-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej i wygraj książkę Julii Biel „Times New Romans”LubimyCzytać2
-
ArtykułySpotkaj Terry’ego Hayesa. Autor kultowego „Pielgrzyma” już w maju odwiedzi PolskęLubimyCzytać2
-
Artykuły[QUIZ] Te fakty o pisarzach znają tylko literaccy eksperciKonrad Wrzesiński23
-
ArtykułyWznowienie, na które warto było czekaćInegrette0
Biblioteczka
2015-12-02
2015-11-15
Zanim jeszcze przestałam być nastolatką, zauważyłam, że mój związek z literaturą młodzieżową poważnie szwankuje. Przeważnie książki z tego gatunku okazywały się w moim odczuciu zbyt naiwne i przewidywalne. Prędko więc pożegnałam się z propozycjami w tym klimacie na korzyść kryminałów czy szeroko pojętej literatury obczajowej. Jednak słysząc (i czytając w recenzjach) wszędobylskie ochy i achy pod adresem osławionej powieści Johna Greena, "Gwiazd naszych wina", pomyślałam: to nic, że to powieść dla nastolatek. Ta wydaje się być lepsza niż wszystkie inne, skoro tyle osób ją pokochało i zgodnie mówi, że to tytuł zarówno dla młodszych, jak i starszych czytelników. No i zaczęłam czytać.
To, co uderzyło mnie od samego początku, to prosty styl, jakim książka została napisana. Tyczy się to właściwie zarówno języka, jak i fabuły, a w dużej mierze także (niestety, bardzo niestety) bohaterów. Wiem, że powieść adresowana do nastoletniego odbiorcy nie będzie obfitować w środki stylistyczne czy rozbudowane opisy. Nie ma dla mnie jednak dobrej książki bez porządnego portretu psychologicznego bohatera. Tutaj jest próba stworzenia ciekawej postaci, owszem, widać to szczególnie w przypadku Augustusa. Autor stara się pokazać go na kilku płaszczyznach, nie kreuje go na papierowy ideał. Augustus zatem ma kilka wad - jest trochę za bardzo skupiony na sobie i chwilami arogancki, ma też tendencję do nadinterpretacji wszystkiego, co go otacza. Z drugiej strony jest charyzmatyczny i błyskotliwy. Teoretycznie brzmi nieźle, prawda? A jednak, w ogólnym rozrachunku nie przekonał mnie do siebie za bardzo. Zabrakło mu autentyczności, do końca był dla mnie w dużej mierze papierowy.
Styl, którym operuje Green, utyka podobnie jak Augustus z jego protezą zamiast nogi. Zdania raz są tak skrótowe i proste, że wyglądają jak rodem z zeszytu gimnazjalisty. Zaraz później przeistaczają się, ni z gruchy ni z pietruchy, w pseudo-filozoficzną dysputę, a biedny czytelnik jest już zupełnie skonsternowany. To z czym w końcu mamy do czynienia? Na domiar złego, autor zdecydował się jeszcze w podręcznikowy sposób wytłumaczyć czym jest piramida potrzeb Maslowa. Naprawdę dzieci z liceum nie znają piramidy potrzeb Maslowa? To strasznie przykre i banalne dla ciut starszego czytelnika. Ostatecznie, skrótowość opisów, jak i fabuły, jest odpowiedzialna za to, że nie do końca mogłam zżyć się z bohaterami i naprawdę wciągnąć w ich świat.
Przewidywalność to kolejny problem. Od samego początku nie ma wątpliwości, co będzie głównym aspektem fabuły. Już na nastej stronie główna bohaterka, Hazel, poznaje przystojnego chłopaka - Augustusa, oczywiście. Ich pierwsze spotkanie to wymiana zainteresowanych spojrzeń i w jakimś stopniu seksualne napięcie. Autor nie zostawił pola na bardziej subtelny rozwój chemii pomiędzy bohaterami - właściwie to, że będą razem, było od razu wiadome. A szkoda, można było nadać tej relacji więcej magii.
"Gwiazd naszych wina" nie jest jednak książką złą. Sama historia jest właściwie dobra, mocna. Dwójka młodych ludzi chorych na raka, którzy wiedzą, że nigdy nie będą mogli się ze sobą zestarzeć, bo wcześniej wykończy ich nieuleczalna choroba. Takie historie uczą w jakimś stopniu doceniać to, co się ma i to, ile jeszcze będzie się mogło mieć. Hazel i Augustus nie mają takich perspektyw, więc uczą się, jak celebrować każdy jeden moment, kiedy jeszcze mogą cieszyć się sobą.
W ostatecznym rozrachunku mam co do tej książki mieszane uczucia - z jednej strony mnie wzruszyła, z drugiej jednak ciągle odnosiłam wrażenie, że jest napisana "na szybko", "na odwal". Ale cóż, może skrótowość to nieodłączna cecha powieści z gatunku literatury młodzieżowej. Jako lekki nie-całkiem-odmóżdzacz "Gwiazd naszych winę" mogę polecić.
