-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać325
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
Biblioteczka
2003
2003
2012-09-23
2012-10-06
2012-10-24
2012-11-11
2013-02-02
2015-02-13
2018-02-25
Wbrew moim przewidywaniom jednak ani Bunsch, ani Gołubiew (język nie jest tak anachroniczny). I trochę tylko "Przeminęło z wiatrem" (panny z Południa również chowano według surowych zasad, też mogły się wyżywać głównie w modlitwie, haftowaniu, tańcu i rodzeniu dzieci. choć głównym podobieństwem jest oczywiście konsekwentne kreślenie rysu historycznego), choć byłby to dobry tytuł dla książki o Jagiellonach. :) Stanowczo natomiast Jasienica.
"Córki Wawelu" to fabularyzowane dzieje dzieci Zygmunta Starego, a zwłaszcza jego 3 najmłodszych córek - Zofii, Anny i Katarzyny - opowiedziane przez pryzmat żywotu faktycznie istniejącej, choć fikcyjnie nakreślonej przez Annę Brzezińską, bystrej i upartej karlicy Dosi. Przy czym jest to opowieść nie tylko o ostatnich Jagiellonach, ich krewnych i powinowatych, ale też o pozycji i miejscu kobiet w średniowiecznej i renesansowej Europie, organizacji królewskich dworów, nauce, szeroko pojętej medycynie, sztuce, rzemiośle, tańcu, rycerskich szrankach, oraz świecie i społeczeństwie XVI-wiecznej Polski i Europy. Wszystko to w formie przeplatanych dialogami niekończących się dygresji. Interesujących, choć chyba niepotrzebnie aż tak piętrowych. Bo ułatwia to wczucie się i wyobrażenie sobie epoki, ale utrudnia wciągnięcie się w fabułę. Pomimo to książka (polecam ją w formie ebooka, bo strasznie się umęczyłam pod tą wielką papierową cegłą) naprawdę ciekawi i angażuje. Wydaje mi się (no może śnię w tej chwili na jawie), że gdyby podręczniki do historii były napisane w taki sposób (przekrojowo, popularyzatorsko, częściowo fabularnie) i takim językiem, łatwiej by było przekonać młodzież, żeby się uczyła.
Wbrew moim przewidywaniom jednak ani Bunsch, ani Gołubiew (język nie jest tak anachroniczny). I trochę tylko "Przeminęło z wiatrem" (panny z Południa również chowano według surowych zasad, też mogły się wyżywać głównie w modlitwie, haftowaniu, tańcu i rodzeniu dzieci. choć głównym podobieństwem jest oczywiście konsekwentne kreślenie rysu historycznego), choć byłby to dobry...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-02-27
Gdyby John Steinbeck pisywał historyczne romanse, byłabym ich największą fanką. I tak też mi się czytało "Przeminęło z wiatrem". Jak powieści Steinbecka (a nie ma pisarza, którego pióro ceniłabym bardziej). Literatura z takim flowem (językowym i fabularnym) może sobie pozwolić na wszystko. Na wyczerpujące kreślenie tła historycznego (od którego to rytuału - ku mojemu nieskończonemu zachwytowi - zaczyna się tu niemal każdy rozdział), na malownicze opisy przyrody (które tak trudno znieść chociażby w "Nad Niemnem"), na rozkładanie na części pierwsze tematu kobiecej garderoby, a nawet na tańce, hulanki i namiętne pocałunki bez ryzyka utraty czci (choćby nie wiem co, nikt poważny nie nazwie tej książki "romansidłem". to po prostu JEST klasyka).
