rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

O tym, jak pożegnać się z nadmiarem rzeczy i osiągnąć życiową równowagę. Książka jest bardzo interesująca w tych rozdziałach, które dotyczą doświadczeń autora i innych japońskich minimalistów, trochę mniej ciekawa, gdy próbuje zdiagnozować przyczyny nadmiernego otaczania się przedmiotami. Autor raczej nie jest socjologiem, nie przytacza żadnych badań, po prostu stawia mniej lub bardziej trafione tezy, bez których ten poradnik mógłby się obejść. Część porad jest może łopatologiczna, ale niektóre są genialne w swej prostocie. W moim odbiorze to dużo lepszy poradnik dla początkujących minimalistów niż książki Leo Babauty. Mniej lania wody i powtórzeń, dużo konkretów spisanych po części w punktach, dużo fajnych przykładów z życia, dużo inspiracji.

O tym, jak pożegnać się z nadmiarem rzeczy i osiągnąć życiową równowagę. Książka jest bardzo interesująca w tych rozdziałach, które dotyczą doświadczeń autora i innych japońskich minimalistów, trochę mniej ciekawa, gdy próbuje zdiagnozować przyczyny nadmiernego otaczania się przedmiotami. Autor raczej nie jest socjologiem, nie przytacza żadnych badań, po prostu stawia mniej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka Gabi trafiła w moje ręce w momencie, gdy miałam już dużo przemyślane i najwyraźniej byłam gotowa na zmianę. Zagadnienie szafy kapsułowej i ubraniowego minimalizmu miałam przewałkowane w tę i z powrotem (do tego stopnia, że nie byłam pewna, czy mogę się dowiedzieć jeszcze czegoś nowego w temacie), ale każdy zryw kończył się co najwyżej zestawianiem ze sobą ubrań i robieniem miliona notatek, a rzadko jakąś konsekwencją. Spróbowałam więc raz jeszcze. W trakcie czytania tej książki autentycznie przeszłam do praktyki. Nie tyle do ekstremalnych porządków (przyznam szczerze, że to mnie zawsze blokowało. przysięgam, że nie mam tyle miejsca ani tym bardziej czasu, żeby wywalić wszystko, co zgromadziłam przez lata, na środek pokoju i się tym zająć za jednym zamachem. to, co mogłam po prostu wyrzucić, wyrzuciłam już dawno), co do skupienia się na wyborze ulubionych rzeczy (jak ktoś ma więcej niż jedną szafę, to spokojnie może zacząć od wieszania tych idealnych ciuchów w jednej z nich, a potem sukcesywnie selekcjonować resztę dobytku. wystarczy trzymać się pewnych zasad proponowanych przez Gabi, np. nie sięgać po rzeczy z innych szaf, dopóki nie trafią do grona wybranych). Oparłam się w końcu dyktatowi codziennych zmian stylu i kolorystyki (tej różnorodności, która nie wynikała z mojej potrzeby, tylko z presji, żeby codziennie ubierać się inaczej, bo tak trzeba. nie trzymam się sztywno żadnego mundurka, ale jeśli mam ochotę chodzić cały tydzień w opcji black & white albo w szerokich spodniach do oversize'owej marynarki, to tak robię. nie szukam też urozmaicenia w nowych kolorach i fasonach, wolę nosić ulubione), nauczyłam się kupować wymarzone ubrania zamiast wystarczająco dobrych (i odsyłać to, co mimo drobiazgowego researchu, się ze mną nie rymuje lub na mnie nie pasuje) oraz nosić na co dzień swoje najlepsze ubrania. Tak że książka konkret. W ładnej minimalistycznej formie (podobały mi się te oddechy między akapitami i fakt, iż layout jest utrzymany w ulubionych kolorach autorki*). Ale przede wszystkim działa! Mogłaby być tylko dłuższa.

*(biel, czerń i błękit)

Książka Gabi trafiła w moje ręce w momencie, gdy miałam już dużo przemyślane i najwyraźniej byłam gotowa na zmianę. Zagadnienie szafy kapsułowej i ubraniowego minimalizmu miałam przewałkowane w tę i z powrotem (do tego stopnia, że nie byłam pewna, czy mogę się dowiedzieć jeszcze czegoś nowego w temacie), ale każdy zryw kończył się co najwyżej zestawianiem ze sobą ubrań i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki O królewiczu, który się odważył! Julia Hanke, Katarzyna Wierzbicka
Ocena 7,0
O królewiczu, ... Julia Hanke, Katarz...

Na półkach: ,

Bardzo mądry przekaz (nie tylko dla dzieci) połączony z fajnym lekkim piórem i fantazyjną modernistyczną kreską (ładne te ilustracje i pobudzają wyobraźnię).

Bardzo mądry przekaz (nie tylko dla dzieci) połączony z fajnym lekkim piórem i fantazyjną modernistyczną kreską (ładne te ilustracje i pobudzają wyobraźnię).

