Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Rosja to temat kłopotliwy – potężne pod względem terytorialnym państwo, które nadal szuka sposobu na wyrażenie swojej tożsamości i określenie stosunku do czasu komunizmu. Prawdziwa potęga, choć czasem wydaje się być raczej kolosem na glinianych nogach, pełnym wewnętrznych sprzeczności. W każdym razie wiele można powiedzieć na jej temat, ale nigdy do końca nie poznać prawdziwego oblicza Rosji.

Jedną z osób, które podjęły próbę zrozumienia tego kraju jest bez wątpienia podróżnik i dziennikarz Igor Sokołowski. Zafascynowany państwami byłego Związku Radzieckiego postanowił opowiedzieć o swoim spojrzeniu na Rosję, własnych doświadczeniach związanych z podróżowaniem po jej mniej znanych (lub po prostu zapomnianych) zakątkach. I tak właśnie powstała książka Spokojnie. To tylko Rosja.

Jest to subiektywna opowieść o specyfice rosyjskiej duszy i mentalności, podzielona dodatkowo na dwie części: jedna opisuje podróże po północnej części Rosji, druga – południowej. W kolejnych historiach autora ujawnia się niewątpliwie jego fascynacja wspomnianym krajem. Jednocześnie Sokołowski zachowuje dystans wobec tamtej rzeczywistości, czasem dostrzega także hipokryzję Rosjan; stara się ich zrozumieć, ale w pewnych momentach potrafi zadać swoim rozmówcom niewygodne pytania. I właśnie w tym tkwi siła jego książki, gdyż jest ona pozbawiona bezkrytycznego podejścia do opisywanych zjawisk i osób. Ponadto autor pokazuje mniej znane oblicza Rosji, których próżno szukać w przewodnikach. Sokołowski opisuje ten kraj przez pryzmat miejsc zapominanych, opuszczonych. Są one jednak symboliczne, oddają także specyficzne podejście Rosjan do kwestii np. troski o dobro wspólne. I mają w sobie urok tajemnicy – jak np. Kalazin nad Wołgą, miasteczko pochłonięte przez wodę w wyniku powstania zbiornika retencyjnego. Jedyną pozostałością jest wystająca ponad wodę dzwonnica soboru św. Mikołaja, która stała się punktem orientacyjnym. Albo wieś Krasucha – w której faszyści spalili mieszkańców i jedynym śladem po tych dramatycznych zdarzeniach jest pamiątkowy obelisk.

Opowieści te układają się w fascynująca mozaikę. Wskazuje ona na to, jak skomplikowanym zjawiskiem jest Rosja. Niejednoznacznym, trudnym do pełnego zaakceptowania, ale także wyjątkowym, czekającym na kolejne odkrycia. Oby było ich jak najwięcej.

Sylwia Kępa / Bookeriada.pl

Rosja to temat kłopotliwy – potężne pod względem terytorialnym państwo, które nadal szuka sposobu na wyrażenie swojej tożsamości i określenie stosunku do czasu komunizmu. Prawdziwa potęga, choć czasem wydaje się być raczej kolosem na glinianych nogach, pełnym wewnętrznych sprzeczności. W każdym razie wiele można powiedzieć na jej temat, ale nigdy do końca nie poznać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Norman Davies niezmiennie urzeka. Kiedy czytam jego książki, myślę sobie: dlaczego w szkołach nie uczy się w taki sposób? Czy to jest naprawdę takie trudne, przekazywać ludziom wiedzę historyczną w sposób interesujący? O ile dla dzieci znajdziemy szereg ciekawych pozycji (pod warunkiem, ze odsiejemy te, które z historią niewiele mają wspólnego, raczej z fantastyką), to opracowania przekrojowe, które dotyczyłyby całej historii naszego kraju, najczęściej są naukowe do bólu (chociaż nie uważam, że nam takich nie trzeba – przeciwnie, cieszę się, że nad naszą przeszłością wciąż pochylają się badacze), niemożliwe do przegryzienia przez zwykłego zjadacza chleba. Norman Davies również nie pisze językiem lekkim, niemniej każdy średnio inteligentny obywatel, który ma chociażby minimalną świadomość swojej tożsamości i historii Polski, będzie w stanie wyciągnąć z „Serca Europy” nie tylko ogrom wiedzy, ale i również przyjemności.

