-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać352
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik15
Biblioteczka
2024-03-07
2015-12-13
Podczas lektury książki "Złoto Bombaju", nieustannie prześladowało mnie kilka uczuć, które z jednej strony trudno mi było jasno określić, a z drugiej strony przebijały się bezustannie do mojej świadomości. Po przebrnięciu przez książkę, spróbuję je nazwać na potrzeby tej recenzji:
- "lekturowość szkolna" - całą książkę przeczytałem ze świadomością, że mam w rękach coś dla młodszego, niezbyt wyrobionego literacko czytelnika. A takiemu przecież należy prostym językiem, bez zaskoczeń, bez mącących w głowie zwrotów akcji, nieskomplikowanym stylem i jasnym sposobem argumentacji przekazać myśli autora;
- "zadaniowość szkolna" - styl, intryga a przede wszystkim opisy sytuacji oraz monologu wewnętrznego narratorów powieści bezsprzecznie przywołuje na myśl zdania z elementarza szkolnego. A styl ten, siłą rzeczy, przenika później do wypracowań pisanych z mozołem na potrzeby uzyskania oceny z języka polskiego. Piszący zapełnia w pocie czoła strona po stronie nie bacząc na sensowność wylewania kolejnych porcji fizycznego czy wirtualnego atramentu;
- "pozytywizm szkolny" - i tak wiemy, że się nie uda wygrać z szarym życiem, dowodzą tego zastępy pozytywistycznych bohaterów, a to Antek, a to Janko Muzykant...;
- "po co" - zastanawiałem się coraz częściej wraz z postępami w czytaniu. Po co ktoś zatytułował książkę "Złoto Bombaju", skoro powinna nosić tytuł "Szarość Lublina"? No, ale tutaj odpowiedź akurat udało mi się znaleźć, sam się złapałem na taki a nie inny tytuł... Kto powiedział, że tytuł ma odzwierciedlać treść książki? Przecież bym nie kupił "Szarości Lublina", a na "Złoto Bombaju" i owszem;
- "strata czasu" - z każdą stroną narastało we mnie poczucie straconego czasu, który poświęciłem na lekturę "Złota Bombaju". Gdyby tematyka nie dotyczyła Indii, zapewne bym porzucił lekturę przed końcem drugiego rozdziału.
Podczas lektury książki "Złoto Bombaju", nieustannie prześladowało mnie kilka uczuć, które z jednej strony trudno mi było jasno określić, a z drugiej strony przebijały się bezustannie do mojej świadomości. Po przebrnięciu przez książkę, spróbuję je nazwać na potrzeby tej recenzji:
- "lekturowość szkolna" - całą książkę przeczytałem ze świadomością, że mam w rękach coś dla...
2020-07-12
Jak sam tytuł wskazuje, „Spowiedź Hana Solo. Byłem przemytnikiem w Indiach” ma być czymś w rodzaju wyznania grzechów. To pierwszy krok do ewentualnego oczyszczenia. Autor jednak zdaje się żadnego rozgrzeszenia nie potrzebować. Dobrze mu z tym, jak kiedyś żył i nie widzi w swoich „grzechach” żadnego specjalnego problemu. Co więcej uważa, że zrobił kawał solidnej roboty w ratowaniu świata. Ja jednak odnoszę wrażenie, że życie obchodzi go od tyłu i wymierza mu solidnego kopniaka.
Dlaczego tak uważam? Sądzę, że „Spowiedź Hana Solo” jednak nie jest opowieścią moralnie klarowną. Autor oczywiście także zdaje sobie z tego sprawę. Z jednej strony Han Solo gloryfikuje dokonania polskich przemytników (w tym swoje) w rozwoju „wolnego rynku” na terenie Indii. W warunkach Polski Ludowej takowe działania byłyby raczej trudne. „Za komuny” autor mógł biegać po mieście z ulotkami ale działania biznesowe najwyraźniej nie wchodziły w grę. W Indiach natomiast nie dość, że pojawił się gotowy pomysł na szybki choć nielegalny zarobek, to za takową działalność nie grożą jakieś specjalnie uciążliwe konsekwencje. No i siedzą w tym Polacy. Nie zdradzę żadnej tajemnicy, że zarobkowanie autora polegało przez kilka lat na przemycaniu elektroniki użytkowej (głównie kamery i magnetowidy) z Singapuru do Indii. Zdecydowana przewaga zysków (głównie finansowych) nad ewentualnymi stratami (głównie finansowymi) czyniła jego życie ekscytującym i dostatnim. Jednak apetyt rośnie w miarę jedzenia. Przez większą część „spowiedzi” autor zarzeka się, że przemyt elektroniki jest dobry, ale już złota, narkotyków czy ludzi to co innego. Tak daleko się nie posunie, ponieważ konsekwencje mogą już być poważne (nie tylko finansowe). Ale malejące dochody z przemytu elektroniki skłaniają go jednak do zajęcia się także przemytem złota. I znowu zarzeka się, że dalej granicy nie przesunął. Pozostaje mu uwierzyć na słowo.