Zanim jeszcze przestałam być nastolatką, zauważyłam, że mój związek z literaturą młodzieżową poważnie szwankuje. Przeważnie książki z tego gatunku okazywały się w moim odczuciu zbyt naiwne i przewidywalne. Prędko więc pożegnałam się z propozycjami w tym klimacie na korzyść kryminałów czy szeroko pojętej literatury obczajowej. Jednak słysząc (i czytając w recenzjach)...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-11-18
2015-10-31
Po wyjątkowo udanym debiucie wydawnictwa Tomasza Siekielskiego ("Preparator") z nieukrywaną niecierpliwością i sporymi oczekiwaniami sięgałam po "Inną duszę", drugą książkę stanowiącą część cyklu na F/Aktach, wykorzystującego elementy prawdziwych zdarzeń do wysnucia historii z pogranicza non-fiction i powieści kryminalnej. Książka Orbitowskiego miała być jednak inna od swojej poprzedniczki, choć równie mroczna i wstrząsająca.
Bydgoszcz, lata 90. Zwykłe polskie miasto. Nie wyróżnia się bogactwem, uroczą zabudową czy światłymi i odnoszącymi sukcesy mieszkańcami. Jest raczej odwrotnie - zewsząd dociera ponura atmosfera szarej codzienności, biedy, uzależnień i nikłych perspektyw na dobrą przyszłość. W takim świecie ponurych blokowisk żyje trójka młodych chłopaków - Krzysiek, Darek i Jędrek. Wydaje się, że ich życie będzie równie zwyczajne i nieciekawe jak tysiąca innych mieszkańców Bydgoszczy. Właściwie wiele na to wskazuje - chłopcy spędzają dni na normalnych zajęciach. Grają na flipperach, próbują dostać się na tanią siłownię, próbują piwa, zaczynają interesować się dziewczynami. Wszystko zmienia się drastycznie, kiedy jeden z nich zostaje zamordowany. Martwego Darka znajduje jego siostra. Sprawca zbrodni nie zostaje znaleziony. Wkrótce jednak okazuje się, że Krzysiek wie, kto jest odpowiedzialny za śmierć jego przyjaciela.
Jędrek wydaje się być dobrym chłopakiem. Chodzi na praktyki do cukierni, żeby mieć w przyszłości sensowny zawód, szanuje rodziców i chętnie pomaga innym. Oprócz powłoki normalności, skrywa się w nim jeszcze coś więcej. Nie wiadomo, dlaczego lubi zabijać. Przemoc zawsze gdzieś się w nim chowała, czekając tylko na moment, by uderzyć. Najpierw był trening. Wybór odpowiedniego noża, ćwiczenia fizyczne. Poderżnięcie gardeł małym kociętom. Z czasem koty zmieniły się na ludzi. Dwie zbrodnie. Każda bez motywu.
Skąd wzięło się w Jędrku to zło? Życie nie doświadczyło go w żaden sposób, miał pełną i normalną rodzinę, nie był głupi. Kto był odpowiedzialny za popełnione zbrodnie? On czy inna dusza, która przejmowała nad nim kontrolę, kiedy mordował? Pytania pozostają bez odpowiedzi.
Tak naprawdę to nie wątek kryminalny jest w "Innej duszy" najważniejszy. Historia Jędrka intryguje i składnia do główkowania, jednak na pierwszy plan w powieści Orbitowskiego wysuwa się miasto i codzienne życie, które się w nim toczy. Autor wiernie oddaje koloryt Bydgoszczy u schyłku dwudziestego wieku, przekonująco opisuje detale, które składały się na tamtą epokę.
Przyziemne elementy w ciekawy sposób zderzają się z wydarzeniami, które nami wstrząsają, Orbitowski wrzuca do swojej książki kilka nieoczywistości; widać to na kilku płaszczyznach. Jędrek, na co dzień zwykły, miły i uczynny chłopak, to morderca, który z dumą pokaże policjantom, jak dobijał swoje ofiary. Pozornie nieuchwytny, "piękne zwierzę, które musi zabijać", w końcu zostaje dosięgnięte przez sprawiedliwość. Ojciec Krzyśka, miłośnik książek, to ostatni pijaczyna, który przepija każdy grosz i urządza awantury, by zaraz potem rozpocząć (w swoim mniemaniu) zawiłą i głęboką dywagację o religii, społeczeństwie, celach mężczyzny czy strukturze rodziny. Krzysiek, wywodzący się z biednego domu, który nie ma mu wiele do zaoferowania postanawia, że osiągnie w życiu coś porządnego.
Pomyśleć, że kiedyś nie przepadałam za polskimi autorami. Co dopiero za książkami, które traktują o latach 90. Orbitowski wciąga już od pierwszej strony. Ciekawa narracja, solidnie skonstruowani bohaterzy, pytania, na które nie dostajemy jednoznacznych odpowiedzi, dobrze zbudowany portret miasta. Wydaje się, że "Inna dusza" to faktycznie non-fiction. Pogratulować talentu. Czekam na więcej.
