-
ArtykułyNatasza Socha: Żeby rodzina mogła się rozwijać, potrzebuje czarnej owcyAnna Sierant1
-
ArtykułyZnamy nominowanych do Nagrody Literackiej „Gdynia” 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyMój stosik wstydu – które książki czekają na przeczytanie przez was najdłużej?Anna Sierant21
-
ArtykułyPaulo Coelho: literacka alchemiaSonia Miniewicz3
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika1996
2001
O "Władcy Pierścieni" zostało już napisane wszystko, więc po co miałbym się produkować i dodawać następną nikomu niepotrzebną opinię?
Cóż, chciałbym podzielić się z Wami wrażeniami z uczestnictwa w jedynej w moim życiu i zarazem jednej z najbardziej nietypowych kampanii reklamowych, o jakich kiedykolwiek słyszałem. Tak, to będzie anegdota, jest ona prawdziwa i ma bezpośredni związek z "Władcą Pierścieni".
To była późna jesień, lub początek zimy 2001 r. Byłem całkiem świeżo po przeczytaniu tej sławnej tolkienowskiej trylogii fantasy i po powrocie z Empiku z jakąś płytą lub książką w plecaku czekałem przy Dworcu Centralnym w Warszawie na autobus powrotny do domu. To była zdaje się sobota lub niedziela, dzień zimny, dżdżysty, wietrzny i nieprzyjemny.
Tak sobie stojąc i marznąc przy wiacie przystankowej, usłyszałem w pewnym momencie ciche "kla-kla-kla". Dźwięk był początkowo niezbyt donośny, ale był on dla tkanki miasta na tyle nietypowy, że dość szybko zwróciłem na niego uwagę. Odwróciłem się w jego stronę i jakieś 30-40 m od siebie dostrzegłem trzy zbliżające się do przystanku sylwetki. Nawet z tej odległości widok był raczej niecodzienny, bo było widać, że te trzy osoby przemieszczają się na koniach. To wzbudziło moją ciekawość. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakieś służby mundurowe patrolują centrum stolicy, dosiadając koni. To by się nawet zgadzało, bo wszystkie trzy osoby miały na sobie ubiory w ciemnych barwach.
Jednak im bliżej ci jeźdźcy znajdowali się przystanku, tym bardziej byłem zdziwiony (podejrzewam, że to samo czuły pozostałe 2-3 osoby oczekujące na transport).
Przyglądałem się tym indywiduum dokładnie, ale nie mogłem dostrzec mundurów ani dystynkcji. W końcu włosy stanęły mi dęba, bo okazało się, że byli oni zamaskowani (nie było widać ich twarzy). Konie były czarne jak smoła, a jeźdźcy wyglądali jakby urwali się wprost z Apokalipsy Św. Jana. Ich ubiór również był w całości czarny. Przypominali oni jakichś mrocznych, diabelskich zakonników. Na głowy mieli naciągnięte obszerne kaptury, co uniemożliwiało dostrzeżenie rysów twarzy. Klimat niepokoju i absurdu został dopełniony przez bardzo dobrze widoczne miecze przytroczone do ich pasów.
Wszyscy trzej jechali równo i wolno stępa. Byli już parę kroków od nas. Zdrętwiałem, dostrzegłem, że stojąca obok mnie dziewczyna wcisnęła się ze strachu w kąt przystanku. W końcu dojechali również i do mnie. Najbliższy mnie jeździec zatrzymał się obok mnie i wyciągnął rękę. Spojrzałem w górę. Nie dostrzegłem twarzy, ale w czarnej rękawicy zobaczyłem jakiś papier. Mechanicznie wziąłem tę kartkę i spojrzałem na nią. Było na niej napisane coś w stylu: "Na premierę filmu pt. "Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia" zaprasza kino takie i takie".
Zupełnie oniemiały i zahipnotyzowany obejrzałem się za odjeżdżającymi sylwetkami. "Zaraz!" pomyślałem sobie, "przecież to chyba byli... Nazgule!".
Wow! Tak to właśnie było. Wyobraźcie sobie co, musieli czuć w tamtej sytuacji ludzie tacy jak ja. Byłem wtedy zdaje się mocno "wczorajszy", a już na pewno zupełnie nieprzygotowany do uczestnictwa w tak pomysłowej i nietypowej (jak na ówczesne czasy) kampanii reklamowej. Trzeba też pamiętać, że była to era właściwie jeszcze przed-internetowa, co jedynie pogłębiało zamęt panujący w mojej głowie.
