis treści, przekartkowałam książkę dziesięć razy i wywąchałam z niej prawie cały zapach, zaczęłam czytać... po kolei. I okazało się, że to dużo lepiej, niż gdybym czytała ją od końca.


www.zysk.com.pl
Pięć pierwszych opowiadań to bilet do magicznego świata stworzonego przez "wielkiego czarodzieja" Dahl'a. Tutaj chłopiec potrafi rozmawiać ze zwierzętami, bananowy młodzieniec odkrywa medytację i uczy się czytać bezwzrokowo [sic!], prosty rolnik znajduje skarb na polu, złodziej jest dobry, a chłopiec ze skrzydłami łabędzia ginie.

W tym świecie ludzie bywają okrutni, ale są też dobrzy i naiwni. Zmieniają się na lepsze albo wzburzają bezsensownym okrucieństwem. Wyglądają jak zwierzęta i przyjmują ich cechy. Robią rzeczy niezwykle w sposób zwyczajny, albo zwyczajne w niezwykły. Świat odwraca się do góry nogami, ale jest w tym odwróceniu wyjątkowo fascynujący.

Przejście do ostatnich dwóch opowiadań nie jest płynne. Zrzucamy magiczne okulary, a spojrzenie przenosi się na postać autora.

Dzięki "Szczęśliwemu spotkaniu" dowiadujemy się krok po kroku, jak poprzez różne zawiłości i zbiegi okoliczności Roald Dahl został pisarzem. "Bułka z masłem" to ostatnie opowiadanie (w zbiorze), które jest jednocześnie pierwszym (w dorobku Dahl'a) - oto kolejna przewrotność. Mimo że wydarzenia z życia autora są opisane bardzo realistycznie, nie ustępują wcześniejszym opowiadaniom pod względem niesamowitości.

Dlaczego wato było przeczytać to właśnie opowiadanie na końcu? W przeciwieństwie do czarodziejskich opowiadań, ostatnie strony zbioru działają trochę jak budzik, który wyrywa z magicznego świata, ale jednocześnie nie pozwalają zapomnieć, że zdumiewająca historia może być tuż za rogiem!

Recenzja była zamieszczona również na moim blogu: http://poczytalnosc.blogspot.com

Przy czytaniu zbiorów opowiadań jestem tak samo niezdecydowana, jak przy pudełku czekoladek. Z jednej strony mam ochotę zjeść wszystkie na raz, z drugiej - nie mogę zdecydować, od jakiego smaku zacząć, a z trzeciej - chcę, żeby przyjemność (czytania lub jedzenia) trwała jak najdłużej.

Przy Roaldzie Dahl'u, na którego opowiadania natknęłam się dzięki szczęśliwemu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tytuł książki Czai wydał mi się strasznie pociągający, ponieważ bardzo często, zgodnie z zasadą "dobrze tam, gdzie nas nie ma", mam ochotę znaleźć się gdzieś dalej i gdzie indziej.

Tym innym i dalekim miejscem niekoniecznie były dla mnie Włochy - nie są przecież ani tak odległe (mamy przecież szybkie i tanie loty), ani tak zaskakujące (czytaliśmy już przecież tyle książek, widzieliśmy tyle filmów i zdjęć, piliśmy wino... miliony wizji odbitych na siatkówkach i stereotypów wyrytych w głowie). W książce Czai okaże się jednak, że we Włoszech istnieją miejsca, do których wcale nie tak łatwo dotrzeć. Czaja opisuje Włochy nieoczywiste, gdzie Rzymy i Wenecje ustępują pierwszeństwa prowincji, która niechętnie odkrywa swoje tajemnice przed turystami.

Od pierwszych linijek poddałam się spokojnemu rytmowi książki i uległam czarowi pięknego języka. Czaja nie podaje dokładnych dat i miejsc, kolejność wydarzeń też nie wydaje się ważna. Mimo to relacje z jego podróży po Apulii są wielowymiarowe i głębokie. Pełno w nich smaków, zapachów, obrazów i dźwięków. Opisy dotyczą nie tylko tego, co autor zobaczył i przeżył, ale przede wszystkim tego, co go poruszyło.

Sama podróż nie jest spontaniczną wycieczką objazdową. Momentami przytłaczająca ilość cytatów i nawiązań nie pozostawia wątpliwości, że Czaja jest świadomym "turystą", który nie nastawia się na najbardziej oczywiste cele, a do tych wyszukanych przygotowuje się z należytą pieczołowitością. Jako cele swoich wędrówek Czaja wyszukuje historie, postaci, smaki i miejsca niezwykłe, nieoczywiste, a przez to egzotyczne. Najbardziej zapadły mi w pamięć historie równie niewiarygodne, co fascynujące: opowieść o tajemniczym i historycznie niejednoznacznym księciu de Venosa z zamku Gesualdo, niesamowity, unoszący się w powietrzu św. Giuseppe Desa i historia włoskich tarantuli i tarantelli. Dzięki nim podróż do Włoch znalazła się znacznie wyżej na liście moich priorytetów.

Czaja pod koniec książki przyznaje, że ani on sam nie czuje się prawdziwym podróżnikiem, ani jego książka nie jest w swojej formie książką podróżniczą. Jak sam pisze, chciał "opowiedzieć samemu sobie gdzie byłem i co widziałem; a u jej [książki] źródeł tkwiło więc raczej pragnienie rozumienia niż tylko chęć opisu światów innych niż nasz". W takim wypadku muszę przyznać, że wariacja na temat książki podróżniczej w wydaniu Czai podoba mi się dużo bardziej niż np. w "Pasji życia" Pałkiewicza (chyba jedyna książka, która fizycznie mnie odrzuca...), w której to miejsca, ludzie i wydarzenia opisywane są szybko, na kilku stronach zaledwie i całkowicie bez refleksji. Byłem, zobaczyłem i wyjechałem.

"Gdzieś dalej, gdzie indziej" jest lekcją na temat świadomego podróżowania. W epoce tanich lotów, długich weekendów, wczasów last minute, pakietów all-inclusive i intensywnych objazdówek warto zastanowić się nad tym, jak i po co podróżujemy. Intensywne wyjazdy mogą wzbogacić galerię na facebook'u, ale potrzeba czegoś więcej, aby móc powiedzieć, że podróże kształcą.

Recenzja pochodzi z mojego bloga:

http://poczytalnosc.blogspot.com

Tytuł książki Czai wydał mi się strasznie pociągający, ponieważ bardzo często, zgodnie z zasadą "dobrze tam, gdzie nas nie ma", mam ochotę znaleźć się gdzieś dalej i gdzie indziej.

