-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński1
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać315
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
Biblioteczka
Czasami trzeba dorosnąć do jakieś powieści i przygotować się na literacką ucztę. Ja tak miałam ze "Złodziejką książek". Im bardziej byłam zewsząd zachęcana, tym bardziej odpychało mnie od tej powieści. Z drugiej strony, chciałam poznać tę historię. Sama ze sobą toczyłam ten konflikt przez parę lat, aż wreszcie - kilka tygodni temu - poczułam, że jestem gotowa na to literackie eldorado. Czy przeczytanie "Złodziejki książek" w okresie czepialstwa i - głęboko zakorzenionej - literackiej świadomości było dobrym pomysłem?
Już sam tytuł wskazuje na profesję głównej bohaterki. Liesel Meminger to dziewczynka, która wykrada książki, ażeby później móc delektować się słowem pisanym. Pośród wojennej zawieruchy, kiedy pewna jest tylko śmierć, Czytelnik poznaje Liesel, jej rodzinę adopcyjną, przyjaciół i życie.
Na osłodzenie atmosfery, najpierw wspomnę o tych elementach, które naprawdę mi się spodobały. Było ich wiele, więc wbrew temu, co napiszę później, "Złodziejka książek" jest naprawdę dobrą powieścią. Czyta się ją bardzo szybko, a lektura dostarcza mocy wrażeń i emocji. Zauroczyły mnie rysowane historie, na które natknęłam się na kartach powieści. Zusak, ach... jak to Zusak ma w zwyczaju - po raz kolejny utwór broni się swoją literackością i genialnym stylem oraz językiem.
Co nietypowe, narratorem "Złodziejki książek" jest Śmierć. I to właśnie ten zabieg literacki uratował książkę. Bez żadnych wyrzutów sumienia jestem skłonna stwierdzić, że Śmierć była jedną z najlepiej wykreowanych postaci, z jaką kiedykolwiek miałam przyjemność się zetknąć! Sam pomysł na umieszczenie takiej istoty w książce - bądź co bądź - o wojnie (o tym zagadnieniu za chwilę...) jest mistrzostwem i potwierdza jedynie elokwencję i szaloną pomysłowość Zusaka. Wbrew pozorom i moim początkowym wyobrażeniom, Śmierć nie została ukazana jako wróg. Wraz z upersonifikowaniem tego stanu, nabrał on ludzkiego wymiaru i zamienił się w istotę stworzoną na kształt ludzki. Zapracowaną, zmęczoną, czasem i litościwą. I myślę, że właśnie o to Autorowi chodziło - paradoksalnie Śmierć ożywiła akcję "Złodziejki książek" oraz nadała powieści niesamowitego wydźwięku.
Nie zmienia to jednak faktu, że po przeczytaniu "Złodziejki książek" czułam swego rodzaju smutek, rozżalenie i niedosyt. Zauważyłam to już w trakcie lektury, choć dopiero po dłuższym zastanowieniu byłam w stanie nakreślić tezę. Otóż, Markus Zusak poszedł na łatwiznę. Gra na najprostszych uczuciach Czytelnika. W literaturze wyróżniam zwykle dwa rodzaje wzruszeń - te wymuszone, do których zmusza nas opisywana sytuacja i te całkowicie nienaturalne, o które w życiu bym siebie nie podejrzewała. Takie, które wynika z codziennych sytuacji, historii mogących przytrafić się każdemu. O ironio, tak rewelacyjny pisarz jak Markus Zusak posłużył się tym pierwszym, z natury gorszym, rodzajem.
Naprawdę niezwykle prosto stworzyć wzruszającą opowiastkę biorąc za czas akcji - wojnę, a za główną bohaterkę - małą dziewczynkę. To rozumie się samo przez się, że historia dostarczy Czytelnikowi wzruszeń. Lecz w uschematyzowaniu powieści, Zusak pokusił się o kolejny krok. Początkową powieść obyczajową, pisarz przekształcił w książkę o wojnie, a wszystkie opisane wartości i wzruszające sceny wynikały właśnie z faktu trwania konfliktu. To nie tak miało wyglądać. Z góry założyłam, że ten utalentowany Autor nie zrobi czegoś tak powszechnego. Liczyłam, że podąży utartymi ścieżkami, ażeby później sprytnie przemknąć w niezbadane ścieżki literackie. Tymczasem... tymczasem w pewnym momencie problemy Liesel przeszły na dalszy plan, a "Złodziejka książek" zaczęła traktować głównie o wojnie. Oczywiście, można upatrywać się tutaj przesłania - nawet najzwyklejszych ludzi w maleńkim miasteczku dotyka wojenna zaraza, lecz czy to nie sprawia, że powieść zamienia się w kolejne czytadło o wojennych problemach?
Szczerze mówiąc, myślałam że poczuję naprawdę silną więź z główną bohaterką. W końcu książkoholik książkoholika zrozumie, czyż nie? Jednakże, względem Liesel nie poczułam żadnej mięty. Zusak początkowo kreował ją na niczego nieświadomą dziewczynkę, która na określenie nazistów używa słowa "oni". I właśnie w tym tkwi problem. Bo prostsza od napisania książki o wojnie, jest tylko możliwość napisania książki o wojnie, w której główną bohaterką jest mała dziewczynka. Dawkę wzruszenia mamy zapewnioną, a Zusak nie musiał trudzić się przekazywaniem nazistowskiej ideologii. Dobrze wiecie, że historia jest moim konikiem, toteż brak historycznej wiedzy w znaczących ilościach bardzo mnie ubódł. I może są to tylko czcze gdybania, ale czy nie ambitniej by było, gdyby głównym bohaterem była osoba dorastająca na hitlerowskich wykładach, od dzieciństwa karmiona propagandą i nazistowską ideologią? Tylko... czy o ambicje tutaj Zusakowi chodziło, czy może o coś innego?
Kończąc ten treściwy wykład pragnę zauważyć, że mimo komercyjności "Złodziejki książek" i pójścia na łatwiznę, na długo zapamiętam lekturę. I choć byłam świadoma wszystkich technik manipulacyjnych, płakałam i wraz z Liesel cierpiałam oraz starałam się przetrwać wojenną zawieruchę. Zachwyciłam się kreacją Śmierci oraz - jak zawsze - mistrzowskim językiem. Bo widzicie, ze "Złodziejką książek" problem jest taki, że to nie jest zła książka - to po prostu utwór, który został napisany pod publikę. Dla ludzi, którzy za dnia mają pokerową twarz, a w zaciszu domowym wypełniają swoje serce empatią dla fikcyjnych bohaterów literackich. "Złodziejka książek" to taki typowy produkt zrobiony w dwudziestym-pierwszym wieku i przeznaczony dla ludzi z dwudziestego-pierwszego wieku. - See more at: http://ksiazka-na-kazdy-dzien.blogspot.com/2014/12/zodziejka-ksiazek-markus-zusak.html#more
Czasami trzeba dorosnąć do jakieś powieści i przygotować się na literacką ucztę. Ja tak miałam ze "Złodziejką książek". Im bardziej byłam zewsząd zachęcana, tym bardziej odpychało mnie od tej powieści. Z drugiej strony, chciałam poznać tę historię. Sama ze sobą toczyłam ten konflikt przez parę lat, aż wreszcie - kilka tygodni temu - poczułam, że jestem gotowa na to...
więcej mniej Pokaż mimo to
Normalni ludzie za dziwaka traktują tego, którego nie ma na Facebooku. Książkoholicy nie uznają tych, który nie czytali lub (nie daj Boże) nie przepadają za twórczością Markusa Zusaka. Cóż, przez kilka poprzednich lat byłam dziwakiem. Lecz ten stan rzeczy zmienił się z chwilą, kiedy wzięłam w swoje łapki pięknego, pachnącego "Posłańca". And that was freaking good choice.
Fabuła opiera się na tajemnicy i postaci dziewiętnastolatka, który wydawał się być starszy. Nastoletni taksówkarz Ed pewnego dnia dostał kartę, na której były napisane nazwy ulicy. W ten sposób wstąpił do gry - nie znał zasad, nie znał swojego przeciwnika i sojusznika, nie znał daty zakończenia rozgrywki. Tak naprawdę nie wiedział nawet, co zrobić z podanymi adresami. Wiedział jedynie, że znajdując kartę wstąpi do gry, z której nie można się tak łatwo wycofać.
"Czasem ludzie są piękni.
Nie z wyglądu.
Nie w tym, co mówią.
W tym, kim są."
Szczerze nie mam pojęcia, czym jest ta książka. Markus Zusak w tak rewelacyjny sposób połączył gatunki, że stworzył powieść Zusakowską. Jedyną w swoim rodzaju lekturę, która w swojej wspaniałości jest nie do podrobienia. Ni to obyczajówka, ni thriller. "Posłaniec" stanowi mistrzowskie połączenie dwóch przeciwstawnych gatunków. W efekcie Czytelnik otrzymuje wątek obyczajowy (życie i problemy Eda) oraz wątek sensacyjny (sprawa tajemniczych kart).
Ach, Markusie Zusaku, gdzież ty się przede mną uchował?! Twoje książki schowały się przede mną, choć w każdej księgarni są umieszczone na zaszczytnej półce z bestsellerami. Markusie Zusaku - choć jestem dopiero po lekturze Twojej jednej książki, już teraz wiem, że stałeś się moim ulubionym autorem. Nadzieją literatury...
Tutaj każdy najdrobniejszy element ma znaczenie. W "Posłańcu" najbardziej spodobała mi się precyzja wykonania. Przykładowo, rozdziały zostały ponumerowane jak karty - każda część lektury zaczyna się od asa, później dwójka, trójka... i tak dalej, aż dochodzimy do jopka, damy i króla. Zadziwił mnie ten zabieg, dzięki niemu darzę autora jeszcze większym respektem - sam narzucił sobie liczbę rozdziałów w każdej części. Przez te trzynaście chapterów musiał doprowadzić pewną całostkę akcji do końca - bez żadnych niedomówień. Wydawać by się mogło, że będąc w tej "rozdziałowej presji" Zusak stworzy akcję naciąganą, nieścisłą, nielogiczną. Nic z tych rzeczy!
Panta rhei. Tutaj wszystko płynie. Prawie dosłownie. Akcja jest spójna, jednostajnie "idzie" do przodu, jest uwidoczniony ciąg przyczynowo-skutkowy. "Posłaniec" ma zwartą fabułę, a to z kolei wprowadza spokój i sprawia, że lektura jest przyjemnym, lecz wciąż energetyzującym, doświadczeniem literackim.
Mam zastrzeżenie jedynie do polskiego tytułu. Słowo "posłaniec" może lepiej odnosi się do całości, lecz angielskie "The Messenger" ma ogromne znaczenie, jeżeli chodzi o zakończenie utworu. Angielski tytuł jest bardziej w Zusakowskim stylu i dopełnia symbolikę oraz spójność lektury. Chociaż jest to tylko czcze gadanie, bo słowa "the messenger" raczej nie da się przetłumaczyć na polski, żeby zachować sens i związek z ostatnim rozdziałem. Ach, mój język taki piękny...
Ta powieść idealnie nadawałaby się na lekturę szkolną. Nie zrozumcie mnie źle - "Posłaniec" nie jest nudny, przestarzały, napisany archaicznym językiem, nieplastyczny i wymagający szalenie ambitnej interpretacji, którą można podjąć dopiero po studiach polonistyki z doktoratem na karku. Nie. Ta powieść jest po prostu uniwersalna. Miejscem akcji jest małe australijskie miasteczko, które nie zostało szczegółowo opisane. Więc tak naprawdę, owe wydarzenia mogą się rozgrywać w każdym dowolnym miejscu na ziemi. O każdym czasie, bo ten element również nie został uwypuklony. Bohaterowie są wykreowani całkiem dokładnie, lecz stanowią oni jedynie archetypy - prezentują pewne typy osobowości, definiują innych ludzi. "Posłaniec" - podobnie jak "Dżuma" - jest powieścią paraboliczną. Tyle że innowacyjną w swojej formie i treści. Zachwycającą.
"Posłaniec" mnie zaskoczył. Przyznam, że początkowo nie widziałam potencjału w tej książce. Lecz już po kilku stronach, zostałam wrzucona do świata tajemnic, ubóstwa i problemów. Ta powieść jest o wszystkim - o wybaczaniu, o drugiej szansie, o braku właściwych priorytetów, o miłości. "Posłaniec" to przykład książki: go into it, without knowing anything. Z tego względu nie zdradzałam Wam zbyt wiele. Lecz niech moja szczęka leżąca na podłodze i tysiące tweetów o wspaniałości "Posłańca" będą dla Was najlepszą rekomendacją - tę powieść każdy szanujący się książkoholik powinien znać. Zapewniam - musicie to przeczytać!
