rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Wreszcie. Czekałam na to trzy długie części, cierpiałam, wzdychałam i brnęłam przez rozdziały, i się doczekałam. Postęp. Nie ma już streszczeń, nie ma agresywnych ekspozycji, postaci są wyraziste i mają przyzwoite narracje, i nawet jeśli fabuła poprowadzona jest powoli i bardziej się to czyta jak fantasy slice of life, to czytało się sympatycznie.
Trzymam kciuki za ostatnią część. Teraz już nie wolno mnie zawieść.

Wreszcie. Czekałam na to trzy długie części, cierpiałam, wzdychałam i brnęłam przez rozdziały, i się doczekałam. Postęp. Nie ma już streszczeń, nie ma agresywnych ekspozycji, postaci są wyraziste i mają przyzwoite narracje, i nawet jeśli fabuła poprowadzona jest powoli i bardziej się to czyta jak fantasy slice of life, to czytało się sympatycznie.
Trzymam kciuki za ostatnią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zmarnowany potencjał. Jakbym czytała streszczenie powieści. Ilość postaci i pomysłów na wątki zaczyna chyba przytłaczać narratora.

Zmarnowany potencjał. Jakbym czytała streszczenie powieści. Ilość postaci i pomysłów na wątki zaczyna chyba przytłaczać narratora.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zaczynając czytać, miałam nadzieję, że przynajmniej będzie można przyjrzeć się postępom autorki, rozwojowi jej stylu czy narracji. Niestety, mam wrażenie, że otarliśmy się tutaj o pewien regres.
Zaczęło się obiecująco. Nowa postać miała słaby charakter, ale o paru wyrazistszych cechach. Odróżniała się od głównego bohatera poprzedniej części - a to już dużo, zważywszy na stosunkowo nieporadny sposób prowadzenia narracji. Kiedy jednak zrobiło się gęsto, zrobiło się też słabo.
Powieść cierpi na ogrom streszczeń, Nie ma dobrze przedstawionej akcji - ale jak ktoś jest fanem całych bloków tekstu streszczającego wydarzenia danej chwili, na pewno będzie zachwycony. Żadnych emocji, suche wymienianie czynności, powierzchowne podsumowania traumatycznych przeżyć postaci, które potem nijak nie odzwierciedlają się w ich zachowaniach. Bohater przez kilka stron myśli o tym, jak zniszczono go psychicznie i fizycznie, ale jak już zamykamy milion akapitów tych przemyśleń - wracamy do punktu wyjścia, postać nie pokazuje po sobie traumy. Męczące.
Kiedy pojawia się więcej bohaterów, cóż. Niestety charaktery zaczynają się zlewać i jedyne, co je odróżnia od siebie, to imiona. Autorka jakby nie radzi sobie z większą ilością postaci w jednym miejscu, nie wie, komu poświęcić uwagę. Może kusi ją dopieszczanie postaci z poprzedniej części? Trudno powiedzieć. Efekt jest taki, że nacisk jest położony w złych miejscach, a już i tak słaba narracja sama nie wie, czyj POV reprezentuje.
Dorzucić do tego wszystkiego jeszcze jedno wiadro streszczeń oraz ekspozycji o tym, co się zmieniło i jak postaci się czują... no i mamy dość trudną do przebrnięcia, nudną historię. Historię o zmarnowanym potencjale, bo pomysł jest naprawdę ciekawy. Można z niego wyciągnąć ogrom soczystych, druzgocących bohaterów dramatów, trudnych wyborów, poświęceń... ale nie. Poczytamy sobie streszczenia bez emocji. Szkoda, naprawdę. Zwłaszcza że postaci mają jakiś potencjał - chyba że występują razem w scenie.
Nie tracę nadziei. Poszukam rozwoju autorki w kolejnych częściach cyklu, bo przecież każdy od czegoś zaczyna i się uczy.
Ale jeśli nudzisz się przy czytaniu o brutalnym torturowaniu nastolatka, z którym spędziło się już ładnych parę godzin... cóż, coś jest nie tak.
Ach, a w ramach wisienki na torcie - zakończenie było nieprzyjemnie nieklimatyczne. Od zawsze irytuje mnie załatwianie całego punktu kulminacyjnego jednym zdaniem. Cały build-up, wszystkie trudy i znoje, a autorka nie daje postaci żadnych przeżyć czy emocji na tle tego, co osiągnęła. Hm. No, mało satysfakcjonujące.

Zaczynając czytać, miałam nadzieję, że przynajmniej będzie można przyjrzeć się postępom autorki, rozwojowi jej stylu czy narracji. Niestety, mam wrażenie, że otarliśmy się tutaj o pewien regres.
Zaczęło się obiecująco. Nowa postać miała słaby charakter, ale o paru wyrazistszych cechach. Odróżniała się od głównego bohatera poprzedniej części - a to już dużo, zważywszy na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie jestem w stanie zawieść się pracą tego autora, chociaż z biegiem lat nie potrafię nie zauważyć minusów jego twórczości. Nadal poddusza mnie narracyjna wata, opisy w nieodpowiednich miejscach, które wybijają z narracji z POV-em i niczego właściwie czytelnikowi nie dają, drobne ekspozycje, sporadyczne streszczenia. Ale kiedy akcja uderza, uderza z siłą wykolejonego Pendolino. Zawsze potrzebuje czasu, żeby się rozkręcić - i czekanie na ten moment bywa nużące. Tylko że potem rzuca na człowieka klątwę i nie da się już oderwać, wszystko przestaje się liczyć.
Jak zawsze złamał mi serce. Bezlitosny dla swoich postaci, przez co tylko mocniej im kibicuję. No, może tylko Karris dalej mnie wpienia. Ale stara się to zmienić, doceniam. Kip i Gavin to nadal ulubieńcy, a rozwój Kipa idzie w bardzo satysfakcjonującą stronę. Nie wiem jeszcze do końca, co myślę o Tei - sugerując się przebiegiem drugiej serii Weeksa, nie mam dla niej dobrych wieści.
Mam nadzieję, że piąta część trafi do nas, zanim skończę czwartą, bo chyba zjem własne zęby.

Nie jestem w stanie zawieść się pracą tego autora, chociaż z biegiem lat nie potrafię nie zauważyć minusów jego twórczości. Nadal poddusza mnie narracyjna wata, opisy w nieodpowiednich miejscach, które wybijają z narracji z POV-em i niczego właściwie czytelnikowi nie dają, drobne ekspozycje, sporadyczne streszczenia. Ale kiedy akcja uderza, uderza z siłą wykolejonego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dobry pomysł i postaci z potencjałem - ale zostały pogrzebane pod dość toporną, mało dynamiczną narracją. Niewiele emocji, sporo streszczeń, brak równowagi między opisami miejsc, akcji a uczuć, jakby narrator nie umiał zdecydować, co w danej scenie jest naprawdę ważne, więc opisywał po łebkach wszystko. Widać postęp od prologu do ostatnich rozdziałów - poza tym, że końcówka to czyste streszczenie. Ba, streszczeniem był nawet punkt kulminacyjny tekstu. Gdyby było w tym więcej emocji, trochę lepsza, bardziej zdecydowana narracja - na pewno ocena byłaby o wiele wyższa.
Szkoda. Mam nadzieję, że z biegiem cyklu będzie coraz lepiej. Nie tracę wiary.

Dobry pomysł i postaci z potencjałem - ale zostały pogrzebane pod dość toporną, mało dynamiczną narracją. Niewiele emocji, sporo streszczeń, brak równowagi między opisami miejsc, akcji a uczuć, jakby narrator nie umiał zdecydować, co w danej scenie jest naprawdę ważne, więc opisywał po łebkach wszystko. Widać postęp od prologu do ostatnich rozdziałów - poza tym, że końcówka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zabawnie, ale i krytycznie - uwielbiam subtelny przekaz w tekście "ten dramat jest tak beznadziejny, że nie powinienem go tu wymieniać. Ale jest TAK BEZNADZIEJNY, że poświęcę mu kilka stron".
Kto by pomyślał, że Popiel II w końcu doczekał się własnego fun clubu. Słabość do tych złych zaczęła się dużo wcześniej niż trwającą aktualnie moda. Na swój sposób to przerażające...

Zabawnie, ale i krytycznie - uwielbiam subtelny przekaz w tekście "ten dramat jest tak beznadziejny, że nie powinienem go tu wymieniać. Ale jest TAK BEZNADZIEJNY, że poświęcę mu kilka stron".
Kto by pomyślał, że Popiel II w końcu doczekał się własnego fun clubu. Słabość do tych złych zaczęła się dużo wcześniej niż trwającą aktualnie moda. Na swój sposób to...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Korespondencja Jean Dubuffet, Witold Gombrowicz
Ocena 6,7
Korespondencja Jean Dubuffet, Wito...

Na półkach: , ,

Sztuka współczesna to zdecydowanie nie mój konik, mimo to dzięki przejrzystym listom Dubuffeta zdołałam trochę zrozumieć, dlaczego tworzył tak, a nie inaczej. Zdradziłam jednak duszę historyka sztuki, stając po stronie Gombrowicza w tym sporze. Może nie jestem w pozycji negowania całego malarstwa, ale z pewnością w pewnym wymiarze jest ono takim PAPIEROSEM.
Poza tym przypatrywanie się ich słownym przepychankom - wygranym jak dla mnie przez Gombrowicza - było zwyczajnie ciekawe. Ależ ci dwaj panowie ubaw by mieli w dobie internetu...

