-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik264
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2021-03-01
2020-11-18
Dalej pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie „Szeptacz” tego autora. To był jego debiut, a dla mnie bił na łopatki nawet doświadczonych autorów. Mimo wszystko miał wady, które nie przeszły niezauważone i wymagania co do kolejnej powieści się zwiększyły. Czy autor zdołał zaspokoić czytelników?
Z bólem muszę przyznać, że to, co było złe w „Szeptaczu”, czyli zbytnie rozwlekanie, ubarwianie, długie, emocjonalne opisy, przeszło na kolejną książkę ze zdwojoną siłą. O ile wielu zwróciło na to uwagę w pierwszej książce, mi to nie przeszkadzało, ale tutaj naprawdę nie miałam ochoty czytać tych coraz dłuższych opisów, nużyło mnie to i ciężko było wbić mi się w historię. Mimo że fabuła była super, ogromnie mnie ciekawiło, o co tam chodzi, kto jest sprawcą, co wyprawiali chłopcy w dzieciństwie, to czasami musiałam zmuszać się do dalszego czytania, żeby przebrnąć przez nieciekawy moment i się wkręcić. Dodatkowo historia podzielona jest na „kiedyś” i „dzisiaj”, przez co raz zwalnia, raz przyspiesza, ciekawy wątek nagle jest urywany i musisz czekać, aż autor do niego wróci. To wszystko to jednak nic w porównaniu z intrygą, jaką stworzył Alex North, a która rozgrywa się na kartach tej powieści, bo autor stworzył bombę bez zegara i nie masz pojęcia, kiedy wybuchnie.
Ponownie poruszany jest tutaj temat zjawisk nadprzyrodzonych, który pojawia się po to, by czytelnika nieco nastraszyć, zasiać ziarno niepokoju. Nieraz dreszcz przebiegał mi po plecach. Mowa jest nie tylko o świadomym śnie, którym bawią się chłopcy, ale również o inkubacji, wymyśle Charliego, dzięki której dwóm lub więcej osobom może śnić się to samo, mogą spotykać się w swoich snach. Mogą robić straszne rzeczy bez konsekwencji. Na przykład zamordować człowieka. Niestety w tym wypadku nie wyszło. Charlie i Billy, koledzy Paula z dzieciństwa, jako nastolatkowie dopuścili się bestialskiego mordu w imię oddania czci Panu Czerwone Ręce i przeniesienia się do krainy snów. Ale coś jednak nie wyszło, Billy wybudza się ze snu w normalnym świecie, a Charlie znika. Nie brak zwolenników teorii, że faktycznie przeniósł się do krainy snów, co niesie za sobą jego następców i kolejne zabójstwa. I naprawdę momentami miałam ochotę obejrzeć się przez ramię, bo zarówno Pan Czerwone Ręce, zabójstwa i ich powody budziły we mnie ogromny niepokój.
Powrót Paula do rodzinnego miasteczka nie jest spokojny, nawiedzają go wspomnienia z przyszłości i ma dziwne wrażenie, że historia się powtarza. Próbuje znaleźć przyczynę dziwnych, dotykających go zjawisk i wyjaśnić zachowanie matki, która mówi straszne rzeczy. Razem z nim podążamy tą ścieżką i próbujemy połączyć fakty, i muszę przyznać, że takiego zakończenia zupełnie się nie spodziewałam. Alex North wie, za które sznurki pociągnąć i jak wprawić czytelnika w osłupienie, mimo że historia rozkręca się całkiem powoli, to później coraz szybciej zsyła różne fakty, przez co czytelnik ma już taki mętlik w głowie, że nawet nie próbuje domyślać się zakończenia, po prostu brnie z nieodpartą potrzebą poznania prawdy. Co się stało z Charliem? Kim jest Pan Czerwone Ręce? Kto robi te wszystkie rzeczy Paulowi? To tylko kilka z wielu pytań pojawiających się w trakcie czytania i muszę tutaj uspokoić, że na wszystkie dostajemy odpowiedź, łącznie z tymi nadprzyrodzonymi zjawiskami. Nie potrafię powiedzieć, która książka autora podobała mi się bardziej, ale jak najbardziej zachęcam do sięgnięcia po obie.
Dalej pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie „Szeptacz” tego autora. To był jego debiut, a dla mnie bił na łopatki nawet doświadczonych autorów. Mimo wszystko miał wady, które nie przeszły niezauważone i wymagania co do kolejnej powieści się zwiększyły. Czy autor zdołał zaspokoić czytelników?
Z bólem muszę przyznać, że to, co było złe w „Szeptaczu”, czyli zbytnie...
Zazwyczaj nie czytam zbiorów opowiadań, bo ciężko mi wczuwać się w te historie, a gdy już się w jakieś opowiadanie wkręcę, ono zaraz się kończy. Nie ukrywam, że po tę książkę sięgnęłam ze względu na Artura Urbanowicza, którego twórczość uwielbiam, ale muszę powiedzieć, że dzięki temu odkryłam parę innych perełek.
Ta recenzja będzie wyjątkowo krótka, bo streszczanie każdego z opowiadań mija się z celem. Trudno też ocenić książkę jako całość, bo każdy z autorów ma swój własny styl i inaczej przedstawił temat. Mimo wszystko udało im się na tyle zgrać, że nie czułam tych przeskoków między opowiadaniami i gładko przechodziłam od jednego do drugiego. Może to dlatego, że każda historia dzieje się mniej więcej w tym samym czasie, bo w Święta i miejscem akcji jest Polska, ale zostało to przedstawione na tak różne sposoby, że nie sposób wskazać innych podobieństw. Każdemu z autorów udało się zbudować odpowiedni klimat, jedni w dosyć klasyczny sposób, a drudzy całkowicie popuścili wodze fantazji. Temat przewodnim była groza, czasem mniej lub bardziej wyczuwalna, autorzy straszą tutaj duchami, nadprzyrodzonymi istotami, wpasowując się w dobre opowieści na Halloween, ale też pokazują nam przerażające wizje przyszłości i konsekwencje popełnianych czynów.
Gdybym miała wskazać swoje ulubione, to trudno byłoby zdecydować się na jedno. Z pewnością nie zawiódł mnie Artur Urbanowicz i bardzo się z tego cieszę, bo gdzieś z tyłu głowy miałam obawy; w końcu to jego nazwisko ostatecznie mnie zachęciło. Ale bardzo podobało mi się również opowiadanie Grahama Mastertona i mówię to jako osoba, która nigdy jego książek nie czytała. Niekonwencjonalnie podeszli do tematu Marek Zychla oraz Jakub Bielawski i opowiadania tych panów zrobiły na mnie duże wrażenie. W książce właściwie nie ma złych opowiadań, przy żadnym nie czułam znużenia, ale nie wszystkie zmroziły mi krew w żyłach, przez połowę przeszłam raczej obojętnie. Wykonanie jak najbardziej na plus, autorom należy się uznanie, bo widać ich starania i mimo wszystko stworzenie opowiadania, by nie było ono płaskie, zbyt rozwlekłe lub za krótkie, do tego oryginalne, kiedy oprócz ciebie tworzy je jeszcze kilku innych autorów, nie jest łatwą rzeczą. Choć może „przyjemnie” to nie najlepsze określenie dla tego gatunku, to tak właśnie czytało mi się tę książkę, idealnie sprawdziła się na nudne wieczory i nawet te opowiadania, które do mnie nie trafiły, umiliły mi czas. Pozwolę sobie ominąć ocenę książki jako całości, bo zwyczajnie nie da jej się tak ocenić, natomiast z czystym sercem mogę ją polecić.
Zazwyczaj nie czytam zbiorów opowiadań, bo ciężko mi wczuwać się w te historie, a gdy już się w jakieś opowiadanie wkręcę, ono zaraz się kończy. Nie ukrywam, że po tę książkę sięgnęłam ze względu na Artura Urbanowicza, którego twórczość uwielbiam, ale muszę powiedzieć, że dzięki temu odkryłam parę innych perełek.
Ta recenzja będzie wyjątkowo krótka, bo streszczanie...
Byłam raczej neutralnie do tej książki nastawiona, z jednej strony bardzo mnie ciekawiła i chciałam ją poznać, z drugiej nie nastawiałam się na coś wybitnego i trochę bałam się, że okaże się gniotem. Jakże wielkie było moje szczęście, gdy po przeczytaniu ostatniej strony stwierdziłam, że skończyłam właśnie bardzo dobrą książkę
Zacznę od końca, bo od podziękowań autorki, w których zdradza nam, jaką walkę przeszła przed wydaniem tej książki i mimo ogromnych przeciwności nie zrezygnowała. Ruszyły mnie jej słowa i dopiero po przeczytaniu podziękowań uświadomiłam sobie, że autorka włożyła w historię Shalii część siebie. Opisała historię dziewczyny, która mimo młodego wieku jest niezwykle odważną osobą, potrafiącą poświęcić się dla rodziny, zdzierżyć wszystko, byleby byli bezpieczni. Ogromnie polubiłam tę bohaterkę, sympatyczna, harda, bystra młoda kobieta, zdająca sobie sprawę z zagrożenia i działająca ostrożnie. Wyszła za starszego mężczyznę tylko po to, żeby między ich królestwami zapanował pokój. Z pokorą przyjęła to, co zesłał jej los, choć były momenty, gdy marzenia o szczęśliwym życiu i rodzinie budziły w niej dziecinne nadzieje.