Dzieło Margaret Mitchell to właściwie książka o rycerzach. O rycerzach i awanturnikach (co się akurat zlewa w jedno w przypadku najciekawszego męskiego bohatera wszech czasów - Rhetta Butlera). I o uwięzionych (w swych pałacach i rygorach konwenansu) księżniczkach amerykańskiego Południa (z tą najbardziej przebojową ever na czele). Z początku toczących bitwy o męskie serca (swoją drogą, to niesamowite, jak wiele spostrzeżeń Scarlett O'Hary na temat mężczyzn to wciąż prawda), a później o wszystko inne. Zawieruszonych w wojnie, zmobilizowanych i zaktywizowanych "zawodowo", małymi kroczkami (lub tak jak Scarlett dużymi susami) wybijających się na feminizm. Jeśli "Przeminęło z wiatrem" jest opowieścią o upadku niewolnictwa w USA (dla mnie jest to przede wszystkim rzecz o konsekwencjach zabawy w wojnę i bawienia się ludźmi), to bardziej o schyłku niewolnictwa kobiet, niż czarnoskórych mieszkańców Ameryki. A choć tych ostatnich autorka portretuje niekoniecznie pochlebnie, warto pamiętać, że po pierwsze jest to książka o rasistach i ich punkcie widzenia na secesję, a po drugie że wyobrażenie Mitchell o Rekonstrukcji licowało z ówczesnym stanem wiedzy na ten temat.
Ps. Jeśli przypadkiem - tak jak ja - jesteście fanami "Niebieskiego roweru" Régine Deforges, a omijaliście dotąd "Przeminęło z wiatrem", to polecam się przełamać. Zasadniczy szkielet francuskiej trylogii i rysy charakterologiczne co ważniejszych bohaterów faktycznie zostały zerżnięte od Mitchell (o co nie mogłabym mieć żalu, bo "mnie się podobają melodie, które już raz słyszałam"). Warto się przywitać z pierwowzorem. Tak jak znając pierwowzór, wciąż warto sięgnąć po Deforges.
Gdyby John Steinbeck pisywał historyczne romanse, byłabym ich największą fanką. I tak też mi się czytało "Przeminęło z wiatrem". Jak powieści Steinbecka (a nie ma pisarza, którego pióro ceniłabym bardziej). Literatura z takim flowem (językowym i fabularnym) może sobie pozwolić na wszystko. Na wyczerpujące kreślenie tła historycznego (od którego to rytuału - ku mojemu...
więcej mniej Pokaż mimo to2003
2003
2003
1996
1995
2018-02-22
Pisał Kazuo Ishiguro powieści obyczajowe, potem pokusił się o dystopię, aż w końcu zafundował nam baśń. I to baśń pełną gębą. Baśniową treściowo i językowo. Podejrzewam, że był to lekki zaskocz nie tylko dla mnie. Ciut głębiej w las okazało się, że oprócz nostalgicznej post-arturiańskiej baśni "Pogrzebany olbrzym" jest też alegorią i powiastką filozoficzną, w której nic nie jest tym, na co wygląda i która niesie ze sobą głębszy przekaz. Niezbyt skomplikowany, choć starannie zawoalowany. Stanowczo zaś bardzo ważny dla autora.
Dla kogoś, kto czyta dużo fantastyki, fabuła tej powieści nie będzie raczej niczym zajmującym. Stylizacja językowa też nie każdemu przypadnie do gustu. Dość powiedzieć, że akcja dzieje się w krainie, w której wszyscy bohaterowie zdają się cierpieć na chorobę Alzheimera, a postaci odzywają się do siebie wyłącznie z wyszukaną uprzejmością. Ani fajnie opisane okazjonalne pojedynki ani wizja smoka tego nie rekompensują. Ogólnie jednak tragedii nie ma. Odwijanie kolejnych warstw cebuli, żeby upewnić się co do sedna przemyśleń pisarza, ma swój urok, a do języka też się można przyzwyczaić. W końcu mimo stylizacji to wciąż dobre pióro Ishiguro.
