rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , , ,

Poe umie tworzyć niepowtarzalny klimat - w końcu nie bez powodu jego dzieła są powszechnie uznawane za klasykę gatunku - jednak mimo tego czuję się nieco zawiedziona lekturą. Po samej "Zagładzie...", która definitywnie jest jednym z jego najbardziej znanych dzieł, oczekiwałam o wiele więcej, po pozostałych opowiadaniach ze zbioru również, chociaż przy nich nie czułam aż takiego rozczarowania, choć być może wynika to z tego, iż wobec nich nie miałam aż takich oczekiwań jak wobec opowiadania tytułowego. Absolutnie nie mogę go (ani opowiadania, ani zbioru jako całości) nazwać złym czy słabym, ale jak dla mnie, jak na coś o tak rozdmuchanej popularności, jakościowo stoi poniżej oczekiwań, które pochwały mogłyby sugerować. Opowiadania są przyjemnymi przeciętniakami i nie dostrzegłam w nich, dlaczego "Zagłada..." zyskała taką popularność.

Poe umie tworzyć niepowtarzalny klimat - w końcu nie bez powodu jego dzieła są powszechnie uznawane za klasykę gatunku - jednak mimo tego czuję się nieco zawiedziona lekturą. Po samej "Zagładzie...", która definitywnie jest jednym z jego najbardziej znanych dzieł, oczekiwałam o wiele więcej, po pozostałych opowiadaniach ze zbioru również, chociaż przy nich nie czułam aż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Z filmowym "Egzorcystą" zapoznałam się lata temu i gdyby nie polecajka znajomej, nie wiedziałabym nawet, że istnieje też książka. Równocześnie nie wierzę, jakim cudem mogłam nigdy wcześniej o niej nie słyszeć, bo robi nie mniejsze wrażenie niż film.
Kojarzycie ten elektryzujący dreszcz przebiegający po kręgosłupie przy dobrych horrorach? "Egzorcysta" ten dreszczyk zapewnia, i to o całkiem sporym napięciu. Na pewno nie bez wpływu jest też fakt, że stosunkowo niedawno zapoznałam się z historią egzorcyzmów Anneliese Michel autorstwa Mikołaja Kołyszko (również serdecznie polecam!), więc zdecydowanie jestem ostatnio w temacie. Niezależnie od wszystkiego jednak, klimat ciężaru i niepokoju zbudowany w powieści jest fenomenalny i nakłania do zarwania nocki.

Z filmowym "Egzorcystą" zapoznałam się lata temu i gdyby nie polecajka znajomej, nie wiedziałabym nawet, że istnieje też książka. Równocześnie nie wierzę, jakim cudem mogłam nigdy wcześniej o niej nie słyszeć, bo robi nie mniejsze wrażenie niż film.
Kojarzycie ten elektryzujący dreszcz przebiegający po kręgosłupie przy dobrych horrorach? "Egzorcysta" ten dreszczyk zapewnia,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Bardzo trudno mi się to czytało, bo ta książka aż boli. W pozytywnym kontekście.

Przez pierwszą połowę nie czuć tego aż tak mocno - napięcie daje o sobie znać, jednak nie jest w pełni nasycone. W drugiej połowie jednak książka jest tak przesiąknięta emocjami, że niemalże z niej wyciekają. Emocjami trudnymi, skomplikowanymi i przedstawionymi w sposób niesamowicie trafny. Dla jednych lektura tej powieści będzie swoistym katharsis, dla tych, którzy mieli nieszczęście przeżyć coś podobnego - swego rodzaju oczyszczeniem, chociaż może przy tym obudzić uśpione demony. Zdecydowanie jest to jednak książka, która pozostawia czytelnika w pewnego rodzaju osłupieniu po przeczytaniu ostatniej strony, żegna go dziwnym uczuciem rozdarcia, w którym chciałoby się więcej, ale jednocześnie wie się, że to "więcej" byłoby emocjonalnie nie do zniesienia. Zdecydowanie jest to jeden z najlepszych tytułów, jakie przeczytałam w ostatnim czasie.

Bardzo trudno mi się to czytało, bo ta książka aż boli. W pozytywnym kontekście.

Przez pierwszą połowę nie czuć tego aż tak mocno - napięcie daje o sobie znać, jednak nie jest w pełni nasycone. W drugiej połowie jednak książka jest tak przesiąknięta emocjami, że niemalże z niej wyciekają. Emocjami trudnymi, skomplikowanymi i przedstawionymi w sposób niesamowicie trafny....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Zaczęłam pisać tę recenzję będąc w 1/3 książki i chciałam zacząć ją słowami: "Gdybym miała zrobić ranking najgorszych powieści fantasy, jakie w życiu przeczytałam, ta zdecydowanie znalazłaby się w topowej trójce, nie jestem tylko pewna, na którym dokładnie miejscu". Teraz jestem już przekonana, że "Gra o Ferrin" w moim prywatnym rankingu najgorszych książek fantasy dzierży niechlubne pierwsze miejsce, a w rankingu najgorszych książek ogólnie też siedzi dosyć wysoko. Słyszałam wiele opinii o pani Michalak, wszystkie dość skrajne, i jest to moje pierwsze spotkanie z jej twórczością, do którego starałam się podejść z otwartą głową. Chyba już po początku tej recenzji widać, jak się to skończyło. Wiem jednak, że fantasy nie jest jej działką, mam więc w planach przeczytać jeszcze jakąś jej powieść, nieco bardziej spójną z tym, w czym się specjalizuje. Spotkania z Ferrinem jednak nie zapomnę jeszcze długo, choć naprawdę zapomnieć bym chciała.

Po książce bardzo, ale to bardzo widać, że autorka fantastyki po prostu nie lubi i nie czuje się dobrze w tym gatunku, nie rozumiem więc, co ją pchnęło, żeby się za niego wziąć. Prawdopodobnie przeczytała "Wiedźmina" w ramach researchu, być może obejrzała też parę odcinków "Gry o tron", ale na co dzień ewidentnie nie ma z tym gatunkiem styczności i popełnia podstawowe błędy w world buildingu, które wyszczególnia nawet poradnik na Nonsensopedii, nie wspominając o poważniejszych źródłach. Czytając tę powieść miałam poczucie, jakbym czytała swoje Bardzo Poważne Opowiadanie nieco bardziej inspirowane "Władcą Pierścieni" niż prawo autorskie pozwala, które tworzyłam z wypiekami na twarzy w wieku jedenastu lat, wyobrażając sobie, że zostanę legendą polskiej fantastyki. Dlaczego? Bo w "Grze o Ferrin" widzę dokładnie takie same błędy, takie same nielogiczności i takie same dziury warsztatowe oraz logiczne, które sama wówczas popełniałam. Zasadnicza różnica polega jednak na tym, że ja stworzyłam coś takiego w szkole podstawowej, natomiast pani Michalak napisała dzieło na bardzo zbliżonym poziomie jako dorosła i dosyć doświadczona pisarka. A nie sądzę, bym w wieku tych jedenastu lat pisała jakoś wyjątkowo dobrze jak na swój wiek.

Powieść jest jednym wielkim chaosem, świat przedstawiony jest niespójny, wydaje się być zrobiony całkowicie na kolanie, a większości bohaterów w ogóle nie byłam w stanie odróżnić. Ich postaci kompletnie nie zostały zgłębione i nie posiadały żadnych cech charakteru, tylko wpadali i wypadali w kolejnych scenach, pozostawiając za sobą jedynie kłębowisko podobnie brzmiących imion. Nie potrafię stwierdzić, na ile moje zagubienie w tym bałaganie wynikało z wrzucania nowych postaci do narracji bez ładu i składu, bez żadnego ich wprowadzenia, a na ile z tego, że autorka sama się w nich gubiła - kilkukrotnie miałam wrażenie, że zostali pomieszani, ale ze względu na wspomniany chaos nie mogę być tego pewna. Kusi mnie nieco, żeby przebrnąć przez ten twór raz jeszcze, robiąc szczegółowe notatki, kto jest kim, żeby odnaleźć jakąkolwiek strukturę w tym bajzlu, ale chyba nie chcę sobie tego robić. Do tego nie zliczę scen, w których aż skręcało mnie z zażenowania, jak choćby scena z udawanym telefonem, krasnoludy/górale zaciągający lekko po śląsku czy teksty o Australii.