Wracając do samej trylogii, jestem zdania, że to najlepsza rzecz, jaka przydarzyła się literaturze fantasy w całej historii gatunku. Nie jestem co prawda jej znawcą i czytam książki z tego nurtu dość rzadko, ale jak dotąd nie przeczytałem nic, co byłoby na równorzędnym poziomie zarówno w sferze językowej, jak i w sferze kreacji świata i zależności w nim panujących.
"Władca Pierścieni" ma oczywiście też swoje wady. Kiedyś spotkałem się z zarzutem, że wszystkie postaci w tej książce posługują się językiem tożsamym dla profesorów Oxfordu. No i faktycznie, bez względu na to czy mamy do czynienia z prostym hobbitem (Sam), czy z królem, używany przez nich język jest w sumie taki sam - raczej górnolotny. To nie jest przyziemnie (dark)fantasy w postaci "Czarnej Kompanii", lub swojskiego "Wiedźmina". Tutaj język jest faktycznie lekko skostniały i zramolały, ale trzeba pamiętać, w jakich czasach Tolkien pisał swoje dzieło.
Mi ten zarzut (choć poniekąd trafny) specjalnie nie przeszkadza. Większe zastrzeżenia mam wobec konstrukcji niektórych postaci i relacji między nimi. Tolkienowi słabo na przykład wychodziło pisanie o kobietach, a niektóre wątki są co najmniej ryzykowne (np. te dotyczące Froda i Sama) ;->.
Tolkienowi zdarza się też najzwyczajniej w świecie przynudzać. Na szczęście przez fragmenty długie i rozwleczone miło jest przebrnąć, mając świadomość (przy którejś lekturze z kolei), że zaraz wydarzy się coś, co pobudzi krew do szybszego płynięcia w żyłach.
Nie żałuję wystawienia "Diunie" Franka Herberta maksymalnej oceny i mam nadzieję, że nie będę też tego żałować w tym przypadku.
Zachęcam wszystkich młodych czytelników, by jak najszybciej zabrali się za tą fascynującą lekturę! Jestem zdania, że aby docenić w pełni wszystkie jej walory, należy ją przeczytać w możliwie młodym wieku, naprawdę warto!
O "Władcy Pierścieni" zostało już napisane wszystko, więc po co miałbym się produkować i dodawać następną nikomu niepotrzebną opinię?
Cóż, chciałbym podzielić się z Wami wrażeniami z uczestnictwa w jedynej w moim życiu i zarazem jednej z najbardziej nietypowych kampanii reklamowych, o jakich kiedykolwiek słyszałem. Tak, to będzie anegdota, jest ona prawdziwa i ma...
2017
2019
"Depesze" Michaela Herra są bez wątpienia epokowym osiągnięciem amerykańskiego reportażu.
Po pierwszych kilku-kilkunastu stronach po prostu czuć, że ma się do czynienia z dziełem wybitnym. Autor niezwykle sugestywnie oddał klimat końca lat sześćdziesiątych XX wieku. Skupił się on głównie na prostym żołnierzu, ale jego spostrzeżenia dotyczą sfery obyczajowej, politycznej i społecznej i wydaje się, że za każdym trafia w punkt bezbłędnie, mimo wrażenia, że przez cały proces zbierania materiałów do tej książki, towarzyszyły mu ciężkie psychodeliki.
Trafność opisów można tłumaczyć "reporterskim nosem" i pisarskim talentem, choć może to budzić pewne zdziwienie, bowiem wiele zdań, czy nawet całych akapitów ma w sobie kontrkulturowy, dość mocno "pijacko-ćpuński" posmak. Nie chodzi o to, że "Depesze" są bełkotliwe. Wprost przeciwnie, są niezwykle trzeźwe w swojej treści. Chodzi o tę całą otoczkę stylistyczną, jakby filtr nałożony na rzeczywistość w postaci kolorowego kalejdoskopu, czy wirującej przed oczyma mandali.
To brzmi bardzo hippisowsko, jednak jeżeli faktycznie tak jest, to jest to wizja hippisa, który stoi w kontrze do swojego środowiska i obce są mu idee "non violence". No właśnie, spostrzeżenia Herra są tak samo błyskotliwe, jak i brutalne. On nie boi się ostrego języka i nazywania rzeczy po imieniu, Nie próbuje też lukrować ekskrementów i jeżeli widzi okropieństwa wojny, to opisuje je bez owijania w bawełnę.