Pisał Kazuo Ishiguro powieści obyczajowe, potem pokusił się o dystopię, aż w końcu zafundował nam baśń. I to baśń pełną gębą. Baśniową treściowo i językowo. Podejrzewam, że był to lekki zaskocz nie tylko dla mnie. Ciut głębiej w las okazało się, że oprócz nostalgicznej post-arturiańskiej baśni "Pogrzebany olbrzym" jest też alegorią i powiastką filozoficzną, w której nic nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-03
"Mieszkanie dzielone z mężem przed okresem rozpłodu to miniaturowe dwa pokoje na poddaszu w samym centrum miasta: skrzyżowanie skłotu, gołębnika i nory pisarza alkoholika z iście nowojorskim widokiem na pociętą śmiałymi pionami budynków linię nieba". Oczami wyobraźni widzę PKiN w roli Empire State Building i natychmiast się do tego zdania uśmiecham. Cała książka jest napisana w taki sposób (prosto i z wyczuciem), dlatego mimo iż macierzyństwo to nie mój temat, przeczytałam "Jak pokochać centra handlowe" z przyjemnością. Chociaż książka tylko w ułamku dotyczy życia autorki i jej rodziny (tak naprawdę jest zbiorczą opowieścią wielu kobiet), ma formę pamiętnika. Na szczęście na tyle spójnego, że brzmi autentycznie. Za punkt odniesienia dla części refleksji (nie wszystkich) posłużyły tu centra handlowe i sklepy. Autorka unika nazw, ale łatwo się domyślić, które miała na myśli. Coś w tych przemyśleniach jest.
"Mieszkanie dzielone z mężem przed okresem rozpłodu to miniaturowe dwa pokoje na poddaszu w samym centrum miasta: skrzyżowanie skłotu, gołębnika i nory pisarza alkoholika z iście nowojorskim widokiem na pociętą śmiałymi pionami budynków linię nieba". Oczami wyobraźni widzę PKiN w roli Empire State Building i natychmiast się do tego zdania uśmiecham. Cała książka jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-01-30
Jeżeli miłość. Tego się nie czyta, to się połyka. Chcąc tylko więcej. I choć wolę film Guadagnino - pozbawiony książkowych retrospekcji - skupiony na chwili, z trochę inaczej rozłożonymi akcentami, mniej elokwentny i poetycki (a raczej poetycki mniej dosłownie i przy pomocy innych środków), mniej doświadczony i dosadny, bardziej niewinny i nieuchwytny, to jednak książka Acimana ze swoją szczerością, bezpretensjonalnością, napięciem, pulsującymi emocjami oraz smakami i zapachami (włoskiego) lata (polecam ten tytuł - tak książkę, jak i film - jako odtrutkę na zimową pluchę i chandrę), też we mnie zostanie. Dla fanów "Innych zasad lata" Sáenza pozycja obowiązkowa.
Jeżeli miłość. Tego się nie czyta, to się połyka. Chcąc tylko więcej. I choć wolę film Guadagnino - pozbawiony książkowych retrospekcji - skupiony na chwili, z trochę inaczej rozłożonymi akcentami, mniej elokwentny i poetycki (a raczej poetycki mniej dosłownie i przy pomocy innych środków), mniej doświadczony i dosadny, bardziej niewinny i nieuchwytny, to jednak książka...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-02-28
Powieść napisana w formie luźnych wspomnień (bardzo wnikliwych zawodowych i skrzętnie tłumionych prywatnych) angielskiego kamerdynera starej szkoły, z typowymi dla takiej osoby dobrymi manierami, rezerwą i humorem, a więc przeważnie brakiem humoru (choć antyhumor ten potrafi być zabawny sam w sobie:). W tle zakulisowa polityka brytyjsko-niemiecka okresu międzywojnia (zwłaszcza moje ulubione "nastroje"). A wszystko to nieskazitelnie wysłowione, pełne dystynkcji i - tak ważnej dla głównego bohatera - "godności", pod którą Stevens starannie zamiata wszelkie emocje. Na szczęście nie całkiem skutecznie. Choć dość, by wzbudzić mój podziw.