Bohaterka jest niesłychanie antypatyczna i infantylna, momentami zachowuje się jak obrażona nastolatka i oczywiście co rusz jest porywana. Pracuje jako anestezjolożka w zespole ratowników medycznych, wymiotuje na widok rany i zdaje się nie borykać się z żadnym większym szokiem z powodu teleportacji do innego świata - jej zmieszanie jest zaznaczane tylko opisowo w narracji, jednak jej reakcje i zachowania można podpiąć bardziej do zdziwienia czymś kalibru "myślałam, że soliłam te ziemniaki, ale chyba jednak zapomniałam". Anyway, przechodzi ekspresową przemianę z nieogarniającej nic dziubdzi do super-hiper-genialnej czarodziejki Mary Sue na setnym levelu przez magiczne wtłoczenie wszystkiego w jej głowę - klasyka. W międzyczasie zostaje rzucone na nią zaklęcie uwięzienia czy jakkolwiek się nazywało, którego nie może przełamać, ale mimo to bez problemu to robi, co ani słowem nie zostało wyjaśnione, więc zakładam, że autorka po prostu zapomniała, że to uwięzienie miało kiedykolwiek miejsce. Chwilę później zakochała się w przypadkowym facecie po - w sumie nie jestem pewna - jakichś dziesięciu sekundach znajomości, jednak jej nagła miłość wynika tylko i wyłącznie z narracji (i takich nagłych miłości ma w dalszej części jeszcze kilka). Następnie, z powodu, którego kompletnie nie zrozumiałam, główna bohaterka pojechała do Joysella, żeby towarzyszyć mu w podróży, od którego kilka scen wcześniej uciekała, uznając, że ją zdradził i działa na rozkazy złej władczyni. W trakcie owej podróży spotyka człowieka poznanego jakoś w drugim rozdziale i który w tymże drugim rozdziale bodajże umarł - poszła za nim, zaczęła się z nim całować i ani przez moment przez myśl jej nie przeszło, że coś tu jest nie tak, bo przecież facet nie żyje. Wyrzucała sobie, że nie wykryła magicznej iluzji (jakby jakiekolwiek magiczne moce były potrzebne do wyciągania logicznych wniosków), pod którą krył się *sprawdza notatki* Michalus Vervain. Nie mam pojęcia, kto to. Chyba pojawił się wcześniej w tekście, ale też został przedstawiony tak bardzo po łebkach, że nie zapamiętałam na jego temat nic poza tym, że chyba się gdzieś w tle kiedyś przewinął. W każdym razie chwilę później został zabity, więc raczej nie był szczególnie istotny. Dalej streszczać nie chcę, chcę jak najszybciej wyprzeć to wszystko z pamięci, ale już po tym widać, z jakich rozmiarów absurdem mamy tu do czynienia. To wszystko okraszone dość obrzydliwie przedstawianą erotyką pojawiającą się w dość losowych momentach i piętrzącymi się kolejnymi niespójnościami i absurdami świata przedstawionego. Fantastyka ma swoje prawa i można pozwolić sobie na różne cudaczności, ale te cudaczności również jakieś prawa muszą mieć, zamiast być napędzane imperatywem.

Muszę też wspomnieć o formatowaniu tekstu - w bardzo wielu miejscach narracja i wypowiedzi bohaterów nie były od siebie w żaden sposób oddzielone, czy to pauzami, czy to akapitami, były po prostu zbite w jedną wielką, chaotyczną masę. Nie wiem, czy to kwestia tego, że czytałam książkę w wersji ebook, czy papierowa wersja też boryka się z tym problemem, ale w żadnej z nich nie powinno to wystąpić. Ogólnie językowo mam do tej powieści bardzo wiele zastrzeżeń i myślę, że to również przyczyniło się do mojego potężnego poczucia chaosu, gdyż przez nieuporządkowaną, niespójną narrację było w książce co najmniej kilka scen, co do których nie wiedziałam, czy główna bohaterka w ogóle bierze w nich udział, czy dotyczą innych postaci i musiałam przeczytać je kilkukrotnie, żeby to ustalić. Wymieszanie sposobów narracji oraz języka niemalże poetyckiego z łaciną podwórkową to robaczywa wisienka na pokracznym magicznym torcie. Ach, no i określanie bohaterów przez narratora dumnymi przymiotnikami typu Smoczowłosa czy Złotooka. Dżizas krajst, nawet na Wattpadzie ludzie się już w miarę nauczyli, że takich potworków nie należy używać.

Miałam ambitny plan, żeby przeczytać całą serię, ale chyba nie dam rady. Jak na fantastyce zęby zjadłam, tak "to coś" przyprawiło mnie o potężną niestrawność. Jedynym plusem tej książki jest to, że przeczytałam ją w ramach abonamentu w serwisie z ebookami, więc nie będzie zalegać mi na półce i nie zmarnowałam na nią dodatkowych pieniędzy.

Zaczęłam pisać tę recenzję będąc w 1/3 książki i chciałam zacząć ją słowami: "Gdybym miała zrobić ranking najgorszych powieści fantasy, jakie w życiu przeczytałam, ta zdecydowanie znalazłaby się w topowej trójce, nie jestem tylko pewna, na którym dokładnie miejscu". Teraz jestem już przekonana, że "Gra o Ferrin" w moim prywatnym rankingu najgorszych książek fantasy dzierży...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, w jaki sposób została przedstawiona cała historia i ów podcast/audiobook jest dalece odmienny od klasycznej biografii czy literatury faktu. Z autorem nie miałam wcześniej do czynienia, jednak zdecydowanie odniosłam wrażenie, że jest ekspertem w swojej dziedzinie.
Anneliese jest w tej historii zaskakująco mało, choć to ona odgrywa główną rolę - stoi jednak przed ogromnie rozbudowanym tłem, wypowiedziami licznych ekspertów oraz szerokich omówień innych wierzeń, w tym również tych jawiących się dla nas, z kręgu katolickiego, jako egzotyczne. Hobbystycznie interesuję się antropologią i religioznawstwem, jednak ten tytuł uświadomił mi, jak niewiele wiem na te tematy, bo ogromnej części przedstawionych tu faktów nigdy wcześniej nie słyszałam.
Jest to zdecydowanie tytuł, do którego będę wracać, choćby dla powtórzenia sobie interesujących historii i "smaczków" z innych kultur czy systemów wierzeń. Choć bardzo wiele faktów na temat Anneliese Michel zostało tu zweryfikowanych i sprawdzono wiele teorii, nie dowiedziałam się z niego, jak dokładnie wyglądałaby jej historia i co dokładnie działo się w jej głowie, tego jednak nikt z nas nie dowie się zapewne nigdy. Jednego za to jestem pewna: jeśli pojawi się kolejna publikacja tego autora, rzucę się na nią jak szpak na czereśnie.

Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, w jaki sposób została przedstawiona cała historia i ów podcast/audiobook jest dalece odmienny od klasycznej biografii czy literatury faktu. Z autorem nie miałam wcześniej do czynienia, jednak zdecydowanie odniosłam wrażenie, że jest ekspertem w swojej dziedzinie.
Anneliese jest w tej historii zaskakująco mało, choć to ona odgrywa główną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Miałam ogromny problem, żeby określić, na ile oceniam tę książkę - ostatecznie czwórka wydała mi się najbardziej sprawiedliwa.
Sama historia jest okej. Nie mogę powiedzieć, że czytałam to z wypiekami na twarzy, trochę za stara już jestem, żeby taka literatura budziła we mnie większe emocje, jednak pod kątem samego pomysłu mogę powiedzieć, że to książka dość interesująca. Dużym minusem jest jednak to, że bardzo widać, że wyszła wprost z Wattpada, co rzuca się w oczy zarówno w stylu, jak i w konstrukcji bohaterów.
Po "Rodzinę Monet" sięgnęłam przede wszystkim z ciekawości, by samodzielnie stwierdzić, czy jest to pozycja tak szkodliwa, jak wiele osób w ramach związanych z nią kontrowersji twierdzi. Po przeczytaniu pierwszej części mogę powiedzieć: i tak, i nie.
Zasadniczym problemem z tą książką jest grupa wiekowa, która po nią sięga. Mnie samej lada moment bliżej będzie do trzydziestki niż do dwudziestki, co sprawia, że zaliczam się raczej do co starszych czytelników. Historia spowodowała u mnie pewien bliżej nieokreślony rodzaj gniewu i to chyba najdobitniej określa, na czym polega problem z tą powieścią. Główna bohaterka - płaczliwa, nieodpowiedzialna, lekkomyślna, obrażona na cały świat nastolatka otoczona przez pięciu starszych braci o, delikatnie mówiąc, niezdrowym podejściu do niej. Zauważa ich apodyktyczne zapędy, ale, co właśnie było jednym z powodów mojego gniewu, nie robi z tym absolutnie nic, a wręcz przyjmuje to za normalność i, zamiast jakkolwiek przeanalizować swoją sytuację, robi coraz to głupsze rzeczy, najwyraźniej szukając rozwiązania swojego problemu na oślep, metodą prób i błędów, oraz dając się przekupić luksusami. No ale dobra - jest tylko dzieckiem, nie oczekujmy więc od dziecka nie wiadomo jakiego rozumowania.
Jest jednak rzecz, która nawet mnie nie rozgniewała, tylko autentycznie wkurwiła, nie owijając w bawełnę: usprawiedliwianie i wybielanie tych zachowań nie tylko przez bohaterkę, ale też przez narrację. Przedstawianie oczywistych red flagów jako rzeczy akceptowalne, a momentami wręcz pozytywne. Zachowania i reakcje bezwzględnie niedopuszczalne przedstawiane w cukierkowo-różowym świetle i usprawiedliwiane do granic możliwości, a przy tym daleko poza granice rozsądku. Pokazywanie toksycznych relacji i autodestruktywnych zachowań jako coś normalnego, chwilami wręcz pożądanego, romantyzowanie ich w imię pieniędzy. Na swoim aktualnym etapie życia jestem w stanie wyłapać te zabiegi i rozmontować na części pierwsze. Wiem jednak doskonale, że dziesięć lat temu bezrefleksyjnie bym je "łyknęła". Wiem, że bezrefleksyjnie łykają je moje około dziesięć lat młodsze kuzynki i nie mam najmniejszych wątpliwości, że większość czytelników w wieku nastoletnim też złapie się na te haczyki. Nie jest to oczywiście ich wina - jest to przede wszystkim wina autorki i wydawnictwa, że w ogóle dopuścili do pojawienia się takich rzeczy w powieści, zwłaszcza tak szeroko dystrybuowanej i reklamowanej, i rodziców, którzy nie interesują się, jakie treści trafiają do ich dzieci. Bo to nie jest książka dla nastolatków.
Dla dorosłego czytelnika to całkiem ciekawy case study i zwyczajnie interesująca książka, jeśli ktoś lubi taką tematykę. Dla dziecka czy nastolatka jednak to może być bardzo silny utrwalacz paskudnych wzorców - osoba, która będzie identyfikować się z główną bohaterką, w szczególności z powodu wieku, może z łatwością, mniej lub bardziej świadomie, nadziać się na jakieś sprytnie ukryte wybielenie toksycznego zachowania i wpisać je na stałe do swojego systemu wartości, co może być dla niej opłakane w skutkach. Niektórzy mogą powiedzieć, że "to przecież tylko książka" - ale czym są dla nas książki, jak nie jedną z dróg kształtowania naszego systemu wartości? W szczególności w młodym wieku i w szczególności przy seriach, które są nam bliskie - a "Rodzina Monet" dla bardzo wielu osób jest - jesteśmy wybitnie na takie wpływy podatni, a książka ta ma ogromny potencjał, by wpłynąć na ów system wartości bardzo negatywnie.

Miałam ogromny problem, żeby określić, na ile oceniam tę książkę - ostatecznie czwórka wydała mi się najbardziej sprawiedliwa.
Sama historia jest okej. Nie mogę powiedzieć, że czytałam to z wypiekami na twarzy, trochę za stara już jestem, żeby taka literatura budziła we mnie większe emocje, jednak pod kątem samego pomysłu mogę powiedzieć, że to książka dość interesująca....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Przeciętna, ale przyjemna. Na plus działa lekki styl, który sprawia, że książka wchodzi bardzo szybko. Na minus - dawno nie spotkałam się z historią aż tak przewidywalną, w której od pierwszych stron narracja prowadzona jest w taki sposób, że czytelnik po prostu zna zakończenie. Doskonały materiał na czytadło na weekend, ale żadnej ciekawej i angażującej zagwozdki z pewnością nie dostarczy; tym, nad czym czytelnik zastanawia się podczas lektury, nie jest to, kto jest kim, tylko czekanie, aż główna bohaterka w końcu połączy kropki.

Przeciętna, ale przyjemna. Na plus działa lekki styl, który sprawia, że książka wchodzi bardzo szybko. Na minus - dawno nie spotkałam się z historią aż tak przewidywalną, w której od pierwszych stron narracja prowadzona jest w taki sposób, że czytelnik po prostu zna zakończenie. Doskonały materiał na czytadło na weekend, ale żadnej ciekawej i angażującej zagwozdki z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Oczekiwałam o wiele więcej.
Nie jest to książka totalnie zła, ale nie jest też dobra. Powiedziałabym, że wręcz idealnie pośrodku, jednak zamiast pięciu gwiazdek daję trzy ze względu na źle przemyślaną grupę docelową oraz temat przemocy seksualnej, który został przedstawiony w bardzo szkodliwy sposób – o nim jednak nie chcę się rozpisywać, bo sądzę, że w innych opiniach zostało wskazane wszystko, co miałam do powiedzenia na ten temat. Ale po kolei.
Pomysł spoko, taki pato-hogwart na polskim podwórku brzmi jak interesująca koncepcja, z której można wydobyć mnóstwo potencjału. Problem jednak w tym, że historia jest do bólu przewidywalna i świat przedstawiony jest jedyną rzeczą odróżniającą „Liceum ogólnomagiczne” od setek tysięcy young adultów na półkach, a sam świat przedstawiony to zdecydowanie za mało, żeby ocenić książkę wyżej niż inne jej podobne.
Zgodzę się również z opiniami, że autor nieco przeholował i z szyderą z polskiego systemu edukacji, i z podkreślaniem tolerancyjności dla LGBT – śmieszki z kiepskiego stanu edukacji są okej, jednak po jakichś stu stronach pojawiania się dosłownie w co drugim akapicie zaczynają robić się męczące. Jeśli chodzi zaś o wątek LGBT, również sam w sobie został poprowadzony w porządku, jednak towarzysząca mu narracja odebrała mu możliwość bycia uznanym przez czytelnika za normalny element świata przedstawionego, a zmieniła go w case study na potrzeby moralizatorskiego kazania.
Podobnie jak wiele osób, również zwróciłam uwagę na wątek larpa – tutaj, ponownie, sam w sobie nie był zły, jednak krąży wokół niego nieuniknione „ale”: choć sam w sobie był w porządku, w świetle całości historii pasował tam jak świni siodło i mam poczucie, że został tam wprowadzony wyłącznie w celu sztucznego zwiększenia objętości tekstu. Nie tylko on zresztą sprawiał takie wrażenie – dość mocno irytowało mnie nierozgarnięcie bohaterki i fakt, że liczne rzeczy były jej tłumaczone przez inne postacie kilkukrotnie, których z kolei ja jako czytelnik nie potrzebowałam w ogóle lub spokojnie wystarczyłoby jednorazowe wspomnienie o nich, by przyjąć je do wiadomości.
Tym sposobem mogę płynnie przejść do początkowego stwierdzenia o źle dobranym targecie: w książce jest mnóstwo smaczków i oczek puszczanych do fanów autora, jednak nie są do oczka puszczane stricte do jego czytelników, tylko do osób mocno zaangażowanych w jego serwer na discordzie i częściowo też śledzących go na YouTube, ogóle w dużym stopniu aktywnych w jego społeczności fanowskiej. Znów – smaczki i inside jokes nie są czymś złym, jednak w tej powieści zostały zastosowane w tak znaczących fabularnie elementach, że osoba spoza tej jakże wąziutkiej grupy odbiorczej nie tylko ich nie załapie, ale mogą one utrudnić jej ogólny odbiór tekstu lub wprowadzać grę absurdem, która w tych miejscach zamierzona nie była i która faktycznie dla członków społeczności tworzonej przez autora absurdalna nie jest... Niestety tylko dla nich. Czytelnik niezaznajomiony z tymi wewnętrznymi żartami może się z ich powodu całkowicie od powieści odbić. Sama należałam do grupy bardzo aktywnych członków społeczności tworzonej przez autora w okresie, kiedy pisał „Liceum ogólnomagiczne” i z tej perspektywy patrząc, to jedyny powód, dla którego owe smaczki nie przeszkadzały mi za mocno w odbiorze tekstu.
Nie zrozummy się źle: książka jest lekka. Wciągnęłam ją w jedno popołudnie, stanowi niewymagający zabijacz czasu i w tej roli sprawdza się świetnie. Nie można odmówić jej płynnej akcji i żywych bohaterów. Bardzo dużo dałoby jej skrócenie formy lub rozbudowanie tła, by pozbyć się tych rażących podbijaczy objętości oraz nieco większe dostosowanie jej pod czytelnika „z ulicy”, zamiast – zapewne niezamierzonego – zawężania jej do dosłownie kilkunastu czy kilkudziesięciu osób stanowiących trzon fanbase'u autora. Wówczas mielibyśmy do czynienia z całkiem w porządku „przeciętniakiem”, tj. niewyróżniającym się, ale pozwalającym miło spędzić czas. W formie, którą ostatecznie dostaliśmy, pojawia się niestety bardzo dużo „ale”.