Choć postać Shalii została dobrze dopracowana, to czuć, że autorka właśnie jej poświęciła większość swojej uwagi i ucierpiała na tym reszta postaci. Calix ze swoimi wiecznymi wahaniami nastrojów, Galen cichy i nieśmiały, ale jakby się tak przyjrzeć, to jednak nie, Kairos jako ta pozytywna postać, przyjaciółka Shalii, której więcej nie ma, niż jest, oni wszyscy cały czas gdzieś tam się kręcili, odgrywali całkiem ważne role, ale nie skupiali na sobie uwagi, byli tłem dla głównej bohaterki. Nie jest również żadną tajemnicą, kto zostanie jej wybrankiem, bo możemy się tego domyślić już na samym początku. Natomiast autorka zastosowała wobec Shalii zabieg, na który mało autorów książek tego typu się decyduje i naprawdę jestem ciekawa, jak sobie z tym poradzi.
Sama historia również nie jest szczególnie zaskakująca i trzymająca w napięciu, za to wciągająca i czarująca. Dla młodszych czytelników będzie to magiczna historia o dziewczynie obdarzonej mocą, starsi natomiast mogą dostrzec temat przemocy, tej fizycznej i psychicznej, miłości, której czuć nie powinniśmy i tej, do której jesteśmy zmuszeni. Podział społeczeństwa, namawianie do nienawiści, problemy stare jak świat i dalej aktualne. Ponieważ jest to początek serii i żywioły dopiero zostały uwolnione, magii nie jest za dużo, ale liczę, że w kolejnych tomach to się zmieni. Choć nie ma tutaj pędzącej akcji, to fabuła nie ma dziur, martwych punktów czy niepotrzebnych zapychaczy, nie odczułam, by coś zostało dodane na siłę, a raczej wszystko toczyło się naturalnym rytmem i lektura szła przyjemnie. Widzę tutaj wykorzystany potencjał, który nabierze rozpędu wraz z kolejnymi książkami i liczę, że się nie zawiodę.
Byłam raczej neutralnie do tej książki nastawiona, z jednej strony bardzo mnie ciekawiła i chciałam ją poznać, z drugiej nie nastawiałam się na coś wybitnego i trochę bałam się, że okaże się gniotem. Jakże wielkie było moje szczęście, gdy po przeczytaniu ostatniej strony stwierdziłam, że skończyłam właśnie bardzo dobrą książkę
Zacznę od końca, bo od podziękowań...
Objętość książki i przełożenie jej na polskie standardy zmusiło wydawnictwo do podziału historii na dwie części. Ja mimo wszystko traktuję oba tomy jako całość i postanowiłam zawrzeć je w jednej recenzji. Czy "Księżycowe miasto" to powiew świeżości, czy może odgrzewany kotlet?
Bryce Quinlan, pracująca w galerii z antykami, pewnej nocy traci przyjaciół, którzy zostali bestialsko zamordowani. Bryce jest pół-fae, czyli kimś, kto nie ma szans zaistnieć w Księżycowym Mieście, zazwyczaj ludzie są tam tylko w roli służących, ona jednak została uznana za członkinię dworu jej ojca i nikt nie mógł zrobić jej krzywdy. Dwa lata żyje ze świadomością, że gdyby nie ona, jej przyjaciele może by żyli, dopóki w galerii nie pojawia się Archanioł Micach i zleca jej odnalezienie mordercy. Dlaczego akurat teraz i dlaczego akurat Bryce? Po mieście zaczynają kręcić się demony przyzywane z najgłębszych otchłani, ludzie buntują się przeciwko systemowi, nie mogąc znieść tego, że bez magii we krwi są traktowani jako gorsi, a sama Bryce jako partnera do śledztwa dostała Hunta Athalara, zwanego jako Cień Śmierci, najniebezpieczniejszego zabójcę pod władzą Micacha. Razem zagłębiają się w najciemniejsze uliczki miasta, szukając odpowiedzi na dręczące pytania i nie zdają sobie sprawy, że są dużo bliżej rozwiązania zagadki, niż myślą.
Z Maas mam taki problem, że ja wiem, że jej książki nie są idealne, ale jest w nich coś, co sprawia, że nie mogę się oderwać. Nawet jeśli mam wrażenie, że skądś już to znam, tak jak przy "Księżycowym mieście". Bo muszę przyznać, że jeśli czytaliście poprzednie książki Maas, to w tej nowej nie znajdziecie niczego nowego. Bohaterka Fae, jej kuzyn Fae, zmiennokształtni, facet ze skrzydłami, grupa przyjaciół próbująca powstrzymać nadciągające zło. Motyw wybrańca, nadchodząca wojna, przyjaźnie i romanse. To wszystko charakteryzuje twórczość Maas, która cały czas lawiruje wokół tych samych tematów, a mimo to potrafi stworzyć coś, czego nikt się nie spodziewa. Korzysta jednocześnie ze schematów i własnej wyobraźni, potrafi czytelnika zaskoczyć i omamić. Sarah J. Maas udowadnia, że nie ma nic złego w korzystaniu z wytartych tematów, jeśli potrafisz odpowiednio się nimi posługiwać i nagiąć na swoją korzyść.
Pewne rzeczy się jednak nie zmieniają i są to bohaterowie. Momentami czułam się, jakbym wróciła do "Szklanego tronu", bo Bryce do bólu przypominała Cealenę, była jednak bardziej wulgarna i denerwująca. W ogóle nie odczułam jej przyjaźni z Daniką, możecie nazwać nie boomerem, możecie powiedzieć, że nie znam życia, ale dla mnie wyzywanie siebie od zdzir, suk i lachociągów wcale nie pokazuje, jak bardzo się kochacie. Podczas czytania momentami miałam wrażenie, jakby to Bryce była przyjaciółką dla Daniki – na odwrót natomiast nie. I to były chwile, kiedy nawet lubiłam Bryce i współczułam jej, bo gdzieś w tym widziałam siebie. W innych momentach po prostu czułam do Bryce odrazę. A w jeszcze innych mogłam ją tolerować.
Autorka potrafi stworzyć świetną fabułę z wartką akcją, ale zawsze znajdzie miejsce na romans. I pierwszy raz w jej książkach podobał mi się. Athalar był ciekawą postacią, samotną, zniszczoną, z tragiczną przeszłością, bez szans na odkupienie. Jako Upadły był na rozkazach swojego aktualnego właściciela, kupiony niczym pies z hodowli. Właściciela, który daje jemu i Bryce za zadanie odnalezienie mordercy grasującego po mieście. Athalar dostaje propozycję nie do odrzucenia, która może skrócić jego męczennictwo, Bryce natomiast ma okazję, by pomścić śmierć przyjaciół. Ta dwójka to prawdziwa mieszanka wybuchowa i muszę przyznać, że nieraz uśmiechałam się do siebie, gdy czytałam ich przekomarzania i zabawne tekściki.
Pierwsza część jest typowym wprowadzeniem do świata i nie zniechęcajcie się, jeśli się pogubicie – Maas stworzyła tak rozbudowany świat, że widocznie i jej było ciężko nam to dobrze przedstawić, i nam się rozeznać. Ze trzy razy zapomnicie, kto jest kim i dlaczego, ale później to naprawdę przestaje mieć znaczenie. Gdy akcja narasta, chce się tylko czytać dalej i dowiedzieć się, kto stoi za zabójstwami, kto przywołuje demony i jakie mają zadanie. Mamy tutaj mnóstwo różnych postaci fantastycznych, począwszy od Fae, przez anioły, wampiry i wilkołaki, do pomniejszych demonów i upiorów. Świetne zwroty akcji, zagadki, mnóstwo zaskoczeń, dużo emocji, rozwiązania, których nawet się nie spodziewamy. Podobno ma być seria, zakończenie natomiast wydaje się na tyle zamknięte, jakby nie było kontynuacji, wierzę jednak w umiejętności Maas i czekam na dalsze informacje na ten temat.
Objętość książki i przełożenie jej na polskie standardy zmusiło wydawnictwo do podziału historii na dwie części. Ja mimo wszystko traktuję oba tomy jako całość i postanowiłam zawrzeć je w jednej recenzji. Czy "Księżycowe miasto" to powiew świeżości, czy może odgrzewany kotlet?
Bryce Quinlan, pracująca w galerii z antykami, pewnej nocy traci przyjaciół, którzy zostali...
2020-08-03
Po zobaczeniu tej książki byłam jednocześnie zaciekawiona i nastawiona sceptycznie. Z jednej strony opis, który nie bardzo trafił w moje gusta, z drugiej polska autorka i thriller. Koniec końców zdecydowałam się spróbować i mam dosyć mieszane uczucia.
Bohaterka, której nie da się polubić. Tak bym to ujęła. Nika Werner prowadzi pensjonat w Gdynii, za sobą ma mnóstwo druzgocących przeżyć, które popchnęły ja do alkoholizmu. Właściwie była mi obojętna, taka pusta postać. Współczułam jej tego, co przeszła, ale nie wzbudzała mojej litości. Gdy pojawiały się znowu jakieś jej wspomnienia, "flashbacki", jak to zostało ujęte w książce, to miałam w głowie "no tak, to już wiem, dalej". Nika cały czas rozgrzebywała przeszłość, wyciągała kolejne bolesne wspomnienia, w tej postaci nie było właściwie nic pozytywnego. Zupełną jej odwrotnością była Natalia, przyjaciółka z sąsiedztwa, rozgadana, żywiołowa, choć nieco sztuczna, to przyjemnie czytało mi się momenty z nią. Bohaterów było sporo, jednych mniej, drugich więcej, ale najbardziej w pamięć, co zabawne, zapadła mi ofiara. Postać, która już nie żyła, wydawała się mieć najciekawszą historię.