Po wyjątkowo udanym debiucie wydawnictwa Tomasza Siekielskiego ("Preparator") z nieukrywaną niecierpliwością i sporymi oczekiwaniami sięgałam po "Inną duszę", drugą książkę stanowiącą część cyklu na F/Aktach, wykorzystującego elementy prawdziwych zdarzeń do wysnucia historii z pogranicza non-fiction i powieści kryminalnej. Książka Orbitowskiego miała być jednak inna od...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-31
Chociaż niby nie powinno się oceniać książki po okładce, w tym przypadku otoczka "Łodzi" zrobiła swoje. Klimatyczne zdjęcie na okładce, intrygujący opis i zdawkowa informacja, że autorka oparła powieść na autentycznych wydarzeniach ze swojego życia wystarczyły za motywację do jak najszybszego zabrania się za czytanie.
Jak wypadła historia zestawiona z dobrym pierwszym wrażeniem? Po kilku początkowych stronach pomyslałam sobie: "Cholera, znów wielki szum, a treść bardzo przeciętna." Lektura wydawała się wlec jak flaki z olejem, ja nie miałam pojęcia o żeglowaniu, statkach, morzu, a historia miłosna, która stanowiła główny wątek, była dla mnie zupełnie przesłodzona, wyidealizowana i naiwna. Mniej więcej w połowie książki zrobiłam sobie przerwę. Później wróciłam do lektury z nikłym zapałem, myśląc, że w końcu muszę to zmęczyć. A tu niespodzianka. Połknęłam resztę zanim się spostrzegłam.
Fakt, akcja rozwija się dość wolno - dwójka głównych bohaterów, Clem i Johhny to młode małżenstwo. W swoją podróż poślubną wyruszają spontanicznie, pędzą przed siebie, chcąc spełnić swoje marzenie o życiu na morzu, wolnym od wszelkich ograniczeń, niczym nieskrępowanym. Łapią się przypadkowej pracy, nie mają planu. Wszystko komplikuje się, gdy dowiadują się, że z niewyjaśnionych przyczyn są ścigani przez policję i muszą uciekać. Przerażeni, trafiają wreszcie na jacht nazwany "Małą Utopią", wiedzeni śpiewem kobiety, który w chwili zagrożenia jest dla nich jak śpiew syreny, która zwiastuje bliskość bezpiecznej przystani.
"Małą Utopię" zamieszkuje para wychowująca córeczkę, Kleks. Wydają się tworzyć wyjątkową rodzinę: Frank pasjonuje się książkami, ma rozległą wiedzę na różne tematy, interesuje się filozofią, gra na gitarze, a Annie śpiewa, jest przyjacielska i czarująca. Kleks dorasta w nietypowych warunkach - niespełna 5-letnia dziewczynka prowadzi życie pełne swobody i zabawy, poznaje świat w naturalny sposób. Rodzina zdaje się żyć w według własnych zasad w odrębnym świecie, którego centrum jest łódź, i którego limity wyznacza bezkresny ocean. Są nieuchwytni.
Idylla w którymś momencie musi jednak zostać przerwana, jeśli autor chce napisać interesującą książkę. Przeszłość Franka i Annie to jedna wielka zagadka. Relacje pomiędzy dwiema parami zaczynają robić się napięte, kiedy pojawia się między nimi pożądanie. Johnny czuje pociąg do Annie, a Clem ulega czarowi Franka. Wkrótce ma się z tego narodzić niebezpieczna gra. Właśnie w tym momencie akcja przyspiesza, pojawiają się kolejne znaki zapytania, na jaw zaczynają wychodzić pewne zdarzenia z przeszłości Franka i Annie, a trupy w szafie mnożą się w zastraszającym tempie. Stajemy twarzą w twarz z psychologiczną łamigłówką, nie wiemy, kto mówi prawdę, kto omamia, kto udaje, a kto naprawdę cierpi.
Oprócz historii miłości Johnny'ego i Clem, młodzieńczej i naiwnej, śledzimy także losy miłości dojrzalszych ludzi, miłości uzależniającej i ogłupiającej. Pojawiają się ciekawie wplecione wątki z dzieciństwa głównych bohaterów, opisujące ich relacje z rodzicami, pierwsze rozczarowania i straty. Wątek psychologiczny jest ciekawy, trzyma w napięciu - obłęd zdaje się dotykać bohaterów jednego po drugim.
Warto przebrnąć przez pierwszą połowę - nie zniechęcajcie się wolnym tempem. "Łódź" ma do zaoferowania więcej niż sam opis dziecinnej miłości, pokazuje najciemniejszą stronę człowieka, rozpad miłości, porusza kontrowersyjne wątki, szokuje, przeraża chwilami, nakłania do refleksji. Czytałam w życiu lepsze książki, ale tę mogę z czystym sumieniem polecić.