Tym innym i dalekim miejscem niekoniecznie były dla mnie Włochy - nie są przecież ani tak odległe (mamy przecież szybkie i tanie loty), ani tak zaskakujące (czytaliśmy już przecież tyle książek,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Fight Club" jest jedną z moich ulubionych książek, a mimo to inne książki Palahniuka w jakiś dziwny sposób nie trafiały w moje ręce. "Pigmeja" i "Udław się" kupiłam dopiero podczas poświątecznego szaleństwa zakupowego w empiku, na które poświęciłam nie tylko wszystkie gwiazdkowe karty upominkowe, ale też znaczne zasoby sił i pieczołowicie kolekcjonowanych w sezonie zimowym kalorii - dźwiganie toreb z książkami okazało się jednym z najbardziej wymagających ćwiczeń w ostatnim czasie, ale jakże słodkie było to brzemię!

Po rozgrzewce, jaką było przetransportowanie książek z empiku na trzecie piętro mojego bloku, zabrałam się ochoczo i energicznie do czytania "Pigmeja". Niestety po kilkunastu stronach mój entuzjazm zaczął słabnąć, a kolejne kartki przewracałam coraz wolniej i wolniej... Spodziewałam się błyskotliwej ironii, nietypowych gierek słownych, uwodzących i zaskakujących bohaterów. Jednym słowem - zgubiło mnie to, że nieświadomie czekałam na powrót do "Fight Club'u".

A co znalazłam? Historię Pigmeja, nastolatka z totalitarnego kraju, który przybywa do USA z grupą innych nastolatków-agentów. Udziwniona angielszczyzna Tajnego Ja, za pomocą której opisuje swoją amerykańską misję, jest bardziej męcząca niż oryginalna. Akcja toczy się raczej wolno i trudno odnaleźć w niej przełomowe i zaskakujące wydarzenia. Zadaniem grupy agentów jest przeprowadzenie Operacji "Chaos", która ma na celu zniszczenie wszystkiego, co amerykańskie. Tajny Ja, czyli Agent 67, przebywa u Rodziny Goszczącej, która w stu procentach obrazuje wszystkie najgorsze cechy amerykańskiego społeczeństwa czerpiącego bezmyślnie z dobrodziejstw kapitalizmu. Szkoła, do której chodzą agenci, jest polem typowych rozgrywek amerykańskiej młodzieży o popularność, akceptację, przynależność do grupy i uznanie w oczach płci przeciwnej. Obrzędy wspólnoty religijnej, zakupy w hipermarkecie, tradycyjne obchody Święta Dziękczynienia, dyskoteka szkolna... wszystkie elementy życia amerykańskiej rodziny symbolizują w bardzo oczywisty sposób zepsucie, fałsz i konsumpcję. Pigmej zauważa jednak, że świat, w którym żył do tej pory różni się od obecnego tylko pewnymi terminami i obrzędami, a oba systemy - totalitarny i demokratyczny - wiążą się dla niego z zagrożeniami i ofiarami.

"Pigmej", tak samo jak "Fight Club", zawiera prawdę o zniewoleniu umysłu, opisuje mechanizmy indoktrynacji w totalitaryzmie, ale pokazuje również niebezpieczeństwa i zdradliwe zaułki amerykańskiej demokracji. Nie można zatem narzekać, że Palahniuk przestał "pieprzyć system". Szkoda tylko, że w "Pigmeju" nie odnajdziemy pieprzu i wszystkich tych przypraw, które zapierały dech w "Fight Club'ie".

"Fight Club" jest jedną z moich ulubionych książek, a mimo to inne książki Palahniuka w jakiś dziwny sposób nie trafiały w moje ręce. "Pigmeja" i "Udław się" kupiłam dopiero podczas poświątecznego szaleństwa zakupowego w empiku, na które poświęciłam nie tylko wszystkie gwiazdkowe karty upominkowe, ale też znaczne zasoby sił i pieczołowicie kolekcjonowanych w sezonie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Podróże małe i duże, czyli jak zostaliśmy światowcami Wojciech Mann, Krzysztof Materna
Ocena 6,5
Podróże małe i... Wojciech Mann, Krzy...

Na półkach: ,

Jak do tej pory Manna i Maternę lubiłam oglądać i słuchać. Od teraz lubię ich też czytać! "Podróże małe i duże" zadziałały na mnie jak idealny rozweselacz - antidotum na syndrom późnozimowego zniechęcenia i obniżonego nastroju.

recenzja była zmieszczona również na moim blogu: http://poczytalnosc.blogspot.com/


www.znak.com.pl
Ze wszystkich gatunków literackich, "Podróże małe i duże" są przede wszystkim książką podróżniczą - nie ma tu żadnego zaskoczenia. Do wysnucia takiego wniosku zachęca i tytuł, i treść, i bogaty materiał fotograficzny dokumentujący wyjazdy. Książka autobiograficzna i biograficzna - to już może mniej oczywista klasyfikacja. Poza tym, że każdy z autorów pisze o sobie i swoich przeżyciach ze wspólnie odbywanych podróży, Mann pisze o Maternie, a Materna o Mannie. Książka Materny i Manna może być też odbierana jako książka historyczną, ponieważ opowiada o "stawaniu się światowcem" w niełatwych czasach komunizmu. Osobom takim jak ja, które nie pamiętają życia bez paszportu, jeans'ów, pomarańczy przez cały rok i możliwości swobodnego podróżowania po prawie całym świecie, "Podróże małe i duże" mogą przypomnieć historie opowiadane przez rodziców albo starszych znajomych.

Właśnie ten ostatni wątek, czyli podróżowanie na przekór wszystkiemu, najbardziej ujął mnie w książce M&M. Mimo że już w tamtych czasach byli oni rozpoznawalni i popularni, nie cały świat stał przed nimi otworem. Na drodze do ich podróżniczego spełnienia stało nie tylko państwo i Wielki Brat, ale też ograniczenia finansowe, strach przed lataniem, nieoczekiwane zmiany scenariusza podróży, dziwne przypadki i nieoczekiwane zwroty akcji, a nawet... uporczywe zapalenie spojówki!

Nie da się jednak w "Podróżach małych i dużych" odnaleźć płaczliwego, oskarżycielskiego lub żałosnego tonu skargi. Mann i Materna w typowy dla siebie, delikatnie złośliwy i ironiczny, ale jednocześnie dżentelmeński sposób wciągają w opowieści z kolejnych podróży, przerywają sobie wzajemnie, dodają szczegóły do opowiadanych anegdot - można poczuć się tak, jakby siedziało się z nimi w jednym pokoju i słuchało opisu wrażeń z niedawnego wyjazdu. Trudne czasy i przeszkody jeszcze bardziej wyraziście, bo na zasadzie kontrastu, ukazują ich radość z podróżowania i niesamowitą ciekawość świata, a także otwartość i umiejętność znalezienia się w każdej sytuacji, nawet jeśli w grę wchodzi szmuglowanie dywanów, handel wymienny papierosami lub zjadanie obiadu na rachunek sycylijskiej mafii. Mannowi i Maternie żadna sytuacja nie jest straszna!