Warto wspomnieć też o tym, że autor nie pisał z zacisznego zaplecza sztabu. Zdarzało się, że narażał życie, jak na rasowego reportera wojennego przystało. Dzięki temu, że był w oku cyklonu, mógł przyjrzeć się zwykłemu żołnierzowi armii amerykańskiej z bliska. Herr pisał o tym jak, ci żołnierze żyli, czego słuchali, w co wierzyli, jak walczyli i jak umierali bez cienia zadęcia i patosu tak często obecnego w filmach "Made in USA".
"Depesze", gdyby je sfilmować mogłyby być świetnym (bo dzikim i zakręconym) teledyskiem do płyty Jimiego Hendrixa, albo Franka Zappy. Jednak odloty są tutaj zawsze na drugim planie w stosunku do psychologicznej głębi spotykanych przez autora postaci, a reporterska rzetelność zawsze stoi ponad chęcią wyżycia się poprzez ekwilibrystyczne popisy literackie.
Reportaże Michaela Herra są z całą pewnością lekturą mocną, soczystą i bardzo satysfakcjonującą w odbiorze, Jednak przede wszystkim są one niezwykle szczerym portretem ludzi i epoki współczesnej autorowi, które nie ograniczają się jedynie do jej aspektu militarnego.
PS. Wszyscy wiemy, że wojna w Wietnamie miała ogromny wpływ na USA w wielu sferach. Kinematografia była jedną z nich. Dopiero po przeczytaniu "Depesz" przypomniałem sobie o pewnej scenie z filmu pt. "Czas Apokalipsy" (okop i granatnik). Ciekaw jestem czy nawiązań do tej książki jest więcej (także w innych filmach).
"Depesze" Michaela Herra są bez wątpienia epokowym osiągnięciem amerykańskiego reportażu.
Po pierwszych kilku-kilkunastu stronach po prostu czuć, że ma się do czynienia z dziełem wybitnym. Autor niezwykle sugestywnie oddał klimat końca lat sześćdziesiątych XX wieku. Skupił się on głównie na prostym żołnierzu, ale jego spostrzeżenia dotyczą sfery obyczajowej, politycznej i...
Najlepsza książka w klimatach postapokaliptycznych jaką dotąd przeczytałem. Rzecz ambitna, dość trudna w odbiorze, wymagająca skupienia i jak to bywa z tym podgatunekiem - niewesoła. Cierpki humor nie osładza zdecydowanie gorzkiego wydźwięku całości.
"Kantyczka..." to literatura przez duże "L". Nie jest to ani lekkie czytadło, ani wakacyjna popierdółka, o której zapomina się tuż po przeczytaniu. Z drugiej strony nie jest to 400-stu stronnicowy opis teorii kwantowej, poradzić sobie powinien każdy. Warto sięgnąć po to podgatunkowe opus magnum, chociażby po to, by wytężyć swoje zwoje mózgowe podczas lektury, a może nawet i po...
Najlepsza książka w klimatach postapokaliptycznych jaką dotąd przeczytałem. Rzecz ambitna, dość trudna w odbiorze, wymagająca skupienia i jak to bywa z tym podgatunekiem - niewesoła. Cierpki humor nie osładza zdecydowanie gorzkiego wydźwięku całości.
"Kantyczka..." to literatura przez duże "L". Nie jest to ani lekkie czytadło, ani wakacyjna popierdółka, o której zapomina...
1992
Przepięknie wydany album z pracami Borisa Vallejo.
Erotyczne fantasy na najwyższym poziomie.
Przepięknie wydany album z pracami Borisa Vallejo.
Erotyczne fantasy na najwyższym poziomie.
Posiadam wydanie rozszerzone PAX z 1978 r.
Ta książka to hołd dla heroizmu polskiego żołnierza na frontach II WŚ. Wańkowicz skupił się w swoim dziele tylko na osławionej bitwie, ale zebrany i spisany przez niego materiał ma wręcz biblijne rozmiary.