Chociaż niby nie powinno się oceniać książki po okładce, w tym przypadku otoczka "Łodzi" zrobiła swoje. Klimatyczne zdjęcie na okładce, intrygujący opis i zdawkowa informacja, że autorka oparła powieść na autentycznych wydarzeniach ze swojego życia wystarczyły za motywację do jak najszybszego zabrania się za czytanie.
Jak wypadła historia zestawiona z dobrym pierwszym...
2015-08-21
Do książki Shyama Selvadurai podeszłam dość niechętnie. Wydawało mi się, że temat gejów ze Sri Lanki nie do końca przypadnie mi do gustu, a tymczasem autor spłatał mi niezłego figla. Książka w sześciu opowiadaniach przedstawia życie młodego Tamila, który nie jest taki jak inni chłopcy. Lubi bawić się z dziewczynkami, udawać pannę młodą... Jego ojciec szybko orientuje się, że (w jego mniemaniu) z synem jest coś nie tak. Zmuszony do życia według męskich standardów, Arjie będzie musiał sam stawić czoła temu, kim w głębi duszy jest. Sprawy nie ułatwia wojna domowa tocząca się na Sri Lance, pełna okrucieństwa i niesprawiedliwości. Selvadurai pisze świetnie - dawno nie czytałam (z przymusu, po części) książki tak wciągającej, dobrze skonstruowanej, barwnej i mądrej. Nie wspominając już, że o Sri Lance nie miałam bladego pojęcia. Cieszę się, że wypleniłam z siebie choć trochę ignorancji i z pewnością sięgnę po pozostałe ksiązki tego autora. Jestem zachwycona.
Do książki Shyama Selvadurai podeszłam dość niechętnie. Wydawało mi się, że temat gejów ze Sri Lanki nie do końca przypadnie mi do gustu, a tymczasem autor spłatał mi niezłego figla. Książka w sześciu opowiadaniach przedstawia życie młodego Tamila, który nie jest taki jak inni chłopcy. Lubi bawić się z dziewczynkami, udawać pannę młodą... Jego ojciec szybko orientuje się,...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-06-15
Czwórka przyjaciół: Carla, Oku, Tuyen i Jackie. Każde z nich ledwie skończyło 20 lat. Łączy ich to, że mieszkają w Toronto i pochodzą z rodzin imigranckich. Szukają własnego "ja" w świecie, który automatycznie szufladkuje ich tylko w oparciu o pochodzenie, szukają miłości i odwagi, by przeżyć życie po swojemu. Tłem i pretekstem dla całej historii jest brat Tuyen, którego rodzice zgubili w czasie ucieczki z Wietnamu. Ja wybrałam tę powieść, żeby skupić się na samej Tuyen - alternatywnej, awangardowej artystce, buntowniczce, która walcząc z nieodwzajemnioną miłością do Carli szuka pocieszenia w przygodach z kobietami spotkanymi barze Pop Joan. Brand pisze dobrze, prawdziwie, dialogi są naturalne, przepełnione slangiem. Mnogość wątków wprowadza urozmaicenie, bohaterzy są nienajgorzej skonstruowani. Dodatkowo autorka porusza problem dyskryminacji rasowej. Dobra rzecz.
Czwórka przyjaciół: Carla, Oku, Tuyen i Jackie. Każde z nich ledwie skończyło 20 lat. Łączy ich to, że mieszkają w Toronto i pochodzą z rodzin imigranckich. Szukają własnego "ja" w świecie, który automatycznie szufladkuje ich tylko w oparciu o pochodzenie, szukają miłości i odwagi, by przeżyć życie po swojemu. Tłem i pretekstem dla całej historii jest brat Tuyen, którego...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-13
Przełomowa powieść sztandarowej pisarki LBGT w Kanadzie. Wielokrotnie odrzucana przez dziesiątki wydawnictw, po premierze stała się kontrowersyjnym bestsellerem. Wreszcie ktoś nabrał odwagi na tyle, by napisać powieść obyczajową o lesbijkach. Powieść, która kończy się happy endem. Miło, prawda? Sama lektura - niczego sobie. Czyta się szybko i przyjemnie. Przyznam, że na początku, czytając szczątkowe informacje na temat "Desert of the Heart", myślałam, że będzie to po prostu zwykłe czytadło z ckliwym wątkiem miłosnym. Trochę ckliwie bywa, Rule nie stroni jednak od podejmowania w swojej prozie tematów poważniejszych, wkraczających czasem na niepewne grunty filozofii. Sara Waters nazywa tę książkę "lesbijskim klasykiem". Dla osób LGBT obowiązkowa lektura, dla pozostałych - całkiem ciekawa pozycja pokazująca schematyczność społeczeństwa lat 60. i 70. ubiegłego wieku, mnogość banałów i konwencji, które często zupełnie nas zaślepiają.