- See more at: http://ksiazka-na-kazdy-dzien.blogspot.com/2014/11/posaniec-markus-zusak.html#more
Normalni ludzie za dziwaka traktują tego, którego nie ma na Facebooku. Książkoholicy nie uznają tych, który nie czytali lub (nie daj Boże) nie przepadają za twórczością Markusa Zusaka. Cóż, przez kilka poprzednich lat byłam dziwakiem. Lecz ten stan rzeczy zmienił się z chwilą, kiedy wzięłam w swoje łapki pięknego, pachnącego "Posłańca". And that was freaking good...
więcej mniej Pokaż mimo to
Miłość i wszystkie sprawy z nią związane, czyli również rozstania, to tematy często poruszane w muzyce, książkach i filmach. Passenger śpiewa, że jeżeli kogoś kochamy, musimy pozwolić mu odejść, Justin Timberlake w "Cry me a river" przedstawia ból, jaki przynosi rozstanie. Wiele utworów motywuje i niczym polscy fani piłki nożnej krzyczy "Nic się nie stało!!!". Tymczasem Gayle Forman w swojej książce "Zostań, jeśli kochasz" prezentuje oddalenie, o którym często zapominamy, a która może dosięgnąć w swoje macki każdego.
To wcale nie było tak, że Mia nie miała problemów. Miała - jej związek z Adamem nie układał się tak dobrze jak powinien, lecz nastolatka miała na tyle oleju w głowie, żeby się tym nie przejmować. Kolejny dzień przywitał ją padającym śniegiem i wiadomością o odwołanych lekcjach. Wraz z rodziną postanowiła udać się na wyprawę. Nikt się nie spodziewał, że przygoda skończy się w szpitalu. Zgonem najbliższych i śpiączką samej Mii.
Może i jest to temat na inną dyskusję, ale nie byłabym sobą, gdybym nie poruszyła tej sprawy. Bestseller i jego jestestwo w świecie literackim przechodzą prawdziwą drogę krzyżową. Najpierw jest etap fascynacji, później chwila przerwy, następnie - najczęściej dzięki wiadomości o ekranizacji lektury - książka wkracza na listy bestsellerów i ani myśli z niej zejść. I zaczyna się piekiełko - ataki na sezonowców, głupie przechwałki, że czytało się tę powieść wcześniej, krytyka i udowadnianie całemu światu, że jest się na opak z zachwytem ogółu.
To jest normalne, lecz niezwykle krzywdzące. Najpierw zachwyt, wyczerpane nakłady, prośby o wznowienie, nowe wydanie "Zostań, jeśli kochasz" na księgarnianych półkach i krytyka, która rozdziera serce. Bo ja czułam, że to będzie dobre. Bez względu na to, co wszyscy mówili. Umościłam się wygodnie, założyłam swoje ukochane, bordowe słuchawki, włączyłam soundtrack z filmu i otworzyłam powieść. Najpierw zachwycił mnie zapach kartek, lecz to treść grała tutaj pierwsze skrzypce.
Kilka tygodni temu widziałam ekranizację i muszę przyznać, że jest minimalnie lepsza. Film był bardziej płynny - historia związku Mii i Adama bardziej trzymała się kupy, aniżeli w papierowym pierwowzorze. W filmie wątek miłosny tworzy pełną całostkę kompozycyjną, natomiast w książce jest to jedynie zlepek wspomnień, które zostały dość chaotycznie przedstawione.
"Zostań, jeśli kochasz" oparte jest na schemacie, który może się podobać, bądź nie, lecz z pewnością przez każdego zostanie zauważony. Rozdział zaczynał się od podania godziny i sceny ze szpitala. Następnie, pośrednio lub nie, nasza narratorka - Mia - zatapiała się we wspomnieniach. Osobiście nic nie mam do tego schematu - co prawda wprowadzał monotonię, lecz nie przeszkadzała mi ona. Pośród wzruszającej akcji i nauki o nieprzewidywalności życia, ten zabieg stylistyczny koił i pokazywał pewien porządek rzeczy.
To wszystko było idealnie zsynchronizowane - w trakcie lektury, sceny z filmu przelatywały w mojej głowie, a muzyka z ekranizacji dopełniała tego efektu. Dzięki temu, "Zostań, jeśli kochasz" przyjęłam całą sobą i potraktowałam akcję niesamowicie emocjonalnie. Nawet przy końcu uroniłam parę łez i z bólem serca kończyłam lekturę, która okazała rewelacyjną literacką przygodą. Bo tutaj nie tyle ważna okazała się sama treść, co klimat lektury, emocje i niesamowicie mocny morał, jaki wniosła do mojego życia.
Czasami analizuję każde słowo. Czasami czepiam się byle przecinka i doszukuję się nieścisłości w każdej linijce, żeby napisać jak najbardziej rzetelną recenzję. W przypadku "Zostań, jeśli kochasz" zostawiłam cały swój profesjonalizm w różowym puzdereczku. Więc jeśli chcecie, nie musicie traktować tego tekstu poważnie. Oto się przyznaję - dołączyłam do grona gimnazjalistek, które wraz z istnieniem "Zostań, jeśli kochasz", odkryły istnienie książek i oderwały się od swoich jabłkowych cudeniek, żeby zatopić się w lekturze. Tak, właśnie do tej grupy sama siebie zaszufladkowałam. I nie wstydzę się tego. Bo dopóki będą wydawane tak wartościowe książki, w tak lekkiej formie, dopóty młodzież będzie czytała, amen.
7
- See more at: http://ksiazka-na-kazdy-dzien.blogspot.com/2014/10/zostan-jesli-kochasz-gayle-forman.html#more
Miłość i wszystkie sprawy z nią związane, czyli również rozstania, to tematy często poruszane w muzyce, książkach i filmach. Passenger śpiewa, że jeżeli kogoś kochamy, musimy pozwolić mu odejść, Justin Timberlake w "Cry me a river" przedstawia ból, jaki przynosi rozstanie. Wiele utworów motywuje i niczym polscy fani piłki nożnej krzyczy "Nic się nie stało!!!"....
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-26
„Nie umiem już żyć zwyczajnie
Muszę gonić czas.”
Wchodzisz do sklepu i widzisz torby chipsów i innych fast-foodów, chłodnie z lodami i nowoczesne kasy fiskalne. Jeszcze nie tak dawno, po papier toaletowy trzeba było stać w kilometrowych kolejkach, a świeże mięso było luksusem i szczytem marzeń. Jeszcze dawniej istniały targowiska, gdzie lokalni rolnicy, sadownicy i rzemieślnicy sprzedawali swoje wyroby. Wchodzisz do szkoły. Szafki jak w amerykańskiej placówce, młodzież poubierana w jeansy rurki i conversy z najnowszej kolekcji. Trzymają w ręce iphony lub tablety, a zamiast rozmową, zaabsorbowani są poszukiwaniami dostępnej sieci wi-fi, która połączy ich ze światem (czytaj: Internetem). A przecież jeszcze paręnaście lat temu do liceum dostawali się tylko najlepsi młodzi i ambitni ludzie, którym zależało na stopniach. Parę wieków temu szkoła skupiała elity i tworzyła inteligencję kraju. Cofnąłbyś się do tamtych czasów? Oczywiście pytam czysto teoretycznie. Przecież podróże w czasie nie istnieją… a może jednak?
Michele Windsor – tak, jest z TYCH Windsorów. Mimo że jej matka została wykluczona z rodziny, a obie panie żyją w ubogim mieszkanku w Californii, elitarne nazwisko pozostało. Jednakże Michele nie chwali się swoim pochodzeniem, jest zadowolona z tego co ma – kocha mamę i swoje przyjaciółki, szkolna rzeczywistość też jest nawet znośna. Jedynie rozstanie z chłopakiem tworzy szramę na jej sercu. Jednakże los zgotował jej coś znacznie gorszego – ukochana rodzicielka ginie w wypadku samochodowym, a Michele trafia do rezydencji Windsorów. TYCH Windsorów…
„Nic na świecie nie jest w stanie cię zniszczyć poza tobą samą. Złe rzeczy przydarzają się wszystkim, ale kiedy trafia na ciebie, nie możesz po prostu rozpaść się na kawałki i umrzeć. Musisz walczyć. Jeśli tego nie zrobisz, poniesiesz klęskę. Jeśli stawisz czoło problemom, zwyciężysz na pewno.”
Gdyby ktoś, w piątkowy poranek, spytałby się mnie, czy można stworzyć nowatorską powieść z motywem podróży w czasie, parsknęłabym mu prosto w twarz. Jednakże parę godzin później, kiedy zaczęłam pochłaniać debiut Alexandry Monir, nie byłabym taka pewna swojej odpowiedzi. „Poza czasem” mnie zauroczyło, a przede wszystkim wciągnęło w wykreowany świat i nie wypuściło aż do ostatniej strony! Lekturę pożerałam z wypiekami na twarzy i z przeogromną ciekawością przewracałam kartki, chcąc jak najszybciej poznać dalsze losy bohaterki. Jak się okazuje duet „miłość + podróże w czasie” to wciąż sposób na bardzo dobrą powieść!
„Kiedy cię nie ma przy mnie blisko,
Szara zasłona skrywa wszystko,
A ty przywracasz kolor światu,
Przywracasz kolor światu.”
Ciężko jednoznacznie stwierdzić, na czym skupiła się Monir. Na miłości, podróżach w czasie, czy rodzinnych tajemnicach? Autorka wzięła ze wszystkiego po trochu i taką mieszankę zaprezentowała w swoim debiucie. Mamy tutaj naprawdę romantycznie, chwytające za serce uczucie (tak, zakochałam się w Philipie), które niejedną nastolatkę przyprawi o szybsze bicie serca. Podróże w czasie są bardzo ściśle związane z wątkiem romantycznym. Niestety autorka recenzowanej pozycji, nie skupiła zbytniej uwagi na przedstawieniu całego mechanizmu podróżowania. Jest to chyba największy minus powieści, lecz liczę na to, że pisarka nie zapomni o tej kwestii w kontynuacji. Kolejnym bardzo istotnym elementem są tajemnice rodzinne. Michele poznaje, nieżyjących w jej czasach, członków sławetnej rodziny, towarzyszy im, obserwuje ich rzeczywistość i relacje z poszczególnymi osobami, a także… nie powiem! Z mojej strony to wszystko, po więcej szczegółów odsyłam do książki.
Bardzo spodobał mi się klimat tej opowieści. Przenosimy się do różnych okresu XX w. – odkrywamy pozłacany wiek, czyli czasy przed pierwszą wojną światową, dwudziestolecie międzywojenne, a także lata drugiej wojny światowej. Alexandra Monir korzystała z wielu książek historycznych, dzięki czemu wspaniale oddała atmosferę tamtych lat. Z tych kartek po prostu przebijał się klimat minionych epok, a rozdziałom towarzyszyła pewna nostalgia, że owe czasy już nie wrócą. Tak pięknie to wszystko Alexandra Monir stworzyła, ot co!
W tej historii jestem po prostu zakochana. Gdyby nie parę chochlików drukarskich i słabo wytłumaczony sposób podróżowania ta książka byłaby idealna. Lecz mimo tych drobnych mankamentów „Poza czasem” jest lekturą naprawdę dobrą. I wiem, ze to kwestia gustu, ale nie mam pojęcia, dlaczego inni oceniają ją średnio lub negatywnie. Powtarzam po raz kolejny – ja w historii wykreowanej przez Monir jestem ZA-KO-CHA-NA! Scenarzystka „Legalnej blondynki” miała ochotę jeść tę książkę łyżeczką. Ja miałam ochotę rzucić się na nią rękoma i czym prędzej wpychać ją sobie do buzi. Tak też zrobiłam a teraz żałuję, że ta magiczna opowieść tak szybko się skończyła.
„Nie umiem już żyć zwyczajnie
Muszę gonić czas.”
Wchodzisz do sklepu i widzisz torby chipsów i innych fast-foodów, chłodnie z lodami i nowoczesne kasy fiskalne. Jeszcze nie tak dawno, po papier toaletowy trzeba było stać w kilometrowych kolejkach, a świeże mięso było luksusem i szczytem marzeń. Jeszcze dawniej istniały targowiska, gdzie lokalni rolnicy, sadownicy i...
2014-07-09
Życie jest takie krótkie. Minuty, godziny i dni zlewają się w jedno, masz wrażenie, że zapadłeś w śpiączkę. Tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem i nagle przychodzi kolejny rok. Stop. Chwila. Zatrzymaj się. Chwytaj dzień i rób wszystko, żeby każde 24 godziny zostały dobrze spędzone. Ciesz się z najdrobniejszych rzeczy i walcz o lepsze jutro. Nie trać ani chwili i nie licz, że to inni zrobią coś za ciebie. A teraz wszyscy razem - nie traćmy ani chwili. Wtedy życie będzie piękniejsze.