Sztuka współczesna to zdecydowanie nie mój konik, mimo to dzięki przejrzystym listom Dubuffeta zdołałam trochę zrozumieć, dlaczego tworzył tak, a nie inaczej. Zdradziłam jednak duszę historyka sztuki, stając po stronie Gombrowicza w tym sporze. Może nie jestem w pozycji negowania całego malarstwa, ale z pewnością w pewnym wymiarze jest ono takim PAPIEROSEM.
Poza tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zauważyłam, że z książkami Brenta Weeksa powtarza mi się pewien schemat. Schemat ten wygląda tak – zaczynam czytać z entuzjazmem, czyta się dobrze, ale pierwsze rozdziały mnie nie pochłaniają. Z tyłu głowy pali się czerwona lampka: uważaj, on na pewno skrzywdzi wszystkie twoje ulubione postaci. Toteż nie śpieszy mi się z czytaniem. Potrafię się tak bujać z książką przez całe miesiące, nie ufając jej. Jednak kiedy przekroczę pewien etap czytania, koniec. Nie mam życia, czasu, chęci do egzystowania, muszę natychmiast to przeczytać. Od razu. Zarywam nocki, ślepię w literki, nadgarstki bolą od ciężkich gabarytów książki, ale osiemset stron w dwa dni, z przerwami na treningi i jedzenie, wchodzą jak złoto.
Zawsze tak jest. Oślepiający nóż nie był wyjątkiem.
Ta seria z pewnością bije Trylogię Nocnego Anioła. Nie wiem jak bardzo – obie kocham, obie są specyficzne, ale Trylogia wydaje się bardziej chaotyczna. Zwłaszcza po tym, co Weeks pokazał w drugiej części Powiernika Światła. Cały świat, pokręcona – jak zawsze u niego – fabuła, postaci, wątki, wszystko jest uporządkowane i usystematyzowane. Przyjemnie odkrywa się kolejne karty, a gdy pojawia się morderczy plot twist, zapiera dech w piersi. Czytając te powieści, trzeba mieć w głowie jedno – nic nie jest tym, na co wygląda. Niczemu ani nikomu nie można ufać.
Wciąga. Tak najzwyczajniej w świecie. Każdy moment czytania jest zły, żeby przerwać, choćby na chwilę, na powrót do życia. Rozsypane wątki wydają się z początku podejrzane, dopiero potem zaczynają do siebie pasować, układanka się kompletuje. Trzeba czytać dość uważnie, bo można się pogubić, jeśli ma się ochotę rozwiązywać zagadki samodzielnie. Jeśli się nie chce, można czekać na to, aż książka podsunie wyjaśnienie – na szczęście nie rzuca nim w twarz z brutalną siłą Kapitana Oczywistość.
Postaci nie zawiodły mnie, a nawet polubiłam te, które wcześniej u mnie traciły. Doszłam też do wniosku, że albo Weeks dopracował pisanie kobietami, albo poprzednia część po prostu nie dała mu pola do popisu, bo i Karris, i Liv stały się pełniejsze, mniej płaskie, więc mniej irytujące. Kiedy dołączyła do nich także Teia, miałam już pewność – jest postęp. Przyjemnie się czytało sceny z Teią oraz Karris, Liv była spójna w tym, jak mnie irytowała, ale nie umiałam jej nadal lubić. Chylę jednak czoła przed przekonującą kreacją.
Chyba nikt nie wątpił, że Kip jest moim faworytem. O ile po pierwszej części konkurował jeszcze z Gavinem, teraz nie ma już wątpliwości. Uwielbiam rozwój tej postaci, sposób, w jaki się zmienia, w jaki nabiera pewności siebie, w jaki staje się silniejszy. Uwielbiam jego ironię i wieczne pakowanie się w kłopoty. Towarzyszącego mu pecha, którego czystym przypadkiem obraca w szczątkowe szczęście. Uwielbiam.
Postaci z pewnością są tym, co Weeks potrafi tworzyć. Jego narracja przyjemnie przylega do każdego bohatera, opowiada wydarzenia bardziej z ich perspektywy – i tu znowu wygrywa Kip ze swoimi złośliwostkami – a my możemy spojrzeć na różne rzeczy z różnych punktów widzenia.
Z tego miejsca trudno cokolwiek powiedzieć o fabule, żeby nie zdradzać czegoś z poprzedniej części. Dzieje się źle. Na końcu dzieje się jeszcze gorzej. Tyle chyba mogę powiedzieć – jednocześnie wiedząc, że te dwa zdania odnoszą się do każdej powieści Weeksa. Jak tu go nie kochać?
Ale była jedna rzecz, która trochę mnie irytowała, zastanawiałam się, czy dobrze używał tego zabiegu. Chodzi o opisy – na wysokim poziomie, plastyczne, wciąż interesujące, nawet jeśli zawierały słowa, których nie rozumiałam. Czy raczej o ich umiejscowienie. Wiem, że czasami pisarz zdaje sobie sprawę, że nie będzie miał więcej okazji na przedstawienie czegoś, bo zwyczajnie już tam nie wróci. Najbardziej rzuciło mi się to podczas narracji Liv, kiedy biegli przez oblegane miasto, a ona przenikliwie analizowała wielką, kwiecistą piramidę. Długi opis w środku akcji. Zwolniło tempo. Nie jestem pewna, czy tam akurat było na to miejsce.
Zdarzało mi się takie zawahanie kilkukrotnie, ale nigdy nie odbierało mi to radości z czytania. Może jestem tylko przewrażliwiona, może mam trochę racji. Nie odbiera to jednak książce fenomenalności.
Nie mogę słodzić dłużej. Z całą stanowczością stwierdzam, że Weeks nadal należy do moich ulubieńców, a Oślepiający nóż to kawał porządnej lektury trzymającej w napięciu oraz wywołującej serdeczne rechoty podczas czytania. Humor, akcja, fabuła, postaci, wszystko stoi na wysokim poziomie i nie pozwala się nudzić. Oby trzecia część była równie dobra – albo i lepsza. Na pewno natomiast dużo będzie tam szło nie tak. Czyli tak, jak Weeks najbardziej lubi w swoich powieściach.

Zauważyłam, że z książkami Brenta Weeksa powtarza mi się pewien schemat. Schemat ten wygląda tak – zaczynam czytać z entuzjazmem, czyta się dobrze, ale pierwsze rozdziały mnie nie pochłaniają. Z tyłu głowy pali się czerwona lampka: uważaj, on na pewno skrzywdzi wszystkie twoje ulubione postaci. Toteż nie śpieszy mi się z czytaniem. Potrafię się tak bujać z książką przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Każdy, kto choć trochę mnie zna, doskonale wie, że uwielbiam serię Dragon Age – gry oraz książki. I o ile z grami jestem na bieżąco, o tyle książki zostały trochę w tyle. Po części przez nadzieję, że dwa kolejne tytuły doczekają się tłumaczenia na polski, po części przez gapiostwo. Nadszedł jednak dzień, w którym wreszcie zabrałam się za Rozłam – który kusił mnie już od miesięcy, ale brakowało motywacji, by go przeczytać. Motywację dostarczyła nowa gra z serii i tak oto nadrobiłam polskie wydania Dragon Age.
Historia przenosi nas do Orlais, Białej Iglicy, gdzie znajduje się stołeczny Krąg Maginów. Wydarzenia mają miejsce niedługo po widowiskowym, ale krwawym buncie magów w Kirkwall – a ten dramat wpływa na losy wszystkich innych zamkniętych w wieżach. Co grosza, w Białej Iglicy grasuje ktoś, kto morduje nowych adeptów sztuki magicznej, nikt jednak go do tej pory nie widział. Zupełnie jakby mieli do czynienia z duchem… lub demonem, skoro dopuszcza się tak haniebnych czynów.
Templariusze nie zamierzają wierzyć w tego typu mrzonki. Wśród starszych zaklinaczy upatrują sobie możliwego zbrodniarza – zaklinacza Rhysa. Mag, chcąc oczyścić się z zarzutów, postanawia poszukać pewnego dziwnego młodzieńca, którego poznał pewien czas temu. Sytuacja jednak znacząco się komplikuje, kiedy w sprawę zaczyna się mieszać także Boska Justynia V oraz dobrze nam znana czarodziejka – teraz arcymag – Wynne ze swoim wątpliwym, owianym tajemnicą zadaniem.
Książki autorstwa Gaidera zawsze mi się podobały, ale widziałam także, że prawdziwą frajdę mogą sprawić tylko fanom serii. Pisane były w taki sposób, jakby narrator zwracał się wyłącznie do osób obytych z tematem, a dłużące się opisy niektórych miejsc z pewnością nie ciekawiły nikogo, kto wcześniej tych lokacji nie odwiedził w grze. Sądziłam, że Rozłam będzie trzymał podobny poziom, co jego poprzednicy. Trochę się jednak, ku swojemu zdumieniu, pomyliłam.
Jest to naprawdę porządna powieść dla fanów nie tylko Dragon Age, ale po prostu fantastyki. Trzymająca w napięciu, chociaż pozbawiona zawiłych tajemnic, pełna smaczków dla „starych wyjadaczy”, za to wiele tłumacząca tym, którzy nie mieli styczności z grami. Opisy, niegdyś dłużące się, niemalże męczące, stały się płynniejsze, ciekawsze, bardziej plastyczne – i chociaż część z tych miejsc odwiedzałam w grach właśnie, to światło rzucone na nie przez narrację pozwalało dojrzeć je z zupełnie innej perspektywy.
Niewątpliwie największym smaczkiem są powroty dawnych bohaterów – takich jak Wynne czy Shale – oraz ukazanie historii, z powodu której cały ład znany z poprzednich części został zburzony. Jak wybuchł bunt Kręgów? Co takiego uczynili templariusze? Jaki los spotkał Poszukiwacza Lamberta? Jaka historia kryje się za tajemniczym Cole’m? Wszystko to zostało ubrane w dobrze zrównoważone opisy stateczne oraz walki, które czytało się bardzo przyjemnie, bez trudu wyobrażając sobie to, co się działo.
Postaci były różnorodne, a poznawszy Evangeline oraz na nowo zetknąwszy się z Cole’m, pokochałam ich całym sercem. Największy problem miałam z głównym bohaterem, Rhysem – który wydawał mi się bardzo… nierówny. Był kreowany na kogoś żartobliwego oraz rozsądnego, jednak mówiącego szybciej, niż myśli. I te cechy pojawiały się w tekście, by znowu w niektórych scenach zniknąć albo ulec drobnym zmianom. Najbardziej chyba zasmuciła mnie reakcja Rhysa na pokazanie dowodu Poszukiwacza Lamberta tożsamości mordercy z Białej Iglicy – Rhys, gdyby pozostał takim, jakim go kreowano co pewien czas, nie zwątpiłby tak szybko.
Jedną z lepiej poprowadzonych postaci, za to bardzo przeze mnie znielubiona, była Adriana. Nikt tak mnie nie irytował w tej powieści jak rudowłosa zaklinaczka – jej niewyparzony język oraz ślepe pragnienie wolności bez oglądania się na konsekwencje, bez próby dojrzenia drugiej strony konfliktu było rzeczywiste i dobrze zbudowane… ale przeze mnie potępiane. Mimo to ukłon się należy.
Mam jeszcze problem z kreacją więzi między bohaterami. Chociaż między niektórymi widziałam chemię albo niezręczność, pominięto spory fragment przejściowy od stadium początkowego do finalnego – trochę jakbyśmy zostali poinformowani, że takie oraz takie zmiany nastąpiły w ich życiu, a towarzyszyliśmy im przez cały czas. Oczywiście, wątek romansowy nie należał do istotnych i nie o niego chodziło, ale skoro już się pojawił, mógł zostać poprowadzony lepiej. Nie zadowala mnie także zmiana w stosunkach między Rhysem oraz Wynne – zadziało się to mocno za kulisami i chociaż moje dobre serduszko im kibicowało, rozsądek widział, że nie zostało to poprowadzone odpowiednio. Najlepszą relację ukazano z udziałem Cole’a – Cole i Evangeline wygrywają, są nawet bardziej rzeczywiści i piękni od Cole’a oraz Rhysa. Prawdopodobnie przez płynność charakteru starszego zaklinacza.
Na sam koniec spieszę, by poskarżyć na tłumacza z Fabryki Słów. Jak można! Jak można zmieniać kanoniczne nazwy! To boli! Cierpię! Jeszcze przełknę Głębokie Szlaki (zamiast Głębokich Ścieżek), ale źle zapisać imię bohatera, który wywołał bunt z Kirkwall, jednej z głównych postaci w Dragon Age II? Najpierw sądziłam, że to literówka, gdy ujrzałam Andera. Ale zaraz potem pojawił się znowu. Andersie, cóż trudnego było w twoim imieniu, że wydawca sobie z nim nie poradził?
A wystarczyłoby zerknąć na cholerą wiki. Ech, serce mi krwawi.
Jednak nie oceniam raniącego tłumaczenia, tylko książkę. 7/10, bo rozwój między ostatnią częścią oraz aktualną jest bardzo widoczny.