Przełomowa powieść sztandarowej pisarki LBGT w Kanadzie. Wielokrotnie odrzucana przez dziesiątki wydawnictw, po premierze stała się kontrowersyjnym bestsellerem. Wreszcie ktoś nabrał odwagi na tyle, by napisać powieść obyczajową o lesbijkach. Powieść, która kończy się happy endem. Miło, prawda? Sama lektura - niczego sobie. Czyta się szybko i przyjemnie. Przyznam, że na...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-05-22
Mogę wiele powiedzieć o książkach z wątkiem kryminalnym, przeczytałam ich sporo. Zawsze powtarzam, że od tego gatunku oczekuję czegoś, co naprawdę jeszcze zdoła mnie zszokować. Wbić w ścianę. Dać mi to poczucie, które nie pozwala otworzyć kolejnej książki, zanim dokładnie nie przetrawi się tej poprzedniej. Sam opis nowej powieści Huberta Klimko-Dobrzanieckiego brzmiał jak zapowiedź książki, której szukałam. Preparator - ktoś, kto każdego dnia ma do czynienia ze śmiercią. Człowiek boi się śmierci i wszystkiego, co z nią związane. O zakładzie pogrzebowym nikt nie pomyśli jak o przyjemnym miejscu. Nikt nie chciałby chyba spędzać całych godzin sam na sam ze zwłokami, nie wspominając o dotykaniu ich i przygotowywaniu do "ostatniej podróży". Główny bohater jednak - jak zapowiadał opis wydawnictwa - nie ma z tym najmniejszego problemu, to po prostu jego praca. Brzmi ciekawie? Dla mnie tak. Zapowiedź zainteresowała mnie na tyle. że chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o "Preparatorze", zanim jeszcze otrzymałam przesyłkę z książką. Pierwsze wyniki znalezione w internecie dały mi nadzieję na jeszcze więcej - zamazane granice moralności, podwójne morderstwo, kazirodztwo, nekrofilia. Czy można chcieć czegoś więcej, jeśli w jednej książce zawarta jest TAKA mieszanka?
Opis opisem, reklama reklamą. Ile w tym prawdy? Okazało się, że sporo. Kiedy zaczęłam czytać "Preparatora", po raz pierwszy od długiego czasu wróciło do mnie to uczucie, które uwielbia każdy mol książkowy - słowo za słowem, zdanie za zdaniem, strona za stroną, szybko, teraz, już, chciałam wiedzieć więcej i więcej i wcale nie miałam ochoty przestać. Takie książki są uzależniające. Otwierasz, kończysz pierwszą stronę i zaledwie chwilę później (zdawałoby się), masz za sobą jedną trzecią historii i z jednej strony czym prędzej chcesz dotrzeć do końca, dowiedzieć się, co będzie potem, jakie jest zwieńczenie całej historii, ale z drugiej - za nic w świecie nie chcesz, żeby ta książka się skończyła.
Muszę jednak przyznać, że spodziewałam się po tej powieści czegoś trochę innego. Przed rozpoczęciem lektury wydawało mi się, że mam przed sobą kryminał. Niezwykle interesujący, bo częściowo oparty na faktach (A co jest ciekawszego niż świetnie skonstruowana zbrodnia? Tylko ta świetnie skonstruowana zbrodnia, która wydarzyła się naprawdę.), poruszający kilka tematów, które do dziś są uważane za tabu. Myślałam więc, że dostanę krwawą historię, dokładny opis bestialstwa, pewnie nieźle przedstawione śledztwo, coś w tym rodzaju. Nie spodziewałam się zupełnie, że książka ta to swojego rodzaju wywiad. Całą historię opowiada główny bohater. Nie poznajemy jego imienia, możemy jednak dowiedzieć się niemal wszystkiego o tym, co działo się w jego sercu i głowie. Tytułowy preparator opowiada całą swoją przeszłość - dzieciństwo, osadzone w czasach PRL-owskiej Polski, wspomnienia zimnej i wiecznie niezadowolonej z niego matki, odległego ojca, który paradoksalnie jako jedyny był mu w tej rodzinie bliski, siostry, która była oczkiem w głowie mamy, dumą, przykładną córką. Dorastanie, początki dorosłości, wreszcie samą dorosłość. Każdy etap życia głównego bohatera odcisnął na nim piętno.
Klimko-Dobrzaniecki pokazuje nam preparatora dokładnie i bez ogródek. Dowiadujemy się o jego pierwszej miłości, która zraniła go tak, że wspomnienie o niej nigdy go nie opuściło, o problemach w szkole, rozczarowaniach na polu zawodowym, o śmierci, która zawsze go otaczała, której na początku się bał, a do której z czasem się przyzwyczaił. Znamy każdą traumę bohatera. Do nas jednak należy wydanie oceny - autor nie podpowiada nam rozwiązań, ani dobrych odpowiedzi. Kiedy preparator opowiada o rzeczach, które zrobił, i które z moralnego punktu widzenia zasługują na nic innego jak potępienie, musimy zadać sobie pytanie: czy można go w jakikolwiek sposób usprawiedliwić? Czy człowiek ten jest przesiąknięty złem, wyzbył się hamulców, nie ma żadnych granic? Jak bardzo został jednak ukształtowany przez ludzi, którzy byli dookoła niego?