Oczekiwałam o wiele więcej.
Nie jest to książka totalnie zła, ale nie jest też dobra. Powiedziałabym, że wręcz idealnie pośrodku, jednak zamiast pięciu gwiazdek daję trzy ze względu na źle przemyślaną grupę docelową oraz temat przemocy seksualnej, który został przedstawiony w bardzo szkodliwy sposób – o nim jednak nie chcę się rozpisywać, bo sądzę, że w innych opiniach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Do książek w ogólnym pojęciu motywacyjno-samorozwojowo-coachingowych podchodzę z bardzo dużym sceptycyzmem i bardzo łatwo się do nich zniechęcam, gdy tylko choćby leciutko zaśmierdzą mi bezsensownym laniem wody. Jak widać po mojej ocenie, w tej książce truizmów i głupot nie ma – wręcz przeciwnie.
Mogę powiedzieć, że jestem wręcz zachwycona podejściem autora, które stoi w praktycznie całkowitej opozycji do tego, co się powszechnie o nawykach mówi. Nie ma w nim pierniczenia o motywacji, wyznaczaniu celów, ambicjach i tego rodzaju bełkotu. Clear (nazwisko zresztą bardzo adekwatne) stawia sprawę jasno: podstawową motywacją każdego z nas jest lenistwo, nagrody odroczone w czasie na przeważającą większość ludzi nie działają i nikomu z nas nie zależy na nawykach samych w sobie, tylko na rezultatach, które nam dają - w przypadku nawyków niepożądanych na rezultatach natychmiastowych, w przypadku pożądanych na długofalowych - co czyni nawyki poniekąd przeszkodami na drodze do osiągnięcia upragnionego stanu i żadne coachingowe frazesy tych jakże przyziemnych faktów nie zmienią. Innymi słowy, autor nawet przez moment nie sugeruje, że mamy z tymi rzeczami walczyć i działać wbrew naszej naturze, co większość motywacyjnych poradników próbuje nam wpoić. Wystarczająco dużo razy na własnej skórze przekonałam się, że szarpanie się z samym sobą i wprowadzanie w swoim życiu zmian napędzanych wyłącznie długoterminową perspektywą jest antyskuteczne, by stwierdzić, że tezy stawiane w „Atomowych nawykach” mają bardzo dużo sensu.
Clear nie skupia się na tym, jak pokonywać nasze słabości, tylko jak je wykorzystywać do umocnienia pożądanych zachowań lub przynajmniej sprawić, by jak najmniej nam przeszkadzały. Nie pozostaje mi więc nic innego jak wypróbować zaproponowane metody w praktyce.
Początkowo oceniłam książkę na 10, po namyśle jednak ujmuję jedną gwiazdkę z powodu właściwie jedynej uwagi, którą do niej mam: nieco zbyt nachalne jak na mój gust naganianie czytelników na strony internetowe autora. Niektóre z nich pewnie odwiedzę, jednak nie zmienia to faktu, że ta autoreklama jest moim zdaniem nieco zbyt natarczywa.
Odnosząc się też nieco do głosów krytyki, mam wrażenie, że wynikają przede wszystkim z tego, że książka może rozmijać się z oczekiwaniami niektórych. Nie ma w niej przepisu na zmianę swojego życia - są przydatne drogowskazy, które jednak trzeba najpierw uformować i dostosować do siebie, całkowicie je indywidualizując i żadnej porady nie przełoży się na własne życie 1:1. Nie ma w niej informacji, jak osiągnąć zamierzony cel - są w niej metody, jak zrzucić cel na dalszy plan albo w ogóle zapomnieć o jego istnieniu. Nie ma w niej sposobów, jak znaleźć motywację do zmian - są w niej pomysły, jak powiązać istniejące w nas niezależnie od okoliczności motory napędowe z nowymi zachowaniami. Ta książka nie sprawi, że przebiegniesz maraton, ale sprawi, że założysz buty i pójdziesz na spacer. Nie sprawi, że zaczniesz uczyć się regularnie, ale sprawi, że zaczniesz trzymać notatki pod ręką. Nie sprawi, że ograniczysz siedzenie na instagramie, ale sprawi, że usuniesz skrót do niego z ekranu głównego, przez co być może nie będzie Ci się chciało za każdym razem go szukać. W skrócie: ta książka nie sprawi, że wypracujesz sobie jakikolwiek pożądany nawyk, ale da Ci narzędzia, dzięki którym będziesz w stanie w ogóle skutecznie zabrać się za dążenie do niego. Jeśli przyszedłeś po cokolwiek innego, to zdecydowanie zły adres.

Do książek w ogólnym pojęciu motywacyjno-samorozwojowo-coachingowych podchodzę z bardzo dużym sceptycyzmem i bardzo łatwo się do nich zniechęcam, gdy tylko choćby leciutko zaśmierdzą mi bezsensownym laniem wody. Jak widać po mojej ocenie, w tej książce truizmów i głupot nie ma – wręcz przeciwnie.
Mogę powiedzieć, że jestem wręcz zachwycona podejściem autora, które stoi w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jenette pojawiła się na ekranach w okresie, kiedy wyrosłam już z tego rodzaju produkcji oraz kolorowych magazynów dla młodszych nastolatek, w związku z czym nigdy wcześniej o niej nie słyszałam, nie widziałam żadnego serialu z jej udziałem, a ta książka jest moją pierwszą stycznością z jej osobą ogólnie i sięgnęłam po nią przede wszystkim z powodu jej tematyki i wysokich ocen. Słyszałam jednak wiele historii o życiach zniszczonych przez show-biznes, tragediach dzieci, które zostały wrzucone w tę bezlitosną machinę przez rodziców, którzy chcieli w ten sposób przenieść na nie swoje własne niespełnione ambicje. Demi Lovato, Bella Thorne, Lindsay Lohan, przypomina się też reality show "Toddlers & Tiaras" o małych miss - to wszystko obrazy zaburzonych relacji i przeciążenia zdecydowanie zbyt młodych osób zdecydowanie zbyt dużym ciężarem, czego efektem było wpadnięcie w spiralę autodestrukcji. Jak się okazuje, Jenette McCurdy należy do tego smutnego grona i nie boi się o tym mówić.
Gdybym miała streścić tę książkę jednym zdaniem, powiedziałabym, że jest to opowieść o skrajnie zmanipulowanym, maltretowanym dziecku, które nawet nie do końca rozumie, że dzieje mu się krzywda i które dopiero w dorosłości powoli i boleśnie zaczyna uświadamiać sobie, jak wypaczone było jego całe życie. Jest to przerażające i fascynujące jednocześnie.
O ile sam show-biznes to jedno, w książce bardzo szeroko są opisywane zaburzenia odżywiania, z którymi zmagała się autorka. Nie nazwałabym tego dobrą książką terapeutyczną pod tym kątem i to zdecydowanie może być mocny trigger dla osób, które się z podobnymi zaburzeniami zmagają, jednak osoby, które już z nich wyszły lub miały kiedyś styczność z kimś cierpiącym z tego powodu, mogą dzięki niej zdobyć nową perspektywę, szersze postrzeganie tego problemu. Sama przez lata zmagałam się z licznymi zaburzeniami odżywiania i spojrzenie na nie z perspektywy innej osoby, poznanie jej motywacji, metod i samej drogi przez to piekło jest niepokojącym, ale jednocześnie fascynującym i rozwijającym doświadczeniem, bo każdy chory widzi inną twarz tego zaburzenia.
Nie zgodzę się też z opiniami, że pod koniec autorka sprawia wrażenie, jakby próbowała się wybielić, ponieważ zwyczajnie nie ma z czego się wybielać, a końcówka przedstawia po prostu dość typową drogę przez terapię, która jest cholernie trudna, zwłaszcza w tak głęboko zakorzenionych przypadkach.
Podsumowując, to jedna z lepszych książek, które ostatnio przeczytałam. Napisana lekkim stylem, który w poszczególnych rozdziałach dość wyraźnie odzwierciedla wiek, poziom dojrzałości i sposób myślenia autorki w opisywanym okresie - nie wiem, czy to był celowy zabieg, ale jeśli tak, to wróżę sukces kolejnej książce Jenette. Jest to opowieść w dużej mierze brutalna i na pewno nie dla wszystkich, jednak jeśli ktoś uważa, że udźwignie taką historię, zdecydowanie wyciągnie z niej wartościowe przemyślenia.