Każdy, kto choć trochę mnie zna, doskonale wie, że uwielbiam serię Dragon Age – gry oraz książki. I o ile z grami jestem na bieżąco, o tyle książki zostały trochę w tyle. Po części przez nadzieję, że dwa kolejne tytuły doczekają się tłumaczenia na polski, po części przez gapiostwo. Nadszedł jednak dzień, w którym wreszcie zabrałam się za Rozłam – który kusił mnie już od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przygodę z twórczością Brenta Weeksa rozpoczęłam – prawdopodobnie jak większość – z jego Trylogią Nocnego Anioła. Już wtedy zakochałam się w sposobie opowiadania autora, jego pomysłach oraz poczuciu humoru. Na ślepo, całkowicie ufając w to, co potrafi, kupiłam Czarny Pryzmat w nadziei, że czeka mnie kolejna wspaniała przygoda.
Nie pomyliłam się. Jestem właśnie najbardziej rozdartym człowiekiem na świecie.
Brent Weeks stworzył nowy świat od podstaw, jeszcze bardziej spójny oraz wyrazisty niż w pierwszej powieści. Jednak na ukłon przede wszystkim zasługuje oryginalne spojrzenie na magię, na której opiera się cała struktura społeczeństwa oraz fabuła. Otóż magia jest krzesana ze… światła. Krzesiciele – czyli inaczej magowie – władają jednym lub kilkoma kolorami mającymi odmienne struktury oraz wpływ na osobowość używających je osób. Ludzie pozbawieni zdolności krzesania skazani są na łaskę swych „dobroczyńców”, jak to bywa w każdym hierarchicznym społeczeństwie.
Przygodę zaczynamy u boku Kipa, niezdarnego, grubego chłopaka mieszkającego w niewielkiej wiosce. Wszyscy nim gardzą i często nim pomiatają, rodzona matka nigdy nie powiedziała mu, że go kocha, a Kip – chociaż pogodzony z własną ułomnością – jest osobą pełną kompleksów oraz pozbawioną wiary w siebie. Wszystko jednak musi się zmienić, kiedy samozwańczy król Garadul postanawia zrównać jego miasteczko z ziemią, bo odmówiono wydania mu mężczyzn do nowej armii. Kipowi udaje się przetrwać masakrę, ale gdy wszystko zaczyna się walić, na odsiecz przychodzą osoby, których najmniej się w zapomnianym przez Orholama miejscu spodziewał. Sam wielki Pryzmat, jedyny człowiek potrafiący władać dokładnie wszystkimi kolorami bez ograniczeń.
Nie sposób powiedzieć niczego więcej, bo każde następne zdanie mogłoby zdradzić istotne elementy fabuły. Prawdę mówiąc, nawet nie wiem, od czego zacząć. Nie zamierzam ukrywać, w tej powieści także się zakochałam – pomysł, intrygi, zwroty akcji, opisy, bitwy, brutalizm oraz naturalizm, czyli wszystko, co składa się na twórczość Brenta Weeksa, stało na bardzo wysokim poziomie.
Muszę przyznać, że do tej pory Weeks pozostaje jedynym pisarzem, którego opisy potrafią mnie obrzydzić do tego stopnia, iż zaciska mi się gardło. Może ledwie dwa albo trzy razy w ciągu siedmiuset stron, ale musicie wiedzieć, że należę do osób bardzo odpornych. Tak czy siak narracja stoi na wysokim poziomie – jest wartka, prowadzona odmiennie w zależności od postaci, z punktu widzenia której narrator mówi, często ironiczna, jednak także bardzo konkretna. Pole bitwy zostało nakreślone w tak wyrazisty, oczywisty sposób, że nie miałam najmniejszych trudności z połapaniem się w gwałtownych wydarzeniach. Naturalistyczne wizje walki malują okolicę w bardzo krwawych obrazach. Ponadto Weeks ma talent do opisywania architektury, co dla mnie w szczególności było miodem na serce – historia sztuki w końcu spacza nieodwracalnie.
Zwroty akcji najczęściej zostawiały mnie zdumioną, z rozdziawionymi ustami oraz ściśniętym żołądkiem. Znając skłonności autora z poprzedniej powieści, drżałam nad losem postaci, martwiąc się, czy przypadkiem zaraz nie zada mi ciosu prosto w serce, krzywdząc moich faworytów. Na szczęście tym razem się upiekło – ale przede mną jeszcze dwie części z tej serii, aż strach się bać! Intrygi wykręcały mi mózg na drugą stronę i może niektórzy powiedzą, że zbyt wymyślne czy pokręcone, jednak dla mnie idealne. Uwielbiam powieści, w których czytelnik próbuje odgadnąć rozwiązanie zagadki, a okazuje się, że prawda przekracza jego najśmielsze oczekiwania. Chociaż mam wielu lubianych pisarzy, żaden nie zaskakuje mnie tak, jak robi to Brent Weeks.
Postaci jak zawsze do kochania, ci źli natomiast nie są konstruowani jednoznacznie do nienawidzenia. Gdyby nie to, że moje serce skradł ktoś inny, byłabym gotowa stanąć po stronie głównego wroga głównych bohaterów, tak rozsądnie mówił. Chyba nie umiałabym wskazać jednoznacznie faworyta, chociaż muszę przyznać, postaci męskie wychodzą Weeksowi lepiej – lub bardziej do mnie docierają. Mimo że za Karris szczerze przepadam, moje serce nieodwołalnie należy do Kipa oraz Gavina. Kip przy okazji jest moim ulubionym narratorem, bo jego sarkastyczne wtrącenia podczas snucia przemyśleń są niczym złoto. Tak czy siak każda z ważniejszych postaci wybija się z tła, ma konkretne cechy oraz spójną osobowość. Jestem w stu procentach pewna, że osoby tego pokroju gdzieś między nami mogłyby żyć.
Już dawno tylu miłych słów z siebie nie wyrzucałam na temat przeczytanej książki. Mimo tylu pochwał mój nowy ulubieniec nie dostanie jednak najwyższej noty – chociaż moje serce zostało podbite, nie musi tak być z cudzymi sercami. Przede wszystkim dlatego, że akcja rozwija się bardzo powoli, przez setki stron. Nie nudziłam się, nie dłużyło mi się czytanie, ale wyobrażam sobie, że niektórych może to frustrować. Ten powolny wstęp pozwolił nam, co prawda, z całym impetem oraz pełnym zrozumieniem wpaść w sam środek intrygi, dlatego pochwalam tak dokładne przygotowanie czytelnika. Nie jest to jednak jednoznaczną zaletą.
Siląc się na jak największy obiektywizm, wystawiam 8/10. Książkę kocham i prawdopodobnie żadna moc tego nie zmieni, ale nie było idealnie. To jeszcze nie jest najwyższy poziom, który Brent Weeks już raz osiągnął – życzę mu, by w następnych częściach pobił samego siebie. Jak na wstęp do Powiernika Światła, wypadło świetnie. Niecierpliwie będę łypać na półkę, tęskniąc do drugiej części.