Książka "Podróże małe i duże" czyta się właściwie sama. Świetne wydanie, oryginalny jak na polskie wydawnictwo layout, inteligentnie zabawny język i osobiste zdjęcia z zabawnymi podpisami sprawiają, że palce dosłownie przyklejają się do rogów kartek i każą przewracać je w nieskończoność (albo raczej w skończoność, którą jest strona 271) i mimo że momentami osobowości autorów przyćmiewają urok opisywanych przez nich miejsc, w przypadku Manna i Materny stanowi to tylko wartość dodaną.

Jak do tej pory Manna i Maternę lubiłam oglądać i słuchać. Od teraz lubię ich też czytać! "Podróże małe i duże" zadziałały na mnie jak idealny rozweselacz - antidotum na syndrom późnozimowego zniechęcenia i obniżonego nastroju.

recenzja była zmieszczona również na moim blogu: http://poczytalnosc.blogspot.com/


www.znak.com.pl
Ze wszystkich gatunków literackich, "Podróże...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Teraz w mojej torebce noszę" to nie metafora. Naprawdę zawsze mam przy sobie książkę, bo nigdy nie wiadomo, kiedy w ciągu nawet najbardziej zaplanowanego dnia wyskoczy mały zastój, który można przeznaczyć na czytanie! Noszenie w torebce "Stulecia detektywów" było wielkim sprawdzianem wytrzymałości moich ramion, pleców i... torebki właśnie. To niemożliwe, żeby 700 stron o historii kryminalistyki zdobyło mistrzostwo świata w poręczności, ale na szczęście to jedna z niewielu rzeczy, jakie można tej książce zarzucić.

"Stulecie detektywów" opisuje mniej więcej sto lat poszukiwań metod, które pozwoliłyby na identyfikację i ujęcie przestępców. Cztery główne części książki szczegółowo opisują cztery zagadnienia, które dziś bierzemy za pewnik i nie wyobrażamy sobie bez nich kolejnego odcinka "CSI Miami" czy "Dextera": daktyloskopię, medycynę sądową, toksykologię i balistykę.

Skłamałabym, gdybym napisała, że całość czyta się jednym tchem. Niektóre podrozdziały są typową wyliczanką data - nazwisko, pewne fragmenty dłużą się i ciągną, ale niestety nie wciągają (np. przydługi fragment o zakładaniu laboratoriów toksykologicznych w Niemczech...). Na szczęście całość jest dobrze i szczodrze doprawiona prawdziwymi historiami, które często zmuszały detektywów i badaczy do zwiększenia wysiłków i stawały się punktami zwrotnymi dotychczasowych badań. Każdą z takich historii czyta się jak krótki kryminał, ale w przeciwieństwie do niektórych przewidywalnych kryminałów beletrystycznych, w "Stuleciu..." nie każda zagadka została rozwiązana, nie każdy trup jest schowany w szafie i nie zawsze mordercą okazuje się być szofer.

"Stulecie detektywów" to nie tylko książka o zbrodni i gonitwie za zbrodniarzami. To również historia o ludzkich słabościach i niedoskonałościach, i nie mam tu na myśli wyłącznie zbrodniarzy. Nie wszyscy detektywi byli szlachetni, a często motywacją do dalszych badań była nie tylko chęć rozwiązania zagadki, ale zdobycie sławy, rozgłosu i pieniędzy. Niedopuszczanie do ujęcia mordercy tylko dlatego, że wymagałoby to przyznania się do wcześniej popełnionego błędu w ocenie sytuacji nie było odosobnionym przypadkiem. Zbrodniarze z kolei z jednej strony zaskakiwali mnie pomysłowością (np. umiejętnością błyskawicznego i niewykrywalnego utopienia majętnej żony), a z drugiej strony totalnym brakiem przewidywania konsekwencji własnych zbrodni (jedno wcześniej wspomniane utopienie mogło zostać niewykryte na wieki, ale cała seria utonięć w wannie, w identycznych okolicznościach - na pewno nie).

Czy "Stulecie detektywów" trzeba przeczytać? Nie, jeśli opisy zwłok w różnych fazach rozkładu i poddawanych różnego rodzaju badaniom wywołuje odruch wymiotny. Nie, jeśli opisy zbrodni nie pozwalają zasnąć. Nie, jeśli rany, krew, wymioty, bolesne eksperymenty i ogólnie pojęta makabra będzie kazała zamykać oczy podczas czytania. Jeśli jednak umiesz pokonać odrazę i chcesz zagłębić się w świat fascynujących, początkowo nierozwiązywalnych zagadek kryminalnych i razem z detektywami, przez ponad sto lat, dążyć do ich odkrycia - musisz przeczytać koniecznie!

Recenzja była również zamieszczona na moim blogu: http://poczytalnosc.blogspot.com/

"Teraz w mojej torebce noszę" to nie metafora. Naprawdę zawsze mam przy sobie książkę, bo nigdy nie wiadomo, kiedy w ciągu nawet najbardziej zaplanowanego dnia wyskoczy mały zastój, który można przeznaczyć na czytanie! Noszenie w torebce "Stulecia detektywów" było wielkim sprawdzianem wytrzymałości moich ramion, pleców i... torebki właśnie. To niemożliwe, żeby 700 stron o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka Alexandra McCall Smith'a "The Full Cupboard of Life" ("Kredens pełen życia") odczekała na mojej półce trochę ponad rok. Wyszperana na półce antykwariatu w zimowym, wietrznym Leeds kusiła soczyście kolorową okładką i obietnicą przeniesienia mnie w ciepłe, dalekie miejsce. Od lutego 2011 do wczoraj było bardzo dużo ciemnych i zimnych dni, dlatego sama się dziwię, dlaczego nie sięgnęłam po nią wcześniej.