Pewnej nocy Nika zauważa na kamerach zamaskowaną postać, która wynosi z jednego z wynajętych pokojów nieprzytomną kobietę. To dopiero początek rollercoasteru, do którego wsiadła Nika. Kobieta jest przekonana, że popełniono w jej pensjonacie zbrodnię, ale ponieważ ma pewne odchyły i wielokrotnie bez potrzeby wzywała służby, policja nie bierze jej na poważnie. Normalna osoba w takim razie żyłaby dalej, ale Nika postanawia wpakować się w śledztwo, za które może przypłacić życiem. Sama historia była nawet ciekawa, autorka poprowadziła to tak, że momentami nie mogłam odłożyć książki, byłam ciekawa, co jest dalej. Nika kolejno rozpracowywała tożsamość ofiary, później jej przeszłość i to, co się z nią działo przez ostatnie lata. Weszła do jej świata, spotykała się z jej znajomymi i z jakiegoś powodu każdy ochoczo dzielił się szczegółami z życia denatki. Nawet jeśli to były dosyć upokarzające szczegóły.
Coś, co mnie bardzo męczyło w tej książce, to to, że autorka wzięła sobie za cel opisywanie ubioru każdej postaci i wystroju każdego miejsca. Nieważne, czy postać pojawiała się tylko na chwilę, czy już drugi raz w rozdziale, koniecznie musieliśmy wiedzieć, co ma na sobie. W dodatku autorka używała czasem takich słów, które musiałam sobie Googlować, żeby wiedzieć, o co chodzi i podawała konkretne dzielnice i ulice Gdyni, co dla czytelnika, który nigdy tam nie był – zwyczajnie nic nie wnosi, nie pomaga też w wizualizacji. To jednak już moje czepialstwo, bo przeciętny czytelnik raczej nie zwróciłby na takie szczegóły uwagi. Język był przystępny, przyznaję bez bicia, że kilka męczących opisów zwyczajnie omijałam i mimo wszystko książkę czytało się szybko i sprawnie.
Poza momentami przydługimi i niepotrzebnymi opisami, historia jest naprawdę ciekawa. Nie tak, by zapamiętać ją na długo, bo miesiąc po przeczytaniu musiałam poprzypominać sobie imiona i już niektórych scen nie pamiętam, ale by spędzić przyjemnie kilka wieczorów jak najbardziej. Nie będzie może mocno zaskakująca, ale czasem przytrzyma w napięciu. Nie wiem, czy bym ją z czystym sercem poleciła, wszystko zależy, czego się oczekuje. Jeśli lekkiej historii z dreszczykiem, to jak najbardziej, jeśli mrożącego krew w żyłach thrilleru, to niestety, można się zawieść.
Po zobaczeniu tej książki byłam jednocześnie zaciekawiona i nastawiona sceptycznie. Z jednej strony opis, który nie bardzo trafił w moje gusta, z drugiej polska autorka i thriller. Koniec końców zdecydowałam się spróbować i mam dosyć mieszane uczucia.
Bohaterka, której nie da się polubić. Tak bym to ujęła. Nika Werner prowadzi pensjonat w Gdynii, za sobą ma mnóstwo...
2020-05-31
Piękna okładka i opis skusiły mnie od razu. Zapowiadało się na coś oryginalnego i coś mi mówiło, że nie znajdę tutaj utartych schematów. Jednocześnie byłam ciekawa, jak może zostać poprowadzona fabuła, która właściwie cała została zdradzona w opisie. Intuicja mnie jednak nie zawiodła i znalazłam kolejną perełkę tego roku.
Ceony Twill od zawsze marzyła, by zostać Wytapiaczem, zaklinać biżuterię i pociski, jednak z powodu braku Składaczy jej szkoła musiała wytypować osoby, które będą musiały szkolić się w tej profesji. Ceony więc nie miała żadnego wyboru lub też miała – zostać Składaczem lub zrezygnować z magii. Pod okiem papierowego maga miała szkolić swoje umiejętności z zaklinania papieru. Nie spodziewała się, że przyjdzie czas, kiedy będzie musiała przebyć drogę przez serce Emery'ego Thane'a (dosłownie!). Ceony rusza w pogoń za Wycinaczką, która ukradła serce Thane'a i muszę przyznać, że mimo, że akcja dzieje się właściwie tylko w dwóch miejscach – domu maga i w jego sercu – to bawiłam się przednio.
Ta książka udowadnia, że nie zawsze więcej znaczy lepiej. Zaledwie 250 stron, dwóch bohaterów, wokół których toczy się akcja i małe wstawki z pobocznymi postaciami i tylko dwa miejsca akcji. Opis zdradza właściwie wszystko i tak, jak napisałam na początku, byłam bardzo ciekawa, o co w tym chodzi. Początek był szerszym rozpisaniem tego opisu i nieco mi się dłużył, bo połowa książki polegała na tym, jak Ceony uczyła się kolejnych technik Składania. Później jednak pojawiła się Wycinaczka, akcja nabrała tempa i przepadłam razem z Ceony w sercu Emery'ego. Razem z nią przedzierałam się przez morze krwi i ciasne, mięsiste korytarze, by poznać kolejne sekrety, marzenia i obawy papierowego maga. Wszystko to tłumaczyło, kim była Wycinaczka i co doprowadziło bohaterów do ich obecnej sytuacji.
Wyjątkowo bardzo polubiłam się z główną bohaterką, jej charakter był świetnie wyważony, odważna z ciętym językiem, ale jednocześnie bystra, opanowana i wiedząca, kiedy trzeba się zamknąć. Z początku bardzo ubolewała nad faktem, że nie dane jej było spełnić marzenia i zostać Wytapiaczem, jej żal z tym związany był niemal namacalny. Emery Thane również zaskarbił sobie moją sympatię. Nieco zwariowany mężczyzna, inteligenty i utalentowany mag, który jak każdy z nas kryje mnóstwo tajemnic i bólu w swoim sercu. Naprawdę nie mogę doczekać się kolejnej części, by zobaczyć, jak ich relacja będzie rozkwitała.
Nie jest to historia bez wad, ale dawno tak bardzo nie podobał mi się świat wykreowany przez autora. Czuć tutaj tę magię, którą posługują się bohaterowie i klimat XVIII/XIX wiecznej Anglii (nie wiemy dokładnie, który mamy rok, dostajemy jedynie datę urodzenia Thane'a, choć też nie znamy jego dokładnego wieku). Autorka nie obsypuje nas na raz informacjami, wciąż niewiele wiemy o życiu Ceony i jakie były początki zaklinania materiałów, więc mam nadzieję, że kolejne części przyniosą odpowiedzi na pojawiające się pytania. Naprawdę przyjemnie czytało mi się tę książkę i mimo że temat magii jest już dosyć oklepany, to Charlie N. Holmberg wprowadza nutę świeżości do tego gatunku.
Piękna okładka i opis skusiły mnie od razu. Zapowiadało się na coś oryginalnego i coś mi mówiło, że nie znajdę tutaj utartych schematów. Jednocześnie byłam ciekawa, jak może zostać poprowadzona fabuła, która właściwie cała została zdradzona w opisie. Intuicja mnie jednak nie zawiodła i znalazłam kolejną perełkę tego roku.
Ceony Twill od zawsze marzyła, by zostać...
2020-05-11
Mam wrażenie, że wszyscy już czytali książki Cherry, a mnie to jakoś ominęło. Zachwyty nad jej twórczością skłoniły mnie do zakupu dwóch książek, ale długo stały na półce i czekały na swoją kolej. Kiedyś uwielbiałam romansy, ale z wiekiem (i po wielu słabych książkach) moja miłość do nich osłabła. Czy Britainny C. Cherry udało się mnie zachwycić?
Książka zaczyna się niestandardowo, bo... pogrzebem. Konkretnie pogrzebem siostry bliźniaczki głównej bohaterki. Dziewiętnastoletnia Ashlyn traci siostrę, mama się na nią wypina i dziewczyna musi wyjechać do ojca, którego praktycznie w ich życiu nie było. Wszystko wydawało mi się tak do bólu schematyczne i zastanawiałam się, skąd te zachwyty. Okazuje się jednak, że cała książka przesiąknięta jest bólem i po czasie przestaje się czuć te schematy. Daniel, którego spotyka Ashlyn, stracił rodziców i wsadził własnego brata do więzienia. Obecna żona taty Ashlyn jest bardzo wierząca, jej syn musi ukrywać się z tym, że jest homoseksualistą, córka natomiast, że interesuje się buddyzmem. Ashlyn wydaje się, że nigdy nie znajdzie w Wisconsin swojego miejsca. Dopóki nie poznaje Daniela, z którym łączy go wszystko, a jednocześnie dzieli tak wiele.
Z początku odniosłam wrażenie, że bohaterowie są mocno przerysowani. Ich dialogi wydawały mi się takie sztuczne. Zastanowiłam się jednak chwilę i doszłam do wniosku, że są oni zwyczajnie prawdziwi. Dziewczyna, która została sama, chłopak, który musi ukrywać swoją orientację i maskuje się cwaniactwem oraz ta, która utknęła w toksycznym związku i nie potrafi się z niego wyplątać. Nastolatkowie byli po prostu nastolatkami, całość nie została przykryta pięknymi opisami i wymyślnymi słowami. Nie powiem, że dałam się oczarować, bo motywy straty i bólu już dawno przestały mnie ruszać. Ale podobał mi się ten brak upiękniania wszystkiego na siłę, bo i bez tego można powiedzieć, że było to piękne, a historia toczyła się spokojnym rytmem i można było się przy niej naprawdę odprężyć.