Przygodę z twórczością Brenta Weeksa rozpoczęłam – prawdopodobnie jak większość – z jego Trylogią Nocnego Anioła. Już wtedy zakochałam się w sposobie opowiadania autora, jego pomysłach oraz poczuciu humoru. Na ślepo, całkowicie ufając w to, co potrafi, kupiłam Czarny Pryzmat w nadziei, że czeka mnie kolejna wspaniała przygoda.
Nie pomyliłam się. Jestem właśnie najbardziej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książkę kupiłam dawno, zwabiona opisem na okładce. Obiecywano nam tam niesamowitą przygodę z prawdziwym humorem, różnorodność zapowiadanych postaci także przyciągała uwagę, sprawiała, że ciekawość rosła. Cóż, ze smutkiem muszę przyznać, że opis to jedyne, co książka – ostatecznie – miała do zaoferowania.
Nie jestem pewna, od czego powinnam zacząć. Wszystko jest w niej… nijakie. Miałkie. Bez polotu. Postaci? Bez życia. Opisy? Nudne. Rozwiązanie fabuły oraz wątków? Głupie. Humor? Odrażający. Było to ponad pięćset stron nudy. Książka napisana poprawnie, dokładnie (może ciut za dokładnie? Zajmuję się historią sztuki, więc niektóre opisy mnie nie bolały, ale innych czytelników mogły nieźle sfrustrować), ale to wszystko.
Fabuła. Zacznijmy od niej. Pomysł, połączenie historii z fantasy – ciekawe. Wykonanie? Kiepskie. Przede wszystkim połączenie polegało na konflikcie chrześcijaństwa z Abominacją, wprowadzeniem magicznych stworzeń oraz czarów. Historii w tej powieści było tyle, ile bohaterowie nudno perorowali w dialogach. Zgłębiali politykę Konstantynopola, historie powstania pomniejszych mieścin, szczegóły z tamtych czasów, które nijak nie miały wpływu na samą akcję oraz fabułę. Rzucali informacjami jak karabiny maszynowe, a potem inne postaci nawet się do tego nie odnosiły. Ot, przymusowa błyskawiczna edukacja na tematy, które nas nie interesują, kiedy czytamy tego typu książkę. Oczywiście, mamy tych złych. Ale znikają w ostatnim rozdziale. Nawet nie wiemy, czy się magicznie nawrócili na dobrą stronę, czy tak o, po prostu, się znudzili. Same poszukiwania artefaktu kończą się w tak denny sposób, że aż uniosłam uprzejmie zdumiona brew. Naprawdę? Naprawdę całe to pięćset stron po nic? Wyprawa niczego nie zmieniła! Cel, który został postaciom wyznaczony, został im na samiuśkim końcu odebrany!
Postaci. Żadnej nie polubiłam. No, może poza Guido, młodym rycerzem, który jako jedyny zyskał moją sympatię. Było ich mnóstwo, żadna nie została dokładnie zarysowana, w dodatku ten rys polegał wyłącznie na stereotypach. Zabawa stereotypami nie jest prosta – albo wyjdzie zabawnie, albo niesmacznie. Niestety, wyszło niesmacznie. Mamy maga zrzędę, szlachetnych rycerzy pełnych mądrości oraz jednego rycerza, który przeszedł na złą stronę mocy, więc wszystko morduje, maga oddanego złej religii, ale co się z nim stało, Bóg raczy wiedzieć, krasnolud, który by tylko dupczył, ork głupi jak but (który czasami ewoluował w półorka), giermek, którego wątku zupełnie nie rozumiem, jest dla mnie kretyński i niczego nie wnosi do fabuły, głupiutka elfka, która myśli przede wszystkim o fatałaszkach i wszyscy mężczyźni chcą ją zaliczyć. Jeden jedyny Guido przejawiał elementy charakteru. Źli bohaterowie zostali pominięci na sam koniec, bo zaczęli przeszkadzać w fabule. Kiedy postaci ginęły, nie czułam niczego. Wzruszałam ramionami – bo i tak to było napisane, ze wzruszeniem ramion. Zginął? Mózg mu wypłynął, kompani go odkopnęli na bok, bo przeszkadzał. Aha.
Wątki nierozwiązane albo rozwiązane kretyńsko. Błękitna Dama to jedna z większych zagadek logicznych jak dla mnie. Podobnie jak wątek giermka. Ten, kto wytłumaczy mi ostatni występ Svena, głównego złego, dostanie ciastko. Nie mam pojęcia, co się tam stało, po co i dlaczego.
Opisy. Suche, suche, suche, boleśnie dokładne, ale też boleśnie nudne. Szczegółów mnóstwo, aż do frustracji, ale żadnych emocji. Wymienianie. Wymienianie i to wszystko. Jest tak dużo postaci, że żadna się do tego nie ustosunkuje, tak zresztą prowadzona jest narracja. Podano nam fakty, ale przez to, że to tylko suche fakty, niczego nie czujemy podczas czytania. Jak przy śmierci postaci – sam autor wydaje się o to nie dbać, więc jak my możemy się poczuć smutnymi?
Humor leży i kwiczy. Jest obleśny, prymitywny, też nudny. Żarty są rozciągnięte do niewyobrażalnych długości, na kilka stron, przez co coś, co mogło być chwytliwe, robi się ciut żałosne. Zresztą żarty, które dotyczą tylko seksu… ludzie, kto to napisał? Naprawdę humor ogranicza się tylko do żartów o seksie w różnych pozycjach? Od czasu do czasu odnośnie potrzeb fizjologicznych albo chrześcijaństwa. No świetnie. Boki zrywać.
Czy coś mogę jeszcze dodać? Książka mierna. Poprawna, ale mierna, bez pazura, bez tego… czegoś. Wynudziłam się potwornie podczas czytania – miałam nadzieję, że coś mnie wreszcie zaskoczy, ale nie. Nic. Koniec był tak… pusty, głupi, bezsensowny, że… nie wiem. Już dawno mnie tak nie zatkało. Tyle stron narracji, żeby odkryć, że to wszystko było na nic! Naprawdę, to… zabrakło mi słów.
Zawiodłam się. Naprawdę. Tyle obietnic, żadne się nie spełniły. Trudno. Mam nadzieję, że następnym razem trafię na coś dobrego.