Autor unika "drystalizmów" i "kundlizmu", najważniejszy jest dla niego żołnierz polski i za to chwała mu na wieki. Niesamowite, że otyły, ponad 50 - letni facet pomykał między naszymi oddziałami niczym kozica. Bywało, że ostrzał był blisko... Dlatego jego relacja jest wiarygodna, emocjonalna, ale niepozbawiona spojrzenia strategicznego i politycznego.
Nie chcę używać górnolotnych słów, ale to cholera jest po prostu wielki fresk, hołd i dumny pomnik dla tych, którzy walczyli i dla tych którzy polegli. To dzieło wzruszające, ale też ciężkie w odbiorze i wymagające skupienia. Wańkowiczowi nie obcy jest też brutalny naturalizm, wręcz turpizm opisów walki i śmierci. Szczegółowe opisy żołnierzy rozerwanych na kawałki są tu właściwie na porządku dziennym...
"Monte Cassino" Wańkowicza jest absolutnie obowiązkową pozycją dla każdego zainteresowanego losami Polaków walczących na frontach II WŚ.
Posiadam wydanie rozszerzone PAX z 1978 r.
Ta książka to hołd dla heroizmu polskiego żołnierza na frontach II WŚ. Wańkowicz skupił się w swoim dziele tylko na osławionej bitwie, ale zebrany i spisany przez niego materiał ma wręcz biblijne rozmiary.
Autor unika "drystalizmów" i "kundlizmu", najważniejszy jest dla niego żołnierz polski i za to chwała mu na wieki....
2000
Pamiętam, że byłem tą książką zafascynowany w takim samym stopniu, co wcześniej lekturami książek Stanisława Kochańskiego, czy "Współczesną bronią myśliwską i wyczynową".
Album ten charakteryzują naprawdę piękne zdjęcia (o ile ktoś potrafi docenić piękno broni palnej). Krótko mówiąc, jest to po prostu daleko pojechany "gun porn". Przykładowo, chyba po raz pierwszy widziałem wtedy na zdjęciu taki rewolwer jak .454 Casull (a trzeba pamiętać, że internet był wtedy raczkujący). Każdy, kto kocha pistolety, rewolwery, karabiny i strzelby będzie się nawet dziś ślinić nad tą książką:-)
Co prawda bardzo dawno do niej nie zaglądałem, ale jej treść również zrobiła na mnie duże wrażenie. Jej autor - Robert Adam, przyjął dość specyficzne podejście do tematu, biorąc jako główne kryterium tytułową "skuteczność broni palnej". Stąd w książce znajdują się na przykład rewolwery Johna Linebaugha - prawdziwe olbrzymy, mogące z łatwością wystrzelonym z nich pociskiem zabić słonia.
Książka Pana Roberta Adama jest naprawdę bardzo ciekawa, szczególnie, że autor wybrał dość nietypowe i raczej rzadko spotykane uzbrojenie, które charakteryzuje się czynnikiem "wow!" (czytaj największe, najgłośniejsze i powodujące natychmiastowy opad szczęki).
Warto przy okazji wspomnieć, że książka „Najskuteczniejsza broń ręczna” jest lekturą - co tu dużo mówić - efekciarską. Jej zadaniem jest popularyzowanie tematyki broni palnej w możliwie jak najbardziej przystępny sposób. Próżno więc szukać w niej specjalistycznej treści. Jej zadaniem jest po prostu cieszyć oko i wywiązuje się z niego wybornie.
Pamiętam, że byłem tą książką zafascynowany w takim samym stopniu, co wcześniej lekturami książek Stanisława Kochańskiego, czy "Współczesną bronią myśliwską i wyczynową".
Album ten charakteryzują naprawdę piękne zdjęcia (o ile ktoś potrafi docenić piękno broni palnej). Krótko mówiąc, jest to po prostu daleko pojechany "gun porn". Przykładowo, chyba po raz pierwszy...
2001
Kto by tam chciał czytać opowiadania grozy jakiegoś XIX-wiecznego pijaka? Przecież jest King, Masterton, Barker... Po co się cofać? W tym wypadku cofnąć się należy, właściwie nawet trzeba, bo ten dwutomowy zbiór opowiadań jest po prostu mistrzowski.