"The Full Cupboard of Life" jest piątą książką z serii "The No. 1 Ladies' Detective Agency". Główną bohaterką serii jest Mma Precious Ramotswe - mieszkająca w Gaborone, stolicy Botswany detektyw, założycielka tytułowej agencji detektywistycznej. W każdej książce z tej serii na Mmę Ramotswe czeka detektywistyczne wyzwanie, ale w "Kredensie..." szukanie i śledzenie abszytfikantów bogatej właścicielki salonów fryzjerskich nie jest najważniejszym wątkiem i jedynym problemem. W perspektywie jest skok ze spadochronem, problemy z adoptowanymi dziećmi, konflikt z szefem warsztatu samochodowego i niepokojąco przedłużające się zaręczyny, bez widoków na przejście do kolejnego etapu - upragnionego małżeństwa z J.L.B. Matektoni'm, odpowiedzialnym, dobrodusznym i powszechnie szanowanym mechanikiem samochodowym.

W tej ciepłej, optymistycznej książce akcja nie toczy się w zawrotnym tempie, ale rozwija się spokojnie i tak, jakby na wszystko był czas: na opisanie ludzi, tradycji, przyrody, zwyczajów. Dzięki temu poznajemy zaczarowaną Botswanę, styl życia i sposób myślenia jej mieszkańców. Głównie dzieje się tak za sprawą Mmy Ramotswe, która jest wyznawczynią i strażniczką "starych" botswańskich tradycji. Uważna, dbająca o bliskich, towarzyska, ale jednocześnie nieco ciekawska i momentami hałaśliwa - Mma Ramotswe jest silnie zakorzeniona w tradycji, ale nie jest jej niewolnicą. Potrafi walczyć nie tylko o swoje prawa, ale o prawa kobiet w ogóle, jest prawdziwą szyją, która mądrze i zdecydowanie kieruje głową rodziny. Pod tym względem botswańska detekstyw przypomina mi moje ulubione meksykańskie bohaterki.

Nie jest to zresztą jedyne podobieństwo do bohaterek "Caramelo" czy "Como aqua para chocolate". Już od pierwszej strony widać, jak ważnym elementem będą opisy jedzenia. Opis dyni jako wielkiego bogactwa Botswany jest wyeksponowany już na pierwszej stronie książki. W pewnym sensie właśnie dynia jest metaforą, dzięki której można zrozumieć bardziej główną bohaterkę. Obie są duże - jak wielokrotnie można przeczytać, Mma Ramotswe jest "tradycyjnie" zboudwaną kobietą, ale jest to w każdym kontekście pozytywna cecha (w przeciwieństwie do tych "nowoczesnych" botswańskich dziewczyn). Obie są twarde - tylko na zewnątrz, choć może nieco trudno dostać się do ich wnętrza, które jest delikatne i wrażliwe.

Dynia nie jest jednak jedynym elementem kulinarnym opisywanym w "Kredensie...". Mma Ramotswe, jako że "tradycyjnie" zbudowana, dba również o bardzo tradycyjne posiłki. Żadna narada nie może odbyć się bez odświeżającej ciało i wyostrzającej umysł filiżanki herbaty rooibos. Żadne negocjacje nie zostaną wygrane, konflikty zażegnane, a sukcesy uczczone bez słynnego ciasta z rodzynkami i owocami. Im większy problem, sukces czy konflikt, tym większe ciasto. O jedzeniu w literaturze naprawdę można napisać pracę magisterską (przeszłość) albo rozprawę doktorską (marzenie), ale problem jest taki, że pisząc i czytając tak kaloryczne paragrafy, jest się cały czas głodnym...

Sięgając po "The Cupboard Full of Life" spodziewałam się przede wszystkim lekkiej i odprężającej lektury, a znalazłam coś znacznie lepszego. Pozytywnie zaskoczyły mnie opisy Botswany i jej mieszkańców, które niesamowicie obrazowały klimat tego kraju. Polubiłam główną bohaterkę - silną, inteligentną i wrażliwą. Bardzo ucieszyło mnie to, że bohaterowie przy każdej okazji jedzą i piją, a nie, jak u Faulkner'a, żywią się poza polem widzenia czytelnika. Jeśli finał wieńczy dzieło, to po przeczytaniu piątej, ostatniej książki Alexanda McCall Smith'a z serii "The No. 1 Ladies' Detective Agency", mam duży apetyt na cztery poprzednie części.

Moja ocena: warto przeczytać!

PS Nie poświęciłam ani słowa Alexandrowi McCall Smith'owi - niesamowicie wszechstronnemu, inspirującemu szkockiemu pisarzowi. Warto zajrzeć na jego stronę: http://www.mccallsmith.com/ !

Recenzja pochodzi z mojego bloga: http://poczytalnosc.blogspot.com/

Książka Alexandra McCall Smith'a "The Full Cupboard of Life" ("Kredens pełen życia") odczekała na mojej półce trochę ponad rok. Wyszperana na półce antykwariatu w zimowym, wietrznym Leeds kusiła soczyście kolorową okładką i obietnicą przeniesienia mnie w ciepłe, dalekie miejsce. Od lutego 2011 do wczoraj było bardzo dużo ciemnych i zimnych dni, dlatego sama się dziwię,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trudno zapamiętać wszystko, co się przeczytało. Imiona bohaterów, wątki, opisywane miejsca, a czasami nawet zakończenia, których nie mogłam się domyślić i na które czekałam - wszystko to często ginie w pamięci, zaciera się i zlewa. Zazwyczaj zapamiętuję ogólne wrażenie i emocje, jakie wywołała książka, ale i te emocje mają różne natężenie.

Pierwsza randka z Mendozą wywołała emocje wielkiego kalibru, i to chyba nie tylko u mnie, ale u wszystkich moich współpasażerów w przedziale pociągu relacji Poznań - Kraków. "Przygoda fryzjera damskiego", bo właśnie to była pierwsza powieść Mendozy, po którą sięgnęłam zachęcona oryginalną grafiką na pierwszej stronie okładki i hasłem "Monty Python" na ostatniej, wywołała u mnie niepohamowane i nieskrępowane obecnością obcych osób wybuchy śmiechu, rozmazała mi makijaż łzami radości, przywołała na czoło kilka zmarszczek zdziwienia i podziwu dla absurdalnego humoru, a ogólnym efektem były zakwasy mięśni brzucha i odśmiechowe wzmocnienie przepony. Współpasażerowie, równie rozbawieni moimi minami i zarażeni śmiechem, na pewno pobiegli do najbliższej księgarni zaaplikować sobie dawkę terapii śmiechem. Mimo że nie pamiętam dokładnie samej przygody, pamiętam humor i styl Mendozy, a właśnie dzięki temu w księgarni nie mogę obronić się przed zaniesieniem innych jego książek do kasy.