Chciałam i szukałam takiej książki. Mądrej. Bezpośredniej, surowej, brutalnej chwilami, ale i momentami pięknej. Chciałam portretu człowieka, w którym walczą ze sobą sprzeczności. Miłość pierwsza i najsilniejsza, kolejna miłość - oparta na fizyczności, przyziemna. Miłość kontrowersyjna, taka, jaka nigdy nie powinna mieć miejsca, taka, którą ludzie się brzydzą. Miłość do ojca, przeplatana niezrozumieniem, milczeniem, czasem rozczarowaniem. Ale prawdziwa. Taka, której nic nie może zmienić. Bo w tej książce, w której tyle mówi się o śmierci, tak dużo mówi się też o miłości.
Bez względu na to, czego oczekiwałam od "Preparatora", dostałam coś innego, dostałam o wiele więcej. Wbiło mnie w ścianę. Odczekam jeszcze trochę, zanim otworzę kolejną książkę i będę w stanie skupić się tylko na niej. Musiałam odczekać nawet kilka dni, zanim byłam w stanie zebrać myśli i napisać coś sensownego o książce, na którą naprawdę długo czekałam. Dla mnie "Preparator" ma już zaklepane miejsce na półce z pozycjami wyjątkowymi, które chciałabym wcisnąć do przeczytania każdemu, i które, mam nadzieję, przeczytam jeszcze nie raz, na innym etapie swojego życia, żeby zobaczyć, jak mało wcześniej byłam zdolna zrozumieć.
Mogę wiele powiedzieć o książkach z wątkiem kryminalnym, przeczytałam ich sporo. Zawsze powtarzam, że od tego gatunku oczekuję czegoś, co naprawdę jeszcze zdoła mnie zszokować. Wbić w ścianę. Dać mi to poczucie, które nie pozwala otworzyć kolejnej książki, zanim dokładnie nie przetrawi się tej poprzedniej. Sam opis nowej powieści Huberta Klimko-Dobrzanieckiego brzmiał jak...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-05-01
Kryminały można uwielbiać, albo można nimi gardzić. Niektórzy twierdzą, że to jeden z najbardziej podłych gatunków literackich, jakie kiedykolwiek człowiek stworzył. Ja zdecydowanie nie zaliczam się do tych, którzy kryminały omijają szerokim łukiem, wręcz przeciwnie - książki z tej kategorii zaliczają się do moich ulubionych. Przeczytałam ich zatem już niemało w swojej czytelniczej karierze, zarówno tych lepszych, jak i gorszych, dlatego też szukam takich przedstawicieli gatunku, które mogą mnie czymś zaskoczyć, albo wzbudzić jakieś gwałtowniejsze emocje. O to, jak się już parę razy boleśnie przekonałam, nie jest jednak łatwo. Będąc istotą raczej upartą, nie poddaję się jednak i dałam szansę kolejnej kandydatce na umilacza podróży środkami transportu wszelkiej maści - padło na "Co mówią umarli", czyli literacki debiut Rafaela Estrady.
Na samym początku lektury zostałam brutalnie potraktowana przez rzeczywistość - moje nadzieje na dobre czytadło zdawały się zostać zupełnie rozwiane przez bardzo niewprawne pióro autora (a może przez bardzo niezgrabną robotę tłumacza), które położyło się cieniem na dialogach, banalnych i sztucznych, opisach, chwilami kolokwialnych i prostych, a tylko momentami przyozdobionych jednym mądrym słowem, które pasowało tam niczym kwiatek do kożucha. Całość wydawała mi się ze sobą nie współgrać i już chciałam prychnąć z niezadowolenia, kiedy pomyślałam, że tak właściwie każda książka zasługuje na to, żeby dać jej szansę. Czytałam wobec tego dalej.
I okazało się, że dobrze zrobiłam. Z książkowego brzydkiego kaczątka powieść Estrady z każdą kolejną stroną zmieniała się w historię, którą czyta się z przyjemnością i zaciekawieniem. Niedługo potem książka dzielnie towarzyszyła mi na przystankach tramwajowych, w tramwajach, w autobusach i pociągach, a jeszcze trochę później stwierdziłam, że naprawdę chcę już poznać zakończenie i zrobiłam coś, czego nie robiłam już od dawna - przysiadłam do lektury w zaciszu własnego pokoju. A na to akurat od tysiąca chyba lat nie mogłam znaleźć czasu.