Drugim (równoległym) wątkiem książki jest powrót autora do Indii po trzydziestu latach. Bogatszy o doświadczenia życiowe, szereg lektur, przemierza kraj na piechotę i udaje mu się zauważać rzeczy, których wcześniej nie dostrzegał. Opisując swoją działalność przemytniczą w Indiach, Indusi praktycznie nie pojawiają się jako bohaterowie opowieści. Cała akcja toczy się wokół Polaków z grup przemytniczych lub kilku innych obcokrajowców. Indusi pojawiają się tylko jako pośrednicy ułatwiający działalność przemytniczą lub celnicy tę działalność utrudniający. Jednym słowem agenci sprzedający bilety, hurtowi odbiorcy przemycanego towaru czy hotelowi chłopcy na posyłki stanowią tło, które nie budzi specjalnego zainteresowania, dopóki dobrze spełnia swoją usługową rolę w postaci dostarczania mieszkania, alkoholu, biletów czy zbytu kontrabandy. Chyba jedyny Indus, któremu autor poświęca więcej uwagi to prawnik, który zadziwił go swoją sprawnością i wykraczającą poza obowiązki pomocą mu zaoferowaną. Dopiero powrót po wielu latach do Indii, skłania Hana Solo do bliższego zainteresowania się krajem i ludźmi. W tej narracji przewija się głównie wątek kolonialnej eksploatacji Indii przez Anglików. Myślą przewodnią tej części stają się m.in. stwierdzenia Shashi Tharoora o tym, że Anglicy zajmując Indie podporządkowali sobie jeden z najbogatszych regionów świata a odchodząc, pozostawili jeden z najuboższych. Jak tego dokonali? Głównie poprzez transfer indyjskich bogactw za granicę czyli do metropolii. Autor widzi (zgadzając się Tharoorem) dzisiejsze ubóstwo przeciętnego mieszkańca Indii jako konsekwencje dwóch wieków transferu zysków z Indii do metropolii.
I tu dochodzę do mojej wcześniejszej myśli, na temat kopniaka wymierzonego (metaforycznie) przez życie autorowi. Otóż pokazuje on prowadzony w sposób zorganizowany przemyt elektroniki i złota jako działalność w zasadzie dobroczynną dla Indii (ludzie mają na czym oglądać filmy i co nosić na palcach). Dlaczego ta działalność była taka opłacalna dla autora? Ano może dlatego, że władze uważały, że Indiom potrzebne jest wtedy coś innego niż magnetowidy czy kamery wideo. Może wolały nie transferować pieniędzy za granicę? Może chciały inwestować w kraju, zamiast transferować pieniądze za granicę na zakup dóbr konsumpcyjnych? I dlatego ustanowiły takie wysokie cła na elektronikę? Autor poniekąd potępia Anglików za robienie w sposób zorganizowany na masową skalę tego samego co on robił w sposób zorganizowany na skalę może niewielką, ale dla wielu osób znaczącą. Autor podróżując przez współczesne Indie nie tylko dostrzega ubóstwo, ale też stara się je zrozumieć. Ale czy przepłacając teraz za klapki u ulicznego sprzedawcy-nędzarza szuka odkupienia za to, że kilkadziesiąt lat wcześniej nie płacił podatków, które mogły posłużyć wtedy do opłacenia edukacji czy stworzenia nowych miejsc pracy? Wiem, że to rozumowanie wygląda na trochę łzawe i naciągane ale czy nie ma w tym trochę racji?
Cezaremu Borowemu należą się wyrazy uznania za zebranie swoich doświadczeń i podzielenie się nimi z czytelnikami. Nie każdy zdobędzie się na taką odwagę, gdy przychodzi mówić o działalności niezgodnej z prawem. Nawet jeśli żyje się w przekonaniu, że była ona dobra dla samego siebie i dla świata. Warto po książkę sięgnąć, żeby wyrobić sobie zdanie na ten temat i zobaczyć Indie z różnych stron. No i zrozumieć, dlaczego polski paszport może niekiedy przy przekraczaniu różnych granic niekoniecznie robić pozytywne wrażenie na pogranicznikach czy celnikach...
Ilustrowana wersja recenzji na http://cyfranek.booklikes.com
Jak sam tytuł wskazuje, „Spowiedź Hana Solo. Byłem przemytnikiem w Indiach” ma być czymś w rodzaju wyznania grzechów. To pierwszy krok do ewentualnego oczyszczenia. Autor jednak zdaje się żadnego rozgrzeszenia nie potrzebować. Dobrze mu z tym, jak kiedyś żył i nie widzi w swoich „grzechach” żadnego specjalnego problemu. Co więcej uważa, że zrobił kawał solidnej roboty w...
więcej mniej Pokaż mimo to2008-01-01
2016-12-31
Nicolas Bouvier wyruszył wraz z przyjacielem w latach '50 XX wieku drogą lądową do Indii. Jako środek transportu służył im mały fiacik, jako budżet – własne zarobki w drodze. Jako miarę czasu używali miesięcy a świadectwo przeżyć dawała maszyna do pisania autora. Zawarte w książce opisanie podróży wiodącej przez Bałkany i Turcję po Afganistan, jest jedną z najpiękniejszych relacji podróżniczych, jakie zdarzyło mi się przeczytać. Jadąc niespiesznie przez Europę i Azję oraz posługując się uniwersalnym językiem muzyki (a także mniej uniwersalnym francuskim), autorowi udało się zbliżyć do ideału podróży, w której miesza się przedmiot i podmiot. podróż staje się celem samym w sobie i nie jest do końca pewne, czy dobiegnie ona do przewidzianego końca. Bo koniec może nastąpić gdziekolwiek, bo wyznaczona meta nie ma specjalnego znaczenia. W tą podróżniczą sielankę wkradają się raz po raz spore niebezpieczeństwa, a to związane z finansami, a to ze zdrowiem. Ma miejsce także brutalne zderzenie z „realnym” życiem toczącym się poza trasą. Jak sobie z tym radzą bohaterowie? Jak reagują na to napotkani w drodze ludzie? O tym wszystkim równie niespiesznie warto przeczytać w książce.