"Trzy żywoty świętych" zostawiły po sobie bardzo odmienne wrażenie. Nie było wybuchów śmiechu, chociaż niektóre wątki były komiczne. Absurdu też jakby mniej, mimo że okładka nadal porównuje do twórców "Świętego Graala". Czarny humor - owszem, zanotowano, ale spod tej czerni przebija trochę więcej smutku niż w "Przygodzie...". Ta większa powaga nie wynika na pewno z tytułu. Nie dajmy się zwieść - już w przedmowie Mendoza zaznacza, że w "Trzech żywotach świętych" nie znajdziemy typowych świętych pożeranych przez lwy, podróżujących w brzuchu wieloryba czy poświęcających się zbytnio dla bliźniego.

W opowiadaniach Mendozy trudno tak naprawdę zidentyfikować trzech tytułowych świętych. Pierwsze wrażenie, podsycane jeszcze przez streszczenie na tylnej okładce, każe myśleć, że świętymi będą przebywający na wygnaniu, mocno zagubiony w rzeczywistości biskup, nieradzący sobie w życiu syn lekarki, który wskutek dziwnego zbiegu okoliczności trafia na rozdanie Nagród Nobla, albo była nauczycielka akademicka, której aktualnym zajęciem jest prowadzenie zajęć z literatury w więzieniu. Trudno jednak zobaczyć w tych postaciach pierwiastek świętości przypatrując się im z bliska: biskup rozpija się i zaczyna głosić swoje deliryczne wizje, syn lekarki wiedzie, i na pewno będzie dalej wiódł żywot absurdalny i egoistyczny, a nauczycielka tylko dzięki przypadkowi zaszczepia miłość do literatury w sercu jednego z więźniów, ponieważ niesienie kaganka oświaty traktuje bardziej jako zło konieczne niż misję.

Kto więc jest tutaj świętym? Może matka, która mimo walki o wychowanie i edukację syna, obciążona dodatkowo alkoholizmem męża, przygarnia wygnanego biskupa, który szybko staje się kolejnym nieporadnym i obciążającym ją mężczyzną w jej życiu? Może matka Dubslava, która poświęciła się nauce i jej odkrycie, choć nie wiemy, z czym się wiąże, na pewno ocali wielu ludzi - w końcu Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny nie przyznaje się za byle co. Kandydatem na patrona byłby też Antolin Cabrales Pellejero, który przebył dość często uczęszczaną przez świętych podróż - od stacji "Zło", czyli przestępczość i więzienie, do "Dobro", którym był w sumie miłosierny uczynek wobec byłego współwięźnia i charakterystyczna tylko dla świętych pogarda dla sławy, pieniędzy i sukcesu.

Po "Trzech żywotach świętych" nie mam uczucia wielkiego rozbawienia, choć Mendoza nie szczędzi absurdalnych porównań, ironii i swoich specyficznych, wciągających i pełnych dygresji wielokrotnie złożonych zdań. Mam jednak wrażenie, że pod tymi warstwami można znaleźć coś bardziej smutnego i gorzkiego, niż w innych jego książkach, które przeczytałam. Mimo to, a może dzięki temu, uważam, że...:

(Moja ocena:) warto przeczytać!

Recenzja pochodzi z mojego bloga: http://poczytalnosc.blogspot.com

Trudno zapamiętać wszystko, co się przeczytało. Imiona bohaterów, wątki, opisywane miejsca, a czasami nawet zakończenia, których nie mogłam się domyślić i na które czekałam - wszystko to często ginie w pamięci, zaciera się i zlewa. Zazwyczaj zapamiętuję ogólne wrażenie i emocje, jakie wywołała książka, ale i te emocje mają różne natężenie.

Pierwsza randka z Mendozą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

www.decitre.fr
"Tożsamość" to historia Francuzów - Chantal i Jean-Marc'a. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że para osiągnęła idealną harmonię - oboje, po przejściach, są w końcu samowystarczalni i do szczęścia nie potrzebują nikogo poza sobą nawzajem. Z jednej strony ich relacja jest opisywania jako bardzo emocjonalna, pełna pasji i miłości tak silnej, że aż nieprzyzwoitej - silniejszej nawet niż miłość do własnego dziecka. Z drugiej strony ich dialogi i opisy codzienności charakteryzuje niepasujący trochę do treści spokój. Mimo to od pierwszych stron pod tym pozornym stoicyzmem czuć napięcie i niepewność, coś wisi w powietrzu i to coś będzie miało wpływ na dalsze wspólne życie bohaterów. Okazuje się, że początkiem problemów pary będą dwa zdarzenia: Chantal uświadamia sobie, że wskutek upływu czasu stała się niewidzialna dla mężczyzn. Z kolei Jean-Marc jest zszokowany, kiedy myli spacerującą samotnie po plaży kobietę z Chantal. Dodatkowo sytuacja komplikuje się, gdy Chantal zaczyna otrzymywać listy od anonimowego wielbiciela.

Kolejne wydarzenia stają się tłem dla wielu ważnych rozważań: o tożsamości w związku (i nie tylko!), miłości, zdradzie i zaufaniu. Dzięki naprzemiennej narracji Chantal i Jean-Marc'a, można poznać punkty widzenia i przemyślenia obu stron - często dotyczą tych samych chwil czy zdań wypowiadanych przez którąś z osób. Dopiero w ostatnim rozdziale pojawia się trzeci głos, który w krótkiej migawce przedstawia zakończenie historii.

Właśnie zakończenie uważam za duży minus "Tożsamości". Na ostatnich stronach okazuje się, że okropne wydarzenia były tylko snem. Nie wiadomo jednak, czyim snem, ani w którym momencie zakończyła się jawa. Zawsze, kiedy spotykam się z takim zakończeniem, mam wrażenie, że pisarzowi zabrakło weny na wymyślenie czegoś bardziej oryginalnego (sama wykorzystałam ten motyw w opowiadaniu, które napisałam w czwartej klasie podstawówki...).

Niekiedy raził mnie też język. Momentami dialogi są tak sztywne, że aż oczy bolą. Niektóre fragmenty równie dobrze mogłyby się znaleźć w "romansidle" ("Gdy znajdowali się oboje na ziemi miłości, być może silniejszy był on. Ale gdy ziemia miłości zniknęła pod ich stopami, silniejsza jest ona, i to on jest słabszy" albo "pomyślała sobie, że musi trzymać w tajemnicy przesadny ogrom swej miłości, aby nie wzbudzać nienawistnego oburzenia innych"). Może po prostu jestem nieromantyczna, ale takie zwroty nie przemawiają do mnie i właściwie trochę mnie żenują.

Do "Tożsamości" podeszłam z entuzjazmem, ale odłożyłam z uczuciem zawodu. Kundera stworzył dobry nastrój na początku, ale początkowy impet rozmył się gdzieś, a pod koniec książki był dla mnie całkowicie niezauważalny. Zauważalne i wyraziste były jednak niektóre obrazy i metafory, które na pewno na długo ze mną zostaną: filozofia biustonoszowa, tatusiowie z latawcami... Brzmi intrygująco? Właśnie dlatego...