Książkę kupiłam dawno, zwabiona opisem na okładce. Obiecywano nam tam niesamowitą przygodę z prawdziwym humorem, różnorodność zapowiadanych postaci także przyciągała uwagę, sprawiała, że ciekawość rosła. Cóż, ze smutkiem muszę przyznać, że opis to jedyne, co książka – ostatecznie – miała do zaoferowania.
Nie jestem pewna, od czego powinnam zacząć. Wszystko jest w niej…...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książkę „Taniec nad przepaścią” dostałam w swe ręce tak dawno temu, że nawet nie pamiętam, w jakich okolicznościach ją zdobyłam. Pamiętam jednak, że za pierwszym razem nie zdołałam przez nią przebrnąć – nie jestem pewna, z jakiego dokładnie powodu, ale potrafiłabym aktualnie wskazać jeden czy dwa, które wydają się prawdopodobne. Swoją drogą to dość stara pozycja – jeśli chodzi o odstęp czasowy wydawania – a drugiej części nadal się nie doczekaliśmy.
Powieść opowiada historię dziewczyny imieniem Ewelina, która, wychowywana na krańcu świata na zapomnianym przez ląd archipelagu, rodzi się z niezwykłą mocą napiętnowaną przez przepowiednię. Jej zwykłe, ale przepełnione nienawiścią bliźnich życie dobiega końca, gdy staje na skraju śmierci po uratowaniu niewdzięcznych wyspiarzy. Na wezwanie o pomoc odpowiada tajemniczy mag podający się za jej rodzinę – ratuje Ewelinę, po czym zabiera ze sobą, zmuszając do porzucenia spokojnego Lazura. Rozpoczyna się okrutna, pełna kłamstw podróż dziewczyny do dorosłości.
Muszę przyznać, że mam mieszane uczucia. Po pierwsze – książka nie jest zła. Po drugie – chętnie przeczytałabym kontynuację. Po trzecie – są postaci, które intrygują. Po czwarte – lekko się czytało, pochłonęłam ją w trzy dni na wyjeździe. Po piąte – istnieją zgrzyty. I to takie, co to nie umiem ich do końca wyjaśnić, sklasyfikować.
Styl autorki jest przyjemny. Lekki, jak już wspomniałam, strony prawie same się przewracają, brnie się przez narrację i nie czuje się jej ciężaru. Momentami opisy są malownicze – zwłaszcza te przyrody – kiedy indziej bardziej monotonne, kiedy streszczony zostaje dłuższy etap życia bohaterki. W pięciuset kilku stronach zmieszczono spory fragment jej egzystencji – od chwil sprzed jej poczęcia aż po dorosłość, ukończenie specjalnej Akademii. Niekiedy lata zostawały opisane w dwóch albo trzech akapitach, aby dało się przejść do istotnych wydarzeń. Czy to sprytny zabieg? Trudno orzec, ale na pewno nie zgrzytał w zębach.
Skoro już przy opisach jesteśmy, z pełnym zdumieniem stwierdzam, że niczego nie wiem o tamtejszym świecie. To chyba jeden z największych mankamentów – opisy są, ale nie tego, czego byśmy chcieli. W ciągu powieści odwiedzamy jedno miasto (stolicę!), ale nawet nie dowiadujemy się, jak ona wygląda, bo bohaterka nie mogła jej pozwiedzać. Z jednej strony mamy szansę wyobrazić sobie przestrzenie, jednak dzięki słowom-kluczom. Przyroda nie cierpi na tak macosze traktowanie. A wreszcie – poza prawami rządzącymi sprawami Bogów, o samym Imperium nie mamy nawet zielonego pojęcia. Wygląda to na dość cywilizowane miejsce, by potem przekonać się, że ciemnota właściwie średniowieczna, gdzie w wioskach regularnie chłopy chodzą grupami, żeby sobie gwałcić co ładniejsze kobiety, a żony poklepują ich za to po plecach. Muszę przyznać, że pod tym względem byłam mocno skołowana – to w jakich dokładnie realiach żyjemy? Jaka jest mentalność tych ludzi, skąd aż taka różnica między miastami oraz wioskami, skoro miasta prezentują się cokolwiek… mało barbarzyńsko? Jaka była przeszłość tego świata, Imperium, cóż to za mityczni wrogowie władzy, o których czasami się rzuca, ale niewiele mówi? A Zakazane Wyspy, które przemknęły przez narrację może trzykrotnie, a tak naprawdę są niezwykle ważne, wnioskując z tego, jak kończy się powieść?
Oto i pierwszy zgrzyt. Nie przeszkadzało to w przyjemnym czytaniu, ale gdy się zaczyna człowiek zastanawiać, ogarnia go niedosyt i lekka irytacja.
Wreszcie przechodzimy do tematu, który nękał mnie najbardziej. Bohaterowie. Otóż wiele postaci jest dość konsekwentnie, ciekawie skonstruowanych. Zdecydowanie na pochwałę zasługuje Damian, Imperator, którego przewrotność, przebiegłość oraz podłość sprawiały, że książka była warta poświęcenia jej tych kilku godzin. Muszę przyznać, że to chyba moja ulubiona postać z tej całej, cokolwiek niewielkiej, zgrai. Zaraz potem plasuje się Ronnie, stryj głównej bohaterki – aczkolwiek spotykamy się z niekonsekwencją na samym początku. Ronnie, który przybył na Lazur, nie jest Ronniem z reszty powieści. I nie zostało to też w żaden sposób wyjaśnione. Później jego wszelkie tchórzostwa oraz zasłanianie się rodem są jak najbardziej usprawiedliwione postępowaniem, tak samo jak charakter. Ale Lazur? Nie wiem, co się rodziło w głowie autorki.
Tyle że największym minusem całej tej historii jest główna bohaterka – Ewelina. Nie umiem tego określić, prawdę mówiąc, bo jedynym, co nasuwa mi się pierwsze, to określenie jej nijaką. Była żadna, bo była wszystkim, a niczym. Tak bezpłciowej postaci dawno już nie spotkałam – niby miała jakieś zrywy charakteru, niby coś się działo, ale była tak sztuczna, tak nudna, że mnie nie obchodziła wcale, chociaż nawet nie irytowała. Po prostu traktowałam ją jak zło konieczne do poznania knowań Damiana, które najbardziej mnie interesowały. Musiałyśmy współpracować podczas czytania, bo nie mogłam się jej, niestety, pozbyć.
Najgorsza była na samym początku powieści, bezsprzecznie. Czytając o niej jako o wspaniałej, potężnej, wyklętej, osamotnionej dziesięciolatce, która wszystkich we wszystkim przerastała, zrodził się we mnie niepokój, a coś w środku zadrżało ze strachu. „Mary Sue!”, zakrzyknęła intuicja. Chyba z tego powodu przerwałam kiedyś lekturę, zaraz po jej spektakularnym zwycięstwie w pojedynku, którego nie powinna była wygrać. Teraz, gdy mam na koncie o wiele więcej książek – oraz kiepskich opowiadań z Internetu – nie bolało aż tak przy czytaniu. Tylko krzywiłam z irytacją usta. Na szczęście potem Ewelina zostaje z tej całej wspaniałości brutalnie odarta, pozostaje taką nijaką skorupą, która raz próbuje być porywcza, raz bezczelna, kiedy indziej złośliwa, ale to wszystko robi bez ikry. Ani mnie nie denerwowała, ani nie śmieszyła, nawet jej nie współczułam. Za to postaci poboczne czy epizodyczne były mi zdecydowanie bliższe.
Uczciwie przyznam, jak tak teraz się zastanawiam, etap Lazura był najgorszą częścią historii. Niespójny, sztuczny, z naleciałościami idealizacji głównej bohaterki, z niewyjaśnionymi wątkami (epizod z opętaniem przez Młodszą Boginię pozostaje dla mnie zagadką), a przede wszystkim – aż karykaturalna niechęć ojca do córki. Coś takiego moim zdaniem jest niemalże niemożliwe przy zestawieniu z obrazem, jaki kreślono Eldryżowi na samym początku narracji.
Zatem dochodzimy do konkluzji – cały potencjał historii zabiła urocza Ewelina. Ten brak tła da się jeszcze ścierpieć, chociaż zdecydowanie jest nieprzyjemną zadrą, która zaczyna uwierać. Zwłaszcza po skończeniu historii. Gdyby nie bezpłciowa główna bohaterka, książka byłaby naprawdę dobra. Wciągająca już jest, ale brakowało w tym ikry, której nie zapewniła nam Ewelina.
Mimo wszystko skłonna jestem to polecić. Może to tylko mnie bohaterka odrzuciła. Może ktoś inny Ewelinę pokocha – a wtedy powieść z całkiem przyzwoicie skonstruowaną intrygą wypadnie o niebo lepiej. Dlatego podtrzymuję, to dobra historia. Dla mnie ciut zmarnowana, ale zalety pozostają zaletami.

Książkę „Taniec nad przepaścią” dostałam w swe ręce tak dawno temu, że nawet nie pamiętam, w jakich okolicznościach ją zdobyłam. Pamiętam jednak, że za pierwszym razem nie zdołałam przez nią przebrnąć – nie jestem pewna, z jakiego dokładnie powodu, ale potrafiłabym aktualnie wskazać jeden czy dwa, które wydają się prawdopodobne. Swoją drogą to dość stara pozycja – jeśli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Z powodu zwykłej niewiedzy popełniłam pewien zatrważający błąd – najpierw obejrzałam film, potem dowiedziałam się o istnieniu książki. Z drugiej strony było to moje szczęście w nieszczęściu; gdyby nie ten film, nie zainteresowałabym się książką. Cała tajemnica sukcesu zawiera się w tym, że ekranizacja była – cóż, nawet nie tylko w moim odczuciu – straszna. Oglądałam ją kilkukrotnie, za każdym razem z mocno wysilonym mózgiem, ale zupełnie nie widziałam sensu w tych scenach, nie widziałam powiązań, szukałam tego wspólnego mianownika, jednak nic. Kiedy usłyszałam o książce, pomyślałam jedno – albo jest świetna i wszystko z niej zrozumiem, albo jest równie zła co film
Na szczęście ocena końcowa zbliżona jest dla mnie do tej pierwszej hipotezy.
David Mitchell wykreował bardzo dobrą, spójną, a przede wszystkim – ciekawą historię. Dokonał wyjątkowo przyjemnej w odbiorze fuzji gatunków, tworząc powieść, która, na tle innych pozycji dzisiejszej literatury, właściwie może uchodzić za ambitną. Smutne jest jedynie to, że nie ma w tym nie wiadomo jakiej innowacji – a jednak, aktualnie powstaje tyle barachła, że Atlas Chmur wydaje się naprawdę oryginalny oraz innowacyjny.
Historia toczy się przez całe stulecia, opowiadana natomiast jest przez kilku narratorów. Mamy zatem: pamiętnik, powieść epistolarną, wywiad, wspomnienia. Dzieje się to od czasów zamierzchłych, przez współczesne, po daleką przyszłość. A wreszcie – dostajemy powieść historyczną, obyczajową, kryminalną, komedię, science fiction oraz coś na pograniczu fantasy. Dla każdego coś dobrego!
Niewątpliwie zdumiewa plastyczność i elastyczność narracji Mitchella. Każdy bohater wypowiada się we własny indywidualny sposób, metoda opowieści ulega zmianom, nawet zapis różni się w zależności od tego, w jakich czasach historia akurat się toczy. Elementem wspólnym, jaki udało mi się wyodrębnić, jest ironia – przewija się na kartach powieści w każdej epoce, cechując mniej lub bardziej jej narratorów. Ironia cokolwiek bardzo przyjemna w odbiorze, inteligentna, zmuszająca do myślenia, czyli idealnie w moim typie.
Cóż można powiedzieć o fabule oraz bohaterach, nie zdradzając tym samym ciągłości wydarzeń oraz zagadek, które zostały ukryte – niezbyt zmyślnie, ale zaspokajająco – w tekście? Trudno jest się poruszać po obszarze w tak subtelny, ale ciasny sposób splecionym ze sobą.
Adam Ewing – prawnik, który wraca ze swojej podróży na pokładzie „Wieszczki”, a zaprzyjaźniony doktor pomaga mu zwalczyć chorobę, na którą w tropikach zapadł. Poznajemy jego dziennik, gdzie zapisuje swoje przemyślenia oraz relacjonuje etapy przeprawy.
Robert Fobischer – wydziedziczony kompozytor borykający się ze sporymi problemami finansowymi, a przy tym niezwykle inteligentny oraz sprytny młodzieniec. Trafia do pracy do niepełnosprawnego muzyka, który potrzebuje sekretarza. Ze swoich przygód zwierza się w listach do bardzo bliskiego przyjaciela.
Luisa Rey – reporterka pracująca w gazecie niskich lotów, poszukująca swojego życiowego tematu, marząca o karierze bardzo dobrego dziennikarza, jakim był jej ojciec. Przypadkiem wpada na trop wielkiej afery, która może kosztować ją nawet życie. Wszystko zostało spisane w formie zwykłej powieści, w narracji pierwszoosobowej, ale w czasie teraźniejszym.
Timothy Cavendish – wydawca, który paskudnym zrządzeniem losu dorabia się olbrzymich kłopotów wraz z olbrzymim sukcesem. W ucieczce przed problemami trafia do swojego własnego koszmaru zwanym „starość”. Nie zamierza jednak się zbyt łatwo poddać! Opowieść snuje z myślą o przyszłym reżyserze, który kiedyś ma to zekranizować.
Sonmi~451 – usługująca z restauracji przyszłości, stworzona jako wieczna niewolnica, ale z powodu politycznych zadrażnień podniesiona, czyli o rozwiniętej inteligencji. Podczas przesłuchania przed egzekucją relacjonuje swoje życie Archiwiście.
Zachariasz – mieszkaniec odległej przyszłości, którego świat stał się barbarzyński, a jednymi z niewielu ostoi cywilizacji są jego ukochane Doliny. Prześladuje go jednak niesamowity pech, natomiast odpowiedzialność za popełnione czyny sprawia, że waha się pomiędzy dobrem oraz złem.
Każda historia jest zupełnie osobna, jednocześnie łącząc się z poprzednimi. Postaci dostrzegają własne echa poprzez setki lat, chociaż nie do końca zdają sobie z tego sprawę. Co więcej, łączy ich nie tylko duchowa, ale także myślowa jedność. Uważny czytelnik z pewnością natychmiast wychwyci subtelności narracji.
Trudno powiedzieć cokolwiek więcej o sześciu powieściach w jednej. Nie odczuwałam niedosytu ani przez chwilę, jedne postaci były mi bardziej obojętne, inne mniej – bardzo polubiłam Cavendisha, ale także Lusia czy Robert wydali mi się bliżsi. Ich cechy wspólne są jak najbardziej do wytłumaczenia, jednak w jaki sposób, tego zdradzić nie mogę.
Uważam, że to dobra pozycja. Czyta się przyjemnie, dość szybko, zwłaszcza jak przywyknie się do archaizacji języka z dzienników Adama. Dodatkowe brawa należą się dla tłumacza, zwłaszcza w kwestii fragmentu Zachariasza – jestem pełna podziwu spójności, jaką wprowadził w tak trudny do tłumaczenia tekst.
Ostatecznie powieść daje trochę do myślenia. Człowiek po zamknięciu jej popada na przynajmniej kilka chwil zadumy, drobnej refleksji, a tego nam brak w dzisiejszych czasach. By zachęcić do lektury, która zdecydowanie stratą czasu nie będzie, pozostaje mi życzyć:
Oby każdy z nas kiedyś odnalazł swój atlas chmur.