Głupio tak zaczynać kolejny akapit od tego samego słowa. Wybaczcie. Ale życie (bo to o nim wciąż mowa) bywa bardzo nieprzewidywalne. Zabiera najważniejsze dla nas osoby w najmniej odpowiednim momencie. Taka sytuacja dotknęłam również Dextera. Jego siostra - Laura - dostaje wylewu i odchodzi z tego świata, zostawiając kilkumiesięczną córeczkę. Jako dobry brat, Dex postanawia zaopiekować się siostrzenicą. Co z tego wyniknie? Tego się dowiecie, czytając najnowszą książkę bestsellerowej brytyjskiej autorki - Jill Marsell.
Nie jestem osobą, która liczyłaby się ze zdaniem innych. Ale jak koleżanki po fachu polecają to skusić się trzeba było! Tym samym przekonałam się, że kierowanie się moją świętą intuicją jest jedyną słuszną i poprawną (wcale nie politycznie) drogą. Bo zachwycały, rekomendowały i zapewniały: "książka świetna", "warta przeczytania", "lekka i zabawna". Ach, tak to one właśnie pisały. A jak było naprawdę? Nijak. "Nie traćmy ani chwili" to historia z potencjałem, który nie został wykorzystany i morałem, który zagubił się gdzieś po drodze. A to sprawia, że lektura autorstwa Jill Marsell stanowi przeciętną opowiastkę, która może być jedynie zapychaczem na naszej czytelniczej drodze.
Skłamałabym pisząc, że "Nie traćmy ani chwili" opowiada historię Dexa. Pośrednio może i tak, ale czasami miałam wrażenie, że jest to wątek drugoplanowy. Za dużo jest tutaj źle wykreowanych postaci, za dużo wątków, które mieszają się ze sobą i tworzą chaos. Nie mogłam się połapać kto jest kim, a cała historia była dla mnie bez sensu. Gdyby autorka skupiła się tylko na wątku wychowania siostrzenicy przez Dexa lub tylko na wątku osobistej tragedii Amber i jej matki (o dziwo, akurat o tych postaciach nie było w opisie ani słowa, a są naprawdę kluczowymi personami) byłoby znaczniej lepiej. No tak. Tylko że wtedy z pięciuset stron zrobiłoby się ich trzysta, a cena spadłaby o połowę.
Kolejnym mankamentem są bohaterowie. Niby-główna persona, czyli Dexter, strasznie mnie denerwowała. Po pierwsze, lecz nie ostanie - co to w ogóle jest za imię?! Za każdym razem, gdy ktoś posługiwał się pełną wersją tego imienia w mojej głowie, zamiast przystojnego i umięśnionego mężczyzny, krystalizowała się wersja kreskówkowego chłopca z rudą czupryną. Głupota postaci tak raziła w oczy, że nie pomogłyby nawet okulary przeciwsłoneczne! Ich naiwność i zachowania charakterystyczne dla małp, szympansów, orangutanów lub pięcioletnich dzieci sprawiły, że miałam ochotę bić głową o ścianę. Biedna ściana. Biedna głowa. Widzisz, Jill Marsell, co narobiłaś?!
Zmierzając ku końcowi pragnę napisać, że lekturą jestem rozczarowana. Oprócz lekkiego języka, nie jestem w stanie znaleźć żadnej innej zalety, która diametralnie zmieniłaby moją opinię. "Nie traćmy ani chwili" to podręcznikowy przykład obyczajówki, gdzie każdy poważny temat został spłaszczony. Zamiast wpływać na uczucia Czytelnika, autorka lała wodę - byle tylko książka miała jak największą objętość. Pewnie, czemu nie? Tak też można. Tylko szkoda, że za ilością nie poszła w parze jakość. A jak doskonale wiecie ja stawiam na to drugie. W "Nie traćmy ani chwili" dobrego stylu zdecydowanie zabrakło, więc automatycznie oceniam tę lekturę jako niewartą uwagi i jakiegokolwiek polecenia historyjkę.
Życie jest takie krótkie. Minuty, godziny i dni zlewają się w jedno, masz wrażenie, że zapadłeś w śpiączkę. Tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem i nagle przychodzi kolejny rok. Stop. Chwila. Zatrzymaj się. Chwytaj dzień i rób wszystko, żeby każde 24 godziny zostały dobrze spędzone. Ciesz się z najdrobniejszych rzeczy i walcz o lepsze jutro. Nie trać ani chwili i nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-07-23
Bardzo często bywa tak, że pewne wydarzenia wyglądają wspaniale tylko w naszej głowie. Problem ten miewają zwłaszcza romantycy i inne typy marzycieli. Owe persony wyobrażają sobie zdarzenia w bardzo kolorowych barwach, przez głowę przelatują im niesamowicie piękne obrazy. A rzeczywistość ich niszczy. Bo chwile piękne wcale nie są takie piękne. Zawsze przychodzi chmura, która przykrywa wszystko i przywraca życiu szarość. Tak jest z chłopakiem, w którym się sekretnie podkochujesz; tak jest z ambitnymi planami; tak jest i ze studiami...
Cath jest marzycielką, można też powiedzieć, że ma duszę artystki i nieśmiały charakterek. Jest stuprocentową domatorką. Dlatego też wizja collegu wcale jej nie cieszy. Owszem, snuje ambitne plany i wyobraża sobie rozmaite scenariusze, lecz nastawiona jest raczej sceptycznie. Jest to spowodowane tym, że zamieszka z kompletnie nieznaną dziewczyną. A wszystko byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby jej siostra bliźniaczka - Wren - przystała na pomysł Cather o wspólnym mieszkaniu. Ale Wren kręcą imprezy, alkohol i wieczna zabawa. Więc Cath pozostaje sama. No niezupełnie. Przecież jest jeszcze jej nowa współlokatorka i Levi - tajemniczy chłopak, który zawsze kręci się gdzieś w pobliżu. Panie i Panowie, edukację w "koledżu" czas rozpocząć!
O "Fangirl" jest dość głośno w zagranicznej blogosferze, a może raczej "jutubosferze". Wszyscy utwór Rainbow Rowell wychwalają. A ja pomyślałam, że skoro autorka ma imię takie tęczowe, to pewnie pisze w sposób pozytywnie zakręcony. I... wcale tak mocno się nie pomyliłam, bo "Fangirl" okazała się być przeuroczą i niezwykle zabawną opowieścią o przyjaźni, pierwszej miłości, również o literaturze. Mimo dość sporawej objętości, akcji jest niewiele, a przez tę książkę po prostu się przepływa. Niczym przez rzekę o nurcie spokojnym. Poznajemy historię, uśmiechamy się pod nosem i spędzamy miłe chwile z lekturą. W pewnym momencie zakochujemy się w tej opowieści. Ale dlaczego? Dlaczego "Fangirl" kradnie serca Czytelników, skoro jest czymś raczej przeciętnym i sztampowym?
Jak już doskonale wiecie, opisów nie czytam wcale, a jeśli już to tylko pobieżnie. Dlatego też początkowo myślałam, że Cath i Wren to chłopak i dziewczyna, którzy znają i przyjaźnią się od dziecka. Później myślałam, że są parą, a dopiero po kilkunastu stronach zdałam sobie sprawę, że mowa o bliźniaczkach. Cather (Cath to tylko zdrobnienie) i Wren - chyba nie istnieją bardziej męskie imiona, które można nadać kobietom. No ale nie ma co się dziwić, skoro Autorka owego utworu nazywa się Tęcza...
Lecz największym mankamentem tej lektury, okazał się najmniejszy detal. Jeżeli myślicie, że John Green jest popularny w naszym kraju to nie widzieliście, co się dzieje za granicą (swoją drogą temat na inną dyskusję). Zielony inspiruje Czytelników, inspiruje też... pisarzy. Każde podobieństwo do powieści Zielonego, działa na mnie jak płachta na byka. Więc kiedy zobaczyłam dialog "Okay? Okay." dosłownie rzuciłam książką o ścianę. Należało jej się!
Lektura mnie zachwyciła, a kiedy dotarłam do ostatniej strony zaczęłam panikować. Niezwykle mocno przywiązałam się do bohaterów, a historia po prostu mi się spodobała. Bez żadnej specjalnej przyczyny polubiłam fabułę i pomysł na nią, polubiłam wstawki o Simonie Snow, polubiłam nawet Cath, choć czasami była irytująca. Lecz z upływem czasu emocje osłabły, choć - o dziwo - wspomnienia nie blakną. Mimo wszystko, mój zachwyt znacznie osłabł. Bo logicznie rzecz biorąc w tej książce nie ma nic nadzwyczajnego, nic czym można by się było jakoś szczególnie zachwycać. "Fangirl" to YA do tańca i do różańca, lektura przyjemna, która jest w stanie umilić swym towarzystwem wieczór. I tylko tyle. A może i aż tyle?
Bardzo często bywa tak, że pewne wydarzenia wyglądają wspaniale tylko w naszej głowie. Problem ten miewają zwłaszcza romantycy i inne typy marzycieli. Owe persony wyobrażają sobie zdarzenia w bardzo kolorowych barwach, przez głowę przelatują im niesamowicie piękne obrazy. A rzeczywistość ich niszczy. Bo chwile piękne wcale nie są takie piękne. Zawsze przychodzi chmura,...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-07-27
O byciu księżniczką marzy każda z nas. Suknie, wystawne przyjęcia, służba, a przede wszystkim książę u boku. Jak widać podobne życzenia miała Kiera Cass. Swoje marzenia postanowiła przelać na papier i tak oto powstała seria "Rywalki, która momentalnie zdobyła rzesze fanek na całym świecie. Jest to seria, która od samego początku zalatywała mi kiczem i dziadostwem. "Elita", czyli drugi tom trylogii, jedynie utwierdziła mnie w moim przekonaniu.
W pałacu pozostało jedynie sześć dziewcząt. Rywalizacja się zaostrzyła, uczestniczki patrzą na siebie wilkiem i kalkulują szansę na wygraną. Jedynie America stanowi wyjątek. Zaprzyjaźnia się z Marlee, stara się być miła dla innych dziewczyn. No i nie kalkuluje, bo na bilans jest jeszcze za wcześnie. Na razie Ami musi wybrać. Maxon czy Aspen, Aspen czy Maxon? Oboje są w stanie zapewnić jej szczęście, ale... którego kocha bardziej?
Naprawdę nie rozumiem fenomenu tej serii. Okay, fajnie i szybko się ją czyta. Okay, przygody rywalek faktycznie wciągają. Ale czy naprawdę tempo z jakim się przechodzi przez strony jest wyznacznikiem dobrej powieści? Nie zapominajmy o elementach kreacji bohaterów, rozwoju akcji, a przede wszystkim samym pomyśle na fabułę. No właśnie. Czy umieszczenie bandy nastolatek w królewskim pałacu z dystopijnej przeszłości jest czymś innowacyjnym? Na pierwszy rzut oka może i tak, ale jeśli dokładnie przyjrzymy się poszczególnym elementom, łatwo dostrzeżemy, że "Elita" tak jak i "Rywalki" jest podobna do innych książek.
O bliskim podobieństwie "Rywalek" do "Igrzysk śmierci" pisałam tutaj, więc pozwólcie, że nie będę się powtarzać. W "Elicie" podobieństw do serii spod pióra Suzanne Collins również nie zabrakło - chociażby naszyjnik ze słowikiem, który był dla Ami wyjątkowo ważny lub nienawiść króla względem dziewczyny. Widoczne są też wpływy "Zmierzchu", a jak moja mama zauważyła, fabuła trylogii brzmi praktycznie tak samo jak akcja "Damy w opałach" autorstwa Karen Doornebos.
Kiera Cass jakby na "odwal się" wprowadziła wątek rebeliantów. W końcu ten denny trójkącik miłosny trzeba czasem czymś zastąpić, nie? Przecież to jest dystopia. Co z tego, że prawie każdy atak rebeliantów ograniczał się do tego, że Ami siedziała w schronie i wpatrywała się w Maxona jak w obrazek.
To naprawdę było irytujące. Do bólu przewidywalne. Ami jest z Maxonem, więc myślę sobie "pewnie za 10 stron będzie się migdalić z Aspenem". No mówcie mi per Jasnowidzu! Praktycznie cała akcja "Elity" ograniczała się do tego, że America zmieniała partnera. Naprawdę, tak niestałej uczuciowo bohaterki jeszcze nigdy nie spotkałam! Jej postawa budziła we mnie wstręt, obrzydzenie i zmieszanie. Mówiąc prościej: zastanawiałam się, gdzie można wyhodować taką literacką debilkę i ciamajdę.
Wydawnictwo też się nie popisało. Na wewnętrznym skrzydełku okładki widnieje opis. Pomińmy fakt, że zdradza on kluczowe zdarzenie, które rozgrywa się na, bodajże, 290. stronie. Lecz to nie jest aż tak straszne w porównaniu z tym, że jeden akapit został powtórzony i wydrukowany dwa razy! I co z tego, że niektóre słowa są inne, skoro sens jest taki sam, a zdanie kluczowe SŁOWO W SŁOWO takie samo?! Nie wiem, czy każdy egzemplarz ma taki defekt, ale mimo wszystko jest to bardzo dziwne.