... (moja ocena) można przeczytać.

Recenzja jest zamieszczona również na moim blogu: http://poczytalnosc.blogspot.com

www.decitre.fr
"Tożsamość" to historia Francuzów - Chantal i Jean-Marc'a. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że para osiągnęła idealną harmonię - oboje, po przejściach, są w końcu samowystarczalni i do szczęścia nie potrzebują nikogo poza sobą nawzajem. Z jednej strony ich relacja jest opisywania jako bardzo emocjonalna, pełna pasji i miłości tak silnej, że aż nieprzyzwoitej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Czas przypływu" jest dosłownie i w przenośni lekką książką - nie waży dużo
(noszenie jej w torebce to czysta przyjemność) i cudownie odciąża głowę. Przez przesilenie wiosenne byłam dziwnie zmęczona i właśnie na taką książkę miałam ochotę: z wciągającą fabułą, pozytywnie nastawionymi do świata postaciami
i oczywiście szczęśliwym zakończeniem.

Trzy młode kobiety z okładki to główne bohaterki -siostry Fox: Abbie, Emma i Lily. Ich bieżące problemy życiowe sprawiły, że wszystkie trzy spotkały się w rodzinnym domu w Nantucket. Każda z bohaterek przeżywa problemy charakterystyczne dla gatunku: pracoholiczka Emma musi poradzić sobie ze spowodowaną kryzysem stratą pracy, narzeczony marzącej o dziecku Abbie odszedł z inną (bogatszą!), a najmłodsza z sióstr - Lily, musi w końcu udowodnić wszystkim, że naprawdę jest już dorosła. Wszystkie problemy zmniejszają się i blakną z każdą przewróconą kartką, a to dzięki siostrzanej samopomocy, magii domowego ogniska i posiadającemu tylko pozytywne cechy ojcu, który mimo zainteresowania atrakcyjną i tajemniczą wczasowiczką potrafi zadbać również o swoje kochane córeczki.

Mimo że powodów do ukojenia nerwów wszystkie bohaterki mają pod dostatkiem, tempo w jakim wychodzą ze swoich życiowych dołków jest dla takiej pesymistki jak ja zupełnie nie do przyjęcia. Nancy Thayer widocznie bardzo polubiła swoje bohaterki, bo bardzo szybko podsunęła im wszystkie składniki długiego i szczęśliwego życia: świetny pomysł na biznes, idealnych facetów, spokojną przyszłość i rodzinną harmonię. Bardziej stopniowe przełamywanie fal i element walki na pewno podobałyby mi się bardziej.

Być może dzieje się tak dlatego, że dom Jima Fox'a, do którego na jakiś czas wprowadzają się Abbie, Emma i Lily, jest umiejscowiony we wspaniałych okolicznościach przyrody Nantucket. Miejsce to ważne jest nie tylko ze względu na wszechobecny spokój, kojącą bliskość oceanu i bogatą historię, która nie przytłacza, ale raczej daje poczucie stabilności i otuchę rodzinie Fox (i nie tylko - drugoplanowe postaci dzięki zakorzenieniu w Nantucket również tchną spokojem). Co więcej, Nantucket to miejsce ważne literacko, nie tylko dla miłośników literatury amerykańskiej, ale literatury w ogóle. Trudno nie zauważyć nawiązań do "Moby Dicka", wielorybów i historii USA. W końcu "Moby Dick", jak mawiał mój profesor literatury amerykańskiej, ma w sobie wszystko, co dla literatury jest najważniejsze. Po przeczytaniu tych kilkuset stron mamy przegląd praktycznie wszystkich najlepszych rzeczy, jakie w literaturze amerykańskiej miały, mają lub będą mieć miejsce.

Na tym nie koniec literackich nawiązań. Książkę otwiera świetnie dobrany cytat z wiersza e.e. cummingsa "Maggie i Milly i Molly i May".


Bo cokolwiek zgubimy, jakieś ty, jakieś ja,
zawsze morze nas samych odnaleźć nam da...

Morze, siostry, zagubienie i odnalezienie jakiejś cząstki siebie - rzeczywiście wszystkie te elementy są widoczne w "Czasie przypływu". Tak jak u cummingsa, Nancy Tahyer w prostych słowach, bez zadęcia, eksperymentów i kombinowania, wysyła pozytywne myślenie w dużej dawce i dobrze nakreślone, silne obrazy, które długo zostają w pamięci.

Recenzja jest widoczna również na moim blogu: http://poczytalnosc.blogspot.com

"Czas przypływu" jest dosłownie i w przenośni lekką książką - nie waży dużo
(noszenie jej w torebce to czysta przyjemność) i cudownie odciąża głowę. Przez przesilenie wiosenne byłam dziwnie zmęczona i właśnie na taką książkę miałam ochotę: z wciągającą fabułą, pozytywnie nastawionymi do świata postaciami
i oczywiście szczęśliwym zakończeniem.

Trzy młode kobiety z okładki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jacek Hugo-Bader - człowiek, którego chcę poznać! Od pierwszej strony, pierwszego akapitu, pierwszego zdania wiedziałam, że mogłabym siedzieć i słuchać go przez wiele, wiele wieczorów. Hugo-Bader ma niezwykły dar opowiadania, jest takim storyteller'em, o jakim pisze Walter Benjamin, a "Dzienniki kołymskie" są rzadkim przypadkiem książki, którą czytałam bardzo powoli. Odrywałam się od niej na siłę, żeby przemyśleć, nacieszyć się, delektować, przetrawić i... nie skończyć czytać zbyt szybko.

"Dzienniki kołymskie" są reportażem z podróży Trasą Kołymską. Na dwóch pierwszych stronach zamieszczona jest mapka, na której małymi kreskami zaznaczono Trasę i najważniejsze miasta. Wszystkie kolejne strony są niesamowitą opowieścią właśnie o tych małych kreseczkach i punkcikach. Czasami smutną i tragiczną, jak historia całej Kołymy, ale często zabawną, absurdalną, surrealistyczną, niebezpieczną...