Z powodu zwykłej niewiedzy popełniłam pewien zatrważający błąd – najpierw obejrzałam film, potem dowiedziałam się o istnieniu książki. Z drugiej strony było to moje szczęście w nieszczęściu; gdyby nie ten film, nie zainteresowałabym się książką. Cała tajemnica sukcesu zawiera się w tym, że ekranizacja była – cóż, nawet nie tylko w moim odczuciu – straszna. Oglądałam ją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie mam pojęcia, czego się spodziewałam, pokładając nadzieje w książce z wydawnictwa Novae Res. Okładka była przyzwoita, opis wydawał się ciekawy, pomyślałam, że nie wydają tylko chłamu. Co więcej – chciałam w to wierzyć. Jednak już pierwsze strony lektury rozwiały moje wszelkie wątpliwości. Wyrzuciłam pieniądze w błoto i zszargałam swoje nerwy.
Najbardziej frustrujące jest to, że historia ma potencjał. Cholera, pomysł był całkiem ciekawy! Ciut wtórny, ale tego nie da się uniknąć w tych czasach. Tymczasem realizacja legła na ziemię, zakwiliła żałośnie i skonała w męczarniach razem z moją inteligencją. Powiedziałabym nawet, że czuję się tą książką obrażona.
Zacznijmy może od kwestii stylu. Całość przypomina scenariusz gry komputerowej. Sucha narracja, brak emocji, brak akcji, niezgrabne opisy, wszystko przypomina zwykłe suche wymienianie faktów. Nie czujemy tego, co się dzieje, ani grozy, ani rozpaczy, ani bólu. Zdania oscylują przy „upadł i umarł, czując żal”. No, cholernie się wzruszyłam.
Bohaterowie są płascy, papierowi, identyczni. Wysławiają się w ten sam sposób, kieruje nimi to samo – czyli nie wiadomo co – są mniej niż marionetkami. Przed chwilą zamknęłam książkę, ale nie jestem w stanie przypomnieć sobie nawet kilku imion postaci. Ginęły co i rusz, działy im się straszne rzeczy, a ja tylko wzdychałam z frustracją i sprawdzałam, ile jeszcze do końca tej męki.
Opisy, zwłaszcza architektoniczne, tragiczne. Nie wiem, co się tam działo, a studiuję historię sztuki i nawet fachowe pojęcia nie są mi obce. Jednak wygibasy, jakie uprawiał narrator, były nie do strawienia. Wychodziły z tego najróżniejsze straszne kwiatki, które wymienię, kiedy przejdę do swoich notatek robionych w trakcie lektury. Lepiej prezentowały się opisy przyrody, ale zabudowę miejską narrator powinien przemyśleć raz jeszcze, bo wiele kwestii nie ma sensu.
Wątki zostały poprowadzone w wielu przypadkach zupełnie bez przemyślenia. Mam nieodparte wrażenie, że książka była napisana bez planu wydarzeń, na zasadzie „mam genialny pomysł, wprowadzę go w życie!”, a pal licho to, co zostało napisane wcześniej, prawda? Przez to moja inteligencja wielokrotnie została obrażona. Oraz względna inteligencja postaci. Chyba moim ulubieńcem jest wątek księżniczki Mei – miłość deus ex machina, a rozwiązanie jej zniknięcia tak frustrujące, że aż jestem pewna, że tak to wyglądało tylko po to, żeby bohater mógł ją zerżnąć. W dodatku jej prawdziwe pochodzenie – serio, autorze? Serio? Czy ten oklepany motyw naprawdę wydawał się tak genialny, żeby go do tego bajzlu wcisnąć?
Świat wydaje się w miarę uporządkowany, ale tylko w głowie autora. Kiedy to czytamy, zostajemy zarzuceni imionami oraz nazwami, które nic dla nas nie znaczą, a które mają teoretycznie wyjaśnić wszystkie tajemnice. Nieodpowiednie, niezdarne przedstawienie rzeczywistości tamtego świata sprawia, że nic nie jest opowiedziane na tyle dobrze, żebyśmy to kojarzyli za cztery strony. Zwłaszcza w rozdziale z wielką naradą tylko wzruszałam ramionami.
Co więcej, na koniec tego świata z innego krańca można przejść w ciągu kilku godzin pieszo. To musi być świat wielkości mojego miasta.
Fascynuje mnie jeszcze jedna rzecz. Jak autor chciał wszystko dobrze opisać, skoro cztery (!) księgi zmieścił na dwustu stronach? To dla mnie niepojęte.
Ach. Opisy walki tak niezgrabne, suche oraz pozbawione emocji, że naprawdę przy nich ziewałam. W dodatku postaci robią więcej fikołków, niż faktycznie walczą, więc ktoś zaznajomiony z realiami walki bronią białą będzie z pewnością zdegustowany. Swoją drogą, motyw wojny wyskoczył zza krzaka nie wiadomo kiedy i nie wiadomo po co – zupełnie nie ogarnęłam, że zaczęła się wojna, dopóki nagle nie znalazłam się, znikąd, w środku bitwy w jednym z rozdziałów. Brawa za umiejętne budowanie atmosfery, autorze. Tak, to była ironia.
Teraz przejdę do wypisywania tego, co zanotowałam w czasie lektury. Ostrzegam, że może to zawierać SPOILERY, dlatego jeśli ktoś chce to jeszcze przeczytać, powinien przejść od razu do podsumowania mojego utyskiwania, omijając ten fragment.
1. Łucznicy wiosłują na wodzi. Na pewno w czasie ataku zdołają przygotować łuki, nie wyrzucając wioseł. I w ogóle jaki to świetny plan. Po co komu niewolnicy, skoro można użyć szkolonych wojowników, oh wait…
2. „Musiał polubić i lubił” – jeden z przykładów, kiedy zdanie kwiczy z powodu brutalnie zamordowanego stylu. Do tej pory nie wiem, co narrator próbował mi przekazać.
3. Bardzo dużo opisów nieistotnych szczegółów, ale gdy pojawia się coś, co nas trochę interesuje, zostaje skwitowane jednym zdaniem. Albo słowem.
4. Mnóstwo, mnóstwo, mnóstwo pleonazmów. Bo to takie hipsterskie, cofać się do tyłu.
5. Bohaterowie znaleźli się w państwie Bractwa, ale boją się, że w państwie Bractwa zdradzą istnienie Bractwa. Nie mam pytań.
6. Końcówka pobytu w karczmie – czemu nikt nie mógł zasnąć? Wojownik wziął sobie do wyra córkę karczmarza i tak intensywnie ćwiczył, że aż inni nie mogli spać? Co tam się stało?!
7. Godło nabite na tarczę. Ktoś nie powtórzył lekcji z metalurgii. Podpowiem – zwykle takie ozdoby są wybijane.
8. Brama z holem. Nie mam pytań, naprawdę.
9. Na dziedzińcu zamku zostało zmieszczone całe miasto. Średniowieczni oraz renesansowi architekci przewrócili się zbiorowo w grobach.
10. Właściwie to w obrębie murów warowni (! Co zwyczajnie oznacza, że ta budowla służyła przede wszystkim strzeżeniu bezpieczeństwa miast za jej posterunkiem) znajduje się cała metropolia. Brakuje tylko multipleksu.
11. Brama ze złota. Jaaaasne. Znowu odsyłam do podstawowych informacji z zakresu historii sztuki.
12. A teraz moja ulubiona wisienka na torcie. Mamy warownię, a w tej warowni jeszcze zamek. No, padam do nóżek, cholera, zamkocepcja.
13. Brama zasypana włazami. Czy tylko ja widzę bramę wychylającą się zza wielu wieczek od kanalizacji?
14. Bogato odziane służki. Ciekawe, czy w realiach pseudo-średniowiecznych mają też związki zawodowe i dodatek do niechcianych ciąży ze szlachcicami.
15. Tron wyrzeźbiony ze złota. Konia z rzędem temu, kto pokaże mi artystę rzeźbiącego w złocie, a nie odlewającego ze złota. Wtedy szczerze się pokajam.
16. Nagle pojawiają się landy. SJP podaje same interesujące znaczenia tego obcojęzycznego słowa w polskich realiach.
17. Królowi wjeżdża się na chatę, mówiąc „siema, królu”. Walić zasady i etykietę, nie? Są w końcu ziomami z jednego podwórka! Oh wait…
18. Królowa widzi, że wojownik przyniósł dziecko. Nie wie jeszcze, o co chodzi, ale jej reakcja wygląda mniej więcej – omg, daj, będzie moje, ja chcę, ja chcę, wychowam jak swoje!
19. „jest już w sile wieku” – a kontekst w książce informuje, że oznacza to, iż stary dziad z niego i niczego już nie dokona.
20. Mury wokół tylko jednej wieży. Wieża chyba też ze złota w takim razie.
21. Bohaterowie pukają do bramy miasta. I’m done.
22. Rozmowa trwała kilka godzin – czyli pół stronu tekstu.
23. Ciało ludzkie sobie stoi, ale nie jest niczym zabezpieczone, jednak nie gnije. Magia, ni chybi.
24. Zbity piach, autorze, nazywa się klepiskiem.
25. Oręż z kruszców. Pozdrawiam. To sobie powalczą.
26. Kto normalny robi salto, żeby tylko zdjąć płaszcz?!
27. Nagle, znienacka, bohatera nazywamy po nazwisku.
28. Lina z hakiem w rękawie, w dodatku strzelają nią jak Spider-Man. Ciekawe, jak wielki był ten rękaw…
29. Gramatyka nie żyje i umarła.
30. Niezwykle dużo wielkich liter. Nie dało się tego zrobić jakoś bardziej wiarygodnie?
31. Nagle, w środku historii, pół rozdziału zajmuje regulamin zapisany w punktach.
32. Postrzępiony miecz? To z czego on jest, materiału?
33. Kiedy ludzie mają przetłuszczone włosy, z natury są źli. Nie wiedzieliście?
34. Rozcinanie mieczem lecących strzał. Kto bogatemu zabroni.
35. Rozpuszczona zostaje zasłona dymna, ale nie ma fizycznego wroga, w sensie człowieka – tylko maszyna. Serio bohater liczy, że dym powstrzyma mechanizm od działania?
36. Przypływ adrenaliny sprawił, że skończył się tunel. Zgrabna narracja jest zgrabna.
37. W środku jaskini drzewa. Nie żeby drzewa potrzebowały światła do życia – a jeśli było z tymi inaczej, ani słowa w narracji.
38. Opkowa narkolepsja – bohater albo zasypia, nie dając faka niczemu, albo mdleje.
39. Zamek podobno był oblężony, ale stwierdzić to można tylko po jednym facecie, który leży ranny w trawie. Poza tym wszystko normalnie.
40. Jak nie wzbudzać podejrzeń, lekcja pierwsza – nałóż kaptur na głowę i idź w tłum. Zero podejrzeń na bank.
41. Nikt nie dziwi się na gadającego nietoperza. Nie żeby on, zresztą, mógł rozmawiać tylko z członkami Bractwa. Autor zapomina o tym na kilka rozdziałów, a co tam.
42. Zabili bohaterowi krewnego? Meh, specjalnie go to nie obeszło. Poza tym, że mógł się pojawić motyw zemsty.
43. Z każdej rany krew tryska – ktoś opuścił kilka lekcji biologii.
44. Kwiaty są jadowite. Nie trujące, ale jadowite.
45. „Nie było im dane zejść dobrowolnie, gdyż coś ich oszołomiło i obudziło dopiero w więzieniu” – tuszę, że ten fragment broni się sam.
46. Tarcza musi być pusta w środku, skoro unosi bohatera na wodzie.
47. Wchodzą do strzeżonych miejsc, ale nie ma tam żadnych strażników ani zabezpieczeń. Bo jeszcze by się bohaterom nie udało!
48. Ktoś potrzebuje słownik synonimów na urodziny.
49. Pytania są kończone kropkami.
50. Strażnicy są głupi i bezradni, bo inaczej bohater by sobie nie poradził. Walki mają charakter turowy, jak w Heroesie III.
51. Bohater zresztą nie lepszy. Wszczął wojnę dla kaprysu, aha.
52. Poza tym to ewidentne Mary Sue – wszystkie wspaniałości dla niego. Co z tego, że sensu mu poskąpiono.
53. Po mozaikach nie da się wspinać! To płytki gładkiego kamienia, a nie relief, do diaska!
54. Bitwa deus ex machina.
55. Miasto jest łupione, ale życie w nim toczy się spokojnie.
56. RZĄDZA ZEMSTY. Umarłam.
57. Mozolna krzątanina = walka. Autor sam mnie wyręczył w oddawaniu porywających opisów bitew.
58. Nietoperz, który nurkuje.
59. Księżniczka koniecznie chciała zostać prostytutką, nie bacząc, że wywołuje tym wojnę, ale kto by się tym przejmował, skoro bohater może ją przelecieć.
To koniec moich notatek. Starałam się je, w miarę możliwości, cenzurować, ale frustracja brała górę. Przejdę teraz do podsumowania.