Norman Davies słynie z tego, że historię Polski postrzega nieco inaczej niż reszta badaczy. O wiele głębiej, nie tylko w czerni i bieli. Dostrzega niuanse, które zaważyły o naszym losie i doprowadziły nas – Polaków – do tego miejsca w dziejach, w jakim obecnie się znajdujemy. Davies często też zauważa i nazywa to wszystko, o czym wielu historyków wolałoby zapomnieć – zdradę, bezsilność, przegraną, korupcję, nieumiejętność w rządzeniu, niewłaściwe decyzje. Aby pokazać mechanizmy, które ukształtowały dzisiejszą Polskę, autor „Serca Europy” odcina się od powszechnie stosowanych ram czasowych, stosując własne, obejmujące faktyczne etapy w dziejach kraju, nie zaś tylko funkcjonujące od wydarzenia do wydarzenia. I tak na przykład lata 1914-1939 Davies nazywa „dziedzictwem upokorzenia”, lata 1795-1918 zaś „dziedzictwem mistrzostwa duchowego”. Czasy II wojny światowej nie kończą się dla Daviesa na roku 1945, ale w dwa lata później, ponieważ jeszcze przez wiele miesięcy trwał dramat tysięcy ludzi, którzy nagle stali się niewygodni dla władzy, a którzy tak zaciekle walczyli o niepodległą Polskę.

Kolejna ważna sprawa, to chronologia. Davies, w przeciwieństwie do większości historyków, dzieje Polski w „Sercu Europy” bada wstecz. Poszukuje wydarzeń i zjawisk, które ukształtowały dzisiejszych Polaków. Dlatego też większość rozdziałów jego książki wskazuje na dziedzictwo jakiegoś okresu. Rozpoczyna od czasów Polski Ludowej, kończy zaś na „dziedzictwach dawnej kultury”, czyli sprzed roku 1795. W pierwszej kolejności omawia te wydarzenia, które wywarły na naszą tożsamość największy wpływ. To, co miało miejsce przed rokiem 1795 również znajduje swoje odzwierciedlenie w obecnych czasach, niemniej wpływ ten jest o wiele mniej wyraźny i nie tak oczywisty. Warto jest jeszcze zwrócić uwagę na to, że czasy 1983-1999 zostały przez autora omówione w ostatniej części książki. Davies uważa te lata za czas walki o nową Polskę. Walka ta jest wynikiem doświadczeń poprzednich pokoleń, dlatego rozważania na jej temat są pewnego rodzaju podsumowaniem „Serca Europy”.

Pomimo tego, że „Serce Europy” jest książką naukową, daje się czytać do poduszki jak dobra powieść. Odbiór ułatwiają dołączone przez autora w aneksie pomoce, czyli lista władców Polski, drzewa genealogiczne Piastów i Jagiellonów, indeks nazw geograficznych, mapy czy wykresy. Ta książka Normana Daviesa znalazła się w moim domu nie przypadkiem i wiem, że tylko przypadek sprawi, że z niego wyjdzie. To lektura obowiązkowa, odważna, śmiała i pełna wiedzy, której nie znajdziecie w innych książkach historycznych, a jeśli nawet, to nie będzie ona tak przystępnie spisana, jak dokonał tego Norman Davies.

Sylwia Tomasik / Bookeriada.pl

Norman Davies niezmiennie urzeka. Kiedy czytam jego książki, myślę sobie: dlaczego w szkołach nie uczy się w taki sposób? Czy to jest naprawdę takie trudne, przekazywać ludziom wiedzę historyczną w sposób interesujący? O ile dla dzieci znajdziemy szereg ciekawych pozycji (pod warunkiem, ze odsiejemy te, które z historią niewiele mają wspólnego, raczej z fantastyką), to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

, jakże was kochałam, wy, rzeczy zbyteczne,

przyjaźń, miłość bez granic, poświęcenie, cnoty,

spotykane tak rzadko, opłacane drogo,

i jak opłakiwałam każdą zdradę, każde

sprzeniewierzenie, każde nadużycie.

O, jakże was kochałam, rzeczy niekonieczne,

obrazy, słowa, kwiaty, urodziwe twarze,

każdą łąkę kwitnącą, zachody i świty,

o, jakże was kochałam, ponad siły prawie,

i jakże mnie gniewało to, że tak zbyteczne.