Dopiero pod koniec akcja "Elity" nabiera tempa. Ale co mi po tym, skoro przez całą powieść byłam zmuszona czytać o miłosnych dylematach Ami? Trylogia autorstwa Kiery Cass jest słaba. Nawet bardzo słaba. Ciągnie się niczym tasiemiec, lecz nie ma mocnych, żeby się od niej uwolnić. Mimo tych wszystkich wad jestem niezwykle ciekawa, kto zostanie księżniczką. I tylko z tego względu sięgnę po "Jedyną". Lecz jeżeli jeszcze nie zaczęłaś przygody z "Rywalkami", dam Ci dobrą radę: nie zaczynaj. Bo "Modę na sukces" możesz obejrzeć sobie w telewizji. I wyjdzie na to samo.
O byciu księżniczką marzy każda z nas. Suknie, wystawne przyjęcia, służba, a przede wszystkim książę u boku. Jak widać podobne życzenia miała Kiera Cass. Swoje marzenia postanowiła przelać na papier i tak oto powstała seria "Rywalki, która momentalnie zdobyła rzesze fanek na całym świecie. Jest to seria, która od samego początku zalatywała mi kiczem i dziadostwem....
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-25
Biorąc pod uwagę wszystko to, co dzieje się ze współczesnym społeczeństwem, chyba wielu chciałoby zostać zamkniętym w markecie lub galerii handlowej. Dostęp do ulubionego jedzenia, ubrania, różne sprzęty i akcesoria. Chodzi o sam fakt. Fakt bycia w galerii - powietrze przesycone nowością, przyjemny chłodek na mrożonkach i kuszące oferty na każdym kroku. Przecież w takim miejscu nie można się nudzić. Ach, mógłbyś tutaj zamieszkać! I wyobraź sobie, że masz taką możliwość. Skorzystałbyś?
Zwyczajny dzień roboczy, zwyczajna jazda do szkoły. Do czasu aż z nieba zaczynają spadać ogromne kulki gradu, które powodują chaos. Dean jest w autobusie ze starszymi, a jego brat - Alex - z młodszymi. Pojazd z dzieciakami wbija się w supermarket, dzięki czemu Alex i jego koledzy bezpiecznie lokują się w sklepie. Podobny zabieg wykonuje kierowca drugiego autobusu, jednakże ta operacja nie do końca się powiodła. Parę osób zostało rannych, a grupa starszych niedobitków została przetransportowana do sklepu. Od tej pory są tylko oni - dzieci i młodzież oraz supermarket. Razem. Przeciwko całemu światu, który postanowił się zbuntować.
"każdy z nas tworzy własne niebo."
Miałam odnośnie tej książki ogromne oczekiwania i z wielką przyjemnością mogę oświadczyć, że w stu procentach zostały spełnione! "Monument 14" zrobił na mnie tak kolosalne wrażenie, że z pisaniem tej recenzji musiałam się powstrzymać parę dni. Po skończonej lekturze jedyne co przychodziło mi na myśl to sformułowanie "wow, to było świetne". I choć ta myśl wciąż kłębi się w mej głowie to jestem gotowa ja rozwinąć. Zaczynamy?
Lubię literaturę post apokaliptyczną. Dotychczas kojarzyła mi się ona jedynie z "Gone". Dlatego też, kiedy przeczytałam opis Monumentu od razu przypomniałam sobie o serii Miry Grant. I mimo że w trakcie lektury znalazłam parę podobieństw do tamtego cyklu, to "Monument 14" jest bardziej delikatny i ma mniej naciąganą fabułę. Pierwsza cecha na minus, druga jak najbardziej na plus! Książkę Emmy Laybourne czytałam z wypiekami na twarzy, a jej lektura zabrała mi naprawdę niewiele czasu. Jeszcze dobrze nie zaczęłam, a już skończyłam przygodę z tym tomem.
Gdzieś przeczytałam, że duża liczba bohaterów utrudnia przebrnięcie przez lekturę. Kochani, nic z tych rzeczy! Co prawda autorka nie przywiązuje wagi do kreacji bohaterów, lecz każdy z nich ma tak charakterystyczne cechy, że nie sposób czegoś pomieszać. Postacie wcale nie są podobne do siebie jak dwie krople wody - nie wierzcie w to. Person jest dużo, lecz każda z nich specyficzna. No i z pewnością znajdziecie ulubionego bohatera, któremu będziecie kibicować w walce o przetrwanie! Mi chyba najbardziej przypadł do gustu Alex - brat Deana, który był mądry i rozważny, a w chwilach kryzysu potrafił działać z zimną krwią. Polubiłam też Josie, której odpowiedzialność a przede wszystkim czułość aż przebijały się przez kartki! Na uwagę zasługuje również Max - jako jedyny z tych młodszych dzieciaków podbił moje serce.
Narratorem tej powieści jest Dean. Prowadzi on pamiętnik z pobytu w supermarkecie, dlatego też lektura podzielona jest na dwanaście dni. Chłopak jest dość nieśmiałym typem, dlatego też niewiele znajdziemy dialogów z jego udziałem. Mimo że Dean był uczestnikiem przedstawionych zdarzeń, momentami miałam wrażenie, że jest jedynie postronnym obserwatorem. Początkowo nic do chłopaka nie miałam i byłam do niego nastawiona neutralnie, lecz pod koniec lektury zaczął działać mi na nerwy. Jego decyzje, a także wątek miłosny, który wysuwa się prawie na pierwszy plan podniosły mi ciśnienie. Mam nadzieję, że pomiędzy pierwszym a drugim tonem nasz kronikarz przejdzie metamorfozę i wróci w lepszym stylu.
Mimo dziwnego postępowania Deana, koniec książki po prostu rozwalił mnie na łopatki. Nie mogę się doczekać kontynuacji, która ma się pojawić pod koniec tegorocznych wakacji. "Monument 14" bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Może nie będzie to moja ulubiona seria (chociaż kto wie - może kolejne tomy będą jeszcze lepsze), lecz Emmy Laybourne przedstawia bardzo dobra literaturę dla młodzieży, którą czyta się z zapartym tchem. Jeśli lubisz brutalne wizje przyszłości i wartką akcję nie możesz przegapić tego tytułu!
Biorąc pod uwagę wszystko to, co dzieje się ze współczesnym społeczeństwem, chyba wielu chciałoby zostać zamkniętym w markecie lub galerii handlowej. Dostęp do ulubionego jedzenia, ubrania, różne sprzęty i akcesoria. Chodzi o sam fakt. Fakt bycia w galerii - powietrze przesycone nowością, przyjemny chłodek na mrożonkach i kuszące oferty na każdym kroku. Przecież w takim...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-22
http://ksiazka-na-kazdy-dzien.blogspot.com/2014/06/wykolejony-michael-katz-krefeld.html
Wiecie że w krajach skandynawskich jest jeden z najwyższych odsetek czytających w Europie? Dlaczego? Bo Norwegowi, Szwedzi, Finowie i Duńczycy mają swoją chlubę i powód do dumy. To stamtąd wywodzą się najlepsze kryminały, które mają rzesze wiernych i oddanych wielbicieli. Chociaż ja za kryminałami niezbyt przepadam, to czasami sięgam po książki z tego gatunku. W ramach poszerzania literackich horyzontów, traktuję je jako przerwę od młodzieżówek i powieści obyczajowych. Przy wyborze kryminału kieruję się tylko i wyłącznie własną intuicją. To właśnie jej ufam bezgranicznie, bo zwykle prowadzi mnie do prawdziwych literackich perełek, po których nie spodziewałabym się czegoś nadzwyczajnego. Tak było i tym razem - "Wykolejony", bo to właśnie tę książkę będę dzisiaj recenzować, znacznie przewyższył moje oczekiwania i dostarczył wielu emocji!
Po żałobie ciężko się otrząsnąć. Zwłaszcza wtedy, kiedy stracisz najbliższą sercu osobę. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę Thomas Ravnsholdt, policjant na urlopie, któremu zamordowano żonę. Obecnie jego jedynym zajęciem jest picie piwa w okolicznym barze i marne egzystowanie w oczekiwaniu na lepsze jutro. Lecz życie Ravna zmienia się w chwili, kiedy barman Johnson prosi Thomasa o przysługę. Mianowicie Nadia - emigrantka i sprzątaczka martwi się zaginięciem córki. Wieści od Maszy nie było już od dobrych kilku lat. Czy śledztwo byłego policjanta na wiecznym kacu coś zmieni? Jak się okazuje - tak. I to bardzo wiele...
Sama nie wiem, czego oczekiwałam od "Wykolejonego". Chyba tego, czego oczekuję od wszystkich kryminałów. Niewielu, za to ciekawych wątków, niesztampowej i trudnej do rozwiązania zagadki, dobrego klimatu i wyrazistych bohaterów. Otrzymałam wszystko czego chciałam, oprócz ostatniego punktu. Główny bohater to typowa persona, jaką możemy spotkać w tego typu powieściach. Przepada za alkoholem i przesiadywaniem w knajpie, jest skory do bójek i pogrążony w depresji. Lecz gdy przychodzi do rozwiązania sprawy wykazuje się wyjątkową trzeźwością myśli i nienaganną odwagą. Znając życie ma powyżej czterdziestki i średniej długości brodę. Znacie ten typ? Thomas wykreowany przez Krefelda właśnie taki jest. Intrygujący i odważny, lecz sztampowy zarazem.
Intryga jest miażdżąca. I nieprzewidywalna. Zagadka związana z prostytucją w Szwecji po prostu wbija w fotel, a finał tej historii zadziwi każdego. Klimat lektury jest wręcz niesamowity, a mrok przebija się przez kartki. "Wykolejonego" czytałam z zapartym tchem, a dzięki temu, że wątków nie ma aż tak dużo nie sposób się pogubić w akcji (jak to często bywa w kryminałach). Krefeld posługuje się niezwykle lekkim i plastycznym językiem, co jedynie dodaje grozy lekturze.
"Wykolejony" to jeden z lepszych kryminałów, jaki dotychczas czytałam! Spędziłam z tą książką pełne emocji chwile. Myślałam że ta cegiełka zajmie mi parę dni, tymczasem pochłonęłam ją w kilkanaście godzin. Krefeld pokazał klasę i udowodnił, że era kiedy to Szwedzi mieli monopol na wydawanie dobrych kryminałów zmierza ku końcowi. Ten Duńczyk jeszcze nieraz nas zaskoczy! Mogę się założyć, że autor rozwinie skrzydła w kolejnych tomach, na które czekam z ogromną niecierpliwością!
http://ksiazka-na-kazdy-dzien.blogspot.com/2014/06/wykolejony-michael-katz-krefeld.html
Wiecie że w krajach skandynawskich jest jeden z najwyższych odsetek czytających w Europie? Dlaczego? Bo Norwegowi, Szwedzi, Finowie i Duńczycy mają swoją chlubę i powód do dumy. To stamtąd wywodzą się najlepsze kryminały, które mają rzesze wiernych i oddanych wielbicieli. Chociaż ja za...
2014-06-24
http://ksiazka-na-kazdy-dzien.blogspot.com/2014/06/miedzy-teraz-wiecznoscia-marie-lucas.html
Są chwile, które ciężko uchwycić. Sfotografowanie ruchliwej pszczółki siedzącej na kwiatku graniczy z cudem. Tak samo uchwycenie startującego biegacza lub innego sportowca. Chwile pełne napięcia i emocji mijają bardzo szybko. Chwile są ulotne. Jak ulotka. A czy zastanawialiście się kiedyś jak nazwać moment między teraz a wiecznością? Czy w ogóle istnieje coś takiego? Jeśli jesteście ciekawi przemyślcie to. I nie liczcie, że Marie Lucas w swojej książce zgłębi ten problem. Tytuł niejednego sprowadzi na manowce. Manowce pełne igieł i chaszczy, które są nie do przejścia.
Lubię serię Poza czasem. Co prawda nie mogę się poszczycić znajomością wszystkich tytułów z tej kolekcji, lecz te, które już czytałam cenię sobie i wspominam bardzo miło. Na "Miedzy teraz a wiecznością" oczekiwałam z niecierpliwością, a na okładkę wręcz nie mogłam się napatrzeć. Teraz już wiem, że treść oprawiona w ten różowy grzbiet jest ucieleśnieniem zła i literackiego kiczu.
Bardziej schematycznie już być nie mogło. Julia właśnie rozpoczyna nowe życia w zupełnie nowym miejscu. Po śmierci ojca straciła majątek i dawną siebie, a razem z matką przeniosła się do niewielkiego mieszkanka na dziesiątym piętrze okropnego, szaroburego bloku. Już od pierwszego dnia szkoły wiąże się z Feliksem, który okazuje się być chłopakiem (prawie) idealnym. Przystojny, popularny i bogaty - ucieleśnienie jej dawnego życia. Czego chcieć więcej? No tak, jasności myśli. Przecież jest jeszcze Niki, który przyciąga spojrzenie Julii niczym magnes.