Nie jest to tylko propozycja dla fanów Lovecrafta. Jestem zdania, że język Poe'ego jest zdecydowanie bardziej plastyczny, elastyczny i...nowoczesny, niż opowieści mistrza z Providence. Być może jest to wynik genialnego tłumaczenia pana Stanisława Wyrzykowskiego, nie wiem... Zupełnie bezdyskusyjna jest natomiast jakość tych opowiadań. Wystarczy dosłownie parę słów, jedno zdanie, by atmosfera danej chwili, drobnego wydarzenia, oblepiła mózg czytelnika niczym gęsta pajęczyna z najbardziej zatęchłej i paskudnej piwnicy jaką można sobie wyobrazić.
Zaskakująca pomysłowość, mistrzostwo w oddawaniu opisów sennych koszmarów, które dzięki talentowi Poe'go wydają się aż zbyt rzeczywiste, wręcz na wyciągnięcie ręki. To są chyba największe atuty jego nadal zadziwiająco świeżej twórczości. Polecam ten zbiór opowiadań wszystkim, nie tylko fanom powieści grozy/horroru, nie powinniście się zawieść.
Kto by tam chciał czytać opowiadania grozy jakiegoś XIX-wiecznego pijaka? Przecież jest King, Masterton, Barker... Po co się cofać? W tym wypadku cofnąć się należy, właściwie nawet trzeba, bo ten dwutomowy zbiór opowiadań jest po prostu mistrzowski.
Nie jest to tylko propozycja dla fanów Lovecrafta. Jestem zdania, że język Poe'ego jest zdecydowanie bardziej plastyczny,...
2010
1990
Możliwe, że był to pierwszy komiks dla dorosłych, jaki miałem w rękach. Pamięć może płatać mi figle, ale wydaje mi się, że opowiedziana historia była naprawdę dobra, a kreska na absolutnie na światowym poziomie.
Jeżeli są jeszcze ludzie, którzy twierdzą, że czytanie komiksów jest zajęciem zupełnie bezużytecznym, to zachęcam się do zapoznania się właśnie ze "Szninkielem". Pomijam już kwestię tego, czy ktoś będzie umiał docenić ważkie treści ukryte pod płaszczykiem fantasy, Dzieło Van Hamme'a i Rosińskiego jest po prostu ponadczasowe i może stanowić dobry argument mówiący o tym, że dobry komiks jest sztuką taką samą jak dobra książka, przedstawienie teatralne, obraz, albo film.
Możliwe, że był to pierwszy komiks dla dorosłych, jaki miałem w rękach. Pamięć może płatać mi figle, ale wydaje mi się, że opowiedziana historia była naprawdę dobra, a kreska na absolutnie na światowym poziomie.
Jeżeli są jeszcze ludzie, którzy twierdzą, że czytanie komiksów jest zajęciem zupełnie bezużytecznym, to zachęcam się do zapoznania się właśnie ze...
1991
Stanisław Kochański był, a być może nadal jest kimś w rodzaju wysokiej próby specjalisty od broni palnej. Powiedzmy, że to polski autorytet pokroju Massada Ayooba. Mogą skrzywić się ci, którzy widzą w książkach Kochańskiego zbyt płytkie traktowanie tematu, czy wręcz próbę jego zbytniej popularyzacji. Bez względu na opinię należy wspomnieć, że był to prawdopodobnie pierwszy polski autor, którego książki dotyczące m.in. zagadnień ran postrzałowych i mocy obalającej, dotarły pod strzechy "zwykłych" Kowalskich.
W niniejszym opracowaniu autor opisuje po krótce najważniejsze i najlepsze jednostki antyterrorystyczne na świecie, oraz akcje w jakich miały okazję brać udział. Kochański sporo miejsca poświęca także badaniom amerykańskiego chirurga wojskowego, dr Martina L. Facklera. Na wielu ilustracjach znajdują się profile ran postrzałowych, oraz szczegółowe opisy dotyczące balistyki terminalnej i zadawanych ran, zarówno przez amunicję pistoletową, jak i pośrednią i karabinową.
"Brygady Antyterrorystyczne" to książka nie tylko dla studentów medycyny i WAT-u. Mogą po nią sięgnąć wszyscy zainteresowani zagadnieniami związanymi z bronią palną, a także ci, którzy chcieliby się przekonać, jak dalece efektowne strzelaniny z hollywódzkich filmów rozmijają się z rzeczywistością.