Wydaje się, że wiersz Julii Hartwig Westchnienie, zamieszczony zresztą w najnowszej książce Remigiusza Grzeli (kliknij, by przeczytać wywiad z autorem), stanowi doskonałą ilustrację i trafne wprowadzenie do tej niezwykłej pozycji. Obecność. Rozmowy to dziesięć wywiadów o pamięci i wierze w obecność, o życiu i śmierci, o doświadczeniu odchodzenia, o zapominaniu oraz o obrzędach pielęgnujących pamięć o tych, którzy odeszli. W zbiorze tym Krystyna Janda wspomina swojego męża, wybitnego operatora, Edwarda Kłosińskiego; Leszek Sankowski opowiada o swojej żonie, dziennikarce Teresie Torańskiej; Alicja Kapuścińska odsłania realia codziennego życia z reporterem Ryszardem Kapuścińskim, a sylwetkę Marka Edelmana przybliża jego przyjaciółka Paula Sawicka.

O swoich doświadczeniach w radzeniu sobie z nieobecnością najbliższych opowiadają także: Krystyna Morgenstern (o Januszu „Kubie” Morgensternie), Maria Iwaszkiewicz (o Bogdanie Wojdowskim), Zuzanna Janin (o Marii Anto). W zbiorze tym silnie obecne są także wstrząsające i poruszające zarazem żydowskie historie z czasów drugiej wojny. Udzielając głosu szefowej Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu, Joannie Sobolewskiej-Pyz czy Rucie Wermuth-Burak (ocalałej jako mała dziewczynka z transportu jadącego do obozu koncentracyjnego w Treblince), autor udowadnia, że pielęgnując pamięć przodków, tworzymy własną tożsamość oraz znajdujemy głębszy sens we własnym życiu i naszym konkretnym miejscu na ziemi. Klamrą spinającą zbiór wywiadów wydaje się końcowa rozmowa z Julią Hartwig, rozmowa o skądinąd nieoczywistej wdzięczności za życie.

Wywiady Remigiusza Grzeli z jego rozmówcami to coś znacznie więcej niż przytaczanie wspomnień i relacjonowanie przeszłości. To rozmowy o życiu, które po odejściu najbliższej osoby, należy podjąć często wbrew samemu sobie. To rozmowy dające nadzieję, bowiem niezwykli rozmówcy Grzeli stanowią dowód na to, że od rozpaczy, załamania czy pustki istotniejsze wydaje się oswojenie nowej sytuacji, zaakceptowanie samotności oraz pielęgnowanie pamięci, która jest naszą powinnością.

To jednak nie sami rozmówcy stanowią o walorze zbioru wywiadów Obecność. Rozmowy. To także, a może przede wszystkim sam pytający, który imponuje taktem, wrażliwością, wyczuciem i dziennikarskim kunsztem. Remigiusz Grzela wydaje się wiedzieć, o co można lub powinno się zapytać, a o co już niekoniecznie. Widać dużą troskę o to, by podjęcie jakiegoś tematu nie kosztowało rozmówcy zbyt wiele. W konsekwencji wywiady zawarte w tym tomie są osobiste, ale nie bardzo emocjonalne. Nie ma patosu ani banałów. Jest za to wiarygodne i nieustanne przenikanie się świata życia i śmierci.

Niech puentą tej recenzji będą słowa cytowanej we wstępie Julii Hartwig. W rozmowie, która zamyka tom Obecność, poetka powiedziała: Wszystko było i niczego nie szkoda (…) bo to, co było, było niepowtarzalne. Gdyby mnie zapytano, jaki okres chciałabym wskrzesić, nie wskazałabym żadnego (…) Jestem bardzo wdzięczna za bardzo wiele doświadczeń, które ludzie uważają za naturalne, a ja uważam za przywilej, za dobro. Wdzięczność pomaga żyć.

Ewelina Tondys / Bookeriada.pl

, jakże was kochałam, wy, rzeczy zbyteczne,

przyjaźń, miłość bez granic, poświęcenie, cnoty,

spotykane tak rzadko, opłacane drogo,

i jak opłakiwałam każdą zdradę, każde

sprzeniewierzenie, każde nadużycie.