Potencjał zabity. Kiepski styl, kiepskie postaci, wtórna historia napisana tragicznym językiem. Nic nie ma sensu, a najgorsze jest to, że czytelnika to nawet nie obchodzi. Nic go w tej książce nie obchodzi. Nawet plot twisty deus ex machina. Na wszystko reakcja jest jedna: ile jeszcze stron?

Nie mam pojęcia, czego się spodziewałam, pokładając nadzieje w książce z wydawnictwa Novae Res. Okładka była przyzwoita, opis wydawał się ciekawy, pomyślałam, że nie wydają tylko chłamu. Co więcej – chciałam w to wierzyć. Jednak już pierwsze strony lektury rozwiały moje wszelkie wątpliwości. Wyrzuciłam pieniądze w błoto i zszargałam swoje nerwy.
Najbardziej frustrujące jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kolejna lektura, która w zachwycający sposób przełamała utarty schemat - do czytania w szkole? Nudne.
Muszę przyznać, że jestem zszokowana; jak Żeromski to zrobił, że przez "Ludzi bezdomnych" nie potrafiłam przebrnąć i utknęłam na pierwszym rozdziale, a "Przedwiośnie" połknęłam jak nawiedzona? Chyba przede wszystkim chodzi tu o styl oraz sposób narracji. Tym razem zetknęłam się z ironiczną lekkością, dowcipem jak w opisach, tak i w dialogach - których znowu w "Szklanych domach" oraz "Wietrze ze wschodu" nie ma tak dużo, ale i tak się strona po stronie pożerało wszystko - ponadto intrygi w "Nawłoci" po prostu zwalały z nóg. Może nie były zbyt wyszukane, ale prawdziwe i jakby... podłe? Tak, to chyba dobre słowo. A taki spokojny dworek to był!
Cezary to postać, którą z jednej strony się lubi, z drugiej natomiast irytuje i zniechęca swoim uporem w trzymaniu się zgubnych idei. Oraz jego działania wzbudzają kontrowersje; czasami myślałam, że skończę, nie lubiąc go, ale ostatecznie przywiązałam się do chłopaka i szczerze mu współczułam.
Końcówka jest dezorientująca i zostawiająca czytelnika z bijącym szybko w nerwach sercem. Otwarta możliwość interpretacji sprawia, że drżę o los biednego Cezarego, choć doskonale wiem, jak w takich okolicznościach mógł skończyć. Ale istnieje nadzieja.
Ponadto dla tego zdania - "Jak drzwi drzwiami, klamka klamką, a zawiasy zawiasami, nikt jeszcze nie potraktował ich z taką gwałtownością" - naprawdę warto po to sięgnąć.

Kolejna lektura, która w zachwycający sposób przełamała utarty schemat - do czytania w szkole? Nudne.
Muszę przyznać, że jestem zszokowana; jak Żeromski to zrobił, że przez "Ludzi bezdomnych" nie potrafiłam przebrnąć i utknęłam na pierwszym rozdziale, a "Przedwiośnie" połknęłam jak nawiedzona? Chyba przede wszystkim chodzi tu o styl oraz sposób narracji. Tym razem zetknęłam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po tak długiej przerwie od przeczytania a napisania opinii muszę stwierdzić, że nie potrafię zrobić tego dokładnie oraz uczciwie. Nie zmienia to jednak faktu, że nadal tkwi we mnie zauroczenie całą historią, postaciami oraz wątkami, jak i naturalistycznymi elementami narracji. Zwroty akcji i modlenie się, by wreszcie coś się tym biednym bohaterom udało, na zawsze zapiszą się w mojej pamięci.
I wreszcie książka kończy się tak, jak to sobie umyśliłam! Może z niewielkimi odstępstwami od tejże wizji, ale i tak jestem usatysfakcjonowana. Biedni byli ci bohaterowie, biedni.
Nieprofesjonalnie stwierdzę, że Kylara kocham oraz wielbię.