Jeśli chodzi o Ashlyn, to nie polubiłam się z tą bohaterką. Autorka chciała z niej zrobić szarą myszkę zamkniętą w książkach, ale większość jej myśli sprowadzało się do książek i po czasie zaczęło się to już robić uciążliwe. Była taką płaczliwą dziewczynką, która nie do końca wiedziała, czego chce, a jednocześnie chciała stawiać na swoim. Jej zmarła siostra zostawiła po sobie listę rzeczy, które Ashlyn ma wykonać i były to ich kiedyś omawiane marzenia. Do każdego punktu Gabby napisała osobny list, które Ashlyn mogła otworzyć tylko po spełnieniu jednego z zadań. Tak więc w większości to, co robiła Ashlyn, było tylko po to, by otworzyć list. Pomagał jej w tym Daniel. Ashlyn i Daniela połączyła między innymi miłość do Szekspira, a sam ich romans był zupełnie jak wyjęty z tragedii. Kiedy oboje w końcu odnajdują tę właściwą osobę, z którą chcieliby spędzić resztę życia, okazuje się, że nie mogą być razem. Muszą swój związek utrzymywać w sekrecie, a to nie ma prawa się udać. To prowadzi do wielu sporów, kłótni i próby sił, czy są w stanie wytrzymać bez siebie i jak długo.
Całościowo książka mi się podobała, łatwo się wczułam w historię i cały czas miałam chęć, by czytać dalej. Nie jest to szczyt literatury, choć Cherry przekazuje w niej naprawdę sporo wartości i po przeczytaniu jest się nad czym zastanowić. Romans nie jest natarczywy, intymne sceny zostały napisane bardzo dobrze i z wypiekami na twarzy czytałam, jak się do siebie zbliżali. Nie podbiła mojego serca, choć nie ukrywam, że nie raz oczy mi się zaszkliły. To dobra książka, warta przeczytania, ale nie zostanie w pamięci na długo.
Mam wrażenie, że wszyscy już czytali książki Cherry, a mnie to jakoś ominęło. Zachwyty nad jej twórczością skłoniły mnie do zakupu dwóch książek, ale długo stały na półce i czekały na swoją kolej. Kiedyś uwielbiałam romansy, ale z wiekiem (i po wielu słabych książkach) moja miłość do nich osłabła. Czy Britainny C. Cherry udało się mnie zachwycić?
Książka zaczyna się...
2020-04-25
Książka leżała u mnie na półce od dłuższego czasu, ale jakoś nie miałam kiedy się za nią zabrać. Swego czasu można było zobaczyć ją wszędzie, do dziś jest reklamowana i wychwalana, więc w końcu po nią sięgnęłam, by sprawdzić, o co tyle szumu. No właśnie, o co?
Muszę przyznać, że sytuacja głównej bohaterki zaintrygowała mnie od razu. Alicia, znana malarka, zostaje znaleziona w swoim domu z podciętymi żyłami i mężem, którego przywiązała do krzesła i strzeliła kilkakrotnie w twarz. A przynajmniej tak ustaliła policja, bo Alicia po tym wszystkim milknie na lata i trafia do szpitala psychiatrycznego. Ani nie przyznaje się do winy, ani się nie broni, a jedynym znakiem od niej pozostaje obraz zatytułowany "Alkestis". To naprawdę zapowiadało się świetnie, autor wymyślił zagadkę, którą ogromnie miałam ochotę rozwiązać. Równie mocno zaangażowany był Theo, psychoterapeuta, który postawił sobie cel, że za wszelką cenę wyleczy Alicię. Dla niej zmienia miejsce pracy, nagina reguły, łamie zasady, tylko po to, by rozwikłać tajemnicę. Autor również wydawał się bardzo przejęty, jakby nie mógł się doczekać, by to zakończenie nam zdradzić, przez co zamiast okrzyku zaskoczenia pojawiło się westchnienie zawodu.
Pierwszą połowę książki czytałam z ogromnym napięciem, zaciekawiona, nie mogłam się oderwać i wyczekiwałam tylko kolejnych smaczków na temat sprawy Alicii. Niestety, im bardzej akcja przyspieszała, tym mniej byłam zainteresowana. Tak jak wspomniałam, autor nie mógł się doczekać, by zdradzić nam zakończenie i domyślilam się go jakieś sto stron przed końcem książki. Naprawdę nie jest trudno powiązać koniec z końcem, bo autor podaje nam niemal wszystko na tacy. W momencie, gdy pojawił się wątek tajemniczego obserwatora, moje zaangażowanie zaczęło spadać, bo im dalej był ciągnięty, tym bardziej byłam pewna, że mam rację. Zazwyczaj nawet jeśli odgadnę zakończenie, to i tak czuję satysfakcję, bo dałam radę rozwiązać tak misternie zaplanowaną akcję, tutaj jednak czułam się, jakby autor nie wierzył w swoich czytelników i musiał im pomóc.
Jest to naprawdę dobrze wykreowany plan, z którego nie został wyciśnięty cały potencjał. Książka wciąga i czyta się bardzo przyjemnie, w dodatku w ekspresowym tempie, ale zabrakło tutaj łupnięcia, jakiejś nutki niepokoju, moje serce nie zabiło szybciej, a gatki były cały czas na swoim miejscu. Mimo wszystko nie uważam tej książki za stracony czas i pieniądze, bo dawno nie przeczytałam jakiejś tak szybko i taka lekka historia była przyjemną odskocznią od bardziej wymagających pozycji, a ostatnio królują u mnie lektury do powtórki przed maturą. Czy polecam? Właściwie tak, w gruncie rzeczy nie była to zła historia, całość była spójna i logiczna, w dodatku jest tutaj wiele "psychologicznych gadek", które uwielbiam i wyciągnęłam naprawdę sporo wartościowych cytatów.
Książka leżała u mnie na półce od dłuższego czasu, ale jakoś nie miałam kiedy się za nią zabrać. Swego czasu można było zobaczyć ją wszędzie, do dziś jest reklamowana i wychwalana, więc w końcu po nią sięgnęłam, by sprawdzić, o co tyle szumu. No właśnie, o co?
Muszę przyznać, że sytuacja głównej bohaterki zaintrygowała mnie od razu. Alicia, znana malarka, zostaje...
2020-04-14
Gdy po raz pierwszy spotkałam się z opisem tej książki, od razu stwierdziłam, że muszę ją przeczytać. Pomysł wydawał się naprawdę ciekawy i zastanawiałam się, jak to zostanie pociągnięte. Autorka zdecydowała się na całkiem nietypowy sposób narracji, ale zdecydowanie to nie to sprawia, że po plecach przebiegają ciarki.
Od samego początku wiemy, co się dzieje – Fiona Lawson wraca do swojego domu po kilku dniach nieobecności i orientuje się, że jakimś cudem został on sprzedany, a jej mąż, Bram, zniknął z ich dziećmi. Po konfrontacji z nową właścicielką próbuje dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi, ale bezskutecznie. Książka opowiada historię tego, jak małżeństwo Lawsonów zaczęło się rozpadać, ich życie w separacji i co doprowdziło do sprzedaży domu. Mimo że w pierwszym rozdziale zostajemy postawieni przed faktem dokonanym, to późniejsze wyjaśniają nam, jak do tego doszło. Dlatego brakuje tutaj tego napięcia, kiedy czytelnik nie wie, co się zaraz wydarzy i oczekiwania na rozwiązanie, ale zdecydowanie nie brak przy tej książce nuty niepokoju i strachu. Bo historia tam przedstawiona jest przerażająco realistyczna.
Co miałam na myśli pisząc o nietypowym sposobie narracji? Otóż Fiona po utracie domu decyduje się wziąć udział w wywiadzie do podcastu "Ofiary", czyli czymś, czym dla nas jest Kryminatorium (jeśli znacie, jeśli nie, a lubicie historie o zbrodniach i niewyjaśnionych sprawach – polecam). Historia jest zatytułowana po prostu "Historią Fi" i opowiada ona w niej, co przyczyniło się do jej obecnej sytuacji, zaczynając od niewierności jej męża i decyzją o rozwodzie. Razem z urywkami jej wywiadu dostajemy "plik Word" od Brama Lawsona – list pożegnalny, który spisał po ucieczce i opisuje to samo, co jego żona, tylko ze swojej perspektywy. A oprócz tego są jeszcze rozdziały z "teraz", kiedy Fi wraca do – już nie swojego – domu i opowiada nam, co działo się podczas tego dnia.
Wbrew pozorom nie ma szans, by się pogubić, bo Historia Fi i plik Word Brama synchronizują się, opowiadają o tym samym, ale z różnych perspektyw i naprawdę zabawnie jest być czytelnikiem, który doskonale wie, co przeskrobali bohaterowie, ale oni nawzajem o tym nie wiedzą. W dodatku muszę przyznać, że to jest jeden z powodów, dlaczego byłam cały czas zszokowana, zdenerwowana i niedowierzająca. "Halo, Fi, jak Ty możesz tego nie widzieć?", chodziło mi cały czas po głowie, a podczas rozdziałów, gdy Fi rozmawia z nową właścicielką jej domu, razem z nią byłam wściekła, smutna i zmęczona, tak się wczułam. Kobieta, jaką była Fi, zdecydowanie nie zasłużyła sobie, by ją tak potraktowano. Wzburzenie budzą też komentarze do "Historii Fi" zamieszczone na końcu rozdziału, bo pokazują one, jak łatwo jest oceniać i naskakiwać na człowieka, samemu będąc anonimowym. Najbardziej przerażające w tej książce nie są zwroty akcji czy bezwzględność bohaterów, ale fakt, że taki scenariusz mógł się rozegrać naprawdę i zdarzyć się każdemu z nas.