Jenette pojawiła się na ekranach w okresie, kiedy wyrosłam już z tego rodzaju produkcji oraz kolorowych magazynów dla młodszych nastolatek, w związku z czym nigdy wcześniej o niej nie słyszałam, nie widziałam żadnego serialu z jej udziałem, a ta książka jest moją pierwszą stycznością z jej osobą ogólnie i sięgnęłam po nią przede wszystkim z powodu jej tematyki i wysokich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Lubię taką tematykę, jednak "Żniwiarz" bardzo mocno zawiódł moje oczekiwania. Dla osób, które nie miały jakiejś bardzo dużej styczności z innymi dziełami tego typu, to może faktycznie być fajna lektura, jednak przez to, że już od dłuższego czasu siedzę w tej tematyce, podczas czytania byłam w stanie zrobić sobie wręcz listę książek, filmów i seriali, z których autorka czerpała garściami. W samej inspiracji innym tworem nie ma oczywiście nic złego, jednak problem z tą książką jest taki, że nie ma w niej praktycznie nic ponad tę inspirację. Autorka niewiele dodała od siebie, tworząc bardzo wtórną powieść i przez to miałam wrażenie, że czytam coś, co widziałam już w różnych formach kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt razy. Nigdy dotąd nie spotkałam się z książką, w której znam praktycznie wszystkie inspiracje i w której tak wyraźnie je widać, więc to poniekąd nowe doświadczenie i przy tym dość dziwne uczucie.
Mówiąc wprost, "Żniwiarz" jest zżynką - całkiem zgrabną i z wielu źródeł, ale nadal zżynką, która, jeśli znasz tę tematykę, bardzo mocno kłuje w oczy. Nie nazwałabym tego plagiatem, bo jednak wiele źródeł zostało w nim wymieszanych i poszczególne przebijają się bardziej lub mniej w zależności od sceny, ale podobieństwa w dalszym ciągu są uderzające.
Niestety muszę też wspomnieć o słabym researchu, ponieważ mam wrażenie, że w temacie wierzeń słowiańskich autorka nie sięgnęła nigdzie ponad to, co znalazła w książkach i serialach, którymi się inspirowała, więc tło powieści również leży i kwiczy. Momentami widać też większe nielogiczności (kwestia betonowego pręta wspomnianego w innej opinii), jednak one są moim zdaniem najmniejszym problemem w tej powieści.
Magda, jako główna bohaterka, ma ponoć dwadzieścia lat, jednak z opisu i mentalności sprawia wrażenie nastolatki, i to raczej młodszej niż starszej. Zachowuje się infantylnie, niewspółmiernie do wieku i wydarzeń, co czyni jej postać bardzo nieautentyczną.
Ach, co do słabego researchu, muszę wspomnieć o jednej rzeczy: egzorcyzm (protestancki, swoją drogą, stosowany przeciwko pseudosłowiańskim demonom wedle wiary katolickiej... Może nie drążmy tematu, żeby nie dobijać) użyty w książce jest realny, ale... autorka srogo pochrzaniła pisownię. Podstawowa zasada pisania czegokolwiek: nie używaj słów, których nie znasz i nie korzystaj z języka, którego nie znasz, a jeśli już musisz, korzystaj z legitnych źródeł lub skonsultuj to z kimś, kto ten język zna.
Raczej nie sięgnę po kolejne części, ponieważ po tym, co zobaczyłam w pierwszej, sądzę, że kolejne zupełnie nic do mojego życia nie wniosą ani niczym mnie nie zaskoczą.

Lubię taką tematykę, jednak "Żniwiarz" bardzo mocno zawiódł moje oczekiwania. Dla osób, które nie miały jakiejś bardzo dużej styczności z innymi dziełami tego typu, to może faktycznie być fajna lektura, jednak przez to, że już od dłuższego czasu siedzę w tej tematyce, podczas czytania byłam w stanie zrobić sobie wręcz listę książek, filmów i seriali, z których autorka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Zawsze przykro mi jest wystawiać takie opinie, ale czasem trzeba.
Książka ma potencjał, pomysł jest dobry, jednak wykonanie nazwałabym wręcz fatalnym.
Przede wszystkim mam uwagi do tempa akcji - zanim czytelnik zdąży się zorientować, co jest sednem danej sceny i się w nią wczuć, gwałtownie jest przerzucany do kolejnej, wprowadzonej bez żadnego uprzedzenia. Podobnie sprawa ma się z bohaterami - niektóre z postaci praktycznie nie zostały przedstawione, ich motywy są kompletnie nieznane, a cały ich charakter sprowadza się do jednej cechy, mimo iż grają istotną rolę w historii (mam tu na myśli przede wszystkim Alice - pojawiła się właściwie znikąd i trudno powiedzieć, w jakim celu poza imperatywem fabularnym została w całej historii umieszczona, a jej jedyną cechą jest to, że jest siostrą nienawidzącą głównej bohaterki. Nie pojawiła się najmniejsza wzmianka jakkolwiek zgłębiająca przyczynę tej nienawiści, dlaczego eskalowała do takich rozmiarów, dlaczego wcześniej nikt jej nie zauważył i co właściwie tą bohaterką kierowało).
Dalej: brakuje wspomnianych wyżej motywów bohaterów, ich... cóż, choćby zarysów charakterów, ale także konsekwencji i logiki w ich działaniu. Matka głównej bohaterki nie zadaje kluczowych pytań, które każda osoba mająca choć cień zdrowego rozsądku by zadała, na przykład "jakim sposobem obcy, dorosły facet znalazł się w sypialni mojej nastoletniej córki i dlaczego dopiero teraz się o nim dowiaduję" czy "dlaczego, córeczko, wracasz do domu w środku nocy, cała poturbowana". Wspomniana została również kwestia kłamstwa, która bardzo rzuciła mi się w oczy - główna bohaterka, jako anioł, nie mogła kłamać, kłamstwo skutkowało przeciąganiem jej na stronę Zła. Dosłownie dziesięć czy piętnaście stron później w pełni świadomie kłamała jak z nut, bez ponoszenia żadnych negatywnych konsekwencji, pomimo iż wówczas już całkowicie znajdowała się po stronie Dobra, więc - wedle wcześniejszych informacji - kłamstwo powinno być dla niej całkowicie niemożliwe. Przy czym, choć dziur logicznych i licznych pominięć kluczowych informacji jest tu mnóstwo, w niemal każdej scenie ze szczegółami dowiadywałam się, w co dokładnie bohaterka jest ubrana i co sobie sprawiła podczas ostatniego wyjścia na zakupy. Nie wiem, może autorka miała narzucony jakiś limit słów/znaków, w ramach którego musiała zmieścić się z całą powieścią, jednak można było spożytkować go o wiele lepiej, poświęcając opisy outfitów dla wprowadzenia czytelnika w świat przedstawiony lub nadania głębi bohaterom.
Smutnego obrazu zmarnowanego potencjału dopełnia styl, który jest bardzo prosty, momentami wręcz infantylny, a w dodatku usiany błędami, jak gdyby profesjonalny korektor i redaktor nawet pobieżnie nie przejrzeli tekstu przed puszczeniem go do druku.
Dopiero teraz zwróciłam uwagę, że książka została wydana przez Novae Res. Nie jest tajemnicą, że wydawnictwo to w dużej mierze działa w modelu vanity i jestem niemalże całkowicie pewna, że ta książka właśnie w modelu vanity została wydana. W każdym jej słowie widać, że tekst był przygotowany do wydania po taniości i "po łebkach", zwłaszcza że sama opowieść - jak wspomniałam, uważam, że pomysł ma potencjał - to materiał na dwu- lub nawet trzykrotnie dłuższą powieść, wymagającą znacznego dopracowania.