„Oswajanie świata” jest książką drogi i jakoś w jej opisach utkwiło mi określenie, że chodzi o podróż do Indii. Nie jest kryminałem, więc nie zdradzę specjalnej tajemnicy i napiszę jasno, że tylko jedno mnie srodze zawiodło w całej książce – finał. To miała być podróż do Indii! Spodziewałem się, że kiedyś autor tam dotrze!! I coś o tym kraju napisze!!! Gdzie są dalsze części? Ale i tak ją gorąco polecam a sam jeszcze po nią sięgnę zapewne nie raz.
P.S.
Ilustrowana wersja recenzji na: http://cyfranek.booklikes.com
Nicolas Bouvier wyruszył wraz z przyjacielem w latach '50 XX wieku drogą lądową do Indii. Jako środek transportu służył im mały fiacik, jako budżet – własne zarobki w drodze. Jako miarę czasu używali miesięcy a świadectwo przeżyć dawała maszyna do pisania autora. Zawarte w książce opisanie podróży wiodącej przez Bałkany i Turcję po Afganistan, jest jedną z najpiękniejszych...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-17
Wiele osób uważa, że Indie są w stanie zaskoczyć każdego, a podróżując przez ten kraj, na każdym kroku należy spodziewać się niespodziewanego. Stawiam niniejszym tezę, że podobnie ma się sprawa z polską literaturą na temat tego kraju. Nie wiem dlaczego, ale po lekturze książki “Indie. Głód Boga", sądziłem, że niewiele mnie może w tej materii zaskoczyć. O tym, jakże się myliłem, przekonała mnie jednak lektura “Tysiąca Rupii” Anny Kokesz.
“Tysiąc rupii” jest relacją polskiej nastolatki (jak sądzę) z wyjazdu do Indii w towarzystwie taty i siostry. Założenie wydaje się z początku sensowne: głowa rodziny wyjeżdża głosić na konferencji referaty o tematyce związanej z górniczo-hutniczą pracą naukową, a córki przy okazji mają szansę zobaczyć pierwszy raz Indie. Opowieść zaczyna się jeszcze przed dotarciem do Bombaju, a o sile wyobraźni autorki przekonać się można już na wstępie, gdy czuje ona zapachy indyjskich potraw tuz po zajęciu miejsca w samolocie, podczas kołowania na pas startowy.
Na dalszych kilkuset stronach narratorka prowadzi nas przez Indie widziane jej oczyma i ukształtowane jej wyobrażeniami. Historia skupiona jest na jej wspomnieniach, wrażeniach, odczuciach, wyobrażeniach jak i fantazjach.
Narratorka w swoim “pamiętniczku” kreśli zatrważający obraz dwóch tygodni pobytu w Indiach. No bo jak inaczej można rozumieć to, że przez ten cały czas nie zjadła ani ziarnka ryżu, a bodaj tylko raz spróbowała cokolwiek z indyjskiej kuchni? O ile jestem w stanie jeszcze jakoś zrozumieć żywienie się przez dwa tygodnie polskimi konserwami mięsnymi i pleśniejącym polskim chlebem podczas wyjazdu z Polski Ludowej na kapitalistyczny Zachód, o tyle robienie tego w XXI wieku w indyjskich miastach jakoś nie mieściło mi się do tej pory w głowie. Zupełnie niesłusznie, Indie mogą zaskakiwać na każdym kroku. No dobra, trochę przesadziłem, autorka wspomina jeszcze, że dietę wzbogacały od czasu do czasu chipsy, indyjskie piwo oraz kawa mieszana że stoperanem. No dobra, nie wspomniałem o wszystkim, indyjskie danie to był kalafior z ziemniakami. Mimo tego (a może właśnie dlatego), autorka często wspomina o głodzie dręczącym trójkę podróżników. A więc konserwowa dieta, to raczej nie był do końca komfortowy wybór...
Nie tylko jednak przegrzane, rozmiękłe polskie konserwy i głód doskwierają w podróży bohaterom opowieści. Narratorka raz po raz (trudno określić, czy z dumą, czy też rozbrajającą szczerością) wspomina także o brudzie. Dość zaskakujące było jednak dla mnie to, że opisy nie dotyczą tylko brudnych ulic indyjskich miast czy toalet. Dotyczą raczej jej samej! Indie jawią się jako kraj, w którym trzeba kupić dziesięć litrów wody butelkowanej (autorka nie wiedzieć czemu nazywa ją uporczywie wodą mineralną) aby wykąpać się w hotelu. W oczach narratorki, Indie to również kraina, w której brak jest mydła i szamponu, bo pod koniec wyjazdu głowę może umyć tylko resztkami polskiego mydła i szamponu, opalenizna na twarzy okazuje się być brudem… a mycie rąk pod koniec pobytu sprowadza się li tylko do pocierania ich o siebie pod wodą, bo w hotelowej łazience nie zapewniono turystom mydła. Całe szczęście, że był tam przynajmniej różowy papier toaletowy i główna bohaterka mogła go zabierać ze sobą. Ta rolka hotelowego papieru toaletowego noszona w plecaku, doczekała się nawet specjalnej wzmianki w tekście, bo “na wypadek potrzeb ewentualnych, nagłych, w azjatyckim klimacie wielokrotnych, stanowiło dla mnie wtedy nie lada ważną, podświadomą ciągłość bycia w Delhi, w Indiach”. Rolka papieru toaletowego z hotelu, jako podświadoma ciągłość bycia w Delhi… no cóż, Indie mogą zaskakiwać na każdym kroku…
Relacja autorki momentami bywa także dość zagadkowa. Nie do końca na przykład zrozumiałem, dlaczego narratorka niemal cały czas chodziła w brudnych i przepoconych ubraniach. Co rusz wspomina, że jeden nieświeży podkoszulek zamieniała na równie sfatygowany, ale taki, co chwilę leżakował wśród innych brudów. Noszenie brudnych ubrań nie wynikało chyba z braku środków pieniężnych. Domyślam się, że skoro stać ją było na przelot samolotem z Delhi do Jaipuru (260 km) to chyba i na proszek do prania by się parę rupii dało wyskrobać. Nie był to również skutek braku środków czystości w indyjskim handlu detalicznym. Wiem, bo sam będąc w Indiach dwa lata wcześniej niż autorka (2003), tego typu zakupy robiłem bez problemu. Może to przez brak czasu na pranie? Ale, żeby się tym od razu tak chwalić? Chyba jednak czegoś nie zrozumiałem…
Długo by jeszcze pisać o wspominanych w książce cudownych zapachach indyjskich potraw, których autorka nie spróbowała, przystojnych absztyfikantach, którzy zalotnikami byli tylko w jej wyobraźni i wpadkach kulturowych, których bohaterka nie zrozumiała. Daleki jestem od zachęcania kogokolwiek do lektury “Tysiąca rupii”, ale jeśli kogoś ciekawią wspomnienia z podróży w stylu pamiętnika nastolatki, albo szczegółowe wskazówki jak nie podróżować przez Indie, to przecież zabronić czytania nie mogę. Tym bardziej, że Indie to demokratyczny kraj i na każdym kroku czyha niespodziewane...