Historia toczy się powoli, jest wypełniona długimi opisami i właściwie możemy ponarzekać na brak ruchu, przyspieszenia, czegoś, od czego serce zabije szybciej, ale wydaje mi się, że nie o to w tej książce chodziło. Ta książka ma nas przerazić, uświadomić, pokazać, że każdy ma coś za uszami. Również Fi nie ma czystych rąk i tego dowiadujemy się na samym końcu powieści, które jednak wprowadza trochę zamieszania. Książka naprawdę wciąga, choć wiadomej części ciała nie urywa. Pozostawia jednak po sobie trochę niedowierzania i skłania do myślenia.
Gdy po raz pierwszy spotkałam się z opisem tej książki, od razu stwierdziłam, że muszę ją przeczytać. Pomysł wydawał się naprawdę ciekawy i zastanawiałam się, jak to zostanie pociągnięte. Autorka zdecydowała się na całkiem nietypowy sposób narracji, ale zdecydowanie to nie to sprawia, że po plecach przebiegają ciarki.
Od samego początku wiemy, co się dzieje – Fiona...
2020-04-16
Zachęcona wieloma pozytywnymi opiniami, piękną okładką i mitologią słowiańską sięgnęłam po książkę Marcina Mortki z nadzieją na świetną historię. Dostałam naprawdę dużo słowiańskości, fabułę osadzoną w Gnieźnie pod rządami księcia Bolka oraz wędrówki bohaterów przez lasy i wsie, które byłyby jednak dużo bardziej ciekawsze, gdyby nie sami bohaterowie.
Medvid prezentuje się nam jako "wielki chłop", co autor wielokrotnie podkreśla, choćby nazywając jego dłonie "łapskami", podkreślając jego gabaryty i wzrost. Medvid nie rozstaje się ze swoim zaczarowanym młotem, którym za jednym zamachem może pogruchotać kości a przy księciu Bolku trzyma go jedynie sekretna miłość do kobiety z dworu. Po takim przedstawieniu postaci zupełnie nie spodziewałabym się, że facet będzie non stop poniewierany, a tak niestety było. Autor zrobił z Medvida "głupkowatego" mieszkańca lasu, który nie daje sobie rady z bandą wieśniaków, ale z wojskiem już tak. Podczas czytania cały czas tylko się zastanawiałam "gdzie ten silny chłop z kniei?". Medvid jednak nie podróżował sam i była z nim między innymi Gosława, wiedźma dosłownie i w przenośni. Ile ja się na tę kobietę nawyklinałam... Drąca się, warcząca, krzycząca baba, która najchętniej na każdego przystojnego faceta by usiadła. Duet doskonały.
Pierwsza połowa ksiażki szła mi tragicznie wolno, bo jak tylko pomyślałam o tym, co ci bohaterowie znowu zrobią, to odechciewało mi się czytać. Perypetie bohaterów były naprawdę ciekawe, wędrowali w różne miejsca, spotkali różnych ludzi lub też nieludzi, mamy tutaj pełno pięknych opisów natury, ale wszystko to zostało przyćmione. Na szczęście Medvid i Gosława nie byli sami, bo towarzyszyli im Osmund i domowik, pozytywne akcenty tej części ksiażki i momentami dzięki nim mogłam się uśmiechnąć. W drugiej połowie również Gosława się uspokoiła i przestała aż tak drażnić, w dodatku akcja nabierała tempa i ostatnie sto stron połknęłam w chwilę.
Jak wspomniałam na początku, to prawdziwie słowiańska historia i nie dziwcie się, że tyle recenzentów przywołuje postać Geralta z Rivii – w czasie, gdy trwa wojna o "słowiańskość" Wiedźmina, my dostajemy na tacy "Żółte ślepia", gdzie nie trzeba doszukiwać się jej elementów. Medvid u boku księcia Bolka ochrania go przed zlymi stworzeniami, przegania wilkołaki, zabija utopce. Akcja dzieje się w latach, kiedy nowa wiara zabijała mity, ludzie wieszali krzyże i bili w dzwony, a czarty odchodziły w zapomnienie. Gdy dochodzi do znikniecia mieszkańców Gniezna, Medvid w końcu musi się zastanowić, po czyjej stronie stoi i czy miłość jest tego warta, bo duchy lasu nie są zadowolone z jego postawy, co pokazują mu na każdym kroku.
Akcja rozkręca się powoli, główna części książki to wędrówka bohaterów w celu odnalezienia mieszkańców dworu, których zabrała jakaś nieznana, mroczna siła. Momentami sytuacja przyspiesza, a później znów płynie spokojnie. Nie jest to mocno zaskakująca historia, brakowało mi tutaj pewnych zwrotów akcji, czegoś, co wbiłoby mnie w fotel, ale pomijając już tych nieszczęsnych bohaterów, to czytało mi się naprawdę przyjemnie. Nietuzinkowa historia, oryginalna, więc mimo wszystko stawiam wyższą ocenę. Plus za elementy historyczne, bo uważam, że trzeba poświęcić dużo pracy i czasu, aby napisać książkę tak, by zachować prawdziwość historyczną, a jednocześnie dodawać swoje elementy. Myślę, że za dużo od tej książki oczekiwałam, dlatego niejako się zawiodłam i żałuję, że nie mogę o niej zapomnieć i podejść jeszcze raz, "na luzie".
Zachęcona wieloma pozytywnymi opiniami, piękną okładką i mitologią słowiańską sięgnęłam po książkę Marcina Mortki z nadzieją na świetną historię. Dostałam naprawdę dużo słowiańskości, fabułę osadzoną w Gnieźnie pod rządami księcia Bolka oraz wędrówki bohaterów przez lasy i wsie, które byłyby jednak dużo bardziej ciekawsze, gdyby nie sami bohaterowie.
Medvid prezentuje się...
Danielle L. Jensen rozkochała mnie w sobie "Porwaną Pieśniarką". To jedna z niewielu trylogii, po której byłam tak rozbita i stęskniona za dalszymi losami bohaterów. W dodatku jakiś czas temu zaopatrzyłam się w czytnik i abonament Legimi, więc jak tylko zobaczyłam tam "Królestwo mostu" natychmiast pobrałam i zaczęłam czytać.
Romans gra tutaj pierwsze skrzypce. Przepleciony jest wieloma dobrze rozpisanymi scenami walk i bitew, mamy wgląd do chłodnego umysłu szpiega i pracującego na pełnych obrotach umysłu przywódcy, więc romans nie pojawia się natychmiast i nagle, ale wciąż wszystko skupia się na relacji Lary i Arena. Do tego dodam, że jeśli ktoś czytał "Porwaną pieśniarkę", to romans tutaj jest bardzo podobny. Jest to relacja "od nienawiści do miłości", z tym, że... jednostronna. To Lara weszła do Ithicany z jednym celem – rzucić Królestwo Mostu na kolana, ale Aren nie miał pojęcia o naturze kobiety i jaką ma rolę w konflikcie królestw. Widział w niej, śliczną, niegroźną pyskatą dziewczynę, wyszkoloną jedynie do łożnicy. Nie miał zielonego pojęcia, jak zabójcze szkolenie przeszła Lara.
A szkolenie przeszła... no, zabójcze. Razem ze swoimi siostrami musiała zabijać, ranić, ratować i jeszcze raz ranić. Były przygotowywane do bycia szpiegiem, więc ich szkolenie obejmowało również tortury w celu wyciągnięcia informacji – one torturowały i same były torturowane. Lara miała na ciele i w duszy wiele blizn, a nauki przekazywane jej przez nauczycieli były z nią cały czas. W stresujących sytuacjach przypominała sobie, co mówił jej nauczyciel, ani na chwilę nie wyszła z roli szpiega, nawet kiedy zaczynała Arena darzyć uczuciem. Cały czas szukała, zapamiętywała, skradała się, oszukiwała, nie miała poczucia winy. Wszędzie wypatrywała wartościowych informacji, które mogłaby przekazać ojcu.
Autorka zadbała również o to, by nie była to sucha opowieść o szpiegu zakochującym się w swoim wrogu i dostarczyła nam kilka dobrze rozpisanych bitew. Cały czas głównie skupiała się na Larze, ale nie oszczędzała krwi i przemocy. Nie będę ukrywać, historia jest raczej przewidywalna, z góry wiemy, po której stronie stanie Lara i jak to się skończy. Myślę, że autorka zdawała sobie z tego sprawę i nie próbowała ratować sytuacji, za to w ciągu całej historii dostarczyła nam kilka mniejszych plot twistów i zaskakujących faktów, które skutecznie odwracają uwagę. Ja mimo wszystko świetnie się bawiłam podczas czytania, byłam ciekawa zakończenia, mimo że wiedziałam, jak się skończy. Przejęłam się losami bohaterów i z zapartym tchem czytałam o ich potyczkach.
Danielle L. Jensen rozkochała mnie w sobie "Porwaną Pieśniarką". To jedna z niewielu trylogii, po której byłam tak rozbita i stęskniona za dalszymi losami bohaterów. W dodatku jakiś czas temu zaopatrzyłam się w czytnik i abonament Legimi, więc jak tylko zobaczyłam tam "Królestwo mostu" natychmiast pobrałam i zaczęłam czytać.
Romans gra tutaj pierwsze skrzypce....
2020-02
Wasilisa Pietrowna wraca w trzecim i zarazem ostatnim tomie trylogii, by na dobre zakończyć wojnę między wiarą a wiarą, między ludźmi a ludźmi, między czartami a czartami i wywalczyć sobie prawo do życia. Zakochałam się w tej historii i żal mnie bierze, kiedy pomyślę, że to już koniec.