Zawsze przykro mi jest wystawiać takie opinie, ale czasem trzeba.
Książka ma potencjał, pomysł jest dobry, jednak wykonanie nazwałabym wręcz fatalnym.
Przede wszystkim mam uwagi do tempa akcji - zanim czytelnik zdąży się zorientować, co jest sednem danej sceny i się w nią wczuć, gwałtownie jest przerzucany do kolejnej, wprowadzonej bez żadnego uprzedzenia. Podobnie sprawa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

W moich raczej późnych latach nastoletnich książka ta miała polską premierę i było o niej stosunkowo głośno. Połowa dziewczyn w szkole zachwycała się historią o Americe i jej księciu z bajki, jednak wtedy, jako ta "zbuntowana", która nie lubiła "babskich romansideł", omijałam tę serię szerokim łukiem. Teraz jednak, po niemal dziewięciu latach, odkąd usłyszałam o "Rywalkach" po raz pierwszy, zdecydowałam się po nie sięgnąć. I utonęłam.

Tak z grubsza: brzmi jak typowe romansidło rodem z Wattpada. Jest główna bohaterka, w której niesamowicie przystojny i bogaty książę zakochuje się bez pamięci, podczas gdy ona kocha innego, więc klasyczny trójkąt, jakich wiele. Główna bohaterka gra "inną niż wszystkie" i jej odrębność od pozostałych bohaterek jest na każdym kroku podkreślana – odhaczone. Są sympatyczne przyjaciółki i zła, bogata modelka, nad którą wszyscy się zachwycają i której bardzo nie podoba się, że taka szara myszka (w postaci głównej bohaterki oczywiście) zwraca na siebie taką uwagę. Nasuwa się tu bardzo silne skojarzenie z tymi wszystkimi filmami o amerykańskich nastolatkach, zostały tu zastosowane identyczne schematy, a cała historia jest do bólu oczywista, sztampowa i przewidywalna...
Ale czy sztampa zawsze musi być zła?

"Rywalki" zdecydowanie mają w sobie "to coś". Autorka nie próbuje odkrywać koła na nowo, korzysta ze starych, sprawdzonych metod przykuwania uwagi, a do tego dodaje toczącą się w tle rebelię, pałacowe luksusy i nieco dziwny sposób szukania żony przez księcia. Może chodzi o styl. Może chodzi o konstrukcję świata. Może chodzi o autentyczność bohaterów. Może chodzi o każdy z tych elementów po trochu, jednak ta książka, pomimo że nie zawiera w sobie niczego odkrywczego czy genialnego, ma w sobie coś, co nie pozwala się od niej oderwać. Przeczytałam ją w jeden dzień i prawdopodobnie w równie szybkim tempie pochłonę pozostałe części serii – bo nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że po nie sięgnę – i czuję, że na nich również się nie zawiodę.

Chyba najbardziej przemawia tu do mnie konstrukcja postaci Maxona, który, w przeciwieństwie do obiektów westchnień w większości tego typu opowieści, nie jest kreowany na "bad boya", tylko bardziej na zagubionego chłopca, nieco przytłoczonego tym, co się wokół niego dzieje oraz odpowiedzialnością, która nieuchronnie się do niego zbliża. Ten bohater sprawia, że nie jest to typowa, bezmyślna opowieść w bajkowym stylu, gdzie rozterki protagonistki, w co się ubrać, są największym dylematem. Oczywiście, jest to opowieść lekka, ale w tle czuć, że nie jest tak całkowicie beztroska i pozbawiona realizmu, jak z jej ogólnego opisu mogłoby się wydawać. Jest w niej wyraźnie podkreślone, że "wybory na księżniczkę", jak to można najprościej określić, nie sprowadzają się do konkursu na miss świata, która, po takiej wygranej w życiowej loterii będzie musiała tylko siedzieć i pachnieć, tylko idzie za tym duża presja, stres i mnóstwo trudności, którym niełatwo sprostać bez odpowiednio dużej siły psychicznej.

Balans pomiędzy tą trudną, niewygodną stroną rządzenia a tematyką kręcącą się wokół balów, sukien i pałaców, jest całkiem dobrze zachowany i jedynie w bardzo krótkich momentach można odnieść wrażenie delikatnego przeciążenia jednym lub drugim. Odbiór tej powieści w bardzo dużej mierze zależy od tego, czego w niej szukamy – jeśli chcemy poczuć ciężar korony, zdecydowanie go tu odnajdziemy i możemy skupić się na tym aspekcie. Jeśli jednak szukamy opowieści, w której korona ma po prostu błyszczeć i zachwycać, również ten blask tu znajdziemy.

Tak, jest to opowieść dość niezobowiązująca, ale, muszę przyznać, że pozwala na chwilę przenieść się do pałacu i poczuć się jak księżniczka. Każda dziewczyna zasługuje, żeby doświadczyć tego uczucia chociaż raz.

W moich raczej późnych latach nastoletnich książka ta miała polską premierę i było o niej stosunkowo głośno. Połowa dziewczyn w szkole zachwycała się historią o Americe i jej księciu z bajki, jednak wtedy, jako ta "zbuntowana", która nie lubiła "babskich romansideł", omijałam tę serię szerokim łukiem. Teraz jednak, po niemal dziewięciu latach, odkąd usłyszałam o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Nie lubię książek o tematyce wojennej. Jednak w momencie, gdy narratorem jest Śmierć we własnej osobie, tematyką druga wojna światowa, a główną bohaterką - mała dziewczynka, niewiele jest rzeczy, które w tej kombinacji mogą pójść nie tak.
Abstrahując już od samych wydarzeń przedstawionych w powieści, całkowicie zakochałam się w sposobie pisania autora. Nie miałam z nim wcześniej żadnej styczności, ale jeśli pozostałe jego powieści mają podobny styl, momentalnie awansuję go do top 5 moich ulubionych pisarzy.
Mimo trudnego tematu, każde słowo czyta się z niesamowitą lekkością, a wczucie się w bohaterkę jest zaskakująco wręcz łatwe. Co również nietypowe, pomimo standardowego "kaca czytelniczego", ta książka nie pozostawia niedosytu - wszystkie wątki zostały doprowadzone do tego momentu, do którego powinny, nie pozostawia miejsca na niedopowiedzenia, nic nie zostało zapomniane. Za tę cechę, która jest wybitnie rzadko spotykana, najchętniej wystawiłabym ocenę 11/10.

Nie lubię książek o tematyce wojennej. Jednak w momencie, gdy narratorem jest Śmierć we własnej osobie, tematyką druga wojna światowa, a główną bohaterką - mała dziewczynka, niewiele jest rzeczy, które w tej kombinacji mogą pójść nie tak.
Abstrahując już od samych wydarzeń przedstawionych w powieści, całkowicie zakochałam się w sposobie pisania autora. Nie miałam z nim...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ostatnia godzina Anna Bartłomiejczyk, Marta Gajewska
Ocena 5,9
Ostatnia godzina Anna Bartłomiejczyk...

Na półkach: , , , , ,

Gdybym miała opisać tę książkę jednym słowem, powiedziałabym, że jest męcząca. Straszliwie męcząca. I na pewno nie jest to pozycja, do której kiedykolwiek wrócę, a także wątpię, czy odważę się sięgnąć po kolejne dzieła tych autorek.

Byłam ciekawa "Ostatniej godziny", bo znam dziewczyny z YouTube'a i uważam, że z recenzjami radzą sobie całkiem fajnie, więc... hej, czemu by nie kupić ich książki, może w takim razie stworzyły coś fajnego? Cóż... cieszę się, że mogłam jakoś je wesprzeć, ale z drugiej strony troszeczkę żałuję wydanych pieniędzy, bo to zdecydowanie jedna ze słabszych pozycji, z jakimi się zetknęłam. Zarzucają innym autorom brak "mięsa" w powieściach i czasem trudno się z nimi nie zgodzić, jednak "Ostatnia godzina" jest według tego kryterium całkowicie wegańska.
Nie do końca rozumiem to tłumaczenie ich fanów, że "to przecież debiut" – debiutant nie zna rynku, ale czy to jest jakieś utrudnienie w stworzeniu dobrej historii? Moim zdaniem – niekoniecznie. Bo w "Ostatniej godzinie" kuleje przede wszystkim fabuła i bohaterowie, a do dopracowania tych kwestii doświadczenie z wydawaniem książek nie jest konieczne.