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jeśli czytanie książek "modowych" minimalistek czegoś mnie nauczyło, to przede wszystkim tego, że warto kupować książki tylko tych osób, które lubi się czytać i/lub których styl się ceni (niekoniecznie musi to być nasz styl, ale musi się podobać). Jeśli o mnie chodzi, Kasia Tusk wyjątkowo spełnia oba te kryteria. "Elementarz stylu" to jedna z nielicznych książek spośród tych wydanych w Polsce w XXI wieku, które warto kupić już choćby ze względu na to, jak jest wydana (no to jest po prostu bajka! prosta, ładna, płócienna twarda okładka z wytłoczonym tytułem i gustownym rysunkiem, ciężki, dobrej jakości papier, najwyższej jakości zdjęcia, elegancka typografia. bardzo podobają mi się te wyraźne oddechy między akapitami, a jednocześnie drobna czcionka. nie ma tu tego modnego ostatnio zwiększania objętości poprzez maksymalizowanie czcionki i wszystkich możliwych odstępów). Choćby po to, by na nią patrzeć. Ale treść też zgłębić warto. Jest tu miejsce na ciekawostki i anegdoty, dużo konkretnych rad i przykładów, a także przepiękne poglądowe zdjęcia. Kasia ma dobre pióro, nie leje wody, nie powtarza w kółko tego samego. Nie wymaga też, żeby czytelnicy przyjęli jej punkt widzenia. Jedna uwaga: To nie jest poradnik "Jak znaleźć swój styl", lecz wielopoziomowe rozważania na temat elegancji i stylu. Stylu w ogóle, ale przede wszystkim (eleganckiego) stylu autorki. Trudno wymagać od Kasi, żeby pisała o czymś, co jej się nie podoba, podsuwając ludziom pomysły utrzymane w stylistykach, których nie czuje. Jeśli elegancja nie jest wyborem dla Was i nie jesteście w stanie zaadaptować jej do swoich potrzeb, musicie poszukać inspiracji gdzie indziej.

Jeśli czytanie książek "modowych" minimalistek czegoś mnie nauczyło, to przede wszystkim tego, że warto kupować książki tylko tych osób, które lubi się czytać i/lub których styl się ceni (niekoniecznie musi to być nasz styl, ale musi się podobać). Jeśli o mnie chodzi, Kasia Tusk wyjątkowo spełnia oba te kryteria. "Elementarz stylu" to jedna z nielicznych książek spośród...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zapewne nie tylko ja założyłam, że będą jedynie 2 tomy "Bram Światłości", i pewnie nie tylko ja żałuję teraz, że zainwestowałam w papier. Nie są to może szczególnie złe książki, ale stanowczo nie jest to poziom literatury, który chciałabym przechowywać na fizycznej półce czy do niego wracać. Tym bardziej do tego tomu. Nie wnoszącego prawie nic do opowieści (poza głębią Głębi), na siłę rozmnażającego strony i mocno przechodzonego. Również dosłownie, bo bohaterowie nadal głównie idą. A gdy nie idą, człowiek się modli, żeby znów zaczęli (albo jeszcze lepiej - zginęli. co się będziemy certolić). Bo gdy stoją, dzieją się takie rzeczy jak między 75 a 77 stroną - kiedy to Abaddon użala się nad sobą w kilkunastu niemal identycznych akapitach (ta sama treść, multum wyrazów bliskoznacznych). Cała ta książka to festiwal jojczenia i powtórzeń. Nie tylko w wykonaniu Daimona Freya, choć to on jest tu najsłabszym ogniwem (starość jest straszna!). Chciałabym móc powiedzieć, że jeśli już błąkać się po Zaświatach, to tylko z ciemną stroną Mocy, ale - o zgrozo! - też nie bardzo. Najlepiej byłoby móc się zabarykadować w Piekle i spędzić czas na podglądaniu prób wywiedzenia w pole Kongregacji Kary, Kaźni i Wiecznej Miłości i bardzo polskiego fetowania porażek. Naprawdę szkoda, że zamiast rozwinąć te mroczne wątki, Maja Lidia Kossakowska uparła się iść w tę kolorową, lecz nudną i nikomu niepotrzebną wyprawę.

Zapewne nie tylko ja założyłam, że będą jedynie 2 tomy "Bram Światłości", i pewnie nie tylko ja żałuję teraz, że zainwestowałam w papier. Nie są to może szczególnie złe książki, ale stanowczo nie jest to poziom literatury, który chciałabym przechowywać na fizycznej półce czy do niego wracać. Tym bardziej do tego tomu. Nie wnoszącego prawie nic do opowieści (poza głębią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"I w tym zmęczeniu, w tym zbiciu mięśniowo-myślowym, kiedy, zdaje się, nie ma czasu na nic, nie ma myśli, właśnie wtedy mi się ciocia Stefania zwidywała. Taka, jaką ją znałem w osiemdziesiątych i później, ale też taka, o jakiej mi opowiadano, jaką siebie sama opowiadała, sześcioletnia, czołgająca się przez niemiecko-rosyjską granicę, bo znowu nie ma tego kraju – Polski – więc trzeba się czołgać, bo po drugiej stronie może nie zabiją albo zabiją mniej".

Tak trochę David Foster Wallace (zwłaszcza w temacie wariatów), tyle że 100 razy lepszy. Ulepiony z fajnieszych historii i słów, pozbawiony manii wielkości, konkretniejszy.

Już na etapie pierwszego opowiadania ("Znałem faceta") dotarło do mnie, że gdybym chciała wypisać z "Mikrotyków" wszystkie dobre teksty, musiałabym przepisać całą książkę. Ostatecznie wynotowałam ze 30. A do reszty po prostu będę wracać. Tak jak do własnych wspomnień, które choć całkiem inne, są jakoś dziwnie podobne. Zwłaszcza w emocjach i detalach. I nie przeszkadza mi nawet to, że po początkowym trzęsieniu ziemi napięcie stopniowo spada. Spada, bo tak już ma. Jak to w życiu. Co oczywiście nie przeszkadza mu nagle się odwinąć i przywalić człowiekowi w bebechy (jak wtedy, gdy "ręce przychodzą rano, za późno, na zimne już. na nic").

