Ludzie Julya Nadine Gordimer 5,7
ocenił(a) na 73 lata temu Tak dobrze znany rytuał.Codzienny. Wyznaczający początek i rytm dnia. Niemalże odwieczny. Zwyczaj podawania herbaty "na tacy w czarnych rękach pachnących mydłem Lifebuoy", prosto w białe ręce, nagle przeniósł się z rezydencji w Johannesburgu państwa Maureen i Bama Smilesów z trojgiem dzieci, pod strzechę chaty Julya.
Ich długoletniego służącego.
Wybrańca, którego nagłe przemiany nastałe w mieście, zamieniły w zbawiciela. W czasie, który ich zaskoczył, a który tak trafnie oddało motto poprzedzające tę powieść: „To, co stare, umiera, gdy nowe jeszcze się nie narodziło; w takim interregnum pojawia się wiele patologicznych symptomów” - Antonio Gramsci.
Ten okres niepewności, destabilizacji i niepokoju małżeństwo chciało przeczekać w rodzinnej wiosce Julya. W końcu to nie pierwsze i nie ostatnie zamieszki wywołane przez czarnych – myśleli. Świadomość, że tym razem "fala strajków, która nadeszła w 1980 roku, przeciągała się", wywołując powstanie w całym kraju i niszcząc odwieczny porządek stosunków między białą a czarną ludnością na zawsze, docierała do nich bardzo, bardzo powoli. Dostrzegane symptomy, jak bardzo kruche były ich wzajemne relacje, jak sztuczną warstwą cywilizacji białych pokryte, początkowo próbowali racjonalizować. Najpierw odkrywane w wiosce, a należące wcześniej do nich, przedmioty, których zaginięcia w ich domu nigdy by nie zauważyli. Potem kluczyki do samochodu, którym uciekali z miasta. W ich życie zaczął powoli wkradać się lęk przed Julyem, który okazał się zupełnie nieznaną im osobą, jaką znali od piętnastu lat, i jedna myśl – "To, czy ktoś jest uczciwy, zależy po prostu od tego, ile o nim wiemy".
Zaczęło okazywać się, że nie wiedzieli o nim tak naprawdę nic.
Nie znali jego prawdziwego imienia. Jego układów rodzinnych i stosunków zależności w jego wioskowej społeczności. Nawet język, którym się do tej pory porozumiewali, okazał się bezużyteczny w nowych warunkach. Oparty dotychczas na rozkazach i reakcjach, nie zawierał pojęć abstrakcyjnych, uniemożliwiając wymianę idei i uczuć, które nagle się pojawiły. Utrudniał im tak potrzebny dialog, wymianę myśli i, w ostateczności, zrozumienie oraz porozumienie. Napięcie osiągnęło apogeum, kiedy ukradziono im strzelbę. Wtedy pojawił się lęk najsilniejszy.
Strach o życie i groza przekonania, że "byli stworzeniami tych ludzi tak jak bydło i świnie".
Czytałam z rosnącym zaciekawieniem i fascynacją, jak autorka przewartościowuje świat białych zbudowany na nierówności rasowej, nie dopuszczając przez większość opowieści do otwartej konfrontacji między stronami. Jak nowe stosunki między bohaterami tworzy w otoczce dyplomacji narzuconej przez Julya, szokując takim obrotem wydarzeń małżeństwo. Jak normy, zasady i wartości moralne „starego świata” zastępuje logiką rozumowania i postępowania czarnych gospodarzy. Jak na ich i moich oczach zamienia służącego w pana teraźniejszości, zmieniającego przeszłość na były czas widziany jego oczami, a którego takiej odmiennej wersji, Maureen i Bam, nawet nie podejrzewali. Jak buduje im świat od podstaw, dla nich nowy, ale który tak naprawdę istniał od zawsze, głęboko ukryty pod warstwą cywilizacji białych, przypisujących "sobie boskie prawo określania moralności po stopniu skręcenia włosów, a zdolności myślenia abstrakcyjnego po relatywnej grubości warg".
Jak nieubłaganie cofa ich do początków ludzkości nie tylko w wymiarze społeczno-politycznym, ale również czysto ludzkim.
Maureen odkrywa prawdziwą fizjologię swojego ciała. Intymny zapach i naturalny wygląd, dotychczas likwidowany, korygowany lub ukrywany przez zabiegi higieniczne, z których w wiosce musiała zrezygnować lub ograniczyć do minimum. Bam natomiast poznaje silną więź człowieka z naturą. Kruchość człowieczego losu w przyrodzie i jednocześnie zależność od niej. I wreszcie oboje uzmysławiają sobie siebie na nowo, dostrzegając pojawienie się między nimi obcości wywołanej odmiennymi warunkami bytu na poziomie fizjologicznym, psychologicznym i społecznym. A wszystko to na tle powtarzalnej codzienności w wiosce ukazanej niemal z detaliczną drobiazgowością. Jej mieszkańców, niemających problemu z akceptacją rzeczywistości, która budzi "lęk w ludziach nienawykłych do życia tak blisko cyklu natury, a przyzwyczajonych do wielkich wstrząsów i stanów przejściowych, takich jak „nowe życie”, na które każdy pracuje, czy zmiany polityczne".
Wybierając czas radykalnych przemian i umieszczając ludzi białych w środowisku czarnych, autorka doprowadza do konfrontacji dwóch, obcych sobie rzeczywistości. Poddaje ocenie sztuczność funkcjonowania apartheidu w RPA, opartym na zniewoleniu. Obnaża pozorność myślenia przeciętnego białego zadowolonego z bycia „dobrym” wobec czarnych, które nie ma nic wspólnego z obiektywnymi realiami. Burzy bariery między nimi, ukazując prawdziwy świat rdzennych mieszkańców Afryki, do którego nigdy nie zaglądali, a którego niedoceniana siła zmieniła oblicze RPA.
Świat, dla którego Nelson Mandela spędził w więzieniu 27 lat.
naostrzuksiazki.pl