P.S.
Ilustrowaną wersję recenzji można znaleźć na: http://cyfranek.booklikes.com
Wiele osób uważa, że Indie są w stanie zaskoczyć każdego, a podróżując przez ten kraj, na każdym kroku należy spodziewać się niespodziewanego. Stawiam niniejszym tezę, że podobnie ma się sprawa z polską literaturą na temat tego kraju. Nie wiem dlaczego, ale po lekturze książki “Indie. Głód Boga", sądziłem, że niewiele mnie może w tej materii zaskoczyć. O tym, jakże się...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-02
„Imperium boga Hanumana” Piotra Kłodkowskiego to przede wszystkim próba scharakteryzowania głównych nurtów indyjskich przemian społeczno-politycznych ostatnich lat. Autor, jako przedstawiciel polskiej dyplomacji w Indiach, miał możliwość bliższego przyjrzenia się jak funkcjonują indyjskie elity. Z możliwości tej skorzystał i dzieli się teraz swoją wiedzą, obserwacjami i przemyśleniami (choć tych ostatnich w książce jakby trochę mniej) na temat współczesnych Indii. Autor stawia sobie za cel także przybliżenie Indii polskiemu czytelnikowi. I ten cel udaje mu się osiągnąć!
Mamy z jednej strony spojrzenie na hinduizm raczej jako sposób życia niż oderwaną od rzeczywistości religię. Mamy także próbę wielostronnego pokazania postaci Narendry Modiego, wciąż budzącego tak nadzieje jak i kontrowersje. Dzięki „Imperium...” otrzymujemy także przy okazji zgrubny wgląd w aktywność polskich służb zagranicznych. To z jednej strony wielka zaleta ale i po trochu wada tej książki. Główną zaletą pozostaje w każdym razie, bardzo wysoki poziom merytoryczny tekstu.
W książce nie brakuje także polskich akcentów, które (zapewne) powinny bardziej trafić do polskiego czytelnika. Choć nie wiem, czy nie powinny one trafić raczej do osobnej publikacji, ponieważ odbiegają trochę od głównego tematu. Ale skoro już się tu znalazły... to moje szczególne uznanie zdobyła część o Stefanie Norblinie, któremu nawet w polskiej Wikipedii poświęcono stosunkowo niewiele miejsca. A o jego epizodzie indyjskim są tam raptem raptem dwa zdania. Jako uzupełnienie tematu mogę polecić także dokument filmowy - „Chitraanjali. Stefan Norblin w Indiach” (https://ninateka.pl/film/chitraanjali-stefan-norblin-in-india).
Książka ma jednak (dla mnie) także swoje „wady”. Jedną z nich jest zbyt wyważona i nawet trochę monotonna narracja. Byłoby to całkowicie zrozumiałe w oficjalnych komunikatach dyplomatycznych czy publikacjach akademickich, ale moim zdaniem książka dla szerokiej rzeszy czytelników i to pisana po latach od relacjonowanych wydarzeń, powinna bardziej porywać narracją. Może również od strony emocjonalnej. Daleki jestem od namawiania autora do konfabulacji, jak to bywa w książkach z „wypraw” polskich celebrytów. Jednak ożywienie narracji mnie by się bardzo spodobało.
Drugą „wadą” była dla mnie także dość jednostronne spojrzenie na niektóre tematy. Nie mam tu na myśli spojrzenia w duchu jednej opcji politycznej (w książce spotkamy szerokie spektrum przedstawicieli różnych stron sceny politycznej Indii czy Nepalu). Chodzi mi raczej o budowanie przez autora opowieści wynikającej w dużej mierze ze spotkań z osobami wykształconymi, znanymi, znaczącymi w społeczeństwie. To oczywiście naturalna kolej rzeczy w pracy dyplomatycznej, ale znowu – w książce autorstwa dobrego znawcy tematu, również jakieś szersze spojrzenie „oddolne” byłoby bardzo wartościowym uzupełnieniem. Wiadomo, że dyplomata to nie reporter i nie będzie się na przykład szwendał po ulicach z plecakiem i nagabywał przechodniów o ich zdanie na jakiś temat. Autor próbował choćby pociągnąć za język np. wożącego go, miejscowego kierowcę, ale głosu „ludu” w narracji Piotra Kłodkowskiego trochę mi jednak brakowało do pełnego obrazu sytuacji.