Taką pełnię emocji i doświadczeń autor osiągnął dzięki opisom niesamowitych historii osób, które tworzą opowieść o Trasie. Każdy towarzysz podróży, paputczik, jest osobnym punktem lub kreseczką na mapce z Trasy. Autora fascynują osoby, które spotyka i właśnie ta głęboka ciekawość drugiego człowieka, tolerancyjne podejście i ogromna otwartość na ludzi, doświadczenia i ich historie składają się na niesamowitość książki. Na przykład motocyklista z okładki. Kim może być? Właścicielem kopalni złota czy panem na wysypisku śmieci? Samotnikiem, czy ojcem rodziny? Skąd ma ten dziwny motor? Czy tak, jak wielu bohaterów "Dzienników..." przyjechał na Kołymę, żeby oddalić się od swoich problemów i zapomnieć, czy wręcz przeciwnie - jest ostatnim mieszkańcem wysiedlanego miasteczka, który trwa i pamięta, mimo że inni wyjechali? Może być każdym, ale i tak jestem pewna, że historia jego życia, tak jak historie osób na czarno-białych zdjęciach wewnątrz książki, w jakiś sposób zaskoczy, zadziwi, poruszy każdego czytelnika.

Mimo wielkiej wiedzy autora na temat Rosji, języka rosyjskiego i mentalności Rosjan, Hugo-Bader nie przytłacza, ani nie zawstydza tych, którzy dopiero dzięki niemu i jego książce zaczynają wchodzić w ten temat. Cierpliwie wyjaśnia, nie stara się na siłę robić wrażenia eksperta, bo jest nim w naturalny sposób charakterystyczny dla fascynatów chcących swoją pasją zarazić laików. Subtelnie wrzuca w tekst opisy rosyjskich zwyczajów, powiedzenia, rosyjskie słowa i frazy, dzięki czemu niepostrzeżenie uczymy się, wciągamy w ten świat, ludzi i... mamy ochotę na więcej!

"Dzienniki kołymskie" były ze mną na lotniskach, przystankach, w samolotach, autobusach, tramwajach. W Polsce, Niemczech i Danii. Jacek Hugo-Bader był więc moim paputczikiem, z którym z największą przyjemnością wyruszę w jeszcze niejedną podróż.

Recenzja jest widoczna również na moim blogu: http://poczytalnosc.blogspot.com

Jacek Hugo-Bader - człowiek, którego chcę poznać! Od pierwszej strony, pierwszego akapitu, pierwszego zdania wiedziałam, że mogłabym siedzieć i słuchać go przez wiele, wiele wieczorów. Hugo-Bader ma niezwykły dar opowiadania, jest takim storyteller'em, o jakim pisze Walter Benjamin, a "Dzienniki kołymskie" są rzadkim przypadkiem książki, którą czytałam bardzo powoli....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Kiedy Bóg był królikiem" to historia rodziny opowiedziana przez Elly. Elly ma mamę, tatę, brata i przyjaciółkę. Brzmi idealnie? Nie do końca. Tata jest adwokatem i nosi na sobie brzemię błędu, który kosztował kogoś życie. Brat Joe jest gejem, który do końca życia będzie miał złamane serce. Przyjaciółka Jenny skrywa niejedną mroczną tajemnicę, a jej życie zatoczy dziwny krąg agresji, przemocy i winy. Elly ma też królika. Królik nazywa się Bóg.

Historia jest skomplikowana i smutna, bo rodzina i znajomi Elly właśnie tacy są - skomplikowani i smutni. Nie dajcie się zwieść słowom z okładki. Ta książka wcale nie jest "ciepłą, wzruszającą opowieścią o pewnym rodzeństwie". Wręcz przeciwnie - książka jest zimna jak woda w jeziorze, w której prawie utopiła się Jenny, przyjaciółka głównej bohaterki. Zimna jak obojętność, samotność i brak zrozumienia bohaterów.

Nie jest to też opowieść tylko, ani głównie o rodzeństwie, chociaż nie da się nie zauważyć wyjątkowej więzi łączącej Elly i Joego. Problematycznych relacji w ramach rodziny i znajomych jest wiele. Może nawet zbyt wiele, bo w przeważającej części lektury miałam wrażenie, że autorce trudno było pokazać wielowymiarowość i pełnię tych relacji. Nagromadzenie złych zdarzeń i negatywnych emocji jest tak wielkie, że w pewnym momencie przestało być dla mnie wiarygodne. Wykorzystywanie seksualne, alkoholizm, złamane serce, nagła ślepota, choroba nowotworowa, samotność, więzienie, utrata pamięci, wina, rozstania i wiele, wiele więcej... I jakby tego było mało, w tle upadające wieże World Trade Center. Nawet ogromna wygrana na loterii jest powodem nieszczęść, a nie radości. Efektem takiej mieszanki jest patos, którego bardzo nie lubię. Na szczęście są momenty, w których wszechobecny smutek jest ironicznie przełamywany (na przykład kiedy jeden z bohaterów prawie ginie od niespodziewanego uderzenia... kokosem), ale niestety tych momentów było zbyt mało, żeby zachować zdrową równowagę.

Polubiłam Elly i było mi nawet przykro, że w jej historii, między dzieciństwem a dorosłością, jest kilkunastoletnia przerwa. Tak samo przykro było mi wtedy, gdy miałam wrażenie, że paradoksalnie przez to, że Winman chciała powiedzieć za dużo, powiedziała za mało. Mimo całej armii nieszczęść, nie pokazała do końca, co i dlaczego tak naprawdę bolało bohaterów. Czuję niedosyt, ale uważam, że książkę...

(Moja ocena): ...można przeczytać

Recenzja jest również widoczna na moim blogu: http://poczytalnosc.blogspot.com

"Kiedy Bóg był królikiem" to historia rodziny opowiedziana przez Elly. Elly ma mamę, tatę, brata i przyjaciółkę. Brzmi idealnie? Nie do końca. Tata jest adwokatem i nosi na sobie brzemię błędu, który kosztował kogoś życie. Brat Joe jest gejem, który do końca życia będzie miał złamane serce. Przyjaciółka Jenny skrywa niejedną mroczną tajemnicę, a jej życie zatoczy dziwny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W swojej książce Gina Mallet opisuje dzieje prostych, jak by się mogło wydawać, elementów kuchni europejskiej: jajka, wołowiny, kilku podstawowych warzyw i owoców, ryb i serów. Brzmi banalnie? Gwarantuję, że nie jest! Okazuje się, że codzienne elementy naszej diety mają bardziej burzliwą historię, niż przeciętny zjadacz jajek, jabłek i łososia może sobie wyobrazić.

Książka jest połączeniem kilku, na pozór bardzo odległych, gatunków literackich. Z jednej strony mnóstwo tu historycznych anegdot - nie tylko opisujących historię i pochodzenie danego dania czy składnika, ale również ich symboliczne i faktyczne znaczenie dla wydarzeń mających wpływ na losy świata! Historia powszechna miesza się z historią osobistą - Gina Mallet nie stroni od autobiograficznych opisów tradycji kulinarnych we własnym domu rodzinnym i bogatych doświadczeń restauracyjno-kuchennych z życia codziennego. Dzięki temu książkę czyta się momentami jak wciągającą powieść. Co kilka stron dorzucone są apetyczne przepisy, które sprawiają, że nawet ja, fanka jedzenia, ale beztalencie w kwestii gotowania, mam ochotę pędzić do kuchni i macerować, faszerować, blanszować i polewać sosem beszamelowym.