O, jakże was kochałam, rzeczy niekonieczne,

obrazy, słowa, kwiaty, urodziwe twarze,

każdą łąkę kwitnącą, zachody i świty,

o, jakże was kochałam, ponad siły...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Hrapeszko „nie odnajduje się w żadnym miejscu, pozostając tułaczem dręczonym nieustannym pragnieniem znalezienia się gdzie indziej”. Być może znasz to uczucie, kiedy nie możesz spokojnie usiedzieć, bo gna Cię wewnętrzna potrzeba szukania tego, co dla Ciebie najlepsze. Ten specyficzny rodzaj poddenerwowania, połączony z fascynacją i strachem przed tym, czego nie znasz. Być może od wielu lat robisz to, co lubisz, ale kiełkuje w Tobie potrzeba spróbowania czegoś zupełnie nowego, czegoś, co sprawi, że jak gąbka będziesz chłonął wszystko, co Ci się przytrafi, a z ekscytacji nie będziesz mógł w nocy spać. Czy jeżeli nadarzyłaby się taka okazja, rzuciłbyś wszystko, co masz i ruszył w poszukiwaniu szczęścia?

Bohater książki jest mistrzem cięcia winorośli, który nie ma sobie równych. Dolina rzeki Wardar, w której mieszka, to miejsce, gdzie rządzą pierwotne instynkty, a ludzie nie umierają ze starości, lecz w krwawych bitwach. Pewnego dnia w te zapomniane przez Boga i ludzi rejony przybywa dwóch mężczyzn – jednym z nich jest Georges de Bourgogne, znany i ceniony badacz zakamarków ciemnej Europy, studiujący cywilizacje i kultury, przy tym wielbiciel przygód i dobrego wina (co istotne). Georges zachwycony umiejętnościami Hrapeszka, który daje popis wywijania sekatorem, składa mu propozycję nie do odrzucenia: „Pojedź za mną, a uczynię cię bogatym człowiekiem!”. A ten, nie zastanawiając się długo, postanawia ruszyć w świat, by zadziwić Europę swym ogrodniczym kunsztem. W międzyczasie odkrywa jednak, że w jego szerokim torsie tkwi boskie tchnienie, talent do tworzenia niezwykłych szklanych przedmiotów – sztuce tej poświęca się bez reszty. Czy było warto?

Opowieść, którą nakreślił Ermis Lafazanovski, macedoński twórca o nietuzinkowej wyobraźni i oryginalnym stylu, jest opowieścią bolesną. I choć jej akcja toczy się w XIX wieku, z powodzeniem można przełożyć ją na czasy współczesne, w których możliwość wyboru staje się czasem naszym więzieniem, a pytanie „Co by było gdyby…?”, kołaczące w głowie, przyprawia o mdłości. Żyjemy w rozdarciu pomiędzy robieniem tego, co daje nam spełnienie a tym, co przynosi nam pieniądze. Pomiędzy rozwojem zawodowym a pielęgnacją życia prywatnego. Pomiędzy marzeniami a rzeczywistością, o którą te pierwsze rozbijają się często z wielkim hukiem. Znalezienie własnej drogi, kiedy możemy pójść w dowolnym kierunku, wymaga umiejętności balansowania pomiędzy różnymi wartościami lub zgłębienia sztuki zadawania sobie trafnych pytań oraz szukania najlepszych odpowiedzi.

Hrapeszko próbuje znaleźć swoje miejsce pomiędzy sztuką, która go uskrzydla a zwykłym rzemiosłem, które się sprzedaje. Między dwoma mitami, mitem dzikiego Wschodu i cywilizowanego Zachodu. Pomiędzy dwoma światami, realnym, który nie zawsze jest dla niego łaskawy i wyobrażonym, który nie ma żadnych granic. W końcu między dwoma kobietami, które pokochał. Ta trudna wędrówka, której się podjął, zaprowadza go do punktu wyjścia. Hrapeszko zatacza koło i jedzie nad Wardar, gdzie zostawił wszystko to, co było dla niego najważniejsze. Ale nie ma już do czego i do kogo wracać. Czy gdyby mógł podjąć decyzję jeszcze raz, wyjechałby?