Powieść napisana w formie luźnych wspomnień (bardzo wnikliwych zawodowych i skrzętnie tłumionych prywatnych) angielskiego kamerdynera starej szkoły, z typowymi dla takiej osoby dobrymi manierami, rezerwą i humorem, a więc przeważnie brakiem humoru (choć antyhumor ten potrafi być zabawny sam w sobie:). W tle zakulisowa polityka brytyjsko-niemiecka okresu międzywojnia...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-01-18
I tak nie przestanę hołubić ciem i nie opamiętam się w spaniu! ;)
"Więzienie ma niewiele zalet, ale takiej dziewczynie jak Ree może bezpieczniej się żyje za kratami. Tam, w świecie zewnętrznym, pewnie weszłaby pod koła samochodu. Albo sprzedałaby dragi tajniakowi, który pod każdym względem wygląda jak tajniak. Co też zrobiła".
Już na etapie tego cytatu (jednego z początkowych) wiedziałam, że to będzie sztos. Stary dobry King - kwieciście oszczędny i zawsze utrafiający w sedno. W dodatku w znakomitym tłumaczeniu Tomasza Wilusza, który świetnie czuje styl Stephena, namiętnie operuje soczystym słownictwem pokroju "rozchwierutane" i "smyrgać" i ma smykałkę do gier słownych. Pycha.
"Śpiące królewny" to King z najlepszych czasów (już nawet nie marzyłam). W dodatku King snujący moje ukochane survivalowe postapo (miód na serce katastrofistki). Nie wiem, ile jest w tej książce z Owena Kinga (poza pomysłem). Ponoć są tacy, którzy potrafią to wychwycić. Ja nie umiem i nie potrzebuję. Efekt końcowy - tak świat opisany (wtórny, nie wtórny, wciągnął mnie bez reszty), jak i jego opisanie (bardzo plastyczna wizja) - jest doskonały. Nieważne, czyja to zasługa. End of story. Jeśli mogę Kingom coś zarzucić, to chyba tylko fakt, iż trochę za szybko wyszli z końcówki (gdy tak cierpliwie coś budujesz i rozciągasz, troszkę zgrzyta, gdy nagle wrzucasz piąty bieg i gładko wszystko rozplątujesz). Choć może to tylko złudzenie wywołane (dużym) żalem, że mi się lektura skończyła. Czytając "Śpiące", dość szybko zapragnęłam odpalić "Orange Is the New Black" i pewnie to (na pocieszenie) zrobię.
I tak nie przestanę hołubić ciem i nie opamiętam się w spaniu! ;)
"Więzienie ma niewiele zalet, ale takiej dziewczynie jak Ree może bezpieczniej się żyje za kratami. Tam, w świecie zewnętrznym, pewnie weszłaby pod koła samochodu. Albo sprzedałaby dragi tajniakowi, który pod każdym względem wygląda jak tajniak. Co też zrobiła".
Już na etapie tego cytatu (jednego z...
Największą wadą tej książki jest jej największa zaleta, czyli tło historyczne, albowiem karty zostały rozdane wieki temu i losy bohaterów nie mogą się potoczyć inaczej niż się potoczyły. Książka, choć pełna magii, siłą rzeczy nie daje nadziei na cuda. Całość jest jednak tak genialnie podana (choć niesygnalizowane przeskoki czasowe z początku strasznie mnie rozpraszały), a Cherezińska potrafi człowieka tak przywiązać do wszystkich bohaterów (zarówno "dobrych" jak i "złych"), że nie sposób się od tej opowieści oderwać. Lojalnie ostrzegam, że w trakcie lektury spłakałam się nie raz i do bólu. Mimo to (a może również dlatego) polecam "Koronę śniegu i krwi" z całego serca. To kolejna pozycja po cyklu wiedźmińskim, tetralogii "Kłamcy" i serii "Anielskie zastępy", która podtrzymuje moją wiarę w polską literaturę.
Największą wadą tej książki jest jej największa zaleta, czyli tło historyczne, albowiem karty zostały rozdane wieki temu i losy bohaterów nie mogą się potoczyć inaczej niż się potoczyły. Książka, choć pełna magii, siłą rzeczy nie daje nadziei na cuda. Całość jest jednak tak genialnie podana (choć niesygnalizowane przeskoki czasowe z początku strasznie mnie rozpraszały), a...
więcej Pokaż mimo to