Podsumowując, chcę (pomimo marudzenia) podkreślić, iż uważam „Imperium boga Hanumana” za bardzo wartościową pozycję, umiejętnie podsumowującą ostatnie lata społeczno-politycznego życia Indii. Bardzo na naszym rynku brakuje takich mądrych książek, pisanych ze znajomością tematu i wyczuciem problemu. Pozostaje cieszyć się, że również tacy ludzie (jak autor), w naszej dyplomacji pracowali (a chciałbym wierzyć, że i obecnie pracują osoby o podobnych kwalifikacjach). Mam także nadzieję, że autor będzie także w przyszłości popularyzował w naszym kraju tematykę indyjską.
Zdecydowanie polecam „Imperium boga Hanumana” każdemu zainteresowanemu tematyką indyjską, choć zastrzegam, że trzeba się podziewać raczej spokojnej i rzeczowej niż porywającej i emocjonalnej lektury. Jednak nawet ktoś zainteresowany tematyką ma szanse dowiedzieć się czegoś nowego.
P.S.
Ilustrowana wersja recenzji na http://cyfranek.booklikes.com
„Imperium boga Hanumana” Piotra Kłodkowskiego to przede wszystkim próba scharakteryzowania głównych nurtów indyjskich przemian społeczno-politycznych ostatnich lat. Autor, jako przedstawiciel polskiej dyplomacji w Indiach, miał możliwość bliższego przyjrzenia się jak funkcjonują indyjskie elity. Z możliwości tej skorzystał i dzieli się teraz swoją wiedzą, obserwacjami i...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-10
Bardzo ciekawa próba pokazania współczesnego buddyzmu ludziom wychowanym na Zachodzie. Krótko, treściwie, z przykładami nawiązującymi do współczesnego życia i myśli Buddy. Wartościowa lektura dla osób interesujących się buddyzmem i zastanawiających się nad sobą.
Bardzo ciekawa próba pokazania współczesnego buddyzmu ludziom wychowanym na Zachodzie. Krótko, treściwie, z przykładami nawiązującymi do współczesnego życia i myśli Buddy. Wartościowa lektura dla osób interesujących się buddyzmem i zastanawiających się nad sobą.
Pokaż mimo to
Interesuję się tematyką indyjską, stąd książki Krzysztofa Mroziewicza są moją "lekturą obowiązkową". Cenię jego wiedzę oraz doświadczenie i cieszę się, że popularyzuje Indie w różnej formie. Musiałem więc sięgnąć także po "Szyfr Jednorożca". Niestety, niewiele dobrego mogę o tej książce powiedzieć. Oprócz dobrego pomysłu i kilku ciekawie nakreślonych uwarunkowań lokalnych, książka jest dla mnie niestrawna.
Całość jest pomyślana jako opowieść na poły kryminalna, na poły sensacyjno-szpiegowska z przemytem rakiet przeciwlotniczych i światem dyplomacji trzeciorzędnego kraju w tle.
O ile konstrukcja fabuły polegająca na ignorowaniu liniowości czasu jest do przejścia, o tyle rozdziały o długości kilku akapitów i pisanie niedomówieniami zupełnie wybijało mnie z rytmu czytania i nie pozwoliło się wciągnąć w opowieść. Krótko mówiąc, wciąż urywany natłok faktów, mitów i anegdotek z życia dyplomacji nie ułożył się w coś, co bym mógł ogarnąć. Może innym się uda, ja (choć doczytałem do końca) się poddaję.
Interesuję się tematyką indyjską, stąd książki Krzysztofa Mroziewicza są moją "lekturą obowiązkową". Cenię jego wiedzę oraz doświadczenie i cieszę się, że popularyzuje Indie w różnej formie. Musiałem więc sięgnąć także po "Szyfr Jednorożca". Niestety, niewiele dobrego mogę o tej książce powiedzieć. Oprócz dobrego pomysłu i kilku ciekawie nakreślonych uwarunkowań lokalnych,...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-04-14
„Smaki Indii” są dla mnie jedną wielką zagadką.
Po pierwsze – dlaczego kupiłem?
Zachodzę w głowę, dlaczego kupiłem „Smaki Indii”. Niby odpowiedź jest oczywista, bo to książka o Indiach, jak sugeruje tytuł. Ale dopiero po zakończeniu książki przeczytałem notę wydawcy na temat książki. I gdybym to zrobił wcześniej, do zakupu zapewne by nie doszło. Dopiero po lekturze do mnie dotarło, że „To pierwsza część książki dla młodzieży, choć dorośli czytelnicy również znajdą w niej wiele emocji i wzruszeń”. Niestety, za często określenie „książka dla młodzieży” znaczy dla mnie „słaba”. „Smaki Indii” tylko to przeświadczenie potwierdziło. Nauczka dla mnie, żeby jednak czytać coś więcej o książce, zanim ją się kupi. Choćby notkę, z założenia mającą zachęcać do zakupu.
Po drugie – dlaczego przeczytałem?
Książkę kupiłem w 2016 roku i aż do tej pory spokojnie sobie leżała w cyfrowej biblioteczce Calibre, czekając na swoją kolej. I gdyby nie moje pytanie na jednej z grup związanej z Indiami, leżałaby tam pewnie do tej pory. Ale odpowiadając na moją prośbę, odezwała się do mnie autorka książki. Aż mi się głupio zrobiło, że rozmawiam z kimś, komu „obiecałem”, że książkę przeczytam a tego nie zrobiłem. Bo czyż kupno książki nie jest swego rodzaju wyrażeniem woli i chęci jej przeczytania? Jak więc tylko skończyłem bieżącą lekturę, sięgnąłem po pierwszy tom „Smaków Indii”. Nie pozostawało nic innego, jak książkę przeczytać.