Stanisław Kochański był, a być może nadal jest kimś w rodzaju wysokiej próby specjalisty od broni palnej. Powiedzmy, że to polski autorytet pokroju Massada Ayooba. Mogą skrzywić się ci, którzy widzą w książkach Kochańskiego zbyt płytkie traktowanie tematu, czy wręcz próbę jego zbytniej popularyzacji. Bez względu na opinię należy wspomnieć, że był to prawdopodobnie pierwszy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to1998
1991
1989
Oglądałeś/aś dokument pt. "Kokainowi Kowboje"? Spodobał Ci się? No to już wiesz, że z "El Narco" należy zapoznać się jak najszybciej.
Porównanie filmu dokumentalnego z książką jest nadużyciem, tym bardziej, że w tym przypadku nie mają one ze sobą nic wspólnego prócz samego tematu narkotyków. Cóż, reportaż nie jest dla wszystkich, a od czegoś trzeba zacząć;-)
Czym jest "El Narco"? To całkiem głęboka wiwisekcja problemów toczących współczesny Meksyk i powodów dla których tuż za południową granicą USA istnieje państwo, które jest regionalnym królestwem narkotyków i przemocy.
Warto przypatrzeć się korzeniem zła które trawi to państwo. Zapewniam, że prócz rysu historyczno-politycznego, niezliczonych wzmiankach o morderstwach na zlecenie, rodzajach tortur, zamachach bombowych, albo porwaniach, czytelnik będzie miał okazję zapoznać się choćby z czymś tak pozornie kuriozalnym jak oddawanie czci Santa Muerte.
"El Narco" to książka bogata w treść, ale jednocześnie chcąca być atrakcyjna dla czytelnika. Szczerze polecam, choćby jako ustanowienia "przyczółka" do dalszego rozpatrywania tematu przestępczości narkotykowej. Dobry, mocny start:-)
Oglądałeś/aś dokument pt. "Kokainowi Kowboje"? Spodobał Ci się? No to już wiesz, że z "El Narco" należy zapoznać się jak najszybciej.
Porównanie filmu dokumentalnego z książką jest nadużyciem, tym bardziej, że w tym przypadku nie mają one ze sobą nic wspólnego prócz samego tematu narkotyków. Cóż, reportaż nie jest dla wszystkich, a od czegoś trzeba zacząć;-)
Czym jest "El...
2012
Tytuł mówi właściwie wszystko. Autor przybliża czytelnikowi problematykę nasycenia pola walki środkami psychoaktywnymi (alkohol, narkotyki), od starożytności po współczesność.
Nie jest to książka jedynie historyczna, jest ona przede wszystkim interdyscyplinarna. Pan Łukasz Kamieński wykorzystuje m.in. wątki socjologiczne, psychologiczne i filozoficzne, by spojrzeć na zagadnienie z szerszej perspektywy.
Pomyli się ten, który oceni tą książkę po tytule i mało ciekawej okładce. Jej treść przyswaja się łatwo i z zainteresowaniem. Warto wspomnieć, że autorowi zdarza się nawiązywać nawet do popkultury (książki science-fiction), ale robi to w sposób rzetelny, a kontekst zacytowanych wypowiedzi jest w pełni usprawiedliwiony.
Wyśmienita książka, polecam każdemu, kto choć trochę jest zainteresowany tą tematyką.
Tytuł mówi właściwie wszystko. Autor przybliża czytelnikowi problematykę nasycenia pola walki środkami psychoaktywnymi (alkohol, narkotyki), od starożytności po współczesność.
Nie jest to książka jedynie historyczna, jest ona przede wszystkim interdyscyplinarna. Pan Łukasz Kamieński wykorzystuje m.in. wątki socjologiczne, psychologiczne i filozoficzne, by spojrzeć na...
2020-04
Po przeczytaniu pierwszego tomu pt "Ja, Klaudiusz" doszedłem do wniosku, że książka Pana Roberta Gravesa spokojnie mogłaby być lekturą uzupełniającą w liceach. No ale to nie ja odpowiadam za to, co czytają i będą czytać uczniowie szkół średnich (może to i lepiej;-)).
Co prawda jest to powieść historyczna i można mieć wobec niej oczywiste zastrzeżenia dotyczące interpretacji zamieszczonych w niej wydarzeń, ale daje ona świetny wgląd w świat starożytnego Rzymu. Autorowi w jednej, niezbyt przecież pojemnej książce udało się pomieścić tak sławne postaci jak cesarze Oktawian August, Tyberiusz, czy Kaligula.