Nie wiem od czego zacząć. Nie wiem jak napisać, żeby nie powiedzieć parę słów za dużo. Spróbuję nadać tej wypowiedzi łagodny charakter. Podkreślam: spróbuję. Niczego nie obiecuję, bo "Między teraz a wiecznością" nie tylko mnie rozczarowało. Ta książka uwolniła wszystkie moje pokłady negatywnych emocji, sprawiła że miałam ochotę rzucać przedmiotami o ścianę, a w gorszych momentach byłam gotowa kogoś zabić. Najlepiej samą autorkę. Za to, że stworzyła coś tak słabego.
Powiem to otwarcie - Julia jest idiotką. Naprawdę nie mam pojęcia na kim wzorowała się autorka. Chyba na orangutanie z zoo. Nasza bohaterka ma szesnaście lat i jest kompletną nogą z angielskiego - okay, to jeszcze jestem w stanie zrozumieć, nie każdy musi być geniuszem. Ale żeby nie wiedzieć co to są czasowniki modalne lub zamiast tłumaczyć pytania na angielski (jako zadanie na lekcji) odpowiadać na nie w rodzimym języku?! No ludzie, błagam. Julia miała mózg pięciolatka (o ile w ogóle coś w tej głowie miała), a popęd seksualny niczym pani spod latarni. Marie Lucas przedstawiła młodzież w krzywym zwierciadle, a ja - jako szesnastolatka - czuję się w tym momencie obrażona. Chore jest dla mnie to, że Julia uprawiała seks po zaledwie kilku tygodniach znajomości, która dodatkowo była okraszona sprzeczkami i zazdrością. Nie mogę zrozumieć jak nastolatka mogła kochać się z chłopakiem w miejscu publicznym. Ja jestem staroświecka, a może to autorka naoglądała się za dużo niemieckiej wersji "Warsaw shore"? Stawiałabym to drugie.
Historia opowiedziana jest w formie narracji pierwszoosobowej, przez co od Julii nie możemy się odczepić nawet na chwilę. Już na piętnastej stronie bohaterka stwierdza "Jak mówiłam pisanie nie należy do moich mocnych stron (..)". O matulu, czyżby znalazł się tu wątek autobiograficzny? Najwyraźniej, bo "Między teraz a wiecznością" to wzorcowy przykład jak nie należy pisać. Błędy stylistyczne, krótkie i często niespójne zdania, a przede wszystkim brak jakiejkolwiek akcji. Niby powieść skupia się na odzyskaniu majątku, jednakże Julia niewiele robi w tym kierunku. No tak, w końcu decyzja z którym chłopakiem się dzisiaj kochać, sama się nie podejmie.
Jedynym punktem, który mi się spodobał jest wątek duchów. Jeszcze za młodu (powiedziała szesnastolatka), wraz z moją koleżanką, parałyśmy się tematami spirytystycznymi. Życie po śmierci zostało tu przedstawione bardzo ciekawie, niestety takich mrocznych scen było za mało, przez co ginęły w tłumie pocałunków i miłosnych dylematów.
"Między teraz a wiecznością" to powieść tak głupia, że aż śmieszna. Czasami przychodziły momenty w których śmiałam się do rozpuku. Bo i co miałam robić? Płakać, że czytam tak tragiczną książkę? Śmiech jest lekarstwem na wszystko, również i w tym przypadku pomógł mi przetrwać. Niemniej jednak nie popełniajcie tego samego błędu co ja. Lepiej trzymać się od tej książki z daleka. Bardzo, ale to bardzo daleka. Życzę sobie ( i Wam też, ale przede wszystkim sobie) mniej tak fatalnych lektur, po których tracę wiarę nie tylko w literaturę młodzieżową, ale i w całą ludzkość.
http://ksiazka-na-kazdy-dzien.blogspot.com/2014/06/miedzy-teraz-wiecznoscia-marie-lucas.html
Są chwile, które ciężko uchwycić. Sfotografowanie ruchliwej pszczółki siedzącej na kwiatku graniczy z cudem. Tak samo uchwycenie startującego biegacza lub innego sportowca. Chwile pełne napięcia i emocji mijają bardzo szybko. Chwile są ulotne. Jak ulotka. A czy zastanawialiście się...
2014-06-21
http://ksiazka-na-kazdy-dzien.blogspot.com/2014/06/az-po-horyzont-morgan-matson.html
"Największych odkryć dokonują ci, którzy wcale się tego nie spodziewają."
Czasami masz ochotę ruszyć gdzieś w nieznane. Jechać przed siebie, robić postój nie tam gdzie musisz, ale tam gdzie chcesz. Czasami potrzebujesz chwili wytchnienia. Dnia, w trakcie którego dwadzieścia cztery godziny spędzisz w łóżku, w piżamie. Czasami masz dość obiadów i zdrowego odżywiania. Cały tydzień jedzenia fast foodów, chipsów i cukierków. Pozwól sobie na to. Chwytaj dzień i korzystaj z życia. Bo to może dać Ci szczęście.
Mówiąc o książkach na wakacje, nie sposób nie wspomnieć o tym tytule. Recenzowana dzisiaj pozycja, przywodzi na myśl ten błogi czas lenistwa. Głównie za sprawą motywu drogi, bowiem w "Aż po horyzont" główni bohaterowie wyruszają w podróż. Początkowo miał to być jedynie przejazd z punktu A do punktu B, lecz już pierwszego dnia nudna trasa zamieniła się w ciekawą eskapadę. Roger szuka pewnej osoby, a Amy pragnie odnaleźć samą siebie. Odkąd jej ojciec zginął w wypadku samochodowym, jej życie nie jest takie samo. Dziewczyna tęskni za dawną rutyną i marzy o uporządkowanym życiu. Czy wyjątkowa podróż przez Stany Zjednoczone zmieni Rogera i Amy? Odpowiedzi znajdziecie w książce.
"A człowiek, który nie ma swojej ojczyzny, zawsze będzie zagubiony."
Marzec. Wydawnictwo Jaguar wypuszcza na rynek dwie książki z mojego ukochanego gatunku New Adult - "Morze spokoju" oraz "Aż po horyzont". Tą pierwszą czytałam parę miesięcy temu, a historia mnie zachwyciła. Ostatnimi czasy, sięgnęłam po drugą lekturę, która... pozostawiła we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony "Aż po horyzont" to dobra lektura, z drugiej jednak oczekiwałam czegoś głębszego i mocniejszego. Czegoś, co wycisnęłoby ze mnie wszystkie łzy i rozwaliło mnie od środka. Nic z tego. Więc pewnie chcecie spytać - co w takim razie otrzymałam? Już uchylam rąbka tajemnicy. Otrzymałam lekką, typowo wakacyjną lekturę, którą czyta się w tempie ekspresowym i o której w równie szybkim czasie się zapomina.
Największym plusem recenzowanej dzisiaj pozycji jest szata graficzna. Okładka jest bardzo klimatyczna i nad wyraz dobrze oddaje klimat i charakter lektury. Lecz to, co naprawdę wyróżnia "Aż po horyzont" to cała masa różnorakiej grafiki - zdjęcia odwiedzanych miejsc, rachunki, widokówki i więcej! Stanowi to ogromne urozmaicenie. Warto docenić ten fakt, ponieważ historia sama w sobie jest sztampowa i przewidywalna.
Akcja byłaby świetna, gdyby nie ta cała otoczka miłosna, która co prawda rozwija się pod koniec lektury, lecz od początku wiemy o jej istnieniu. Jak na New Adult słabo zarysowana jest tragedia głównej bohaterki. O wydarzeniu, które zmieniło życie Amy jesteśmy zmuszeni czytać pomiędzy wierszami, a szczegółów dowiadujemy się dopiero przy końcu lektury. Natomiast motyw drogi jest przedstawiony idealnie - wraz z tą książką Czytelnik odkrywa niesamowite miejsca, które są opisane bardzo wyraziście i szczegółowo. Momentami miałam wrażenie, że widzę dane miasto lub zwiedzany obiekt! Ale nie ma co się dziwić. W końcu autorka, Morgan Matson, odbyła tę podróż.
"Aż po horyzont" to książka dobra, choć nie idealna. Spędziłam z nią miłe chwile, jednakże lektura nie odcisnęła na mnie żadnego piętna. Jest to czytadło do poczytania na plaży, czy na łące. Lekkie, niezobowiązujące i bardzo wakacyjne. Z tego względu książki nie polecam nikomu, bo na szczególne polecenie najzwyczajniej w świecie nie zasługuje. Lecz jeśli macie ochotę na szybko strawną literacką ucztę miejcie ten tytuł na uwadze!
http://ksiazka-na-kazdy-dzien.blogspot.com/2014/06/az-po-horyzont-morgan-matson.html
"Największych odkryć dokonują ci, którzy wcale się tego nie spodziewają."
Czasami masz ochotę ruszyć gdzieś w nieznane. Jechać przed siebie, robić postój nie tam gdzie musisz, ale tam gdzie chcesz. Czasami potrzebujesz chwili wytchnienia. Dnia, w trakcie którego dwadzieścia cztery...
2014-06-18
Ostatnio zauważyłam, że polska literatura młodzieżowa kuleje. O ile obyczajówki jakoś się trzymają, a rodzime pisarki cieszą się uznaniem Czytelniczek, o tyle młodzież częściej sięga po amerykańskie bestsellery. Mało jest autorów, którzy decydują się na napisanie powieści młodzieżowej. Śmiałkowie, którzy się odważą, są najczęściej mieszani z błotem, bo książka okazuje się być totalną klapą. Sztuczni bohaterowie, nudna fabuła i amerykański styl na polskich ulicach. Taka mieszanka nie zdobywa uznania. Jednakże ostatnio trafiłam na pewien wyjątek. Polska pisarka stworzyła książkę dla młodzieży, która spotkała się z wielkim uznaniem. Wiecie o jakiej lekturze mowa?
"ARS Dragonia", bo to tę pozycję dzisiaj zrecenzuję, przyciągnęła mnie okładką i niebanalnym opisem. Ciekawa intryga i polska sceneria. Pomyślałam sobie: "biorę to!". Kiedy wreszcie łapczywie rozdarłam kopertę i wygrzebałam z niej książkę Jodełki od razu zabrałam się za czytanie. Ale zanim zanurzyłam się w ten świat, pożarłam wzrokiem okładkę i cudowne wydanie oraz modliłam się cichutko słowami: "Aśka, tylko ty tego nie zepsuj...".
I nie zepsuła. Joanna Jodełka stworzyła powieść świetną, powieść wciągającą, powieść tajemniczą i nietuzinkową! Utwór, który czyta się w tempie ekspresowym, w wielkiej niepewności, co za chwilę się wydarzy. Jodełka gra na emocjach czytelnika, niczym na gitarze elektrycznej. Mimo niewielkiej objętości ta książka jest wielka jakością. I bardzo dobrze! Przecież nie o ilość tu chodzi, a o jakość.
" - Nie jest najgorsze to, co się zdarzy. Najgorszy jest strach. Strach przed tym, co może się zdarzyć! Ten strach zabija."
A wszystko zaczyna się od przyjazdu Sebastiana do Polski. Do Poznania ściślej rzecz biorąc. Nie wiadomo kto zaprosił nastolatka, ponieważ ojciec wcale nie spodziewał się wizyty chłopaka. W każdym bądź razie, jąkający się Sebastian zostaje wciągnięty w bieg wydarzeń i nic nie może na to poradzić. Tajemnicza organizacja, jaką jest ARS Dragonia przewróci życie nastolatka i sprawi, że jego punkt widzenia świata zmieni się diametralnie. Podróże w czasie, zmiennokształtne istoty, jakich jeszcze nie było i wiele, wiele innych atrakcji! To wszystko czeka na Was w "ARS Dragonii"!
Co mi się spodobało? Wiele elementów, jednakże na długo zapamiętam oprawę graficzną. Jak doskonale wiecie jestem wzrokowcem, dlatego dużą wagę przykładam do tego typu detali. Okładka jest przecudowna, jednakże to nic w porównaniu z wnętrzem! Znajdziemy tutaj akta dotyczące ARS Dragonii, które są pisane na maszynopisie i wydrukowane na szarym papierze. Na końcu recenzowanej pozycji są również rysunki rzeźb i stworów, o których czytamy. Wygląda to mniej więcej tak (zdjęcie na blogu).