Po trzecie, dlaczego doczytałem?
Od samego początku wiedziałem, że to nie dla mnie lektura. Od pierwszych zdań przewidywałem, że będę się męczył. Od razu przeczuwałem, że coś jest nie tak. I rzeczywiście, szybko się przekonałem, że ani styl, ani tematyka, ani intryga nie są dla mnie. Ale słowo się rzekło... postanowiłem, że dotrwam. Zawziąłem się! Książkę skończyłem, ale jakoś nie jestem z siebie dumny. Z wielu powodów jest ona po prostu słaba. Od razu rzuca się w oczy styl, który przypomina raczej wypracowania szkolne niż dojrzałą prozę. Ale skoro to debiut pisarski, pomyślałem, można przymknąć oko.
Tak ogólnie, tematem książki są problemy dorastania. Dotyczą one głównie młodzieńca z polsko-induskiej rodziny. Jego problemy wydają się być mocno wydumane, ale nie dlatego, że są błahe, lecz dlatego, że autorka nie przekonała mnie do ich znaczenia w życiu bohatera. Fabuła też nie trzyma się kupy. Najpierw wyjeżdża on do babci w Indiach. Przy czym wyjazd traktuje jak zesłanie. Od razu wpada w kryminalną intrygę i sieć niezrozumiałych zawiści. Nie będę wnikał w szczegóły, dość powiedzieć, że bohater gdzie się ruszy tam spotyka podejrzane indywidua. W końcu pomaga zarówno indyjskiej policji wsadzić kogo trzeba za kraty, jak i swoim przyjaciołom wyjść na wolność. Do tego jeszcze spełnia dobry uczynek, namawiając poznaną w Agrze polską nastolatkę na kurację jogą. Pod koniec pierwszej części, bohater w glorii i chwale wraca do Polski, a wspomniana dziewczyna leci z Polski do Indii leczyć... raka mózgu... jogą... Tak, że tego.
„— Dadi! Moja dziewczyna jutro tu będzie. Chce się leczyć z raka w jakimś dobrym instytucie jogi. Możesz jej jakoś pomóc? Mogę polegać tylko na tobie...”
Ewa Singh „Smaki Indii Część 1 Saga Rodziny Sehvag”
Po czwarte – intermission?
Intermission oznacza przerwę w bollywoodzkich filmach. Wtedy cała widownia powinna wyjść i kupić sobie jakieś smakołyki, aby po pełnej perypetii i powikłań intrydze w części pierwszej, delektować się szczęśliwym zakończeniem w części drugiej. Tu jest jednak inaczej. Druga część książki, która dzieje się we Francji, nie jest w stanie wybić się w zderzeniu leczenia raka mózgu jogą. O ile w pierwszej części rumieńców akcji dodawały indyjskie detale, o tyle druga część to głównie dyskusje kto z kim, kogo upije i kto zostanie poderwany na dyskotece. No i do kogo „należy” jaka dziewczyna. Na podniesienie temperatury mogła wpłynąć śmierć jednego z bohaterów, ale nawet ona nie przebija rewelacji z pierwszej części.
Po piąte – co dobrego?
Miałem napisać, co dobrego, a od razu przypomniałem sobie, że pomimo paru rzeczywiście bardzo trafnych opisów indyjskich realiów, autorce nie udało się uniknąć paru wpadek. Na przykład długo szukałem w internetach i nie mogłem znaleźć, co to za język „hinduski”.
„Podczas kontroli zaczęła rozmawiać po hindusku. Radka to zaskoczyło. Nie przyszło mu do głowy, że językiem tym mogą posługiwać się też inni ludzie, a nie sami tylko tubylcy, tak jak na świecie posługują się angielskim, hiszpańskim czy francuskim.”
Ewa Singh „Smaki Indii Część 1 Saga Rodziny Sehvag”
Wciąż się sobie dziwię, ale skończyłem...
„Smaki Indii” są dla mnie jedną wielką zagadką.
Po pierwsze – dlaczego kupiłem?
Zachodzę w głowę, dlaczego kupiłem „Smaki Indii”. Niby odpowiedź jest oczywista, bo to książka o Indiach, jak sugeruje tytuł. Ale dopiero po zakończeniu książki przeczytałem notę wydawcy na temat książki. I gdybym to zrobił wcześniej, do zakupu zapewne by nie doszło. Dopiero po lekturze do...
2018-01-17
Z lektury „Krótkiej historii religii” jestem bardzo zadowolony. To dobrze i zwięźle napisana książka. Autor zgrabnie prezentuje główne nurty religijne zarówno w różnych częściach świata jak i na przestrzeni dziejów. Nie ogranicza się do naszego kręgu cywilizacyjnego, choć Zachód jest, jak dla mnie, zbyt obszernie reprezentowany. Trudno mi powiedzieć, czy to efekt wiedzy autora, czy dopasowania treści do amerykańskiego czytelnika. Nie oznacza to na szczęście, że hinduizm, dżinizm, sikhizm, taoizm, konfucjanizm czy shintoizm zostały potraktowane po macoszemu. Po prostu za dużo miejsca zajmują dywagacje na temat odłamów protestanckich, które moim zdaniem nie wniosły proporcjonalnie aż tyle nowego. Autor jednak uważa inaczej. Mnie do końca nie przekonał, choć przyznam, że zmienił moje myślenie o protestantyzmie.
Richard Holloway w przystępny sposób pokazuje idee tkwiące w jądrze poszczególnych religii. Nie ogranicza się do sposobu myślenia ale stara się również odnieść do kontekstu historycznego oraz wpływu prezentowanych idei na historię świata.
„Bogowie się zjawili, gdy świat się wyłonił,
A więc kto może wiedzieć, skąd wszystko powstało?”