"I w tym zmęczeniu, w tym zbiciu mięśniowo-myślowym, kiedy, zdaje się, nie ma czasu na nic, nie ma myśli, właśnie wtedy mi się ciocia Stefania zwidywała. Taka, jaką ją znałem w osiemdziesiątych i później, ale też taka, o jakiej mi opowiadano, jaką siebie sama opowiadała, sześcioletnia, czołgająca się przez niemiecko-rosyjską granicę, bo znowu nie ma tego kraju – Polski –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Powieść napisana w formie luźnych wspomnień (bardzo wnikliwych zawodowych i skrzętnie tłumionych prywatnych) angielskiego kamerdynera starej szkoły, z typowymi dla takiej osoby dobrymi manierami, rezerwą i humorem, a więc przeważnie brakiem humoru (choć antyhumor ten potrafi być zabawny sam w sobie:). W tle zakulisowa polityka brytyjsko-niemiecka okresu międzywojnia (zwłaszcza moje ulubione "nastroje"). A wszystko to nieskazitelnie wysłowione, pełne dystynkcji i - tak ważnej dla głównego bohatera - "godności", pod którą Stevens starannie zamiata wszelkie emocje. Na szczęście nie całkiem skutecznie. Choć dość, by wzbudzić mój podziw.

Powieść napisana w formie luźnych wspomnień (bardzo wnikliwych zawodowych i skrzętnie tłumionych prywatnych) angielskiego kamerdynera starej szkoły, z typowymi dla takiej osoby dobrymi manierami, rezerwą i humorem, a więc przeważnie brakiem humoru (choć antyhumor ten potrafi być zabawny sam w sobie:). W tle zakulisowa polityka brytyjsko-niemiecka okresu międzywojnia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Gdyby John Steinbeck pisywał historyczne romanse, byłabym ich największą fanką. I tak też mi się czytało "Przeminęło z wiatrem". Jak powieści Steinbecka (a nie ma pisarza, którego pióro ceniłabym bardziej). Literatura z takim flowem (językowym i fabularnym) może sobie pozwolić na wszystko. Na wyczerpujące kreślenie tła historycznego (od którego to rytuału - ku mojemu nieskończonemu zachwytowi - zaczyna się tu niemal każdy rozdział), na malownicze opisy przyrody (które tak trudno znieść chociażby w "Nad Niemnem"), na rozkładanie na części pierwsze tematu kobiecej garderoby, a nawet na tańce, hulanki i namiętne pocałunki bez ryzyka utraty czci (choćby nie wiem co, nikt poważny nie nazwie tej książki "romansidłem". to po prostu JEST klasyka).

Dzieło Margaret Mitchell to właściwie książka o rycerzach. O rycerzach i awanturnikach (co się akurat zlewa w jedno w przypadku najciekawszego męskiego bohatera wszech czasów - Rhetta Butlera). I o uwięzionych (w swych pałacach i rygorach konwenansu) księżniczkach amerykańskiego Południa (z tą najbardziej przebojową ever na czele). Z początku toczących bitwy o męskie serca (swoją drogą, to niesamowite, jak wiele spostrzeżeń Scarlett O'Hary na temat mężczyzn to wciąż prawda), a później o wszystko inne. Zawieruszonych w wojnie, zmobilizowanych i zaktywizowanych "zawodowo", małymi kroczkami (lub tak jak Scarlett dużymi susami) wybijających się na feminizm. Jeśli "Przeminęło z wiatrem" jest opowieścią o upadku niewolnictwa w USA (dla mnie jest to przede wszystkim rzecz o konsekwencjach zabawy w wojnę i bawienia się ludźmi), to bardziej o schyłku niewolnictwa kobiet, niż czarnoskórych mieszkańców Ameryki. A choć tych ostatnich autorka portretuje niekoniecznie pochlebnie, warto pamiętać, że po pierwsze jest to książka o rasistach i ich punkcie widzenia na secesję, a po drugie że wyobrażenie Mitchell o Rekonstrukcji licowało z ówczesnym stanem wiedzy na ten temat.

Ps. Jeśli przypadkiem - tak jak ja - jesteście fanami "Niebieskiego roweru" Régine Deforges, a omijaliście dotąd "Przeminęło z wiatrem", to polecam się przełamać. Zasadniczy szkielet francuskiej trylogii i rysy charakterologiczne co ważniejszych bohaterów faktycznie zostały zerżnięte od Mitchell (o co nie mogłabym mieć żalu, bo "mnie się podobają melodie, które już raz słyszałam"). Warto się przywitać z pierwowzorem. Tak jak znając pierwowzór, wciąż warto sięgnąć po Deforges.

Gdyby John Steinbeck pisywał historyczne romanse, byłabym ich największą fanką. I tak też mi się czytało "Przeminęło z wiatrem". Jak powieści Steinbecka (a nie ma pisarza, którego pióro ceniłabym bardziej). Literatura z takim flowem (językowym i fabularnym) może sobie pozwolić na wszystko. Na wyczerpujące kreślenie tła historycznego (od którego to rytuału - ku mojemu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wbrew moim przewidywaniom jednak ani Bunsch, ani Gołubiew (język nie jest tak anachroniczny). I trochę tylko "Przeminęło z wiatrem" (panny z Południa również chowano według surowych zasad, też mogły się wyżywać głównie w modlitwie, haftowaniu, tańcu i rodzeniu dzieci. choć głównym podobieństwem jest oczywiście konsekwentne kreślenie rysu historycznego), choć byłby to dobry tytuł dla książki o Jagiellonach. :) Stanowczo natomiast Jasienica.