Trochę moich zachwytów już poznaliście. Teraz czas napomknąć o wadach. Wbrew pozorom, pomimo całej wspaniałości tej powieści, parę mankamentów uchwyciłam. Po pierwsze - za długie rozdziały. "Chaptery" były zbyt obszerne, obejmowały za wiele akcji. Z racji tego, że jestem Czytelniczką, która przerywa lekturę dopiero po skończonym rozdziale stanowiło to dla mnie nie lada utrudnienie, ażeby dany rozdział doczytać do końca. Sebastian również nie był bohaterem idealnym - był porywczy, naiwny i podatny na zdanie innych. Jego jąkanie się potrafię przeboleć, bo to dodaje chłopakowi prawdziwości. Jednakże podane wyżej cechy charakteru były nie do zniesienia.
"ARS Dragonia" to książka lekka i wciągająca - aż chciałoby się rzec, że idealna na zbliżające się wakacje. Stanowiła ona doskonałe wprowadzenie do serii, która zapowiada się niezwykle obiecująco. Na dzień dzisiejszy jest to jedna z lepszych, o ile nie najlepsza książka dla młodzieży spod pióra naszej rodzimej pisarki. Myślę, że jest to lektura przede wszystkim dla młodzieży. Dlatego to właśnie tej grupie wiekowej z całego serca polecam "ARS Dragonię". Powinniście być zachwyceni!
Ostatnio zauważyłam, że polska literatura młodzieżowa kuleje. O ile obyczajówki jakoś się trzymają, a rodzime pisarki cieszą się uznaniem Czytelniczek, o tyle młodzież częściej sięga po amerykańskie bestsellery. Mało jest autorów, którzy decydują się na napisanie powieści młodzieżowej. Śmiałkowie, którzy się odważą, są najczęściej mieszani z błotem, bo książka okazuje się...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-11
http://ksiazka-na-kazdy-dzien.blogspot.com/2014/06/szepty-lasu-charles-frazier.html
"Człowiek powinien starać kochać się ten świat mimo oczywistych wad w jego koncepcji i wykonaniu."
Szum drzew. Szelest traw. Kukanie kukułki. Pohukiwanie sowy. Słyszysz szepty lasu? Czy słyszysz jak matka natura stara się podjąć z Tobą dialog? Nie ignoruj jej. Bo natura posiada moc ogromną, tak wielką, że nie potrafisz sobie tego wyobrazić. Zwłaszcza las. Las daje i zabiera, steruje naszym życiem i śmieje się z nas, bo jesteśmy zależni od niego. Na pierwszym miejscu natura, na drugim człowiek. I skoro życie nam miłe, nie próbujmy tego zmieniać.
Lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku i samotna chatka w Appalachach. Od niewielkiego miasteczka oddziela ją spore jezioro. Tu czas się zatrzymał, zwłaszcza po śmierci gospodarza. Niewielką, coraz bardziej podupadającą posiadłość przejęła Luce, która stara się uprawiać warzywa i owoce oraz dbać o dom. Jej niebywale nudną rutynę zakłóca przyjazd dzieci jej siostry. Bliźnięta są istotkami psotnymi acz milczącymi, a Luce podejrzewa, że nie miały w życiu łatwo. Tajemnica wkrótce się wyjaśni, bo Dolores i Frank nie są jedynymi gośćmi...
"Zmienia się tylko to, co widzimy w lustrze. Wewnątrz nas tkwią te same lęki i nadzieje co dawniej, jak chomiki biegnące po kole, które się kręci."
Z tą recenzją zwlekałam blisko tydzień. Dlaczego? Po prostu nie mam pojęcia, co o tej książce sądzić. I bynajmniej nie brak mi słów z zachwytu - wręcz przeciwnie. "Szepty lasu" pozostawiły we mnie głębokie uczucie rozczarowania, złości i takiego dziwnego niedowierzania. Bo miało być tak pięknie, traumatycznie, romantycznie i wstrząsająco. Miało być tyle emocji, łez i wzruszeń. A wyszło jak wyszło, czyli bardzo nijak. Nie obeszło się bez ziewania, liczenia ile stron zostało do końca i powtarzanej mantry "do zakończenia już tylko parę rozdziałów, dasz radę". Tak, drodzy Państwo, przy "Szeptach lasu" wynudziłam się niemiłosiernie.
Po fenomenalnym "Morelowym sadzie" oraz wielu pozytywnych recenzjach "Szeptu lasu" liczyłam, że Frazier stworzy naprawdę fenomenalną historię. Tymczasem okazuje się, że ten ceniony autor postawił na nijakość i tuzinkowość w dosłownie każdym calu. Byłam przekonana, że klimat tej powieści mnie zachwyci. A okazuje się, że lata sześćdziesiąte zostały przedstawione tak bezbarwnie, że czas wydarzeń praktycznie nie gra żadnej roli, bo opisana historia mogłaby się wydarzyć w dowolnej epoce.
Serce boli, boli mnie bardzo, kiedy patrzę na ten opis. Streszcza on prawie całą książkę - o ile dobrze pamiętam z tyłu okładki znajdziemy streszczenie połowy wydarzeń. Biorąc pod uwagę niewielką objętość książki i mozolną akcję niewiele nas już może zaskoczyć. Pewnie zastanawiacie się teraz, czy jest w ogóle sens czytania tej powieści. Cóż, ja jestem na "nie", bo "Szepty lasu" to jedynie zmarnowany czas, lecz parę zalet w recenzowanej dzisiaj pozycji znalazłam. I właśnie teraz Wam je przedstawię.
Nigdzie nie znajdziecie takiej historii. Sam pomysł na fabułę należy do tych oryginalniejszych i nie jest często powielany. Inna sprawa, że potencjał historii nie został wykorzystany, a bohaterowie byli dość przeciętni. Wyjątkiem są jedynie postaci Dolores i Franka, których polubiłam, a których nie miałam zbytniej możliwości poznania. W ogólnym rozrachunku, "Szepty lasu" odradzam, lecz wierzę że pozostałe tomy z Serii Kaszmirowej są równie dobre, co "Morelowy sad", który ostatnio czytałam. Nie omieszkam się o tym przekonać!
http://ksiazka-na-kazdy-dzien.blogspot.com/2014/06/szepty-lasu-charles-frazier.html
"Człowiek powinien starać kochać się ten świat mimo oczywistych wad w jego koncepcji i wykonaniu."
Szum drzew. Szelest traw. Kukanie kukułki. Pohukiwanie sowy. Słyszysz szepty lasu? Czy słyszysz jak matka natura stara się podjąć z Tobą dialog? Nie ignoruj jej. Bo natura posiada moc...
2014-06-15
http://ksiazka-na-kazdy-dzien.blogspot.com/2014/06/przedpremierowo-dziesiec-pytkich.html
" - Weź dziesięć płytkich oddechów. Przyjmij je. Poczuj je. Pokochaj je."
Naukowcy udowodnili, że ludzie nie przywiązują wagi do początków. Zwykle, po zakończeniu lektury czy skończonym filmie, nie pamiętają dokładnie jak owy utwór się rozpoczął. Więc po co pisać wstęp do recenzji? Czym on tak naprawdę jest? Budowaniem napięcia, odwlekaniem tego, co nieuchronne? Skoro i tak wstępu nie zapamiętacie, to szkoda tracić na niego czas! Lepiej od razu przejść do sedna sprawy, czyli do wychwalania książki K.A. Tucker pod tytułem "Dziesięć płytkich oddechów"!
Czym są tytułowe płytkie oddechy w ilości: sztuk dziesięć? Nawet po lekturze, nie jestem w stanie zdefiniować tytułu. Myślę, że każdy może zinterpretować go dowolnie. Czym jest opis z przodu i z tyłu okładki? Z pewnością kawałkiem dobrej treści, która zachęci niejednego do kupna lektury. Dla mnie, są to przede wszystkim słowa, które wskazują na gatunek, z jakim będziemy mieli do czynienia. New Adult. Aha, no super. Czyli kolejna powieść z cyklu: ona po przejściach, on po przejściach, wielka miłość, łóżkowe sceny. Dziewczyna ideał, chłopak, na którego widok każda nastolatka ma kisiel w majtkach - jednakże biorąc pod uwagę fakt, że persony przedstawione w książce są tylko i wyłącznie realne w powieści, pozostają jedynie westchnienia pełne zazdrości i paczka chusteczek, bo przecież nie sposób się nie wzruszyć. Czy taki schemat charakteryzuje również książkę Tucker?
I tak, i nie. Mamy tutaj Kacey, która jest personą skomplikowaną, lecz wzbudzającą sympatię. Mamy też i Trenta, którego po prostu nie sposób nie pokochać. Lecz w pewnym momencie ta historia o miłości schodzi na dalszy plan, a losy duetu Kacey+Trent już nie są takie ważne. Liczy się przeszłość, walka ze swoją naturą i wartości takie jak rodzina i przebaczenie. Co więcej, mamy do czynienia z całą gamą postaci - jest słodziutka Mia, mądra i dojrzała jak na swój wiek Livie, walcząca o lepsze jutro Storm i ... i cała reszta! Ta cudowna gromadka przyjaciół z rezydencji w Miami i nocnego klubu "Pałac Penny" z pewnością podbije Twoje serce i pozostanie w nim na baaardzo długi czas!
" - Zawsze nie trwa wystarczająco długo, jeśli chodzi o ciebie."
Śmiałam się jak idiotka. Płakałam, jakbym dowiedziała się o śmierci bliskiej mi osoby. Uśmiechałam się do tych kartek wypełnionych cudowną treścią. Ta książka wyzwoliła we mnie nieskończone pokłady rozmaitych emocji. Bo "Dziesięć płytkich oddechów" to książka fenomenalna w swojej prostocie i złożoności równocześnie. To przygoda, która mogłaby trwać wiecznie, a która tak naprawdę kończy się zbyt szybko. K. A. Tucker nie tylko przedstawia wzruszającą historię - ona kreuje wszystko tak pięknie, że zwykłe NA zamienia się w poradnik, który wskazuje nam kręte, życiowe ścieżki. To przede wszystkim lektura z morałem, który będzie odtąd prowadził Was za rękę przez całą resztę życia.
Nie wiem, co mnie bardziej martwi. Czy to, że już do pierwszych stron domyśliłam się finału tej historii, czy może to, że fakt ten wcale mi nie przeszkadzał i nie odbierał przyjemności lektury. Sherlockiem nie jestem i nigdy nie będę, ale większość New Adult pisanych jest na jedno kopyto - mimo że "Dziesięć płytki oddechów" to lektura niesztampowa, to finału tej historii domyślić się nietrudno. Lecz jest to jedyny minus tej lektury, na który mogę przymknąć oko, biorąc pod uwagę fakt, że historia jest bardzo pasjonująca i czyta się ją w tempie ekspresowym! W pewnym momencie, kiedy nieuchronnie zmierzałam ku końcowi, zaczęłam sprawdzać, czy aby na pewno nie skleiły się kartki. Za szybko, za szybko, za szybko. "Dziesięć płytkich oddechów" skończyło się zdecydowanie za szybko!
Takiej historii, z takimi emocjami i z takimi cudownymi bohaterami nie przeżyłam już dawno. Powinnam chyba wskazać, która persona najbardziej przypadła mi do gustu, lecz nie jestem w stanie. Każdy bohater był oryginalny, ludzki i, na swój sposób, zapadający w pamięć. Kacey pokochałam za jej ironię i nieprzewidywalność. Trenta za jego urok osobisty. Pozostałych bohaterów głównie za to, że mimo problemów zawsze starali się odbić od dna i zawalczyć o lepszą przyszłość. Dowodzili, że przeszłość jest tylko przeszłością - jakkolwiek straszna by nie była, nie ma prawa wpływać na teraźniejszość i przyszłość. Między innymi taką lekcję wyciągnęłam z tej lektury. A takich złotych rad znajdziecie tutaj dużo więcej.
Kiedy historia opowiedziana w książce dobiegła końca, a ja, przez łzy napływające do oczu niewiele już widziałam, dostrzegłam podziękowania. Zwykle ich nie czytam, bo są to po prostu puste słowa i obco brzmiące nazwiska, lecz tym razem jakaś nieznana siła pchnęła mnie ku nim. Tucker kończy podziękowania w sposób bardzo mądry, piękny i wzruszający. "Jeżeli ta książka powstrzyma choćby jedną osobę przed wskoczeniem za kółko po wypiciu kilku drinków, to dokona czegoś monumentalnego". Powstrzyma. Wierzę. Uwierzcie i Wy.
http://ksiazka-na-kazdy-dzien.blogspot.com/2014/06/przedpremierowo-dziesiec-pytkich.html
" - Weź dziesięć płytkich oddechów. Przyjmij je. Poczuj je. Pokochaj je."
Naukowcy udowodnili, że ludzie nie przywiązują wagi do początków. Zwykle, po zakończeniu lektury czy skończonym filmie, nie pamiętają dokładnie jak owy utwór się rozpoczął. Więc po co pisać wstęp do recenzji?...