Ten kalejdoskop faktów historycznych nie jest ani przez chwilę męczący i w żadnym wypadku nie nadwyręża cierpliwości czytelnika. Całość jest napisana z rozwagą i zachowaniem odpowiednich proporcji.
"Ja, Klaudiusz" ma charakter stricte rozrywkowy, lecz nic nie stoi na przeszkodzie, by swoją wiedzę rozwinąć później o lektury ściśle historyczne.
Styl Pana Gravesa jest bardzo przystępny, muszę jednak przyznać, że brakowało mi nieco opisów i ciekawostek z życia ówczesnych Rzymian. Musiałem się posiłkować wyobraźnią, która wyrosła na innych książkach i filmach tyczących się tego okresu historii, by wizualizować sobie wygląd świątyń, obrzędów, pałaców, szat itd. Pan Robert nie wdawał się w "ozdobniki", jego styl jest dość "suchy", kronikarski.
Dlatego jeżeli lektura obu tomów jedynie zaostrzy Twój apetyt na starożytny Rzym, to prócz innych książek, pozostaje jeszcze seans z - podobno doskonałym - brytyjskim serialem telewizyjnym o tym samym tytule.
Po przeczytaniu pierwszego tomu pt "Ja, Klaudiusz" doszedłem do wniosku, że książka Pana Roberta Gravesa spokojnie mogłaby być lekturą uzupełniającą w liceach. No ale to nie ja odpowiadam za to, co czytają i będą czytać uczniowie szkół średnich (może to i lepiej;-)).
Co prawda jest to powieść historyczna i można mieć wobec niej oczywiste zastrzeżenia dotyczące...
2003
Skąd ta kosmiczna ocena, 10/10 gwiazdek? Ano, bierze się ona stąd, że według wielu (także i mnie), jest to jedna z najważniejszych i być może najlepszych książek science-fiction jakie kiedykolwiek napisano.
To w sumie bardzo proste, fantasy ma swojego tolkienowskiego "Władcę Pierścieni", a science-fiction ma "Diunę". Nie będę się wdawał w dyskusje dotyczące tego, czy "Diuna" jest kosmiczną operą i czy tak naprawdę to jest fantasy z laserkami. Nie obchodzi mnie to.
Liczy się zamysł, kreacja świata, łączące go zależności i jakość końcowa. To udało się Herbertowi wybornie, uniwersum "Diuny" jest przebogate, niezwykle interesujące i frapujące.
Dzieło Herberta wymaga jednak skupienia i uwagi. Nowego czytelnika "Diuna" może odrzucić natłokiem postaci, szczegółów technicznych, pajęczynami koneksji i interesów, czy specyficznym słowotwórstem tyczącym się fikcyjnych kultów, albo futurystycznej technologii. Na tym jednak polega część geniuszu tej książki, trzeba dać się pochłonąć temu światu, w przeciwnym wypadku nic z tego nie będzie.
"Diunę" można rozpatrywać na wielu płaszczyznach: jako powieść ekologiczną, albo np. jako odbicie brudnych, makiawelicznych politycznych knowań od setek lat będących nieodłączną i niezmienną cechą nieco bardziej rozwiniętych społeczeństw.
Książek Herberta nie czyta się tylko z powodu mnogości interpretacji. Nie mniej ważna jest narracja i niesamowita atmosfera jaką tchnie ten koronkowo skonstruowany świat. Trudno jest opisać czym jest Kwisatz Haderach, zakon Bene Gesserit, melanż, albo do czego służy żniwiarka. A dowiedzieć się warto, bo wszystkie te pojęcia po lekturze zostaną z czytelnikiem prawdopodobnie do końca życia.
Opowieść o Arrakis, to jedna z tych książek, które należy przeczytać w stosunkowo młodym wieku. Czytając ją za późno można stracić wiele z jej magicznej aury. W każdym razie każdy szanujący się miłośnik science-fiction po prostu musi przeczytać "Diunę", najlepiej wielokrotnie:-)
Skąd ta kosmiczna ocena, 10/10 gwiazdek? Ano, bierze się ona stąd, że według wielu (także i mnie), jest to jedna z najważniejszych i być może najlepszych książek science-fiction jakie kiedykolwiek napisano.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toTo w sumie bardzo proste, fantasy ma swojego tolkienowskiego "Władcę Pierścieni", a science-fiction ma "Diunę". Nie będę się wdawał w dyskusje dotyczące tego, czy...