"Córki Wawelu" to fabularyzowane dzieje dzieci Zygmunta Starego, a zwłaszcza jego 3 najmłodszych córek - Zofii, Anny i Katarzyny - opowiedziane przez pryzmat żywotu faktycznie istniejącej, choć fikcyjnie nakreślonej przez Annę Brzezińską, bystrej i upartej karlicy Dosi. Przy czym jest to opowieść nie tylko o ostatnich Jagiellonach, ich krewnych i powinowatych, ale też o pozycji i miejscu kobiet w średniowiecznej i renesansowej Europie, organizacji królewskich dworów, nauce, szeroko pojętej medycynie, sztuce, rzemiośle, tańcu, rycerskich szrankach, oraz świecie i społeczeństwie XVI-wiecznej Polski i Europy. Wszystko to w formie przeplatanych dialogami niekończących się dygresji. Interesujących, choć chyba niepotrzebnie aż tak piętrowych. Bo ułatwia to wczucie się i wyobrażenie sobie epoki, ale utrudnia wciągnięcie się w fabułę. Pomimo to książka (polecam ją w formie ebooka, bo strasznie się umęczyłam pod tą wielką papierową cegłą) naprawdę ciekawi i angażuje. Wydaje mi się (no może śnię w tej chwili na jawie), że gdyby podręczniki do historii były napisane w taki sposób (przekrojowo, popularyzatorsko, częściowo fabularnie) i takim językiem, łatwiej by było przekonać młodzież, żeby się uczyła.

Wbrew moim przewidywaniom jednak ani Bunsch, ani Gołubiew (język nie jest tak anachroniczny). I trochę tylko "Przeminęło z wiatrem" (panny z Południa również chowano według surowych zasad, też mogły się wyżywać głównie w modlitwie, haftowaniu, tańcu i rodzeniu dzieci. choć głównym podobieństwem jest oczywiście konsekwentne kreślenie rysu historycznego), choć byłby to dobry...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pisał Kazuo Ishiguro powieści obyczajowe, potem pokusił się o dystopię, aż w końcu zafundował nam baśń. I to baśń pełną gębą. Baśniową treściowo i językowo. Podejrzewam, że był to lekki zaskocz nie tylko dla mnie. Ciut głębiej w las okazało się, że oprócz nostalgicznej post-arturiańskiej baśni "Pogrzebany olbrzym" jest też alegorią i powiastką filozoficzną, w której nic nie jest tym, na co wygląda i która niesie ze sobą głębszy przekaz. Niezbyt skomplikowany, choć starannie zawoalowany. Stanowczo zaś bardzo ważny dla autora.

Dla kogoś, kto czyta dużo fantastyki, fabuła tej powieści nie będzie raczej niczym zajmującym. Stylizacja językowa też nie każdemu przypadnie do gustu. Dość powiedzieć, że akcja dzieje się w krainie, w której wszyscy bohaterowie zdają się cierpieć na chorobę Alzheimera, a postaci odzywają się do siebie wyłącznie z wyszukaną uprzejmością. Ani fajnie opisane okazjonalne pojedynki ani wizja smoka tego nie rekompensują. Ogólnie jednak tragedii nie ma. Odwijanie kolejnych warstw cebuli, żeby upewnić się co do sedna przemyśleń pisarza, ma swój urok, a do języka też się można przyzwyczaić. W końcu mimo stylizacji to wciąż dobre pióro Ishiguro.

Pisał Kazuo Ishiguro powieści obyczajowe, potem pokusił się o dystopię, aż w końcu zafundował nam baśń. I to baśń pełną gębą. Baśniową treściowo i językowo. Podejrzewam, że był to lekki zaskocz nie tylko dla mnie. Ciut głębiej w las okazało się, że oprócz nostalgicznej post-arturiańskiej baśni "Pogrzebany olbrzym" jest też alegorią i powiastką filozoficzną, w której nic nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jeżeli miłość. Tego się nie czyta, to się połyka. Chcąc tylko więcej. I choć wolę film Guadagnino - pozbawiony książkowych retrospekcji - skupiony na chwili, z trochę inaczej rozłożonymi akcentami, mniej elokwentny i poetycki (a raczej poetycki mniej dosłownie i przy pomocy innych środków), mniej doświadczony i dosadny, bardziej niewinny i nieuchwytny, to jednak książka Acimana ze swoją szczerością, bezpretensjonalnością, napięciem, pulsującymi emocjami oraz smakami i zapachami (włoskiego) lata (polecam ten tytuł - tak książkę, jak i film - jako odtrutkę na zimową pluchę i chandrę), też we mnie zostanie. Dla fanów "Innych zasad lata" Sáenza pozycja obowiązkowa.

Jeżeli miłość. Tego się nie czyta, to się połyka. Chcąc tylko więcej. I choć wolę film Guadagnino - pozbawiony książkowych retrospekcji - skupiony na chwili, z trochę inaczej rozłożonymi akcentami, mniej elokwentny i poetycki (a raczej poetycki mniej dosłownie i przy pomocy innych środków), mniej doświadczony i dosadny, bardziej niewinny i nieuchwytny, to jednak książka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

"W Sajgonie siedziało się jak w stulonych płatkach zatrutego kwiatu, gdzie toksyczna historia upierdoliła wszystko u samych korzeni".

