Bob Dylan (właściwie Robert Allen Zimmerman) – amerykański piosenkarz, kompozytor, autor tekstów, pisarz i poeta pochodzenia żydowskiego (Zushe ben Avraham). Jest jedną z najważniejszych postaci muzyki popularnej ostatnich pięciu dekad. Swój indywidualny styl oparł na wielu gatunkach muzycznych, od tradycyjnego amerykańskiego folku i country-bluesa do muzyki gospel, rock and rolla, rockabilly, czy angielskiej, szkockiej i irlandzkiej muzyki folkowej, a także jazzu i swingu. Występuje z gitarą akustyczną, elektryczną, keyboardem, harmonijką ustną.
Jego twórczość była nagradzana Grammy, Oscarem, Nagrodą Pulitzera oraz Nagrodą Nobla w dziedzinie literatury 2016.http://www.bobdylan.com/
Pewnie nie jestem typowym czytelnikiem tej książki, bo twórczości Dylana praktycznie nie znam. Po cóż zatem czytać autobiograficzną książkę tego artysty?
Winna jest Patti Smith, której „Poniedziałkowe dzieci” (polecam!) zawierają kilka odniesień do Dylana. Chciałem sprawdzić, jak lata 60-te widział on, zobaczyć ten czas od strony artysty już dobrze znanego i poważanego.
„Kroniki” okazały się nie całkiem tym, czego oczekiwałem. To po pierwsze raczej nie autobiografia, bo książka ani nie jest kompletna, ani chronologiczna. Poszczególne rozdziały mają raczej za zadanie przedstawić wybrane okresy z życia Dylana, które z różnych przyczyn miały duży wpływ na przebieg jego kariery. Jest tam więc mowa o pierwszym kontrakcie płytowym i przeróżnych wpływach muzyków Nowego Jorku na młodego artystę. Jest bardzo ciekawy rozdział o ucieczce Dylana przed narzucaną mu przez fanów rolą duchowego przywódcy kontrkultury lat 60-tych. Jest mowa o wypaleniu się tego muzyka i drodze ku wyjściu z impasu. Jest w końcu rozdział o samych początkach Dylana na amerykańskiej prowincji. Wszystko to pomieszane chronologicznie i prawie zawsze z dużymi lukami czasowymi pomiędzy poszczególnymi rozdziałami.
Summa summarum, „Kroniki” warto przeczytać, jeśli jest się zainteresowanym korzeniami współczesnej popkultury. A dla fanów folku i samego Dylana to pozycja zapewne obowiązkowa.
„Duszny kraj” to najobszerniejsze i najpełniejsze kompendium przekładów na język polski tekstów pieśni legendarnego amerykańskiego barda, Ojca Założyciela współczesnej piosenki z ważkim tekstem i literackiego noblisty z roku 2016 - Boba Dylana. Ukazało się ono w 2017, niejako na fali nagrody, choć tworzone było przez blisko czterdzieści lat. Zawiera aż 132 przekłady autorstwa Filipa Łobodzińskiego. Przekłady niestety niezbyt udane. Podstawowy problem, jaki mam z tymi translacjami to brak konsekwencji. Z jednej strony tłumacz chce być wierny oryginałowi i z niebywałą dbałością o formalną strukturę tekstu przystosowuje go, przerabia na język polski tak, by można było go odśpiewać i zagrać do oryginalnych akordów. Zgadzają się wszelkie sylaby, akcenty, rymy oraz średniówki; zachowane zostają także obecne aliteracje (przykładowo: „baby blue” zostaje zastąpione frazą „modry mój”). Z drugiej Łobodziński zdobywa się jednocześnie na dość daleko idącą swobodę i podejmuje wiele niezrozumiałych dla mnie wyborów translatorskich, między innymi w utworze „Highway 61 Revisited” tytułowe Highawy 61 staje się autostradą A2, w „Tweedle Dee & Tweedle Dum” zapożycza i przywołuję całą frazę z wiersza Staffa „Deszcz jesienny”, kolejnym absurdem jest, chociażby zamiana w „Ballad of a Thin Man” oryginalnego Mr Jonesa na Pana Wąsa. Są niezrozumiałe decyzje translatorskie, ale są również fragmenty oddające w ogólności sens słów Dylana, niezakłamujące ich, jednak czytając je, ma się wrażenie, że ich wybór był bardzo nietrafioną decyzją, gdyż wywołują ironiczny uśmiech niebędący w tej sytuacji właściwą reakcją. Największego zawodu doznałem chyba przy piosence „Like a Rolling Stone”, której w polskiej wersji nadano tytuł „Jak błądzący łach”. Tę decyzję sam Łobodziński nazwał w komentarzu „śmiałym, ale skutecznym skokiem w nadprzestrzeń”. I ostatni zarzut do przekładu, wynikający jak mniemam wyłącznie z chęci zaadaptowania tekstu do akordów i oryginalnej konfiguracji — rymy są z kategorii tych najprostszych, najbardziej oczywistych. Jak widać, tłumaczowi nie zależało w pierwszej kolejności na pięknie tłumaczenia.
Przechodząc do samej kwintesencji, czyli pieśni Dylana — znajdziemy w tym zbiorze całą różnorodność, którą charakteryzuje się jego twórczość. Od dość dosłownych, naturalistycznie mocnych i jednoznacznych w swym przekazie tekstów obrazujących amerykańską rzeczywistość (sztandarami będą „Like a Rolling Stone”, „Hurricane”),przez zwiewnie poetyckie („Blowin' in the Wind”, „A Hard Rain's A-Gonna Fall”) aż po te wizyjno-surrealistyczne, będące kalejdoskopowym zlepkiem sytuacji i postaci wszelakich („Bob Dylan's 115th Dream”)
Choć przekład Łobodzińskiego pozostawia wiele do życzenia, warto po niego sięgnąć, by zapoznać się z treścią i przesłaniem Dylana. Zalecane jest dla osiągnięcia najlepszego efektu, by lektura odbywała się symultanicznie z odsłuchiwaniem nagrań. Kogoś takiego jak Dylan powinno się w pierwszej kolejności usłyszeć, dopiero później czytać jak zwyczajne wiersze.