"Co mówią umarli" to kryminał, a więc książka z gatunku "lekkich". Tematyka, którą podejmuje, może być jednak adresowana do miłośników mocniejszych wrażeń. Czytaliście "Lolitę" Nabokova? To pytanie kilkakrotnie usłyszał główny bohater, inspektor Proaza, częściej nazywany "pieszczotliwie" Juanito. Ja niestety lekturę tego światowego klasyka nadal mam przed sobą, ale wiedziałam, z czym możemy mieć do czynienia, kiedy po raz pierwszy padła nazwa Klubu Lolity. Pomysł autora na takie rozwinięcie akcji i nawiązania do tak wielkiej literatury to duży plus dla powieści. Małe dziewczynki, brutalnie mordowane. Kolejne zaginięcia, zdesperowani rodzice. Grupa starszych panów o dziwnych upodobaniach. Kto odpowiada za śmierć tych dzieci? Ich nastoletni koledzy, pozbawieni hamulców, wiecznie pod wpływem alkoholu, czy może ktoś, kto jest zorganizowany na tyle, by sprytnie zaplanować ich koniec?
Wątki poboczne zdecydowanie nie są mocną stroną debiutu Estrady, jednak główna linia fabuły naprawdę wciąga. Kilka postaci (w tym niestety i główny bohater) wymagałyby dopracowania, rekompensuje to jednak parę ciekawych motywów dotyczących samych zabójstw, które z pewnością nie zostały przeprowadzone byle jak, a bardziej stanowiły coś w rodzaju rytuału, który przeraża, ale i fascynuje. Estrada pracuje nad kolejnymi częściami opowieści o inspektorze Proazie - kto wie, ale coś mi podpowiada, że (tak jak w przypadku pierwszego tomu) im dalej w las, tym lepiej i ciekawiej. będzie A, i zapomniałabym. Dzięki "Co mówią umarli" wiem, że "Lolitę" postaram się nadrobić w trybie natychmiastowym.
Kryminały można uwielbiać, albo można nimi gardzić. Niektórzy twierdzą, że to jeden z najbardziej podłych gatunków literackich, jakie kiedykolwiek człowiek stworzył. Ja zdecydowanie nie zaliczam się do tych, którzy kryminały omijają szerokim łukiem, wręcz przeciwnie - książki z tej kategorii zaliczają się do moich ulubionych. Przeczytałam ich zatem już niemało w swojej...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-02-19
Dam sobie głowę uciąć, że pierwsze skojrzenie z nazwiskiem Charlaine Harris, jakie większości czytelników przyjdzie na myśl, to znana i lubiana (lub znienawidzona, bo nie ma w tym przypadku chyba miejsca na obojętność) seria o Sookie Stackhouse, jeszcze bardziej znana z serialowej adaptacji zatytułowanej "Czysta Krew". Pani Harris jednak nie ogranicza się do pisania o wampirach i w swoim dorobku literackim ma też kilka innych cykli niedługich powieści z wątkiem kryminalnym/ detektywistycznym. Przykładem jej wcześniejszej twórczości jest właśnie "Czysta jak łza", pierwsza część czterotomowego cyklu o Lily Bard, zamieszkującej małe miasteczko Shakespeare, gdzie zatrudnia się jako sprzątaczka. Brzmi niezbyt tendencyjnie, prawda?
Im dalej w las, tym więcej tendencyjnych elementów się niestety pojawia. Harris napisała kryminalik (bo morderstwo jest tu jedno i muszę z niemałym zdziwieniem stwierdzić, że nie wzbudza ono tylu emocji, by nazwać tę powieść prawdziwym kryminałem), który raczej wpisuje się w utarte schematy gatunku. Głowna bohaterka wyróżnia się na tle zaściankowego miasteczka ciekawą przeszłością, niecodziennym zawodem oraz pasją, którą może się poszczycić niewiele kobiet - trenuje karate i jest w tym naprawdę dobra. O ile sama postać Lily jest całkiem interesująca, i wiadomym od początlku jest, że bohaterka odegra dużą rolę w rozwiązaniu zagadki, całość wypada jednak blado.
Na 200 stronach Harris próbuje nakreślić kilkanaście sylwetek - mieszkańcy Shakespeare to w dużej mierze starsi ludzie, lub też zamożne rodziny z dziećmi - ni mniej, ni więcej, a typowe amerykańskie miasteczko. Niestety jednak żaden z bohaterów nie został przedstawiony dość wyczerpująco, co uważam za zmarnowanie potencjału powieści. Najbardziej odbija się to na osobie Pardona Albee, czyli właściciela bloku z mieszkaniami, który pewnego dnia z niewyjaśnionych przyczyn zostaje zamordowany. Opis znalezienia zwłok przez Lily jest jednak tak płaski, że nie budzi najmniejszego dreszczyku emocji. Podobnie późniejsze dochodzenie. Pardon od początku do końca jest dla czytelnika anonimowy, nie wiemy o nim praktycznie nic. Jego morderstwo stanowi zatem jedynie pretekst do wysnucia historii pozostałych mieszkańców Shakespeare oraz samej Lily, której przeszłość odgrywa w powieści dużą rolę (a opis której ponownie nie robi na czytelniku większego wrażenia).