"Mijał rok, potem następny, pora deszczowa, pora sucha, a nam się pomysły zużywały szybciej niż amunicja w M16, ciągle było o tym, że to słuszna i sprawiedliwa wojna, że da się ją wygrać, że właściwie to już prawie ją wygraliśmy - a ona sobie trwała i trwała. Kiedy wszystkie prognozy motywacji i strategii obracają się przeciwko tobie i zostajesz z krwią towarzyszy na rękach, zwykłe "pardon" to po prostu za mało. Nie ma nic bardziej żenującego niż wojna, która nie idzie zgodnie z planem".

Trudno przecenić wartość informacyjną tej książki, a jednak najbardziej fascynuje język, jakim została napisana (Herr miał bardzo konkretny, oszczędny styl. mimo to potrafił perfekcyjnie odmalować obraz sytuacji. czasem jednym słowem. jak snajper) i rewelacyjnie przetłumaczona przez Krzysztofa Majera. "Depesze" to prawdziwa poezja faktu. Tym właśnie broni się (dziś, ponad 40 lat od zakończenia działań wojennych, kiedy o Wietnamie wiemy już teoretycznie wszystko, również z filmów, przy których Herr pracował: "Czasu apokalipsy" Coppoli, do którego napisał voice-overy i "Full Metal Jacket"* Kubricka, gdzie był współautorem scenariusza) i będzie się bronić mimo upływu czasu.

Dzieło Herra to z jednej strony zbiór luźnych achronologicznych historyjek i refleksji z wietnamskiej wojny, które zapadają w pamięć detalami i świetnie oddają klimat wydarzeń i miejsca, z drugiej - fantastyczne studium różnych rodzajów przekazu. Autor konsekwentnie przeciwstawia tu sobie różne typy relacji: opowieści uczestników wojny (żołnierzy, korespondentów), relacje dziennikarzy (od brutalnie szczerych po napisane pod dyktando dowództwa), komunikaty wojskowe i oświadczenia rzeczników rządowego centrum informacyjnego. Dla mnie najciekawszy okazał się przedostatni rozdział pt. "Koledzy" poświęcony pracy korespondentów wojennych. Wiele lat temu zdarzyło mi się obejrzeć "Dom Frankiego" i od tego czasu jestem zafascynowana Timem Pagem i Seanem Flynnem, a Herr poświęca im tu parę ustępów. Swój fragment dostał też Dana Stone - postać nie mniej legendarna.

Polecam (żałując, że mnie tego nie polecono) czytanie tej książki przy dźwiękach muzyki Hendrixa, Rolling Stonesów, a zwłaszcza Franka Zappy i The Mothers of Invention, z nieoficjalnym hymnem korespondentów - "Trouble Every Day". Myślę, że w takiej oprawie "Depesze" smakowałyby mi jeszcze bardziej.

*"Ten jeden film" o Wietnamie, który musicie obejrzeć. Tak jak "Depesze" to właśnie "ta jedna książka".

"W Sajgonie siedziało się jak w stulonych płatkach zatrutego kwiatu, gdzie toksyczna historia upierdoliła wszystko u samych korzeni".

"Mijał rok, potem następny, pora deszczowa, pora sucha, a nam się pomysły zużywały szybciej niż amunicja w M16, ciągle było o tym, że to słuszna i sprawiedliwa wojna, że da się ją wygrać, że właściwie to już prawie ją wygraliśmy - a ona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Matka pisała długopisem. Ojciec wiecznym piórem. Absurdalne nazwy - myślę, porządkując papiery. Nic nie trwa wiecznie. Ani nawet długo".

Chwilami magazyn Książki. Choć przede wszystkim pamiętnik. Epitafium matki autora, starannie ułożone z przedmiotów, które były dla niej ważne i zwyczajów, które kultywowała. Każdy chciałby mieć taką pamiątkę po najbliższych. Wielu nie pogardziłoby takim (nienapuszonym) pomnikiem. Teraz już wiem, jak to się stało, że Marcin Wicha tak fenomenalnie pisze. To oczywiście talent, ale też pokłosie dorastania pod wpływem takich, a nie innych rodziców. W swoim gatunku "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" to dzieło skończone. Pełne czułości ukrytej między słowami.

"Matka pisała długopisem. Ojciec wiecznym piórem. Absurdalne nazwy - myślę, porządkując papiery. Nic nie trwa wiecznie. Ani nawet długo".

Chwilami magazyn Książki. Choć przede wszystkim pamiętnik. Epitafium matki autora, starannie ułożone z przedmiotów, które były dla niej ważne i zwyczajów, które kultywowała. Każdy chciałby mieć taką pamiątkę po najbliższych. Wielu nie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Śpiące królewny Owen King, Stephen King
Ocena 6,7
Śpiące królewny Owen King, Stephen ...

Na półkach: , , , , ,

I tak nie przestanę hołubić ciem i nie opamiętam się w spaniu! ;)

"Więzienie ma niewiele zalet, ale takiej dziewczynie jak Ree może bezpieczniej się żyje za kratami. Tam, w świecie zewnętrznym, pewnie weszłaby pod koła samochodu. Albo sprzedałaby dragi tajniakowi, który pod każdym względem wygląda jak tajniak. Co też zrobiła".