Wasia wraca już nie jako dziewczynka z Leśnej Ziemi, ani też nie przebrana za chłopca, by przetrwać – dostajemy Wasię w prawdziwej odsłonie; żywą, hardą, parającą się magią i pragnącą żyć. Nic już nie stanie na jej drodze, Wasia pragnie odpokutować za swoje winy u ludzi i spłacić dług wobec czartów. Pragnie połączyć ludzi ze światem duszków, a nic tak nie łączy wrogów, jak wspólny... wróg. Odwaga Wasi jest naprawdę godna podziwu, choć z pewnością nie naśladowania. Nasza bohaterka jest zupełnym przeciwieństwem baśniowych księżniczek, jest brzydka, nijaka i nie widzi jej się ani życie w zamku, ani w klasztorze i jest to świetną odskocznią od wszechobecnych Mary Sue. Ale przyznaję, momentami przewijały mi się myśli o tym, że Wasia jest "zbyt" odważna, za bardzo skupiona na misji i zwyczajnie głupia. Mimo wszystko myślę, że Wasi nie da się nienawidzić. Owszem, nie lubić, ale bohaterka poświęciła za dużo, by pałać do niej nienawiścią.
A skoro jest księżniczka, to jest i książę. Z tym, że ten nasz książkę to Demon Mrozu, Król Zimy, Pań Śmierci, Karachun lub po prostu Morozko. Czyli nie blondwłosy przystojniak na białym koniu... Przepraszam, koń jest biały. W każdym razie romans, który zanosił się już od ich pierwszego spotkania, a którego właściwie nie ma do samego końca. Morozko do samego końca jest poważnym, powściągliwym Królem Zimy, a Wasia dumną młodą dziewczyną, która nie da się usidlić żadnemu facetowi. Mimo to czuć, jak zmienia się relacja tych bohaterów, jak ich więź jest silna i nierozerwalna. Ja, jako wielbicielka romansów, czułam się, jakbym dostawała jedynie ochłapy, a mimo to, to wciąż jedna z lepszych historii miłosnych, jakie poznałam.
Katherine Arden wykreowała baśniowy, krwawy świat, pozbawiony księżniczek i smoków, ale za to pełen dzielnych bohaterów i czartów. Autorka użyła prawdziwych wydarzeń i postaci, i połączyła je z pogańskimi wierzeniami. Dużą rolę odegrali tu Niedźwiedź, duch chaosu, Północnica, Dziadek Grzyb, ale również Wielki Książę Moskiewski i mnich Aleksander. Fabuła została świetnie nakreślona, autorka cudownie oddała klimat średniowiecznej Moskwy i przedstawiła nam toczące się wtedy spory o wiarę. Historię czyta się z zapartym tchem, jest nieoczywista, bohaterowie nieprzewidywalni i naprawdę potrafi wycisnąć łzy. Osobiście płakałam jak bóbr, gdy czytałam ostatnie rozdziały. Muszę jednak przyznać, że momentami ta cudowna historia mi się dłużyła, miałam wrażenie, że jest niepotrzebnie przeciągana i za to spada gwiazdka. Jedynie co mogę jeszcze dodać, to zachęcić Was do sięgnięcia po tę książkę i przekonania się na własne oczy.
Wasilisa Pietrowna wraca w trzecim i zarazem ostatnim tomie trylogii, by na dobre zakończyć wojnę między wiarą a wiarą, między ludźmi a ludźmi, między czartami a czartami i wywalczyć sobie prawo do życia. Zakochałam się w tej historii i żal mnie bierze, kiedy pomyślę, że to już koniec.
Wasia wraca już nie jako dziewczynka z Leśnej Ziemi, ani też nie przebrana za chłopca,...
Właściwie nie byłam pewna, czego mam się spodziewać. Premiera książki jakoś obiła się bez echa, autora (a właściwie to autorów, jak się później dowiedziałam), nie znałam, ale mimo wszystko coś mnie do tej książki przyciągnęło. I muszę przyznać, że dawno nie czytałam tak pokręconego thrilleru. Tak pokręconego, że właściwie nie mogłam się oderwać.
Rebecca i Paul są małżeństwem z niemałymi problemami. O ile początek ich związku przebiegał wspaniale, snuli wspólne plany, marzyli o postawieniu domu, tak im głębiej w las, tym gorzej. Rebecca, pracująca w branży farmaceutycznej, popada w uzależnienie, a Paul traci swoją firmę i zaszywa się w domu. Chłód między nimi się powiększa, uzależnienie Rebekki wzrasta, a Paul szuka pocieszenia w ramionach innej kobiety. Kobieta traci pracę i nie moze już funkcjonować bez leków, a mężczyzna pragnie odkupienia. Gdy nagle z miasta w podobnym czasie znikają dwie kobiety, w tym kochanka Paula, główne podejrzenia spadają na nich. Ich droga do piekła dopiero sie zaczyna.
Muszę przyznać, że z początku nie byłam zbytnio zachęcona. Mam ogromną awersję do ludzi zdradzających swoich partenrów, więc Paula z góry skreśliłam. Rebecca przez swoje uzależenie również nie zaskrabiła sobie mojej sympatii. I co tu robić, jak oboje z bohaterow nie wznoszą nic dobrego? Okazuje się, że to jest właśnie najbardziej wciągjące. Oboje kluczą dookoła siebie, kłamią, knują, mijają się i nie masz zielonego pojęcia, czy ta osoba naprawdę chce się zmienić i warto jej zaufać, więc czytasz, by się przekonać. Paul w swoich rozdziałach ukazywał skruchę i momentami czułam do niego sympatię, ale później w rozdziale Rebekki okazywało się, że znów kłamał. Ale Rebecca była uzależniona i miała omamy, więc moze to jednak Paul mówił prawdę? I tak w kółko.
Autorzy bardzo dobrze wykreowali portet osoby uzależnionej. Rebecca straciła pracę, mąż ją zdradzał, usuwał jej się grunt pod nogami, więc szukała pocieszenia w lekach. Psychotropy przynosiły jej chwilowe ukojenie, ale z czasem potrzebowałą coraz więcej. Z połowy tabletki robiła się cała, czasem ukradkiem wsuwana do ust w miejscach publicznych, z jednej branej na uspokojenie, robiło się pięć w ciągu dnia. W domu szuflady i szafki same się otwierały, znikały jej zapasy, rzeczy zmieniały swoje położenie, a ona nie wiedziała, czy przypadkiem sama za tym nie stoi. Leki były pochowane wszędzie, a jej głód wzrastał. Była zdolna do wszsystkiego, byleby tylko dostać kilka tabletek.
Autorzy zwinnie manipulują faktami i omamiają czytelnika. Historia jest naprawdę pokręcona, w pewnym momencie idzie się zagubić. Dwóch policjantów prowadzi sprawę zaginięcia kobiet, kochanka Paula nie daje o sobie zapomnieć, Rebecca ledwo kontaktuje ze światem, wszystko dzieje się na raz, więc to na pewno nie jest lekka książka. Autorzy, tak jak ich bohaterowie, są nieprzewidywalni, nie mamy pojęcia, co zdaży się kolejne. Takiego zakończenia zupełnie się nie spodziewałam, a im blizej końca, tym bardziej się zaskakiwałam.
Uważam jednak, że to wszystko mogło zostać poprowadzone nieco bardziej przejrzyście. Czytało się niesamowicie syzbko i akcja nie zwalniała, ale momentami było aż za szybko. Czasem czułam się zwyczajnie zagubiona. Mimo wszystko jestem zdania, że to książka, po którą warto sięgnąć.
Właściwie nie byłam pewna, czego mam się spodziewać. Premiera książki jakoś obiła się bez echa, autora (a właściwie to autorów, jak się później dowiedziałam), nie znałam, ale mimo wszystko coś mnie do tej książki przyciągnęło. I muszę przyznać, że dawno nie czytałam tak pokręconego thrilleru. Tak pokręconego, że właściwie nie mogłam się oderwać.
Rebecca i Paul są...
Naprawdę ostatnio brakowało mi takich książek. Takich, które wciągają od razu, nie dają o sobie zapomnieć i non stop szepczą, by tylko je czytać. Szeptacz był od samego początku mocno promowany i zachwalany, a zapewne wiele z Was przejechało się już na takich reklamach. Mogę Was pocieszyć, że tutaj absolutnie nie macie czego się bać.
Tom Kennedy nie może sobie poradzić ze stratą żony. Sam musi zaopiekować się siedmioletnim Jake’m, z którym nie dogaduje się za dobrze. Ból po śmierci Rebecci jest ogromny i Tom nie jest w stanie nawet pisać, co jest jego pracą. Na domiar tego Jake wymyślił sobie przyjaciółkę, z którą cały czas po cichu rozmawia i powtarza niepokojący wierszyk, co nie podoba się Tomowi. Po przeprowadzeniu się do nowego domu mogłoby się wydawać, że wszystko powoli się naprawia. Nic bardziej mylnego. Jake coraz częściej rozmawia sam ze sobą, w dodatku wspomina o „chłopcu mieszkającym w podłodze”. W miasteczku ktoś uprowadza chłopca, a w sprawę zaangażowana jest Amanda i starszy policjant, Pete, który przed dwudziestoma laty schwytał Szeptacza. Szeptacz od dawna siedzi za kratkami, ale prawdopodobnie pojawił się jego naśladowca. Wraz z postępami w śledztwie na jaw wychodzą od dawna skrywane tajemnice, żale i smutki, które w końcu potrzebują ujścia i winy, które potrzebują być wybaczone.
Byłam bardzo zaskoczona, gdy dowiedziałam się, że jest to debiut, bo wydaje się, jakby książka była napisana przez doświadczonego pisarza. Wszystko jest dokładnie przemyślane i wyważone, zbędne opisy i bezsensowne dialogi ustępują miejsca szybkiej akcji, zaskoczeniom i zwięzłym faktom. Sprawa z ujęciem następcy Szeptacza cały czas posuwa się do przodu, cały czas pojawiają się nowe podejrzenia, nie ma zbędnych przerw i grania na czas, wszystko wydarzyło się w jakimś celu. Nawet wspólna kawa Toma z kobietą nie jest tylko po to, by pocieszyć bohatera. Wszędzie są haczyki. Tym sposobem czytanie idzie błyskawicznie, bo nie możesz się doczekać, żeby zobaczyć, co jest na następnej stronie.