2014-06-07
Zbliżają się wakacje. Dla uczniów jest to czas dwumiesięcznej beztroski, podczas której wyjeżdżają w dalekie podróże i spędzają czas z rodziną i znajomymi. Wciąż popularną formą odpoczynku jest wyjazd na obóz - można poznać nowych ludzi, spędzić czas w towarzystwie rówieśników, oddać się zabawie bez wiecznej kontroli rodziców. Są obozy sportowe, językowe, dla trudnej młodzieży, religijne, dziennikarskie lub takie zwykłe kolonie, gdzie cel jest jeden - odpocząć. A czy ktoś z Was słyszał o obozie dla Zmiennokształtnych?
Od początku Kylie Galen wyczuwała, że ta impreza szczęśliwie się dla niej nie skończy. Od paru tygodni los się do niej nie uśmiecha - najpierw śmierć ukochanej babci, potem rozwód rodziców, a teraz jeszcze to. Przyjęcie okazało się być suto nakrapiane alkoholem, a towarzystwo wpadło w ręce policji. Miarka się przebrała. Za namową świrologa, matka dziewczyny wysyła Kylie na obóz dla trudnej młodzieży. Lecz czy Ci młodzi ludzie, którzy spędzą wakacje koło Wodospadów Cienia rzeczywiście są "trudni". A może dolega im coś innego?
"To jest problem z miłością. Nawet jeśli coś wygląda jak kaczka, kwacze jak kaczka i pachnie jak kaczka, to jeśli się z tym prześpisz przez miesiąc albo zostaniesz porzucona przed ołtarzem, zaczyna śmierdzieć jak skunks."
Wydawałoby się, że era paranormali skończyła się już dawno temu. Przecież teraz na czasie są brutalne dystopie, urocze Young Adult i sprośne, ale bardzo romantyczne New Adult. Kto by tam pamiętał o takich lekturach, w których to spotykamy istoty mityczne i niezwykle kochliwe? Bo wampirki, wilkołaczki i inne elfiki oczywiście czują miętę do tej samej dziewczyny. Pamiętacie ten schemat? C.C. Hunter, w książce "Urodzona o północy", troszkę z niego skorzystała, jednakże w lekturze sporo różnych ubarwień i urozmaiceń.
Na wstępie powinnam była powiedzieć, że w stosunku do "Urodzonej o północy" nie miałam zbytnio wygórowanych oczekiwań. Ot, liczyłam na taką lekką lekturę, którą można połknąć w kilka godzin. I tak też się stało. Zaledwie jeden dzień zajęło mi poznanie tej historii. Pierwsza część Wodospadów Cienia niezwykle wciąga i odmóżdża Czytelnika - w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Jest to po prostu lekka, taka typowa wakacyjna lektura, przy której można rozmyślać o niebieskich migdałach, a i tak wiadomo o co w książce chodzi.
I choć losy bohaterów bardzo mocno mnie zaabsorbowały to, niestety, nie obyło się bez wad. Największym mankamentem "Urodzonej o północy" jest powielanie wszystkiego co już było. Samo umiejscowienie akcji na wakacyjnym obozie dla "wyjątkowej młodzieży" przywodzi na myśl bestsellerową serię Ricka Riordana pod tytułem "Percy Jackson i bogowie olimpijscy". W książce występuje również trójkącik miłosny. Chociaż nie, na dobra sprawę mamy do czynienia z kwadracikiem miłosnym. Bo rycerzy walczących o serce Kylie jest trzech - Trey, Derek i Lucas. Tych dwóch ostatnich, głównie dzięki kreacji ich charakterów, przypominają mi Cartera i Sylvaina z sagi "Wybrani". Znalazłam jeszcze paręnaście podobieństw do serii Meyer, więc jak widzicie "Urodzona o północy stanowi zlepek znanych i powielanych schematów. Niedobrze, prawda?
Jednakże gdzieś pomiędzy wierszami można dostrzec drugie dno tej powieści. "Urodzona o północy" traktuje też o młodości, wyborach i poszukiwaniu własnego ja. Choć ten socjologiczny aspekt powieści stanowi naprawdę minimum z minimum to doceniam starania Hunter, ażeby zrobić z tej książki coś głębszego niż tylko denną młodzieżówkę. Nie zmienia to jednak faktu, że "Urodzona o północy" to lekka powieść, którą czyta się bardzo przyjemnie. Niewymagający Czytelnicy powinni być zadowoleni, Ci, którzy od książek oczekują czegoś więcej mogą być rozgoryczeni. Z podanych wyżej względów lekturę polecam, lecz ostateczną decyzję pozostawiam Wam.
Zbliżają się wakacje. Dla uczniów jest to czas dwumiesięcznej beztroski, podczas której wyjeżdżają w dalekie podróże i spędzają czas z rodziną i znajomymi. Wciąż popularną formą odpoczynku jest wyjazd na obóz - można poznać nowych ludzi, spędzić czas w towarzystwie rówieśników, oddać się zabawie bez wiecznej kontroli rodziców. Są obozy sportowe, językowe, dla trudnej...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-10
Podobno stara przyjaźń nie rdzewieje. Mówią, że Ci najlepsi przyjaciele pozostają w naszych sercach zawsze - na dobre i na złe. Mądrzy profesorowie i inni naukowcy udowodnili, że najtrwalsze przyjaźnie powstają w liceum. Paradoksalnie jest to okres, w którym młodzi ludzie poszukują własnego "ja", walczą o swoje marzenia i układają plany na życie. Spotykają się z rówieśnikami, jednakże bardzo często nie widzą dalszych perspektyw dla owej przyjaźni. I mają rację, bo ludzie są jak koty - chodzą własnymi drogami, a ich drogi się rozchodzą w różne strony. Lecz co byś zrobił, gdyby po kilkunastu latach, dawny przyjaciel ze szkolnej ławki zadzwonił do ciebie z prośbą o pomoc?
Adam Wierzbicki to znany i ceniony radiowiec, który jest prowadzącym popularnej audycji. Pewnego dnia, w trakcie rozmowy ze Stanisławem Bergerem dzwoni do niego przyjaciel z liceum. Słuchany przez tysiące ludzi, Adam Wierzbicki jest zmuszony podać swój numer telefonu - wszystko po to, żeby pomóc staremu koledze w potrzebie. Lecz kto by się spodziewał, że ten jeden niewinny telefon tyle zmieni w życiu jego rodziny. Wierzbicki zostaje wplątany w sieć układów i intryg, z której niezwykle ciężko się wyplątać.
"Książki same się piszą, kiedy nikt ich długo nie czyta."
Początkowo nie byłam przekonana do tej powieści, jednakże jedno zerknięcie w stronę nazwiska autora wystarczyło, żebym z niecierpliwością oczekiwała kuriera z przesyłką. Nie wiem czy wiecie, ale Dominik W. Rettinger to znany polski scenarzysta, a przy tym autor kilku książek, w tym bardzo dobrego "Brainmana", którego miałam okazję czytać półtora roku temu. Tak - sięgnęłam po "Klasę" głównie z powodu autora, jednakże nie tylko - obecnie przeżywam fazy na kryminały i thrillery, więc ten tytuł idealnie wpasował się w mój aktualny czytelniczy nastrój. I tak też się okazało. "Klasa" pokazała prawdziwą klasę, bowiem Rettinger stworzył fenomenalną i dosłownie wbijającą w fotel lekturę!
Książka wciąga już od pierwszej strony i trzyma nas w napięciu aż do ostatniej kartki! Intryga jest niezwykle mocno zarysowana, każdy szczegół istotny, a zagadka absorbująca i trudna w rozwiązaniu. Mimo dość sporej objętości, książkę przeczytałam bardzo szybko i, dosłownie, nie mogłam się od niej oderwać. Pochłaniałam ją w ogrodzie na leżaku, na wykładzie i w domu - tak bardzo chciałam poznać zakończenie tej historii! Raz po raz otwierałam buzię ze zdumienia i z ogromnym niedowierzaniem wpatrywałam się w kartki - myślę że żadne słowa nie oddadzą stanu, w jaki wpędziła mnie ta książka. Chylę czoła Autorowi - chyba nikt nie napisałby tego lepiej.
"Klasa" prezentuje całą gamę postaci. Jedne możemy poznać dogłębnie, na inne charaktery jedynie rzucamy okiem. Mimo że do żadnego bohatera nie mam zastrzeżeń, bo każda persona była naprawdę porządnie wykreowana, to największą sympatią darzę rodzinę Wierzbickich. Adam, jego żona Agata oraz syn Rafał tworzyli świetną rodzinę, ich charaktery wzajemnie się przenikały, a relacje pomiędzy nimi charakteryzowały się miłością i oddaniem. Rafał był moim rówieśnikiem, a wykazał się nie lada odwagą i pomyślunkiem. Więc nie dziwmy się, że tak bardzo polubiłam tego chłopaka!
Najnowsza powieść Dominika Rettingera to strzał w dziesiątkę dla wszystkich, którzy uwielbiają thrillery lub, tak jak ja, raz na jakiś czas mają ochotę na coś "mocniejszego". Od "Klasy" po prostu nie można się oderwać i nawet na długo po skończonej lekturze, wciąż będziecie o tej książce myśleć! Mogłabym na bezdechu opowiadać Wam o wspaniałości tej lektury, lecz mam cichą nadzieję, że moja skromna recenzja i bardzo szczera rekomendacja wystarczą i odpowiednio zachęcą. Zapamiętajcie ten tytuł - gwarantuję, że "Klasa" jeszcze namiesza, a przede wszystkim zachwyci Czytelników!
Podobno stara przyjaźń nie rdzewieje. Mówią, że Ci najlepsi przyjaciele pozostają w naszych sercach zawsze - na dobre i na złe. Mądrzy profesorowie i inni naukowcy udowodnili, że najtrwalsze przyjaźnie powstają w liceum. Paradoksalnie jest to okres, w którym młodzi ludzie poszukują własnego "ja", walczą o swoje marzenia i układają plany na życie. Spotykają się z...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-06
"Są sprawy, których trzeba doświadczyć, aby je pojąć."
Ludzie to egoistyczny, nietolerancyjny i kłótliwy gatunek. We wszystkim muszą mieć pierwszeństwo, zawsze najlepsi i niezwyciężeni. Podane cechy charakteru nie sprzyjają życiu w symbiozie z innymi gatunkami. Zwłaszcza, jeżeli gatunki te są tak samo inteligentne i przebiegłe jak ludzie, i tak samo roszczą sobie prawo do egzystowania na tej planecie co homo sapiens. Gdyby żyły obok nas wampiry, wilkołaki, gnomy i elfy z pewnością doszłoby do konfliktu. A wygrałby najlepszy. Czyżby człowiek?
Grim należy do grona paryskich gargulców. Za dnia jest tylko i wyłącznie bryłą kamienia przyozdabiającą stolicę Francji jednakże w nocy... zamienia się w istotę pełną życia, energii i chęci do rozwiązywania kolejnych tajemnic królestwa Ghrogonii. Jako członek gargulcowej policji musi dbać o porządek w Podziemiu i pokój - bo gnomy, Hartydy, gargulce i cała reszta istot z Innoświata wcale nie tworzą najspokojniejszej mieszanki.
"Myśli to jedyna wolność człowieka"
Mia jest typową ludzką nastolatką. Ale czy na pewno? Jej tato, był wziętym artystą, uznawanym jest za wariata. A brat, Jakub, też robi się zamknięty w sobie, coraz częściej znika i ma tajemnice przed rodziną. Wkrótce Mia dowiaduje się jakie sekrety skrywa jej ukochany braciszek. Wraz z poznaniem historii Podziemia i małej eskapady do Ghrogonii życie Mii zmienia się diametralnie. Jej los łączy się z losem Grima - Gargulec i wcale nie taka ludzka i zwyczajna nastolatka wyruszają w podróż i uczą się tolerancji dla własnych gatunków. Jaki jest cel ich eskapady, jaką tajemnicę skrywa Pieczęć ognia? Cierpliwości, Kochani. Wszystko wyjaśni Wam książka Schwartz.
"Trzeba mieć skrzydła, gdy się otchłań kocha."
O książce autorstwa Gesy Schwartz nasłuchałam się wiele dobrego. Ochy i achy nad kreacją bohaterów, fabułą, akcją i szeroko pojętą intrygą. Jedyne, co mnie w "Grimie" przerażało to objętość. Wiele razy to mówiłam, więc pewnie doskonale wiecie, że nie przepadam za grubymi książkami. Jakkolwiek fabuła byłaby ciekawa to i tak, już pod koniec, mi się dłuży i z niecierpliwością wyczekuję zakończenia. Jednakże, pod wpływem chwili skusiłam się na Pieczęć ognia. Oczywiście objętość lektury mnie przeraziła, lecz już po kilku stronach wiedziałam, że ta opowieść będzie niezwykle obfitą, literacką ucztą. I tak też się stało. "Grim. Pieczęć ognia" przypomina suto zastawiony stół, z którego można brać garściami i nie zważając na plamy i nieścisłości delektować się kolacją.