Już na etapie tego cytatu (jednego z początkowych) wiedziałam, że to będzie sztos. Stary dobry King - kwieciście oszczędny i zawsze utrafiający w sedno. W dodatku w znakomitym tłumaczeniu Tomasza Wilusza, który świetnie czuje styl Stephena, namiętnie operuje soczystym słownictwem pokroju "rozchwierutane" i "smyrgać" i ma smykałkę do gier słownych. Pycha.

"Śpiące królewny" to King z najlepszych czasów (już nawet nie marzyłam). W dodatku King snujący moje ukochane survivalowe postapo (miód na serce katastrofistki). Nie wiem, ile jest w tej książce z Owena Kinga (poza pomysłem). Ponoć są tacy, którzy potrafią to wychwycić. Ja nie umiem i nie potrzebuję. Efekt końcowy - tak świat opisany (wtórny, nie wtórny, wciągnął mnie bez reszty), jak i jego opisanie (bardzo plastyczna wizja) - jest doskonały. Nieważne, czyja to zasługa. End of story. Jeśli mogę Kingom coś zarzucić, to chyba tylko fakt, iż trochę za szybko wyszli z końcówki (gdy tak cierpliwie coś budujesz i rozciągasz, troszkę zgrzyta, gdy nagle wrzucasz piąty bieg i gładko wszystko rozplątujesz). Choć może to tylko złudzenie wywołane (dużym) żalem, że mi się lektura skończyła. Czytając "Śpiące", dość szybko zapragnęłam odpalić "Orange Is the New Black" i pewnie to (na pocieszenie) zrobię.

I tak nie przestanę hołubić ciem i nie opamiętam się w spaniu! ;)

"Więzienie ma niewiele zalet, ale takiej dziewczynie jak Ree może bezpieczniej się żyje za kratami. Tam, w świecie zewnętrznym, pewnie weszłaby pod koła samochodu. Albo sprzedałaby dragi tajniakowi, który pod każdym względem wygląda jak tajniak. Co też zrobiła".

Już na etapie tego cytatu (jednego z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Shit, sex & stand-up! Serio, głównie o tym jest ta książka. Plus jeszcze o alkoholu (jego wielu wariantach i dużych ilościach), feminizmie i maskowaniu brawurą słabości i niepewności. Ale wracając do trzech "S". Stand-upu oczekiwałam, seksu w takiej czy innej formie spodziewałam się też, opowieści o ekskrementach i nie tylko, jednak mnie zaskoczyły. Może dlatego, że nigdy nie oglądałam "Inside Amy Schumer". Jestem jedynie fanką filmu "Wykolejona", do którego Amy napisała scenariusz i którego była gwiazdą. Film okazał się być bardziej autobiograficzny, niż sądziłam (dla wielbicieli produkcji Apatowa "The Girl with the Lower Back Tattoo" jest lekturą obowiązkową). Niestety w książce nie ma co liczyć na taką samą - szczerą, zwariowaną i zabawną - narrację. Jest szczerze (chwilami aż za bardzo. a mówię to ja - osoba, która sama nie zna w tej kwestii umiaru), ale zabawa z tego niewielka. Choć bardzo się starałam, nie za bardzo miałam się tu z czego pośmiać. Co trochę mnie zasmuciło, bo mimo sympatii dla Amy, nie sięgnęłam po tę publikację dlatego, że chciałam się zagłębić w świat jej pluszaków i poznać wszystkich ludzi w jej życiu, którzy mieli problem z kontrolowaniem zwieraczy (szczerze współczuję). Moja sympatia dla autorki też zresztą zmalała. W mniejszym stopniu było to podyktowane jej "brakiem sympatii" dla ludzi, którzy piszą i czytają w miejscach publicznych, osób, które zdrowo się odżywiają, ludzi zbiegających z gór i serialu "The Big Bang Theory".;) W większym - ubarwianiem, przechwałkami i nagromadzeniem kompleksów. Chciałam wierzyć, że Schumer jest silniejszą osobowością (nie mylić z idealną). Dobrze chociaż, że czytało mi się to szybko, lekko i głosem Amy.

Shit, sex & stand-up! Serio, głównie o tym jest ta książka. Plus jeszcze o alkoholu (jego wielu wariantach i dużych ilościach), feminizmie i maskowaniu brawurą słabości i niepewności. Ale wracając do trzech "S". Stand-upu oczekiwałam, seksu w takiej czy innej formie spodziewałam się też, opowieści o ekskrementach i nie tylko, jednak mnie zaskoczyły. Może dlatego, że nigdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Wbrew pozorom nie jest to kolejna książka o minimalizmie (choć jako jeden z lifestyle'owych trendów został on uwzględniony). To rzecz o genezie rzeczozmęczenia (świetny termin!) i, wyznawanym przez Jamesa Wallmana, konkurencyjnym dla minimalizmu, eksperymentalizmie. A wszystko podparte wynikami badań (książka ma aż 43 strony przypisów powołujących się na poważne źródła. nie jest więc typowym poradnikiem) i na przykładach: konkretnych osób (i zmian w ich życiu), firm (i ich strategii) oraz wielu ciekawych inicjatyw. Takich, o których słyszałam (firmy, z których nie chce się wychodzić, co-workingi, serwisy oparte na współdzieleniu, Swiss Army apartments), ale i takich, o których nie miałam pojęcia (ekologiczne torby, które rozpuszczają się w wodzie, buty z materiałów biodegradowalnych, z których po zużyciu i zakopaniu w ziemi wyrastają kwiaty, wypożyczanie psów na spacer itd.).