Przejrzałam inne opinie na tym serwisie i nie chcę specjalnie powtarzać za innymi, bo praktycznie wszystko, co bolało mnie w tej książce, zostało już wymienione przez innych. Od siebie jednak mogę dodać jeszcze kilka rzeczy:

– korektorki i redaktorka miały najwyraźniej permanentny zły dzień przez cały czas pracy nad tą powieścią. Podczas lektury znalazłam bardzo, bardzo, BARDZO dużo błędów wszelkiej maści, momentami nawet ortografy rodem z podstawówki, które naprawdę nie przystoją książce wydanej przez wydawnictwo tradycyjne, a także niekonsekwencję w odmianie nazwisk, mylenie słów/bohaterów oraz zatrważającą ilość powtórzeń. Innymi słowy, gdyby dać tę książkę nauczycielce polskiego i poprosić o wskazanie błędów, w połowie wypisałby jej się długopis. W tych kwestiach WasPos strzeliło sobie samobója. Wiadomo, dobrych korektorów i redaktorów mocno brakuje na rynku, ale czy to jest powód, by wypuszczać w świat tak bardzo niedopracowany tekst? Bo choć książka przeszła trzy korekty i redakcję, miejscami wygląda, jakby była żywcem wzięta z Wattpada i żaden profesjonalista nawet jej nie tknął. Popełnianie błędów to żaden grzech, nawet poloniści z trzydziestoletnim stażem czasem strzelą jakiegoś byka z rozpędu, a literówek nikt się czepiał nie będzie, bo czasem każdemu się zdarzy... jednak taka ilość błędów w książce, za którą ktoś żąda pieniędzy, to jakiś żart.

– wybitnie źle dobrany target. Jest to książka young adult, czyli w domyśle jest skierowana do nieco starszych nastolatków i młodych dorosłych. Niestety dialogi i humor, który możemy znaleźć w książce, bardziej sugerują, że jest to pozycja skierowana do osób w wieku 9-14 lat (mocno przybliżając, wiadomo, każdy rozwija się w innym tempie), jednak przekleństwa i wątki seksualne skreślają tę grupę wiekową. Wychodzi więc na to, że ci, do których by to najbardziej przemówiło, są za młodzi na takie treści, a ci, do których teoretycznie jest skierowana ta książka, mogą czuć się zniesmaczeni jej infantylnością. Ponownie – pisanie książek dla młodszych odbiorców nie jest żadną hańbą, ale dobrze by było zdawać sobie sprawę z tego, co się tworzy. Tu najwyraźniej tej świadomości zabrakło.

– bardzo, bardzo brzydka ekspozycja, zwłaszcza wątków biblijnych, choć nie tylko. Jeszcze raz: ekspozycja nie jest zła, jest wręcz potrzebna, ale trzeba używać jej z głową. Świat się wali? Dowiedzmy się o tym z telewizji, całkowicie pomijając słynną zasadę "pokazuj, a nie mów". W pierwszej części natomiast jest fragment, w którym Mercy szuka informacji na temat demonów, aniołów i tak dalej. Jak to wygląda? Trzy lub cztery strony tekstu rodem z Wikipedii (i merytorycznie poza Wikipedię niewychodzącego, więc nie wiem, skąd zachwyty nad researchem). W tym momencie można wręcz zapomnieć, że czyta się powieść, bo brzmi bardziej jak encyklopedia. To częsty błąd w fantastyce wszelkiej maści, który niestety tutaj nie został naprawiony.

Podsumowując: jedną gwiazdkę daję za sam fakt napisania i wydania książki, co wcale nie jest prostym zadaniem. Drugą za ładną okładkę. Więcej dać nie mogę.

Gdybym miała opisać tę książkę jednym słowem, powiedziałabym, że jest męcząca. Straszliwie męcząca. I na pewno nie jest to pozycja, do której kiedykolwiek wrócę, a także wątpię, czy odważę się sięgnąć po kolejne dzieła tych autorek.

Byłam ciekawa "Ostatniej godziny", bo znam dziewczyny z YouTube'a i uważam, że z recenzjami radzą sobie całkiem fajnie, więc... hej, czemu by...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Moja miłość do fantastyki i książek w ogóle ostatnimi czasy nieco przygasła, ponieważ z jakiegoś powodu przez dłuższy okres natykałam się na same szmiry, do których czytania nawet wolę się nie przyznawać... Moje oczęta powędrowały jednak pewnego dnia na półkę z książkami, na której spoczywały tytuły niegdyś kupione, jednak zapomniane, schowane za kurzem i pajęczynami, których fakt zakupienia całkowicie z mojej pamięci wyparował. Przekopałam się więc przez ten stosik, z którego finalnie wygrzebałam "Pana Lodowego Ogrodu", żywiąc szczerą nadzieję, że zdoła on wiarę w polską fantastykę mi przywrócić. I był to strzał w dziesiątkę. Nawet nie w dziesiątkę. To było przebicie tarczy strzeleckiej idealnie na środku, by po chwili trafić w oko komara przelatującego nieopodal. Bo powieść tę, z czystym sumieniem i ręką na sercu, mogę nazwać arcydziełem.

Jak to często z książkami w jakiś sposób głośnymi bywa, o moje uszy obijały się od czasu do czasu wieści o tej pozycji, krążące tu i ówdzie co ciekawsze cytaty czy dyskusje fanów na forach wszelakich. Jak znam samą siebie, zgadnąć mogę, że właśnie te echa skłoniły mnie niegdyś do zakupu, coby móc sprawdzić, na ile wszechobecne tej książki zachwalanie okaże się prawdziwe. Z powodów już trudniejszych do odgadnięcia, trafiła ona jednak na półkę, na którą zaglądam raczej rzadko, wychodząc z - jakże błędnego - założenia, że stawiam na niej jedynie rzeczy, które "kiedyś przeczytam" i na żadną większą uwagę czy specjalny priorytet nie zasługują. Gdy jednak zagłębiłam się w świat pana Grzędowicza, zatopiłam się w nim zupełnie i nim się obejrzałam, stałam już w księgarni w kolejce do kasy, by zakupić specjalnie dla mnie sprowadzony - bo z jakiegoś powodu nigdzie w Poznaniu tej książki znaleźć nie mogłam - drugi tom tej serii.

Nie mam w zwyczaju pisania recenzji szczegółowych, na niepełne streszczenia wyglądających, preferuję raczej pisanie ogólnikami, by nikogo przypadkiem nie zrazić czy nie zniszczyć mu przyjemności z czytania soczystym spoilerem; tak też postąpię tym razem i do ogólników się ograniczę. Nie widzę poza tym sensu w bardziej szczegółowym rozpisywaniu się o tym dziele, które z pewnością każdy łakomy na smakowite fantastyczne kąski doceni samodzielnie.

"Pana Lodowego Ogrodu" mogę uznać za dzieło, jeśli nie wybitne, to z całą pewnością wybijające się ponad przeciętność. I jeśli Ty, drogi przyjacielu, który z jakiegoś powodu moje wywody czytasz, poszukujesz dobrej fantastyki z naszego polskiego podwórka, lub też tak jak ja starasz się od nowa ją docenić, bez najmniejszego strachu przed rozczarowaniem możesz po tę pozycję sięgnąć. Bo mogę Cię zapewnić, że jeśli potrafisz dobrą literaturę docenić, jeszcze przed zakończeniem tomu pierwszego pognasz do najbliższej księgarni, by zdobyć kolejny. "Pan Lodowego Ogrodu" należy bowiem do tych książek, które wysysają duszę i po których lekturze znaczna część ludzi cierpi na wybitnie ostrego kaca czytelniczego.