Muszę przyznać, że w pewnym momencie bałam się sięgać po tę książkę wieczorem. Ma momenty prawdziwego niepokoju, kiedy aż ciarki przechodzą po plecach. Są tu „wątki paranormalne”, jeśli mogę tak to ująć, które mocno wpływają na wyobraźnię. Ale przez to klimat tej książki jest świetny, pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że niepowtarzalny. Ta książka nie potrzebuje krwawych scen, szczegółowych opisów zwłok i morderstw, by być tajemniczą i niepokojącą. Historia jest bardzo zaskakująca i uwierzcie mi, nawet jeśli domyślicie się, kim jest nowy Szeptacz – a nie jest to trudne – to książka zaskakuje pod tyloma innymi względami, że gdzieś w trakcie czytania zapomina się o swoim odkryciu, a na końcu nie ma żadnego uczucia zawodu.
Poza tym, że czytanie tej książki to czysta przyjemność, to autor również porusza tu kwestie trudności w wychowaniu i patologicznych rodzin. Właściwie cała historia kręci się wokół tego, ale nie jest to dominujące, a gdzieś kręci się z tyłu głowy i zmusza do przemyślenia pewnych spraw. Jestem naprawdę bardzo pozytywnie zaskoczona, bo nie spodziewałam się czegoś tak wszechstronnego, co jednocześnie bawi, uczy i wzrusza. Jak najbardziej zachęcam Was do sięgnięcia po tę książkę.
Naprawdę ostatnio brakowało mi takich książek. Takich, które wciągają od razu, nie dają o sobie zapomnieć i non stop szepczą, by tylko je czytać. Szeptacz był od samego początku mocno promowany i zachwalany, a zapewne wiele z Was przejechało się już na takich reklamach. Mogę Was pocieszyć, że tutaj absolutnie nie macie czego się bać.
Tom Kennedy nie może sobie poradzić ze...
Gałęziste to pierwsza (poprawcie mnie, jeśli się mylę) książka autora najpierw wydana przez Novae Res. Co tu dużo mówić, nie przepadam za tym wydawnictwem nawet bardzo, ale nie będę tutaj złorzeczyć. Zamiast tego skupię się na tym, jak cieszę się, że wydawnictwo Vesper postanowiło wznowić wydanie tej książki, upiększyć ją w śliczną okładkę i ilustracje wewnątrz, a sam autor pisze, że gruntownie przeredagował cały tekst, usuwając wszelkie błędy i niezgodności oraz dodając kilka nowych opisów.
Karolina i Tomek wybierają się na kilkudniową wycieczkę na Suwalszczyznę, by pozwiedzać, odpocząć i zbliżyć się do siebie jeszcze bardziej. Karolina jest zagorzałą chrześcijanką, Tomek – zagorzałym ateistą. Jakimś cudem ta para zeszła się ze sobą mimo wielu niezgodności. Na ich wyjeździe okazuje się, że ich przyszła gospodyni zapomniała o ich przyjeździe i oferuje im pokój w Białodębach, malutkiej, nikomu nieznanej wsi. Para zgadza się na to, nie wiedząc jeszcze, że wchodzą w sam środek koszmaru, jaki im się nigdy nie śnił. Na wstępie wita ich przepiękna Natalia i jej burcząca babcia oraz nieboszczyk dziadek. Karolina zaczyna mieć złe sny, Natalia wyraźnie interesuje się Tomkiem, wokół nich dzieją się dziwne rzeczy. Coś złego czai się w lesie, co nie lubi obcych. Tomek i Karola nie dość, że są obcy, to jeszcze naruszają terytorium lasu, niszczą go, łamią zakazy. Wkrótce będzie im dane się przekonać, że z takimi siłami nie da się wygrać.
Pragnę tutaj poświęcić osobny akapit na wyrażenie mojego oburzenia, ponieważ tak złego chłopaka, jakim okazał się Tomek, to ja nigdy nie spotkałam. Jestem zła i nie wybaczę autorowi tego, co on stworzył, a jednocześnie podziwiam za to, jak ludzkie zrobił ich sprzeczki, kłótnie i dyskusje, i jaką cierpliwość ofiarował Karolinie. To tyle, teraz przejdźmy do tego, co ważne.
Jeśli czytaliście „Inkuba”, to wiecie, jakim stylem posługuje się autor, jeśli nie, to już wyjaśniam – po dwóch książkach zdążyłam zauważyć, że Artur Urbanowicz uwielbia zagadki, tajemnice, nagłe zwroty akcji i niedomówienia. Możesz przez trzy czwarte książki czytać i być pewnym, że już rozgryzłeś całą historię, wiesz kto, z kim i dlaczego, a później dobiegasz do końca i jesteś w szoku, co tu się właśnie wydarzyło. Słowo daję, książka jest napisana tak niepozornie, że wydaje się, jakby autor nie postarał się szczególnie z tajemnicami, jakby nie potrafił niektórych rzeczy ukryć, a tak naprawdę to bawi się z niczego nieświadomym czytelnikiem.
Autor postarał się również wprowadzić wątek, który dla niektórych jest kontrowersyjny, dla niektórych obojętny, ale wszędzie obecny, w większości jako główny temat sporu: temat wiary, religii. Jak już wspominałam, Karolina jest chrześcijanką, Tomek ateistą, jest również pan Andrzej, który został agnostykiem i postacie, które wyznają jeszcze inną religię, niż te spotykane na codzień. W książce postacie dużo rozmawiają o Bogu, o tym czy istnieje, czy też nie, spierają się, dyskutują, ponieważ Tomek ma matematyczny umysł, potrzebuje dowodów, twierdzeń, musi wiedzieć, Karolinie natomiast wystarczy wiara. Nie chcę tutaj nadinterpretować, więc przytoczę słowa autora z posłowia: „Ich konflikt polega na wyborze różnych stron medalu, nie zaś na ustalaniu tego, czy medal faktycznie istnieje i czy koniecznie ma taki właśnie kształt.”. Dla większości religia wciąż jest kontrowersyjna, wciąż jest powodem do kłótni, bo nie możemy pogodzić się z tym, że ktoś uznaje inną wersję. Dlatego potrzebne są takie książki, które między wierszami skłonią nas do myślenia, nienachalnie pokażą nam różne poglądy. Od siebie jak najbardziej polecam tę książkę, bo jest zdecydowanie warta przeczytania.
Gałęziste to pierwsza (poprawcie mnie, jeśli się mylę) książka autora najpierw wydana przez Novae Res. Co tu dużo mówić, nie przepadam za tym wydawnictwem nawet bardzo, ale nie będę tutaj złorzeczyć. Zamiast tego skupię się na tym, jak cieszę się, że wydawnictwo Vesper postanowiło wznowić wydanie tej książki, upiększyć ją w śliczną okładkę i ilustracje wewnątrz, a sam autor...
więcej mniej Pokaż mimo to
Mimo że thrillery poznałam już dawno, to wciąż jestem w nich świeżakiem. Ale zdążyłam już sobie wyrobić zdanie na temat tego, co lubię w tym gatunku, a czego nie. Zdecydowanie nie lubię, kiedy historia się dłuży, wszystko jest zagmatwane, odpowiedzi mamy podane na tacy, a koniec jest rozczarowujący. I wiecie, co jest świetne? W „Co o mnie wiesz?” nie ma nic z tych rzeczy.
Leah z jakiegoś powodu musi wyjechać z Bostonu, gdzie pracowała jako dziennikarka i przeprowadza się do zachodniej Pensylwanii, gdzie zaczyna pracować jako nauczycielka. Razem z nią mieszka Emmy, przyjaciółka, którą poznała i rozstała się osiem lat temu. Przeznaczenie sprawiło, że Leah spotkała Emmy akurat wtedy, kiedy tego najbardziej potrzebowała. Leah uwielbia Emmy, jej silny i niezłomny charakter, którego tak potrzebowała. Pewnego dnia niedaleko ich domu zostaje zamordowana Bethany, która jest niesamowicie podobna do Leah. W tym samym czasie też Emmy znika, a Leah zgłaszając jej zaginięcie uświadamia sobie, że tak naprawdę nic nie wie o przyjaciółce. Czy za zabójstwem Bethany i zniknięciem Emmy stoi ta sama osoba? Czy Leah na pewno jest bezpieczniejsza tutaj niż w Bostonie?
Z początku, kiedy zaczynamy czytać, wydaje się, jakby milion informacji zostało rzucone na raz i jakbyśmy od razu wiedzieli co, jak i dlaczego. Później jednak okazuje się, że choć faktycznie autorka podaje nam ogólny powód odejścia Leah z dziennikarstwa, to cały czas nie wiemy dlaczego konkretnie. Wiemy, że Leah zaprzyjaźniła się z Emmy osiem lat temu i rozeszły się niedługo później, ale jak i dlaczego? Jak to się stało, że teraz znowu są razem? Podczas czytania towarzyszy nam wiele pytań, a żeby poznać odpowiedzi, trzeba czytać dalej. A pytań jest naprawdę sporo i chęć poznania rozwiązania ogromna.