Mimo naukowego zacięcia nie jest to litera stricte naukowa (zarówno pod względem tonu, jak i podejścia). Dlatego nie czyniłabym autorowi zarzutu z faktu, iż przy okazji badania trendów próbuje też wykreować trend, w który wierzy. Od początku czuć, że Wallman nie napisał tej książki wyłącznie po to, by zaprezentować swoją wiedzę. Zrobił to, by spopularyzować pewną ideę. Może nie super szczytną (stanowczo nie jest to reportaż o światowym głodzie. ktoś, kto oczekiwał tego typu podejścia, siłą rzeczy się zawiedzie), ale reklamowaną dla dobra innych i w dobrej wierze. Umówmy się, że gdyby wolno było pisać wyłącznie o sprawach poważnych i postulować wiekopomne inicjatywy, drukiem wychodziłoby naprawdę mało książek, i żadna dla wewnętrznego rozwoju czy rozrywki. Na pewno nie jest to książka dla ludzi, których nie stać na chleb czy nowe buty. To lektura dla osób żyjących tak jak autor - w mniejszym lub większym dobrobycie. I skoro można co roku wydawać kilka pozycji o minimalizmie, o którym już dawno napisano praktycznie wszystko, to Wallman ma prawo zachwalać eksperymentalizm. Tym bardziej że robi to dość minimalistycznie. Samą ideę prezentuje w bardzo szerokim kontekście, a jego (zamieszczony jak dodatek) poradnik mieści się zaledwie na 19 stronach.

Wbrew pozorom nie jest to kolejna książka o minimalizmie (choć jako jeden z lifestyle'owych trendów został on uwzględniony). To rzecz o genezie rzeczozmęczenia (świetny termin!) i, wyznawanym przez Jamesa Wallmana, konkurencyjnym dla minimalizmu, eksperymentalizmie. A wszystko podparte wynikami badań (książka ma aż 43 strony przypisów powołujących się na poważne źródła. nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jako urodzona katastrofistka uwielbiam czytać o wypadkach (każdy jest lekcją, nawet jeśli nie każdy da się przewidzieć). O górach (o wszystkich, ale o żadnych tak jak o Tatrach) - to już w ogóle. Trzeba czymś żyć przez tę większą część roku, gdy człowieka tam nie ma. A tą publikacją - bardzo przestrzenną, obrazową, pełną dynamicznych relacji i trafnych refleksji - da się wręcz żyć bardziej. Czytając, cały czas miałam wrażenie, że jestem na miejscu zdarzeń. Na grani, w skale, w kosówce, w śniegu, w syfonach jaskiń. Jednocześnie jako poszkodowany, ratownik i obserwator. To rzadkie.

"Wołanie w górach" to fenomenalne połączenie genialnej "prasówki" (wspaniała kompilacja różnorodnych źródeł z ich wzorowym podaniem, co ułatwia życie wszystkim tym, którzy chcieliby dowiedzieć się jeszcze więcej i poszperać głębiej) z potokiem bezcennych wspomnień (nie tylko autora, ale też mnóstwa ludzi wzmiankowanych w tej publikacji). Wyjątkowy kurs tatrzańskiej topografii (mamy tu naprawdę ogrom materiału, konsekwentnie pogrupowanego rejonami, co sprawia, że wszystkie wymienione nazwy dość szybko zaczynają się układać w obrazki, które stopniowo łączą się z kolejnymi obrazkami, tworząc tę jedną spójną całość. duża w tym oczywiście zasługa Michała Jagiełły, który mimo dużego przywiązania do faktów, starał się nakreślić żywy, barwny obraz, daleki od suchego stylu przewodników) i must-read dla fanów Kroniki TOPR-u (przyznam, że czytam nałogowo).

Nad książką pastwiłam się długo. Nie dlatego, że ma 800 stron i jest ciężka czy nudna (jeśli góry cokolwiek Was obchodzą, to nie jest), lecz dlatego, że nie umiałam się z nią rozstać. Po połknięciu połowy podświadomie zaczęłam ją oszczędzać. Parę dni temu postanowiłam jednak dokończyć lekturę i nawet się nie obejrzałam, gdy się skończyła. Jak żyć?! A tak serio, to jedna z tych książek, które będę wertować jeszcze nie raz. Stokrotne dzięki, panie Michale, za ten piękny obrazek i moc przygód.

Jako urodzona katastrofistka uwielbiam czytać o wypadkach (każdy jest lekcją, nawet jeśli nie każdy da się przewidzieć). O górach (o wszystkich, ale o żadnych tak jak o Tatrach) - to już w ogóle. Trzeba czymś żyć przez tę większą część roku, gdy człowieka tam nie ma. A tą publikacją - bardzo przestrzenną, obrazową, pełną dynamicznych relacji i trafnych refleksji - da się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„The Mortal Instruments” ain’t it, ale to wciąż dobre lekkie fantasy osadzone w dopracowanym i barwnym uniwersum (trochę mi to przypomina „Sagę o Ludziach Lodu”, na której się wychowałam;). A przy tym bezcenna lekcja akceptacji. Plus za pogłębienie tematyki faerie (świetnie jest to odmalowane i pięknie się łączy). To największy atut tej książki (i całej serii). Konsekwentne rozbudowywanie świata sprawia, że fabuła nadal wciąga, nawet jeśli te wszystkie miłostki zdążyły się już opatrzyć.