„Hrapeszko” to książka o odnajdywaniu swojego miejsca w życiu. O sztuce wyboru. Wreszcie o tym, że czasem szukamy daleko, kiedy to, czego naprawdę potrzebujemy mamy całkiem blisko. Być może jednak potrzebujemy spojrzeć na to z perspektywy, by to docenić. Lafazanovski w mistrzowski sposób operuje słowem, tworząc świat, który bawi, wzrusza, intryguje. I nie daje o sobie zapomnieć.

Justyna Sekuła / Bookeriada.pl

Hrapeszko „nie odnajduje się w żadnym miejscu, pozostając tułaczem dręczonym nieustannym pragnieniem znalezienia się gdzie indziej”. Być może znasz to uczucie, kiedy nie możesz spokojnie usiedzieć, bo gna Cię wewnętrzna potrzeba szukania tego, co dla Ciebie najlepsze. Ten specyficzny rodzaj poddenerwowania, połączony z fascynacją i strachem przed tym, czego nie znasz. Być...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Oto kolejne podejście do dzieł Diany Palmer. Tym razem nie było tak dramatycznie źle, jak przy „Norze”, jednakże „Pewnego razu w Paryżu” to moje ostatecznie pożegnanie z tą poczytną autorką. Kompletnie nie rozumiem jej dzieł, nie poruszają one we mnie żaden emocjonalnej struny, a co gorsza śmieszą mnie jej sposoby na zawiązanie akcji.

Diana Palmer to tak naprawdę pseudonim artystyczny Susan Spaeth Kyle. Swoją pierwszą książkę napisała jeszcze w latach 70. Wcześniej była dziennikarką radiową i telewizyjną. Wydała prawie sto książek, które przetłumaczono na mnóstwo języków. Gdy miała 45 lat poczuła pęd do wiedzy i postanowiła uzupełnić wykształcenie. Od razu machnęła trzy kierunki – filologię hiszpańską, archeologię oraz historię. Jej mąż też porzucił pracę, by oddać się graniu w rzutki. Amerykański sen. I tak sobie żyją, ona pisząc romanse, a on rzucając do tarczy. Tak sobie próbuję przełożyć to na polskie standardy… Ale może po prostu jestem złośliwa? Pewnie tylko zazdroszczę, że nigdy nie utrzymam się, grając w rzutki.

„Pewnego razu w Paryżu” opowiada historię Brianne, której matka krótko po tym, jak pochowała pierwszego męża, wzięła ślub z bogatą personą. Dziewczyna zawadza ojczymowi, więc wysyła ją do paryskiego internatu. Pierce to architekt, mocno zaangażowany w ochronę planety Ziemi. Niedawno zmarła mu żona i wciąż boryka się z uczuciem pustki i samotnością. Pragnie popełnić samobójstwo. Brianne spotka go w Luwrze i rozpoznaje w nim kolegę ojczyma. Rozpoczyna z nim pogawędkę, dzięki czemu powstrzymuje go przed śmiercią. Czy Pierce odwdzięczy się dwa razy młodszej od siebie pannicy, ratując ją z rąk zdesperowanego ojczyma?

Lubię ten motyw – młodsza skrzywdzona dziewczyna, którą starszy mężczyzna uczy życia. Jednakże, by to wypaliło, dziewczę musi mieć co nieco rozumu. Tym razem go nie uświadczysz. Zauważyłam, że Diana Palmer ma w zwyczaju tworzyć główne bohaterki głupie jak but, a jednak z aspiracjami do bycia wielkimi intelektualistkami. Czyta się o takich osobach komicznie. Nie ma nic śmieszniejszego niż przemądrzała nastolatka, która myśli i powtarza, że jest dorosła. Z byciem dorosłym jest jak z byciem damą – jeśli musisz zapewniać, że nią jesteś, to nie jesteś. Pisarka serwuje rozkoszne sceny, gdy to Brianne opowiada o swoich ocenach z matematyki poważnemu dorosłemu człowiekowi. I jeszcze ta idiotyczna udawana powaga, która zamiast dodawać bohaterce metaforycznych lat, to zamiast tego brzmi jak rozpuszczony bachor. Przykład? Otóż skarży na koleżanki, przez co wyrzucają jedną ze szkoły. Ciągle powtarza: „od pewnego czasu czuję się dorosła” – takie brednie może powtarzać tylko niedojrzała nastolatka. Podobnie jak „nie jestem dzieckiem, mam już 19 lat” – tak dziewczynko, a teraz wracaj do książek i ucz się do matury.