Zabrałam ją na weekendowy wyjazd z przekonaniem, że jeszcze będę ją czytała w drodze powrotnej, ale wystarczyło dwa razy obudzić się przed chłopakiem i książka się skończyła. Byłam tak ciekawa, co będzie dalej, że nie wiem, czy mój organizm specjalnie nie budził mnie o ósmej w weekend. Styl pisania autorki też na pewno przyczynił się do szybkiego czytania, bo nie ma tu zbędnych zapychaczy i długich przemyśleń, tylko fakty. Najbardziej podobało mi się to, że autorka potrafiła mnie zaskoczyć. Przez to, że z biegiem czasu odkrywała kolejne karty, nie mogłam postawić na nic pewnego. „Co o mnie wiesz?” zdecydowanie zasługuje na uwagę, a ja już poluję na „Miasteczko kłamców”, poprzednią książkę autorki.
blue-spark-books.blogspot.com
Mimo że thrillery poznałam już dawno, to wciąż jestem w nich świeżakiem. Ale zdążyłam już sobie wyrobić zdanie na temat tego, co lubię w tym gatunku, a czego nie. Zdecydowanie nie lubię, kiedy historia się dłuży, wszystko jest zagmatwane, odpowiedzi mamy podane na tacy, a koniec jest rozczarowujący. I wiecie, co jest świetne? W „Co o mnie wiesz?” nie ma nic z tych rzeczy....
więcej mniej Pokaż mimo to
To mój pierwszy polski horror i jakiś trzeci ogólnie. Nie miałam żadnych wymagań co do niej, bo ani nie znałam autora, ani do końca gatunku. Nie wiedziałam do końca czego oczekiwać, ale nie spodziewałam się, że ta książka tak łatwo mnie pochłonie.
Vytautas Česnauskis oraz jego przyjaciel Chester, policjanci, otrzymują zlecenie ewakuacji ludności z pobliskiej wsi Jodoziory, gdzie podobno jest jakieś skażenie terenu. Tam dowiadują się o dziwnej śmierci dwojga ludzi, którzy umierając zamienili się w popiół. Jest też dom ogrodzony bardzo ciasno, jakby zamknięty w klatce, do którego nie da się wejść. I jest chata, przez którą Vytautas z niewiadomych przyczyn odczuwa niepokój. A na domiar wszystkiego Sylwia, śliczna młoda kobieta, która rozprasza samotnego, trzydziestoletniego kawalera, Vytautasa. Kiedy mężczyzna dowiaduje się o dziwnych sytuacjach zaistniałych w wiosce i tragicznym wypadku policjanta, który interesował się jej historią, sam zaczyna węszyć. Im bliżej jest do rozwiązania zagadki, tym robi się niebezpieczniej, jakby coś chciało go stamtąd wykurzyć. Vytautas jest jednak nieugięty, zbyt ciekawy tego, co odkryje, a w pewnym momencie jest już za późno, żeby się wycofać.
Akcja książki dzieje się w dwóch epokach, w 1971 roku, gdzie poznajemy przeszłość Jodozior, ówczesną czarownicę oraz między innymi Krystynę Bondzio i jej rodzeństwo, którzy pojawiają się również w 2016 roku, kiedy to w Jodoziorach ponownie zaczyna się źle dziać i Vytautas próbuje rozwikłać zagadkę. Dzięki temu, że przeplatają się dwie akcje w zupełnie różnych czasach (na przemian „obecnie” i „kiedyś”), nie sposób się pomylić. Nie dostajemy historii Jodozior na tacy, razem z Vytautuasem odkrywamy co tam się działo, dlaczego akurat ten dom jest ogrodzony i co zrobili mieszkańcy w 1971 roku, że nagle wszystko ucichło. Osobiście świetnie bawiłam się podczas czytania, lubię zagadkowe książki, kiedy można obstawiać kto jest kim i dlaczego dzieje się akurat tak, żeby na końcu przekonać się, że w niczym nie miałam racji.
To nie jest książka, przy której będziesz trząść się ze strachu. Momentami pojawią się ciarki i ukłucie niepokoju, ale nie boisz się tego, o czym czytasz. To przychodzi po czasie, kiedy późnym wieczorem wracasz do domu i przypominasz sobie o Jodoziorach. Daję słowo, że wtedy wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach. Niezwykle klimatyczna historia osadzona na Suwalszczyźnie, a sam autor w posłowie informuje nas, że niektóre sytuacje naprawdę miały miejsce. Zaciekawiło mnie to na tyle, że sama chętnie wybrałabym się w tamte okolice i pozwiedzała. Dzięki tej książce dowiedziałam się nawet, że czarownica i wiedźma to dwie zupełnie różne osoby i nie wygląda to tak, jak wcześniej myślałam. Książka to niezły grubasek, ale styl pisania autora i wciągająca fabuła sprawia, że czytanie idzie błyskawicznie. W tym roku czytanie idzie mi bardzo wolno i byłam przekonana, że z miesiąc mi to zajmie, ale byłam tak ciekawa końca, że nawet nie zauważyłam, kiedy już do niego zmierzałam. Czytaniu towarzyszy mnóstwo emocji, a autor zadaje wiele ciosów i po namyśle stwierdziłam, że bez nich by się nie obeszło. To te momenty, przy których zatrzymasz się i rzucisz ulubionym słowem Vytautusa.
To mój pierwszy polski horror i jakiś trzeci ogólnie. Nie miałam żadnych wymagań co do niej, bo ani nie znałam autora, ani do końca gatunku. Nie wiedziałam do końca czego oczekiwać, ale nie spodziewałam się, że ta książka tak łatwo mnie pochłonie.
Vytautas Česnauskis oraz jego przyjaciel Chester, policjanci, otrzymują zlecenie ewakuacji ludności z pobliskiej wsi Jodoziory,...
Trochę mnie tu nie było, przeprowadzka, studia i nowa praca nieco wybiły mnie z rytmu, ostatnia sesja natomiast pozbawiła chęci na cokolwiek. Zodiaki grzecznie czekały, aż wszystko pozamykam i nieco się ogarnę. Przez tydzień nie otwierałam paczki, by nie kusiła mnie ta piękna okładka i kiedy w końcu mogłam do niej przysiąść – kompletnie przepadłam. Wiem, że mamy dopiero luty, ale Zodiaki już wskakują do moich ulubieńców roku.
Jest 2771 rok, więc zapomnijcie o świecie, który znaliście. Co byście powiedzieli, gdyby można było zmieniać geny dziecka, które… jeszcze się nawet nie urodziło? Tak właśnie powstają Zodiaki, ludzie obdarzeni specjalnymi zdolnościami, które jednocześnie są zbawieniem i przekleństwem. W trakcie czytania poznajemy członków tej dziwacznej rodziny, ale to wcale nie znaczy, że będzie to dla nas proste. Zodiaki są intrygujące, potrafią zajrzeć w przyszłość, kierować cudzym organizmem, dzielić ciało z drugą osobą, przejmować wyimaginowane osobowości i nie zawsze są słodkimi, niegroźnymi dziewczynkami, nawet jeśli tak wyglądają. Są też jednak ogromnie tajemnicze, poznajemy ich zdolności, ale z początku nie do końca potrafimy powiedzieć, jak to działa. Wszystko jest dla nas obce, nowe, niezrozumiałe i naprawdę momentami czułam się zagubiona, ale czy to wpłynęło na mój odbiór książki? Absolutnie nie.
Wraz z czytaniem dostajemy kolejne kawałki układanki. Przez pewien czas możemy mieć wrażenie, że fabuła dąży donikąd, że to tylko zlepek kilku zdarzeń, które się ze sobą nie łączą i trzeba bardzo się skupić podczas czytania. To nie jest lekka historia do poduszki, wymaga zajrzenia głębiej, przedstawia historie ludzi cudownych i jednocześnie skrzywdzonych. Gdy już zacznie się to układać i rozjaśniać, nie można wyjść ze zdumienia. Książka jest do bólu szczera, autorka niczego nie upięknia. Stworzyła niezwykły świat, barwnych i całkowicie od siebie różnych bohaterów. Krótkie i zwięzłe opisy, naturalne dialogi, żarty i potyczki słowne sprawiały, że płynęłam przez tę książkę, nie czułam się, jakby coś było wymuszone lub podkoloryzowane. Na pewno trudno jest przebić się przez niektóre informacje, wiele zwrotów i wyrażeń jest dla nas nowych i ciężkich do zrozumienia, ale jest też to klątwa pierwszego tomu, gdzie autorka dopiero nas wprowadza do swojego świata.
Książka raczej nie spodoba się czytelnikom, którzy nie odnajdują się w takich gatunkach i są przyzwyczajeni do lżejszych powieści. To ogromny świat i wiele informacji, które musimy przyswoić i uporządkować. Jeśli ktoś jednak lubi cyberpunkowe klimaty, mutanty i postapokaliptyczne światy, to zdecydowanie coś dla niego. To książka, która pochłania ogromną ilość uwagi, a kiedy już wciągnie, to nie wypuści przez kilka godzin. Dodatkowo dla wrażliwych na takie tematy, tutaj romans występuje między Zodiakowym rodzeństwem. Niech Was jednak nie zmylą słowa „brat” i „siostra”, Zodiaki były rodziną, ale nie taką, jaką my znamy. Zapomnijcie o wszystkim, co wiecie o genetyce, w tym świecie to i tak nie ma znaczenia.
Trochę mnie tu nie było, przeprowadzka, studia i nowa praca nieco wybiły mnie z rytmu, ostatnia sesja natomiast pozbawiła chęci na cokolwiek. Zodiaki grzecznie czekały, aż wszystko pozamykam i nieco się ogarnę. Przez tydzień nie otwierałam paczki, by nie kusiła mnie ta piękna okładka i kiedy w końcu mogłam do niej przysiąść – kompletnie przepadłam. Wiem, że mamy dopiero...
więcej Pokaż mimo to