Disclaimer: Brace yourselves, bo pod względem "okrucieństwa" pani Clare coraz bardziej równa do George'a R.R. Martina:)

„The Mortal Instruments” ain’t it, ale to wciąż dobre lekkie fantasy osadzone w dopracowanym i barwnym uniwersum (trochę mi to przypomina „Sagę o Ludziach Lodu”, na której się wychowałam;). A przy tym bezcenna lekcja akceptacji. Plus za pogłębienie tematyki faerie (świetnie jest to odmalowane i pięknie się łączy). To największy atut tej książki (i całej serii). Konsekwentne...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Instrukcja obsługi faceta Suzan Giżyńska, Katarzyna Miller
Ocena 5,7
Instrukcja obs... Suzan Giżyńska, Kat...

Na półkach: ,

Powiedziałabym, że to bardziej instrukcja obsługi kobiety niż faceta, ale niech autorkom będzie. :) Za to określenie "instrukcja" pasuje idealnie. Książka składa się z 61 krótkich rozdziałów (każdy z nich to inny case) przypominających sesję Q&A - z psychologiem i copywriterką;) Żadnego dreptania koło tematu, wszystko podane zwięźle, niemalże w punktach więc ja też się w punktach wyrażę.

Zalety "Instrukcji":

- ma fajną formę: "pytanie-rozwiązanie",
- czyta się lekko, nie nuży,
- bywa zabawna ("jeżeli masz pomysł, żeby na randkę iść w przyczepianych włosach, rzęsach, paznokciach i w makijażu wodoodpornym, to możesz go rozczarować. on nie będzie wiedział, co zrobić z taką choinką i jeżeli coś odpadnie, jemu też może opaść"),
- nie demonizuje facetów, ale też nie próbuje szukać dla nich wymówek (i to samo tyczy się kobiet),
- ma rację w pewnych sprawach (świetnie punktuje toksyczne związki. potrafi też trafić w sedno z dobrymi radami: "jeżeli w rozmowie się nudzisz, to będziesz się z nim nudzić zawsze"),
- wydaje mi się, że może być apteczką pierwszej pomocy dla desperatek, ofiar i kobiet o ponadprzeciętnie zaniżonej samoocenie (znam co najmniej jedną osobę, której ta książka mogłaby odrobinę pomóc).

Wady:

- nie wszystkie rady brzmią zdrowo (wielokrotne zachęcanie kobiet do grania na kilka frontów, w tym korzystania z pozamałżeńskich romansów, ustawiczne podkreślanie, że facet jest od dawania, a kobieta od brania itp.),
- chwilami wyraźnie brak tu konsekwencji ("słowo gwałt ma o wiele szersze znaczenie niż się to wydaje powszechnie. dbaj o siebie", a sekundę potem "pamiętaj - nie prowokuj, nie baw się facetem, jeżeli nie masz na niego ochoty". żeby było zabawniej na następnej stronie autorki znów zmieniają ton, stając po stronie kobiecej godności),
- rozdział 60 dość jawnie przeczy temu, co jest napisane wcześniej ("pokaż mu się jako ciepła, miła, lekka w obsłudze i zadowolona z siebie, z niego i z życia kobieta". czyli koniec końców wracamy do punktu wyjścia).

Nie jestem targetem tej publikacji więc trudno mi ocenić jej przydatność. Mimo wszystko wątpię, żeby przeciętnej czytelniczce pomogła w większym stopniu niż lektura "Zwierciadła". Przekartkować można. Bez żalu.

Powiedziałabym, że to bardziej instrukcja obsługi kobiety niż faceta, ale niech autorkom będzie. :) Za to określenie "instrukcja" pasuje idealnie. Książka składa się z 61 krótkich rozdziałów (każdy z nich to inny case) przypominających sesję Q&A - z psychologiem i copywriterką;) Żadnego dreptania koło tematu, wszystko podane zwięźle, niemalże w punktach więc ja też się w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Mieszkanie dzielone z mężem przed okresem rozpłodu to miniaturowe dwa pokoje na poddaszu w samym centrum miasta: skrzyżowanie skłotu, gołębnika i nory pisarza alkoholika z iście nowojorskim widokiem na pociętą śmiałymi pionami budynków linię nieba". Oczami wyobraźni widzę PKiN w roli Empire State Building i natychmiast się do tego zdania uśmiecham. Cała książka jest napisana w taki sposób (prosto i z wyczuciem), dlatego mimo iż macierzyństwo to nie mój temat, przeczytałam "Jak pokochać centra handlowe" z przyjemnością. Chociaż książka tylko w ułamku dotyczy życia autorki i jej rodziny (tak naprawdę jest zbiorczą opowieścią wielu kobiet), ma formę pamiętnika. Na szczęście na tyle spójnego, że brzmi autentycznie. Za punkt odniesienia dla części refleksji (nie wszystkich) posłużyły tu centra handlowe i sklepy. Autorka unika nazw, ale łatwo się domyślić, które miała na myśli. Coś w tych przemyśleniach jest.

"Mieszkanie dzielone z mężem przed okresem rozpłodu to miniaturowe dwa pokoje na poddaszu w samym centrum miasta: skrzyżowanie skłotu, gołębnika i nory pisarza alkoholika z iście nowojorskim widokiem na pociętą śmiałymi pionami budynków linię nieba". Oczami wyobraźni widzę PKiN w roli Empire State Building i natychmiast się do tego zdania uśmiecham. Cała książka jest...

więcej Pokaż mimo to