Z jednym autorka powieści ma rację. Jedyną wartościową cechą, którą posiada główna bohaterka to dziewictwo. Nie jest zbyt mądra, za ładna ponoć też nie, poczuciem humoru też nie grzeszy. Palmer daje ciągle do zrozumienia, że Brianna jest ciekawa dla mężczyzn, tylko dlatego że jest dziewicą. Nie obchodzi ich jej charakter, ani zachowanie, ważne że ma kawałek błony. Smuci mnie fakt, że gdy się nie ma żadnej pozytywnej cechy, którą można by zainteresować drugiego człowieka, to wówczas opowiada się każdemu, kto się napatoczy o tym, że jest się dziewicą.

Poza irytującą główną bohaterką „Pewnego razu w Paryżu” całkiem mi się podobało. Wydarzenia były ciekawe, choć momentami wydumane. Czytałam bardzo płynnie i szybko. Wydanie jest schludne i bardzo ładne, a okładka dość estetyczna.

Karolina Baran / Bookeriada.pl

Oto kolejne podejście do dzieł Diany Palmer. Tym razem nie było tak dramatycznie źle, jak przy „Norze”, jednakże „Pewnego razu w Paryżu” to moje ostatecznie pożegnanie z tą poczytną autorką. Kompletnie nie rozumiem jej dzieł, nie poruszają one we mnie żaden emocjonalnej struny, a co gorsza śmieszą mnie jej sposoby na zawiązanie akcji.

Diana Palmer to tak naprawdę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Rzeźnik" Johna Lutza to jedna z najnowszych propozycji Wydawnictwa Prószyński i S-ka z proponowanej przez nie Zabójczej serii. Dla miłośników mocnych wrażeń i dla tych, którzy tak przed snem, jak i w każdej porze dnia i nocy, lubią poczuć dreszcz emocji i sporą dawkę strachu to idealna książka, potrafiąca naprawdę wciągnąć i zawładnąć czytelnikiem.

Ogromna metropolia, gdzie każdy śpieszy przed siebie, nie rozglądając się na boki, chyba, że w galeriach handlowych; Nowy York z drapaczami chmur, anonimowością i marzeniem o robieniu kariery… Tam ciągną przeróżni ludzie z całych Stanów i nie tylko, rzesze tych, szukających szczęścia. Ale nie tylko szczęścia. Nowy York to spektakularne miejsce, w którym do głosu, jak nigdzie indziej, dochodzą ciemne strony ludzkich osobowości. Tam właśnie ulokował się Rzeźnik – nietypowy, inteligentny zabójca młodych kobiet, rzucający wyzwanie emerytowanemu policjantowi, specjaliście od zabójstw. Rzeźnik ścigany przeszłością doskonale radzi sobie w teraźniejszości, przez co jest nieuchwytny niczym duch. Wyprzedzający policję, drwiący z niej nawet, wtapiający się w ulicę, świetnie radzi sobie z kolejną ofiarą…

Książkę Johna Lutza czyta się naprawę doskonale. Wartka akcja, interesująco zarysowane portrety bohaterów, uderzająca i godna podziwu dbałość o wykazanie wszelkich ich skaz i niebezpiecznych przyzwyczajeń. Trudno nie próbować w rozgorączkowaniu zgadywać: kto będzie kolejną ofiarą i czy zdążymy ją uprzedzić – ponieważ jeśli nam się to uda, to detektywowi Quinnowi z nowojorskiego wydziału zabójstw może będzie prościej. Cóż, że tym razem wyzwanie rzucone nowojorskiej policji jest naprawdę trudne – dlatego sprawą zająć się mają ludzie z dawnego zespołu Quinna, dysponujący olbrzymim doświadczeniem, myślący nie do końca standardowo, czasem też pracujący w niezgodzie z procedurami.

"Rzeźnika" nie powinno się czytać w podróży pociągiem, w drodze z pracy do domu, szczególnie, jeśli jest się atrakcyjną trzydziestolatką, o określonym kolorze włosów i na dodatek mieszka się samotnie. Nie powinno się go czytać, odkładając ciąg dalszy na potem. I nie powinno, jeśli traktuje się z przymrużeniem oka okładkę, na której, za krwawą plamą, widnieje napis: CRIME SCENE – DO NOT CROSS.