Początek rzeczy (Hymny Rigwedy, przeł. Fr. Michalski, Ossolineum 1971)
Mam też trochę żal do wydawcy (i/lub do tłumacza książki) z powodu pominięcia przynajmniej jednego autora przekładów tekstów źródłowych. Dotyczy to konkretnie Rygwedy i pracy Stanisława Franciszka Michalskiego-Iwieńskiego, którego tłumaczenie zamieszczone w „Krótkiej historii religii” stało się tak bezimienne jak bezimienni są dla nas mędrcy, którzy „poprzez czas sięgają do początków świata – tego i nadprzyrodzonego”. Nie podano autora przekładu tego tekstu źródłowego również w anglojęzycznej wersji książki, ale to akurat nie jest usprawiedliwieniem dla wydania polskiego.
„Krótką historię religii” mogę polecić każdemu, kto interesuje się nie tylko historią rozwoju religii ale i dziejami ludzkości w ogóle, których od religii przecież oddzielić nie sposób.
Ilustrowana wersja recenzji jest na http://cyfranek.booklikes.com
Z lektury „Krótkiej historii religii” jestem bardzo zadowolony. To dobrze i zwięźle napisana książka. Autor zgrabnie prezentuje główne nurty religijne zarówno w różnych częściach świata jak i na przestrzeni dziejów. Nie ogranicza się do naszego kręgu cywilizacyjnego, choć Zachód jest, jak dla mnie, zbyt obszernie reprezentowany. Trudno mi powiedzieć, czy to efekt wiedzy...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-03-22
Byłem niedawno (po raz pierwszy) w ogrodzie zoologicznym w New Delhi. Chyba dlatego nie mogłem nie powrócić do lektury jednej z najlepszych książek o tematyce indyjskiej. Mam na myśli “Białego tygrysa” Aravinda Adigi. Tak samo, jak główny bohater wspomnianej powieści, i ja odwiedziłem delhijskie ZOO, w poszukiwaniu białego tygrysa. Na szczęście, cała tygrysia rodzina ma w Delhi (jak na ZOO) całkiem spory wybieg i podziwianie biało-czarnych kotów sprawiało mi całkiem sporo radości. Pomagała trochę świadomość, że żadne białe tygrysy nie żyją na wolności - tylko w ZOO...
„Patrzyłem, jak chodzi. Przez szpary w ciemnym ogrodzeniu błyskały oświetlone słońcem czarne pręgi i biała sierść - niczym na wyświetlanym w zwolnionym tempie starym, czarno-białym filmie. Przemierzał jak zaczarowany wciąż tę samą trasę, od jednego końca zagrody do drugiego, w identycznym tempie.
Chodząc w ten sposób, sam siebie hipnotyzował - inaczej nie zniósłby tej klatki.”
„Biały tygrys” Aravind Adiga
„Biały tygrys” Aravinda Adigi został w Polsce wydany w 2008, niemal równolegle z oryginałem i chwała za to polskiemu wydawcy. Mimo upływu lat, tekst się nie zestarzał. Opisywane w tekście dynamiczne zmiany, jakie obserwował bohater, wciąż w Indiach są widoczne na każdym kroku Jednak jeszcze dużo wody w Gangesie upłynie, zanim odmienią się, pokazane przez autora, mechanizmy społeczne czy polityczne oraz gospodarka kraju.
„Biały tygrys” to trochę taka indyjska wersja mitu o awansie „od pucybuta do milionera”. Nie jest to jednak optymistyczna wizja awansu społecznego dokonującego się dzięki błyskawicznie postępującej globalizacji. Czarny humor przeplata się z gorzkim tragizmem losów głównego bohatera. Wzniosłe idee społeczne zderzają się z twardą rzeczywistością „Ciemności”, czyli światem indyjskiej prowincji rządzonej przez bezwzględnych posiadaczy ziemskich. Dodatkowego kolorytu książce dodaje fakt, że główny bohater „spowiada” się premierowi Chin. A one są poniekąd największym rywalem Indii w Azji. Stawia to opisywane w książce Indie, w dość słabym świetle, ociera się o zdradę stanu i tym silniej oddziałuje na czytelnika (szczególnie indyjskiego).
„Rozumiem, że wy, żółtoskórzy, pomimo sukcesów w dziedzinie kanalizacji, wody pitnej i złotych medali olimpijskich, demokracji nie macie. Jakiś polityk mówił w radiu, że dlatego was pokonamy: może i nie mamy kanalizacji, wody pitnej ani złotych medali olimpijskich, ale przecież mamy demokrację.
Gdybym to ja miał stworzyć państwo, najpierw bym zdobył rury kanalizacyjne, potem demokrację, a dopiero na końcu wziąłbym się do rozdawania broszurek i posążków Gandhiego, ale co ja tam wiem? Jestem tylko mordercą!”
„Biały tygrys” Aravind Adiga
Główny bohater książki nie wstydzi się swego awansu ekonomicznego i społecznego, który został osiągnięty dzięki przemocy. trochę go to uwiera, ale co więcej, niemal do tej przemocy nawołuje. Ostrzega, że w końcu najubożsi Indusi wyrwą się ze społecznych więzów kastowego społeczeństwa. Pokazuje równocześnie, jak taki awans jest (wciąż) niezwykły we współczesnych Indiach. Oby się mylił.
Choć pochwaliłem Prószyńskiego za szybkie wydanie książki, to niestety nie mogę tego samego powiedzieć o e-booku. Wersji elektronicznej (oficjalnej) „Białego tygrysa” niestety nie ma w sprzedaży. Pozostaje poszukać wersji papierowej. W każdym razie, do przeczytania powieści gorąco zachęcam.