Po tak długiej przerwie od przeczytania a napisania opinii muszę stwierdzić, że nie potrafię zrobić tego dokładnie oraz uczciwie. Nie zmienia to jednak faktu, że nadal tkwi we mnie zauroczenie całą historią, postaciami oraz wątkami, jak i naturalistycznymi elementami narracji. Zwroty akcji i modlenie się, by wreszcie coś się tym biednym bohaterom udało, na zawsze zapiszą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kolejny tom mnie nie zawiódł, jak podejrzewałam. Ale doprowadził do wielokrotnych palpitacji serca.
Czytanie książki - pomijając ponowną przerwę wymuszoną przez szkołę - polegało na pochłanianiu rozdziałów, po czym strzelaniu ciężkiego focha na autora i powstrzymaniu się od rzucenia pozycją o ścianę. Kończyło się na nieczułym odłożeniu na blat, potem następowało przemyślenie sytuacji i nerwowe sięgniecie z powrotem po lekturę, bo CO BĘDZIE DALEJ? Nerwy, jakich się najadłam w czasie czytania, to moje, naprawdę.
Pierwszy tom w obliczu drugiego wydaje się naprawdę łagodny i przyjemny. Naturalizm wprost wylewa się z kartek i to w dość brutalnym, bardzo dosadnym przedstawieniu, zwłaszcza jeśli chodzi o sceny przemocy. Jeśli ktoś tego nie lubi - a niektóre fragmenty bywają naprawdę konkretne - to odradzam. Nawet mnie ze dwa razy ścisnęło się gardło, choć uważam się za fankę tego typu dosadnego przedstawiania w fantastyce. Komu robienie z historii baśni pełnych cudów i miłych widoków się znudziło, nie powinien się zawieść.
Sądziłam, że to w pierwszym tomie zwrot akcji goni zwrot akcji, ale się pomyliłam. No, może nie tyle zwroty akcji, co... bohaterowie to mieli zdrowo przerąbane, aż się boję brać za ostatnią część. Już myślałam, że coś im się uda, a tu nie, figa z makiem. To właśnie sprawiało, że chciałam autora udusić, jednocześnie nie mogąc oderwać się od treści. Wszystko nabiera rumieńców i aż się boję myśleć, co czeka mnie dalej. I jednocześnie nie mogę się doczekać.
Moja opinia co do postaci oraz świata nie zmieniła się - teraz po prostu lepiej się we wszystkim orientuję, ale nadal zaskakuję samą siebie tym, że choć kogoś na początku nie lubiłam, to niespodziewanie obdarzam go miłością, bo zrobił coś, co ujęło mnie za serce.
Jak to potocznie z przyjaciółką mówię - dram to jest w tej książce dużo, a zapowiada się jeszcze więcej. Nieco wymagająca lektura - niestety, myśleć trzeba - ale z pewnością warta przeczytania.
A pozwalając sobie na kilka sekund czysto fanowskiej miłości: Kylar

Kolejny tom mnie nie zawiódł, jak podejrzewałam. Ale doprowadził do wielokrotnych palpitacji serca.
Czytanie książki - pomijając ponowną przerwę wymuszoną przez szkołę - polegało na pochłanianiu rozdziałów, po czym strzelaniu ciężkiego focha na autora i powstrzymaniu się od rzucenia pozycją o ścianę. Kończyło się na nieczułym odłożeniu na blat, potem następowało...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Sięgnęłam po książkę poprzez namowy znajomych oraz fakt, że niezwykle lubię skrytobójców, morderców, a przy połączeniu magicznym - miód i cud. Nie byłam pewna, po co sięgam, ale przyjrzawszy się książce tak, jak zawsze to czynię przed kupnem, postanowiłam zaryzykować.
Nie żałuję.
Historia wielokrotnie zapierała mi dech w piersiach, tajemnice natomiast rozwiązywały się w zupełnie zaskakujący, wprost szokujący sposób. Unosiłam wysoko brwi, mrugałam, a potem pochylałam się z jeszcze większym entuzjazmem, połykając tekst jak szalona. Dech w piersi zapierał mi szczegółowo stworzony świat, większość bohaterów pokochałam i się do nich przywiązałam. Nie są to jednak postaci jednoznaczne - trudno było się do niektórych przekonać, innych zaczynałam lubić po niespodziewanym zwrocie akcji.
Momentami się gubiłam. Świat jest złożony i podawany dość... brutalnie, jeśli można to tak ująć. Winą za brak orientacji mogłabym też obarczyć długą przerwę w czytaniu, ale nie usprawiedliwia mnie to tak do końca. Kilku bohaterów także przewijało się mi przed oczami i nie całkiem ich kojarzyłam, jednak potrafiłam się w nich wczuć. To chyba naprawdę przez tę przerwę.
Pozycja godna polecenia, wciągająca i niezwykła, nie brakowało w niej dosłownie niczego - ani przesadnie ugrzeczniona, ani wulgarna i odrażająca, z odrobiną humoru, romansu, grozy oraz... walki. Dużo walki. I bardzo dobrze!
Oby tak dalej.

Sięgnęłam po książkę poprzez namowy znajomych oraz fakt, że niezwykle lubię skrytobójców, morderców, a przy połączeniu magicznym - miód i cud. Nie byłam pewna, po co sięgam, ale przyjrzawszy się książce tak, jak zawsze to czynię przed kupnem, postanowiłam zaryzykować.
Nie żałuję.
Historia wielokrotnie zapierała mi dech w piersiach, tajemnice natomiast rozwiązywały się w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Co tu dużo rzec - pani Olga Gromyko jest moją osobistą mistrzynią narracji pierwszoosobowej, a tym razem raczyła położyć na kolana także trzecioosobową. Muszę przyznać, że ta część stała się poważną konkurentką dla pierwszej, którą darzyłam nie tyle miłością, co dużym, sentymentalnym uczuciem.
Humor sprawiał, że wielokrotnie śmiałam się w głos, tajemnice zmuszały mój wyczerpany umysł do pracy na wysokich obrotach, chwile grozy natomiast skłaniały do połykania następnych zdań w tempie błyskawicznym. Nie brakowało zaskakujących zwrotów akcji oraz nieprzewidzianych wypadków, nie nudziłam się ani przez chwilę podczas lektury. Postaci tak barwne i cudowne, jak w poprzednich częściach, mnie udało się do nich tylko bardziej przywiązać. Wprost nie da się ich nie kochać.
Co tu dużo mówić - warto, warto, warto, po stokroć warto! Kocham, wielbię i czczę. Jednak ostatni rozdział zasługuje na złotą ramkę i honorowy podest, a może nawet ołtarzyk! Niczego zdradzać nie będę, napomknę tylko, że popłakałam się ze śmiechu. Cudowne!

Co tu dużo rzec - pani Olga Gromyko jest moją osobistą mistrzynią narracji pierwszoosobowej, a tym razem raczyła położyć na kolana także trzecioosobową. Muszę przyznać, że ta część stała się poważną konkurentką dla pierwszej, którą darzyłam nie tyle miłością, co dużym, sentymentalnym uczuciem.
Humor sprawiał, że wielokrotnie śmiałam się w głos, tajemnice zmuszały mój...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Do lektur podchodzimy zwykle z jednym nastawieniem - nie mam zamiaru czytać, wolę streszczenie. W końcu nikt nie lubi, jak narzuca się mu coś siłą, zrób, bo musisz, bo to klasyka. Może irytować.
Podobne podejście miałam do "Zbrodni i kary" - zaczęłam czytać, wiedząc, że moja polonistka jest wyjątkowo wymagająca i po prostu lepiej znać treść, nie streszczenie. Teraz, szczerze mówiąc, wcale nie żałuję, że się zmusiłam.
Z początku szło opornie - niby mnie nie interesowało, niby nie chciałam, ale trzeba przeczytać. I po dwóch lub trzech rozdziałach pierwszej części złapałam się na tym, że mimowolnie sięgam po książkę, by czytać dalej, chociaż to przecież tylko lektura. Jeszcze wtedy mnie nie ciekawiło, ale w trudny do wyjaśnienia sposób wciągnęło. Była to też miła odmiana po tylu dramatach, jakie przerabialiśmy z poprzednich epok. Nie zauważyłam nawet, kiedy historia mnie zafascynowała i zwyczajnie zaczęłam chcieć to czytać.
Książka zdecydowanie jest interesująca, balansuje na granicy kryminału z powieścią psychologiczną - i zdecydowanie skłania się do tego drugiego, bo zbrodnia jest bardziej tłem. Nie zmienia tak faktu, że wciąga, choć nie można czytać za dużo od razu - Dostojewski ma specyficzny, może nie ciężki, jednak poniekąd trudny styl. Jedna część dziennie, moim zdaniem, to górna granica normy.
Przede wszystkim warci poznania się bohaterowie. Choć imiona i nazwiska z początku wydadzą się trudne do zapamiętania, to po pierwszych stu stronach można do nich przywyknąć. Natomiast ich charaktery oraz problemy są tak realistyczne i przystępnie przedstawione, że nie sposób się nimi nie zainteresować. Co więcej, każdy jest inny, wszyscy są różnorodni.
Nie powiem, by książka była ciekawa bądź przyjemna do czytania dla osób, które nie sięgają po literaturę jakkolwiek bardziej ambitną i szukają rozrywki w prostych opowiastkach. Nie powiem też, że takie osoby nie powinny próbować swoich sił w czytaniu "Zbrodni i kary".
Wystarczy dać lekturze szansę - jeśli dobrnie się do końca pierwszej części, wielce prawdopodobnym jest, że się już nie będzie chciało czytania przerwać.

Do lektur podchodzimy zwykle z jednym nastawieniem - nie mam zamiaru czytać, wolę streszczenie. W końcu nikt nie lubi, jak narzuca się mu coś siłą, zrób, bo musisz, bo to klasyka. Może irytować.
Podobne podejście miałam do "Zbrodni i kary" - zaczęłam czytać, wiedząc, że moja polonistka jest wyjątkowo wymagająca i po prostu lepiej znać treść, nie streszczenie. Teraz,...

więcej Pokaż mimo to