Moja miłość do fantastyki i książek w ogóle ostatnimi czasy nieco przygasła, ponieważ z jakiegoś powodu przez dłuższy okres natykałam się na same szmiry, do których czytania nawet wolę się nie przyznawać... Moje oczęta powędrowały jednak pewnego dnia na półkę z książkami, na której spoczywały tytuły niegdyś kupione, jednak zapomniane, schowane za kurzem i pajęczynami,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po przeczytaniu jednej z największych zmor licealistów, czyli "Nad Niemnem", a właściwie tylko pierwszego tomu tegoż, bo przez dalsze kartki przebrnąć nie mogłam (zapamiętałam z całości jedynie to, że pierwsze trzy strony zawierały opis pola), dopadło mnie swego rodzaju... hmm, zatwardzenie czytelnicze? Przez niemal rok nie byłam w stanie przeczytać nawet krótkiej notki w gazecie bez przeskakiwania wzrokiem kilku linijek, o książkach czy opowiadaniach nawet nie wspominając. Dorwałam się więc do serialowego i filmowego "Hannibala", następnie przekopałam przez kilkadziesiąt horrorów klasy od A do Ż (dammit, co trzeba brać, żeby wymyślić film o latających rekinach?!) i w niespełna cztery godziny uporałam się z "Layers of Fear", aż w końcu się przemogłam i sięgnęłam po "Miasteczko Salem", które już od bardzo dawna leżało na półce w oczekiwaniu na przeczytanie.
King to King, negatywnej opinii wystawić jego książce nie mogę, bo jak dotąd nie spotkałam się z żadnym jego dziełem, które mogłabym nazwać słabym (aczkolwiek nie czytałam żadnej z jego nowszych powieści, słyszałam tylko parę osób, które strasznie pluły na "Pana Mercedesa"). "Miasteczko Salem" jest jednak dla mnie dość szczególne, być może przez to, że to moja pierwsza przeczytana książka od czasu tej przeklętej Orzeszkowej. Oraz dlatego, że przedstawienie tu postaci Bena Mearsa przydało mi się na rozszerzoną maturę z polskiego. Dziękuję, panie King! Ale do rzeczy...
Ben Mears, pisarz, przyjeżdża do Jerusalem, by odnaleźć inspirację do nowej książki (jako że podczas tej przerwy siedziałam z nosem w filmach, natychmiast nasunęło mi się skojarzenie z "Sinisterem"), i szybko Barlow podnosi łeb w domu Marstenów. Zapowiada się ciekawie. Proza wampiryczna nigdy mnie nie interesowała, jedyne co mnie jako tako do tej pory wciągnęło to "Dracula" Brama Stokera. Znam co prawda parę innych tytułów, ale raczej nie chcę wspominać lektury kochanego przez nastolatki i znienawidzonego przez całą resztę "Zmierzchu", czy też dużego stężenia męskiego miłowania w "Wywiadzie z wampirem" (no przyznajcie, przez całą książkę połowa bohaterów zachowywała się, jakby chciała zgwałcić Louisa!). "Miasteczko Salem" jednak mnie zainteresowało - pomijając już to, że wampiry, oraz to, że to King - z powodu bardzo dobrych opisów przeżyć bohaterów. Bo nie jest to opowieść o inwazji wampirów na małe, prowincjonalne miasteczko w Stanach, a opowieść o ludziach, którzy muszą zabijać dla dobra swoich ofiar. W tej powieści następuje całkowite odwrócenie zasad i przenicowanie świata wartości, kropka w kropkę jak w literaturze wojennej, kiedy to czynem bohaterskim było zabicie niemowlęcia, by uchronić je od jeszcze gorszego losu. Tak samo jest tutaj - bohaterowie muszą przełamywać kolejne granice i zabijać tych, których kochają, by ci nie wpadli w ręce głównego, wampirycznego antagonisty, lub też się z nich uwolnili.
"Miasteczko Salem" ma więc podwójną zaletę: może być zarówno ciekawym czytadłem do poduszki, jak i książką nakłaniającą czytelnika do głębszych przemyśleń o tym, jak on by się zachował, będąc postawionym w podobnej sytuacji. Oceniam 9/10, bo - do tego przyczepiam się w prawie każdej powieści Kinga - akcja ciut za wolno się rozkręca. Ale myślę, że dla fanów pisarza czy też miłośników powieści z dreszczykiem nie będzie to problemem.

Po przeczytaniu jednej z największych zmor licealistów, czyli "Nad Niemnem", a właściwie tylko pierwszego tomu tegoż, bo przez dalsze kartki przebrnąć nie mogłam (zapamiętałam z całości jedynie to, że pierwsze trzy strony zawierały opis pola), dopadło mnie swego rodzaju... hmm, zatwardzenie czytelnicze? Przez niemal rok nie byłam w stanie przeczytać nawet krótkiej notki w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Za samo opowiadanie "W górach szaleństwa" dałabym bez ogródek pełne dziesięć gwiazdek. Na pewno nie jest to odpowiednia książka dla tych, którzy oczekują tytułowego szaleństwa w najpowszechniej rozumianej jego postaci, czyli kompletnego wynaturzenia, nieludzkich zachowań i ścielącego się gęsto trupa - tutaj szaleństwo jest ciche i znacznie bardziej niebezpieczne, bo zwiększa się powoli, stopniowo, by zupełnie niespodziewanie osiągnąć apogeum.
W książce tej nie ma dialogów - jedynie ciągnąca się przez sto stron narracja, jednak umiejętne opisy przerażających szczegółów sprawiają, że ani przez chwilę nie jest nużąca.
Gdy natrafiam na książkę, której wydanie jest raczej kiepskie, z reguły odejmuję za to jedną gwiazdkę. Tutaj jednak byłam zmuszona zabrać aż dwie, ponieważ praca AS-Editor pozostawia wiele do życzenia.
W książce są całe tabuny literówek i błędów w druku - nawet w tytule oryginału ucięto jedno "s" w słowie "madness". Poza tym można natknąć się na kilka przyprawiających o ból głowy ortografów ("zagatkowy"? Serio?), kilka stron różniących się wielkością od pozostałych oraz nadzwyczaj irytujący, błędny i przewijający się kilkakrotnie przez książkę zwrot "w każdym bądź razie". Na domiar złego - nie wiem, czy dotyczy to wszystkich egzemplarzy, czy po prostu ja trafiłam na taki pechowy - brakuje stron 68 i 69; zamiast nich są tylko puste, białe strony. Wydawca wyraźnie się nie postarał.

Za samo opowiadanie "W górach szaleństwa" dałabym bez ogródek pełne dziesięć gwiazdek. Na pewno nie jest to odpowiednia książka dla tych, którzy oczekują tytułowego szaleństwa w najpowszechniej rozumianej jego postaci, czyli kompletnego wynaturzenia, nieludzkich zachowań i ścielącego się gęsto trupa - tutaj szaleństwo jest ciche i znacznie bardziej niebezpieczne, bo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

O ile pierwsza część była jeszcze jako tako strawna, drugi tom to według mnie nie jest książka, tylko wyrafinowane narzędzie tortur. A przecież wiadomo, że jedynie lektury szkolne mają prawo do torturowania czytelników - pozostałe książki powinno czytać się dla przyjemności.
Cóż, "Achai" nie grozi uznanie za lekturę obowiązkową.
Nie wiem, czy mogę powiedzieć, że przeczytałam tę książkę. Bardziej pasuje tu określenie "przejechałam wzrokiem po literach", nic z treści nie zapamiętując. Jest to książka z rodzaju tych, które, podobnie jak nudne opowieści jakiegoś wujka Staszka o tym, jak babcia Halina zgubiła rower, wpadają jednym uchem, a wypadają drugim. Chociaż w przypadku książki lepsze by było określenie "wpada jednym okiem, a wychodzi bokiem".

O ile pierwsza część była jeszcze jako tako strawna, drugi tom to według mnie nie jest książka, tylko wyrafinowane narzędzie tortur. A przecież wiadomo, że jedynie lektury szkolne mają prawo do torturowania czytelników - pozostałe książki powinno czytać się dla przyjemności.
Cóż, "Achai" nie grozi uznanie za lekturę obowiązkową.
Nie wiem, czy mogę powiedzieć, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Bardzo rzetelny i dobrze opracowany zbiór podań o wampirach oraz wyjaśnienie źródeł historii o nich oraz ich całego fenomenu. Nie jest to książka przekręcająca fakty czy też przekonująca, że to wszystko to zwykłe bujdy - autor zamieścił w niej autentyczne teksty dotyczące wampirów i im podobnych mitologiczbych stworzeń, a przez tę ich autentyczność człowiek, nawet dość sceptycznie nastawiony do tematu, zaczyna leciutko temu wszystkiemu dowierzać.
Ma może ktoś czosnek? Albo jakiś krucyfiksik?

Bardzo rzetelny i dobrze opracowany zbiór podań o wampirach oraz wyjaśnienie źródeł historii o nich oraz ich całego fenomenu. Nie jest to książka przekręcająca fakty czy też przekonująca, że to wszystko to zwykłe bujdy - autor zamieścił w niej autentyczne teksty dotyczące wampirów i im podobnych mitologiczbych stworzeń, a przez tę ich autentyczność człowiek, nawet dość...

więcej Pokaż mimo to