Gina Mallet opowiada historie potraw i składników wyjątkowo barwnie i wciągająco. Czasami słychać głos tęsknoty i czuć niemoc - wyrafinowane dania i bogate tradycje kulinarne zanikają w dobie fast-food'ów, a nasze zakupy spożywcze w dużych sieciach będą stawały się coraz bardziej jednolite i monotonne. Mallet nie przyjmuje jednak poważnego tonu. Jej dowcipne anegdoty i błyskotliwe porównania sprawiają, że od książki nie można się oderwać. Z uśmiechem przebijającym spomiędzy linijek autorka puszcza do czytelnika oko i mówi: nie daj się zwariować, jedz dobrze!

W każdym zdaniu czuć miłość do jedzenia i tęsknotę za potrawami, które kiedyś były na wyciągnięcie ręki, a obecnie stanowią element gastronomicznego podziemia. Jeśli dodamy do tego zastraszające, choć niekoniecznie poparte wiarygodnymi badaniami raporty naukowców, mamy prosty przepis na wyginięcie dawnych dań i przepisów. Czy Wy też przechodziliście etap pożegnania z koglem-moglem (bo ptasia grypa) i krwistymi stekami (bo choroba szalonych krów)? Globalizacja, uprzemysłowienie i masowa produkcja to główne czynniki, które według Mallet sprawiły, że jabłko nie smakuje już tak, jak kiedyś, a truskawka, poza kolorem i zapachem, w niczym nie przypomina owocu, który znamy z dzieciństwa.

Tytuł książki Giny Mallet brzmi może nieco apokaliptycznie, ale po lekturze z przykrością stwierdzam, że wiele składników, a przez to wyrafinowanych potraw, swoją małą apokalipsę ma już za sobą. Mimo to dominującą nutą stylu książki jest radość - z każdego pachnącego i smacznego wspomnienia, ocalonego dania i odkrywania nowych smaków. Ostrzegam, że efektem ubocznym lektury może być zwiększone łaknienie, ale nawet za cenę kilku dodatkowych kilogramów książkę...

(Moja ocena:) trzeba przeczytać!

Recenzja pochodzi z mojego bloga: http://poczytalnosc.blogspot.com

W swojej książce Gina Mallet opisuje dzieje prostych, jak by się mogło wydawać, elementów kuchni europejskiej: jajka, wołowiny, kilku podstawowych warzyw i owoców, ryb i serów. Brzmi banalnie? Gwarantuję, że nie jest! Okazuje się, że codzienne elementy naszej diety mają bardziej burzliwą historię, niż przeciętny zjadacz jajek, jabłek i łososia może sobie wyobrazić.

Książka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To naturalne i inspirujące, gdy w trakcie czytania pojawiają się pytania. Lubię być zaintrygowana książką na tyle, że po lub w trakcie czytania szukam informacji o autorze, ściągam artykuły z internetowych bibliotek i wyszukuję opinii na blogach. Czasami zdarza się tak, że jedynym pytaniem jest: "O co tu w ogóle chodzi?". W tych rzadkich na szczęście przypadkach mam ochotę odłożyć książkę, ale nadzieja na nagłe polepszenie stylu lub zwiększenie "wciągliwości" książki nakazuje mi czytać dalej. W przypadku "Cudu w Miami" cudowne oświecenie nie zstąpiło na mnie, a pytanie o sensowność fabuły nie opuściło mnie do ostatniej strony.

"Cud w Miami" jest, pisząc bardzo ogólnie, historią kubańskich emigrantów mieszkających w Miami. Centralnym punktem akcji miały być niezwykłe wydarzenia mające miejsce w otoczeniu Iris Tęczookiej - kubańskiej piękności, która po burzliwej i nieszczęśliwej młodości znalazła swoją spokojną przystań u boku milionera. Spokój nie trwa jednak długo, ponieważ uroda, szczęście, prostolinijność i miłość w życiu Iris kłują w oczy całą rzeszę sugestywnie nazywających się czarnych charakterów, takich jak Pozoratę Total, Womicjusza Ladaco, Sromotę Terroristę, Chimerę DeZołzę i Menelego Chryję. Z odsieczą Iris i jej rodzinie przybywa francuski detektyw obdarzony paranormalnymi mocami - Prudencjusz Galant.

Z początku wydawało mi się, że szalone imiona i zakręcona akcja mają swój urok i są nawet zabawne, ale po pewnym czasie lektura zaczęła robić się męcząca i... nudna! Główne wydarzenia rozmyły się gdzieś w natłoku licznych pobocznych wątków, liczba drugoplanowych bohaterów przeciążyła kilka głównych postaci. Momentami brak logicznych powiązań, słabo skonstruowana akcja i nieporadnie wprowadzani kolejni bohaterowie skutecznie zniechęcały mnie do lektury.

Oczekiwany przeze mnie realizm magiczny to w zasadzie dwa elementy: pojawiający znienacka się anioł Cyryl i dziwna przypadłość Iris, która sprawia, że całe jej ciało zaczyna wydzielać ciepło przelewające się na całe miasto. O ile pierwszy element jest dodany dość przypadkowo i nie wnosi zbyt wiele, o tyle drugi jest zdecydowanie najciekawszym motywem książki. Opinia, że książka "wpisuje się w nurt realizmu magicznego w literaturze iberoamerykańskiej" jest jednak trochę na wyrost.

"Cud w Miami" Zoé Valdés wydawał mi się strzałem w dziesiątkę, byłam pewna, że na tej pozycji się nie zawiodę. Intrygująca okładka i kilka kluczowych słów z okładki sprawiały, że nie mogłam się doczekać czytania! Niestety obiecany cud zmienił się w nieoczekiwany zawód...

Inne recenzje zamieszczam na moim blogu:

http://poczytalnosc.blogspot.com/

To naturalne i inspirujące, gdy w trakcie czytania pojawiają się pytania. Lubię być zaintrygowana książką na tyle, że po lub w trakcie czytania szukam informacji o autorze, ściągam artykuły z internetowych bibliotek i wyszukuję opinii na blogach. Czasami zdarza się tak, że jedynym pytaniem jest: "O co tu w ogóle chodzi?". W tych rzadkich na szczęście przypadkach mam ochotę...

więcej Pokaż mimo to