Najłatwiej byłoby podsumować "Czystą jak łza" poprzez stwierdzenie: zmarnowany potencjał. Mogła być z tego całkiem ciekawa powieść ilustrująca życie społeczności amerykańskiej zamieszkującej małe miasteczko, a także portret silnej kobiety, która potrafi walczyć z demonami przeszłości. Udało się to w małym stopniu, tworząc książkę całkiem przyjemną w gruncie rzeczy, ale przy okazji niezapadającą w pamięć. Może to cecha typowa dla pisarstwa Charlaine Harris. Jej "Martwy aż do zmroku" wywarł na mnie podobne wrażenie. Nie pamiętam już dziś, o czym dokładnie była ta książka. W odróżnieniu od "Martwego (...)", "Czysta (...)" wygrywa tym, że seks został opisany tu w smaczniejszy sposób, a i sama historia nie sprawiła, że miałam ochotę wrzucić tę książkę do pierwszego lepszego napotkanego na drodze kosza.
Dam sobie głowę uciąć, że pierwsze skojrzenie z nazwiskiem Charlaine Harris, jakie większości czytelników przyjdzie na myśl, to znana i lubiana (lub znienawidzona, bo nie ma w tym przypadku chyba miejsca na obojętność) seria o Sookie Stackhouse, jeszcze bardziej znana z serialowej adaptacji zatytułowanej "Czysta Krew". Pani Harris jednak nie ogranicza się do pisania o...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ostatnio czytelniczy światek kipiał wręcz od zachwytów nad debiutancką powieścią brytyjskiej pisarki, Pauli Hawkins. "Dziewczynę z pociągu" czytają wszyscy, a rekomendacje na okładce to entuzjastyczne komentarze Stephena Kinga, Tess Gerritsen czy Lisy Gardner. Pytanie brzmi: czy to tylko rozbuchana promocja, czy rzeczywiście książka jest tak fenomenalna?
Wszystko zaczyna się dość ponuro i tajemniczo. Rachel dzień w dzień podróżuje pociągiem na jednej linii. Właściwie nie wiemy, jaki ma w tym cel. Jeździ do pracy? Wiemy niewiele poza tym, że najbardziej interesuje ją para zamieszkująca jeden z domów, który Rachel zawsze widzi, kiedy pociąg zatrzymuje się na stacji. Poza tym, dość łatwo się domyślić, że bardzo lubi gin.
Rachel tworzy w swojej głowie wyobrażenie o tym, kim jest para, którą codziennie obserwuje. Nazywa kobietę Jess, a mężczyznę - Jason. Wydają się idealni. Mają wszystko to, czego brakuje jej. Mają to, co ona miała kiedyś. Niedługo potem jednak Rachel widzi Jess w sytuacji, która burzy jej dotychczasową wizję perfekcyjnego życia pary.
Rachel to nieciekawa kobieta z przykrą przeszłością i beznadziejną teraźniejszością. Jej największą pasją jest alkohol oraz jej były mąż. Nie ma celu, nie czuje się atrakcyjna, nic jej w życiu nie wychodzi - czytelnik może jej jedynie współczuć. Wkrótce jednak pojawiają się wiadomości, że zaginęła kobieta i nagle Rachel ma przed sobą jasne zadanie. Zaginioną kobietą jest "Jess", a Rachel wie o niej coś, czego nie wie nikt inny. Dochodzenie czas zacząć.
Historia opowiedziana jest z perspektywy trzech kobiet. Relacje każdej z nich wprowadzają coś istotnego do fabuły książki, splatając się wreszcie w zaskakującą całość. Akcja jest dość wartka, choć nie brnie do przodu w szaleńczym tempie - nowe poszlaki pojawiają się stopniowo, ale we właściwych momentach, tak, że nie sposób skończyć czytania na końcu rozdziału. "Dziewczyna w pociągu" trzyma w napięciu do końca - niektórzy mówią, że zakończenia można się domyślić bardzo wcześnie, dla mnie jednak nie było to oczywiste.
Debiut Pauli Hawkins to bardzo udany debiut. Autorka dobrze wiedziała, co robi i stworzyła naprawdę wciągającą, elektryzującą historię. Próżno doszukiwać się tu głębszej ideologii czy drugiego dna, ale w swoim gatunku - pogranicze thrilleru/kryminału - zdecydowanie się wyróżnia. Warto znać, o ile szuka się po prostu dobrej rozrywki.
Ostatnio czytelniczy światek kipiał wręcz od zachwytów nad debiutancką powieścią brytyjskiej pisarki, Pauli Hawkins. "Dziewczynę z pociągu" czytają wszyscy, a rekomendacje na okładce to entuzjastyczne komentarze Stephena Kinga, Tess Gerritsen czy Lisy Gardner. Pytanie brzmi: czy to tylko rozbuchana promocja, czy rzeczywiście książka jest tak fenomenalna?
więcej Pokaż mimo toWszystko zaczyna...