Ilustrowana wersja recenzji na: http://cyfranek.booklikes.com
Byłem niedawno (po raz pierwszy) w ogrodzie zoologicznym w New Delhi. Chyba dlatego nie mogłem nie powrócić do lektury jednej z najlepszych książek o tematyce indyjskiej. Mam na myśli “Białego tygrysa” Aravinda Adigi. Tak samo, jak główny bohater wspomnianej powieści, i ja odwiedziłem delhijskie ZOO, w poszukiwaniu białego tygrysa. Na szczęście, cała tygrysia rodzina ma w...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-04
“TukTuk Cinema” jest drugą książką Roberta Maciąga, którą przeczytałem i niniejszym oświadczam, że zostaję jego fanem. Nie (tylko) dlatego, że jest zapalonym rowerzystą (jak ja). Nie (tylko) dlatego, że kocha Indie (jak ja). Nie (tylko) dlatego, że raz po raz jeździ do Indii (jak ja). Ale głównie dlatego, że z jego tekstów wyziera głębokie zrozumienie dla ludzi, których spotyka na swojej drodze. tak też jest w “TukTuk Cinema”.
Książka to relacja z trasy przez północne Indie. Podróży, która odbyła się trochę inaczej, niż poprzednie wyjazdy autora książki. Tym razem udało się połączyć nie tylko frajdę z podróżowania, ale i frajdę dawania radości innym. Czytając książkę, ja także z radością zatapiałem się w jej atmosferę. Oto z jednej strony mamy karkołomną wyprawę miejskim skuterem wzdłuż Gangesu, przez ponad tysiąc kilometrów dróg północnych Indii. Kto raz stanął w obliczu miejskiego lub wiejskiego żywiołu indyjskiego ruchu drogowego, ten wie, jak duże jest to wyzwanie. Szczególnie dla kogoś, kto w Indiach bywał raczej pasażerem niż kierowcą. Z drugiej strony, cały przejazd napędza nie tylko leciwy silnik Hondy Activii, ale pomysł by pokazać indyjskim dzieciom filmy z Bolkiem i Lolkiem oraz Reksiem. Jako, że na takich właśnie dobranockach się wychowałem, cel drugi wyjazdu również trafił do mego serca.
"— Sure. What do you have? „Hindustan Times”?
— No, English piper, sir.
Dobra, z gazety nici. Poczytam coś na Kindle’u. Ale nie, Kindle został przecież w samolocie. W tej kieszonce, w której są katalogi, instrukcja obsługi katastrofy i torebka na rzyganie. Dobra, to niczego nie poczytam. Popatrzę sobie na ulicę. Może akurat będzie przechodził ktoś z samosą albo zjawi się jakiś ćajwala."
Robb Maciąg "TukTuk Cinema"
Autorowi znakomicie udało się oddać zarówno codzienną troskę o przeżycie na drodze jak i zmagania z przeciwnościami losu, który stawiał przed nim indyjskich urzędników. Z takich zmagań z niewzruszoną logiką nieprzewidywalności rodzi się pasja radzenia sobie z przeszkodami. Jeszcze lepiej Robb Maciąg pokazał piękno ludzkiej, często bezinteresownej dobroci, której Indie są również pełne. Z takich mniejszych i większych spotkań, słów, gestów i czynów, jakie opisuje autor w swej relacji, rodzi się miłość do Indii.
Książkę zacząłem czytać w czasie ostatniego pobytu w Indiach, kontynuowałem w samolocie, a kończyłem już w kraju. Nie mogłem się oderwać od lektury, chyba tylko na chwilę, żeby mi obeschły łzy wzruszenia stające w oczach. Straciłem przez to możliwość dokończenia wcześniej rozpoczętej, innej książki, która była udostępniona w akcji CzytajPL (nie zdążyłem już jej przeczytać, bo akcja się zakończyła). Ale nie żałuję!
Serdecznie polecam “TukTuk Cinema” wszystkim, którzy chcą poznać Indie, znają Indie lub po prostu lubią zatopić się w dobrze opowiedzianej historii.
P.S.
Ilustrowana wersja recenzji na http://cyfranek.booklikes.com
“TukTuk Cinema” jest drugą książką Roberta Maciąga, którą przeczytałem i niniejszym oświadczam, że zostaję jego fanem. Nie (tylko) dlatego, że jest zapalonym rowerzystą (jak ja). Nie (tylko) dlatego, że kocha Indie (jak ja). Nie (tylko) dlatego, że raz po raz jeździ do Indii (jak ja). Ale głównie dlatego, że z jego tekstów wyziera głębokie zrozumienie dla ludzi, których...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie spodziewałem się zbyt wiele po książce, w której fabułą jest podróż do Indii trzech sióstr, które zostały wychowane w Wielkiej Brytanii. Indyjskie pochodzenie swoich rodziców bohaterki raczej traktowały jako problem, z którym musiały się mierzyć w młodości niż powód do określenia swojej tożsamości. I nagle trzeba jechać do Indii, bo mama kazała... Teraz, dorosłe już kobiety wiozą ze sobą swoje bagaże doświadczeń i swoje problemy. Ale przekonałem się, że to nieźle napisana historia z dużą dozą sikhijskiego kolorytu.
Nie spodziewałem się zbyt wiele po książce, w której fabułą jest podróż do Indii trzech sióstr, które zostały wychowane w Wielkiej Brytanii. Indyjskie pochodzenie swoich rodziców bohaterki raczej traktowały jako problem, z którym musiały się mierzyć w młodości niż powód do określenia swojej tożsamości. I nagle trzeba jechać do Indii, bo mama kazała... Teraz, dorosłe już...
więcej Pokaż mimo to