Nie zawsze było kolorowo. Czasami zdarzały się gorsze fragmenty, które głównie wynikały z tego, że autorka przedobrzyła. W pewnym momencie poczułam się przesycona i obciążona tymi wszystkimi intrygami. I choć każda z nich była naprawdę świetna, to zbierając je do kupy było ich po prostu za dużo. Zdaję sobie sprawę, że autorka chciała jak najlepiej, ale gdyby tak usunąć parę scen i zabrać 200 stron książka byłaby dużo lżejsza - nie tylko pod względem objętości, ale i przyjemności czytania. Co więcej lektura jest w pewien sposób schematyczna - rozdziały dzielą się na te, w których główną rolę gra Mia i na te, gdzie Czytelnik dowiaduje się, co ciekawego dzieje się u Grima. Więc struktura rozdziałów wygląda mniej więcej tak: Grim, Mia, Grim, Mia i tak dalej. Nie za ciekawie, prawda?
" - Ale tak to bywa z przyjaciółmi... tolerujemy ich słabości i podziwiamy ich mocne strony, prawda?"
Największą, choć nie jedyną, zaletą tejże powieści jest... fenomenalny styl! Gesa Schwartz posługuje się pięknym, prawie bezbłędnym językiem, dzięki któremu akcja jest jeszcze ciekawsza, a postacie jeszcze wspanialsze! Bo musicie wiedzieć, iż cała intryga jest niebywała. A dzięki temu, że pisarka nie szczędzi opisów Czytelnik wręcz przenosi się do Innoświata, traktuje Gargulce i inne tego typu stworzenia jak coś doskonale znanego. Spodobała mi się ta specyfikacja gatunkowa - już nie pamiętam kiedy czytałam taką książkę, w której byłoby tyle nietuzinkowych i świetnie wykreowanych istot.
Jednakże na wielkie brawa zasługują główni bohaterowie. O ile Mia wzbudziła jedynie mój umiarkowany optymizm i traktowałam ją bardziej na gruncie neutralnym, o tyle Grim po prostu zdobył moje serce! Jego trudny charakterek i pełne ironii teksty sprawiły, że momentami zaśmiewałam się do łez! Cudowna postać! A cała ta cegiełka jest prawie tak świetna jak jej główny bohater. Więc w ogólnym rozrachunku, mimo że bez wad się nie obyło, pierwszą część tej trylogii serdecznie polecam!
"Są sprawy, których trzeba doświadczyć, aby je pojąć."
Ludzie to egoistyczny, nietolerancyjny i kłótliwy gatunek. We wszystkim muszą mieć pierwszeństwo, zawsze najlepsi i niezwyciężeni. Podane cechy charakteru nie sprzyjają życiu w symbiozie z innymi gatunkami. Zwłaszcza, jeżeli gatunki te są tak samo inteligentne i przebiegłe jak ludzie, i tak samo roszczą sobie prawo do...
2014-06-01
Wiadomo. Nie zawsze jest pięknie i kolorowo. Nie zawsze świeci słońce, nie zawsze dzień jest wolny od pracy, wreszcie nie zawsze wszyscy są dla siebie mili i uprzejmi. A jednak każdy dzień jest piękny. Bo skoro miałeś szansę rano wstać, zjeść śniadanie i wybrać się do pracy/szkoły to znaczy tylko tyle, że właśnie rozpoczyna się kolejny dzień. Masz do wykorzystania paręnaście godzin, które zapewne przeznaczysz na wykonywanie swoich obowiązków. I dobrze, tak powinno być. Lecz rób to z pasją i uśmiechem na twarzy, doceniaj wszystko to, co przygotował dla ciebie los. Wtedy dzień będzie piękny.
Jest taki dzień, tylko jeden raz w życiu. I parafrazując piosenkę Czerwonych Gitar wcale nie mam na myśli świąt Bożego Narodzenia. Bo taki piękny, wyjątkowy dzień to ślub. Słowa przysięgi i to najważniejsze "tak" w życiu. Tak na całkowicie inne życie. Tak na dopuszczenie człowieka do swojej codzienności. Tak na miłość. Jednakże żeby uroczystość przebiegała pomyślnie należy się do niej odpowiednio przygotować. Suknie, bukiety kwiatów, organizacja wesela. Uff, tyle spraw na głowie Margot. A wszystko po to, żeby Jenny miała piękny dzień. Dzień, którego nie zapomni do końca życia.
W sumie nie miałam większych oczekiwań odnośnie tej książki. Już od samego początku coś mi w niej "śmierdziało", a akcja rozgrywająca się na wyspie przywodziła na myśl "Marcowe fiołki", które niestety do moich najukochańszych lektur nie należą. Jednakże wybadałam sprawę i zachęcona pozytywnymi recenzjami oraz nastrojową, stonowana okładką skusiłam się. Nie miałam co do tej pozycji wygórowanych oczekiwań. Ot, liczyłam że "Piękny dzień" będzie takim typowym wakacyjnym odmóżdżaczem. Tymczasem było znacznie gorzej...
Liczyłam, że punktem kulminacyjnym będzie ślub. Tymczasem uroczystość została prawie pominięta, większą część tej lektury stanowiły właśnie przygotowania do tego dnia i wesele. Książka podzielona jest na dni (od czwartku do niedzieli), a narratorami byli Margot (siostra panny młodej), Ann (teściowa) oraz Doug (ojciec Jenny). Biorąc pod uwagę fakt, że to Jenny brała ślub zabieg ten jest dla mnie niewyjaśnioną zagadką. Ogólnie bohaterowie pozostają dla mnie zagadką. Hilderbrand przedstawia skomplikowane rodzinne zawirowania pomiędzy postaciami, w efekcie powstaje książkowa wersja "Mody na sukces" - każdy zna każdego, każdy z każdym miał romans. Czy o takich niuansach Czytelnik powinien dowiadywać się w książce, która opowiada o pięknym i wyidealizowanym wydarzeniu, jakim jest ślub?
"Piękny dzień" przedstawia typowe społeczeństwo konsumpcyjne i współczesny sposób myślenia. Romanse każdego możliwego rodzaju, iPhone'y w dłoniach i dobry uśmiech do złej gry. Kompletny brak umiejętności rozwiązywania problemów, porywczość i młodzieńcza głupota, chociaż niektórzy bohaterowie należeli do grupy 40+. Jedynym plusem, jeżeli chodzi o amerykański charakter lektury była możliwość poznania zwyczajów tego kraju związanych ze ślubem. O ile niektóre zwyczaje nie są kojarzone z żadnym krajem ( np. wieczór panieński) i są rozpowszechnione na całym świecie, o tyle parę innych tradycji przedślubnych w naszej kulturze nie występuje, bo są to zwyczaje typowo amerykańskie. Dzięki książce Hilderbrand mamy okazję je poznać. Ot, taki miły bonusik do fatalnej treści.
Przy lekturze wynudziłam się za wszystkie czasy. Choć później fabuła troszkę się rozwinęła i całość była do przeczytania to muszę przyznać, że początek był fatalny. Zero jakichkolwiek pozytywnych emocji, najbardziej emocjonującą zagadką były wątpliwości pogodowe. I nic poza tym. Dopiero pod koniec wdrożyłam się w lekturę na tyle, żeby szybko ją skończyć i jeszcze szybciej o niej zapomnieć. Bo czas spędzony przy lekturze "Pięknego dnia" jest czasem straconym. Liczyłam na lekką książkę, która ukaże sakrament małżeństwa w dobrym świetle. Tymczasem otrzymałam książkową podróbkę "Mody na sukces". Zdecydowanie nie polecam.
Wiadomo. Nie zawsze jest pięknie i kolorowo. Nie zawsze świeci słońce, nie zawsze dzień jest wolny od pracy, wreszcie nie zawsze wszyscy są dla siebie mili i uprzejmi. A jednak każdy dzień jest piękny. Bo skoro miałeś szansę rano wstać, zjeść śniadanie i wybrać się do pracy/szkoły to znaczy tylko tyle, że właśnie rozpoczyna się kolejny dzień. Masz do wykorzystania...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ja naprawdę nie lubię kotów. Te zwierzęta napawają mnie takim dziwnym poczuciem bezsilności. Za nic nie doceniają moich wdzięków i starań, nie podejdą, nie dadzą się pogłaskać. Ich spojrzenie wskazuje na jawną chęć mordu, pojęcie współpracy z pewnością nie jest im znane. I między innymi dlatego nie lubię kotów. Lecz nie martwcie się - książka Zyskowskiej-Ignaciak z kotami nic wspólnego nie ma. Bo arcydzieło o kotach? Tego jeszcze nie było i raczej nie będzie. Za to arcydzieło o prawdziwości życia już spotkałam. I paradoksalnie nazywa się ono "Nie lubię kotów".
W "Nie lubię kotów" Czytelnik znajdzie 6 opowiadań, które są precyzyjnie ze sobą powiązane. Dzięki temu, wszystkie historie tworzą jednolitą całość kompozycyjną. Oczywiście musimy sobie zdawać sprawę z tego, że jest to zabieg dosyć wymuszony. Toteż łączenie akcji na zasadzie "każdy z każdym" jest tu powszechnie stosowane. Mimo wszystko, pięknym literackim doświadczeniem było obserwowanie, jak losy Wojtka, Maliny, Karoliny, Daniela, Dagmary i Konrada się łączą. Wielki szacunek dla Autorki za to, co zrobiła. Bo każdy z bohaterów jest inny, a oprócz wzajemnych znajomości łączą ich tylko nałogi, które rządzą ich życiem oraz problemy, z którymi nie potrafią sobie poradzić.
Kiedy kilka lat temu po raz pierwszy zetknęłam się z twórczością Katarzyny Zyskowkiej-Ignaciak, od razu dostrzegłam jej potencjał w pisaniu. Na przykładzie Jej kolejnych książek byłam świadkiem procesu szlifowania stylu, eksperymentów, które nie zawsze wychodziły. Lecz jest taki moment - rzadki i niespotykany - kiedy coś Autorowi wychodzi w stu procentach. Wszystko jest na właściwym miejscu, widać, że powieść oparta jest na rzetelnym konspekcie i jest pisana od serca. Właśnie takie jest "Nie lubię kotów". Idealne pod każdym względem.
Ta powieść jest niezwykle dojrzała. W przeciwieństwie do innych obyczajówek spod piór polskich autorek, nie ma tu "domeczków", "różyczek" i "pieseczków". Są za to narkotyki, alkohol, przelotne romanse, chorobliwa i wstrząsająca samotność. Do "Nie lubię kotów" zawitał gość honorowy, który zmienia postać rzeczy. Pojawiło się życie - to prawdziwe, bez nadużywanej idealizacji i teatralizacji. Życie współczesne aż do bólu - bezduszna polityka korporacji, problemy współczesnych rodzin, gonitwa za pieniędzmi i ideałami, które zagubiły się gdzieś pomiędzy najnowszym modelem iPhone'a a torebką Versace z kolekcji jesień/zima.
"Nie lubię kotów" pozostawia szeroką możliwość interpretacji. Część spostrzeżeń dostrzeżecie w trakcie lektury, na niektóre z nich przyjdzie Wam trochę poczekać. Bo ta powieść szokuje i sprawi, że zaniemówicie z wrażenia. Podobnie jak ja, nie będziecie w stanie wyrzucić jej z pamięci. W tej lekturze wszystkie elementy składają się na życie jako obraz nędzy i rozpaczy. Od akcji i zachowania bohaterów po język, który jest pełen wyrzutów i swoistego buntu. Zyskowska-Ignaciak pisze pełnym emocji, zaczepnym tonem. Wylewa żale i pokazuje, na jakie problemy jest skazane dzisiejsze społeczeństwo. Treść tej książki jest do bólu prawdziwa. Odzwierciedlają to wiadomości w telewizji i alarmujące statystyki.
Są powieści, które opierają się na prostej konstrukcji, a mimo to ich treść wywiera na Czytelniku tak kolosalne wrażenie, że nie można o tym tytule zapomnieć. Co poniektóre książki zostawiają w odbiorcy namacalny ślad, wwiercają się w jego serce i na nowo układają hierarchię wartości oraz nakreślają światopogląd. Właśnie taką książką jest "Nie lubię kotów". Proza na najwyższym poziomie, arcydzieło, którego nie powstydziłby się żaden noblista. - See more at: http://ksiazka-na-kazdy-dzien.blogspot.com/2014/12/nie-lubie-kotow-katarzyna-zyskowska.html#sthash.PA2cyae5.dpuf
Ja naprawdę nie lubię kotów. Te zwierzęta napawają mnie takim dziwnym poczuciem bezsilności. Za nic nie doceniają moich wdzięków i starań, nie podejdą, nie dadzą się pogłaskać. Ich spojrzenie wskazuje na jawną chęć mordu, pojęcie współpracy z pewnością nie jest im znane. I między innymi dlatego nie lubię kotów. Lecz nie martwcie się - książka Zyskowskiej-Ignaciak z kotami...
więcej Pokaż mimo to