Joanna Roś / Bookeriada.pl

"Rzeźnik" Johna Lutza to jedna z najnowszych propozycji Wydawnictwa Prószyński i S-ka z proponowanej przez nie Zabójczej serii. Dla miłośników mocnych wrażeń i dla tych, którzy tak przed snem, jak i w każdej porze dnia i nocy, lubią poczuć dreszcz emocji i sporą dawkę strachu to idealna książka, potrafiąca naprawdę wciągnąć i zawładnąć czytelnikiem.

Ogromna metropolia,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wszystko wskazywało na to, że będzie to kolejny nieciekawy dzień, który Krzysia, zamkowa pomoc kuchenna, spędzi na obieraniu warzyw. Marchew, pietruszka, seler – nuda, nuda, nuda! Nic więc dziwnego, że zamiast zajmować się powierzonym jej zadaniem, woli obserwować ćwiczących na dziedzińcu rycerzy. Brzdęk, brzdęk, słychać dźwięki stali. Ach, gdyby tak można było trenować wraz z nimi, uczyć się zadawać ciosy i parować uderzenia przeciwnika. Ona też chce być rycerzem! Stojąc w progu kuchennych drzwi, nie przypuszcz, że lada chwila jaj życie wywróci się do góry nogami- otrzyma nowe, odpowiedzialne zadanie w kuźni i zostanie rzucona w wir niebezpiecznej intrygi zaginięcia najważniejszego miecza w Zamku Jutrzenki. Aż strach pomyśleć co stanie się z naszą małą, dzielną bohaterką gdy miecz się nie odnajdzie?

Z odważną i rezolutną Krzysią zaprzyjaźniamy się od pierwszych chwili jej poznania, bo mimo, że mieszka w czasach odległych, śmiało może stać się ulubioną bohaterką współczesnych dzieci. Intryguje i uczy, że warto marzyć. Przygody, w których jej towarzyszymy i zagadka, którą wraz z nią rozwiązujemy, porywa nas w świat dobrych i złych rycerzy oraz zamkowych przygód. Dzięki niej poznajemy wartość przyjaźni, nabieramy szacunku do przedmiotów codziennego użytku, a z każdą przeczytaną stroną książki przekonujemy się, że nie każda dziewczynka marzy o byciu księżniczką w różowym diademie i sukienkach z koronkami.

„Krzysia i tajemnica mieczy” zasługuje na zainteresowanie przede wszystkim ze względu na swoją ciekawą fabułę, która od pierwszych chwil zajmuje i intryguje młodego czytelnika oraz wartką akcję, zapewniającą mu dużą dawkę wrażeń. Łączy w sobie z powodzeniem świat realny, choć umiejscowiony w średniowiecznym zamku oraz elementy magii, które dzieci niezmiernie lubią. Ważna jest także forma książki. Jej duże litery, podział stron i rozdziałów oraz fantastyczne namalowane ilustracje sprawiają, że przygody małej Strażniczki Mieczy powinny być pozycją obowiązkową w biblioteczce dzieci, które zaczynają swoją przygodę z samodzielnym czytaniem.

SPRAWY, O KTÓRYCH WARTO POROZMAWIAĆ Z DZIECKIEM PO PRZECZYTANIU KSIĄŻKI

Po przeczytaniu książki, sprawdź ile dziecko zrozumiało i zapamiętało. Zadaj mu pytania z zakresu ćwiczeń pamięci i rozumienia tekstu. Porozmawiaj z nim o jego obserwacjach i wrażeniach po lekturze. Poniższa lista zagadnień naprowadzi Cię na obszary, które warto poruszyć.

1. Trening pamięci

Kiedy już skończycie czytać przygody małej Strażniczki Mieczy, spróbujcie wspólnie z dzieckiem przypomnieć sobie wszystkie imiona bohaterów książki oraz ich role na Zamku Jutrzenki. Pamiętacie ilu było bohaterów, którzy mieli zdolność porozumiewania się, choć mówić nie powinni? A jak wyglądał miecz sir Waltera i w jaki sposób czyściła go Krzysia?

2. Sprawdzanie rozumienia tekstu

Teraz sprawdźmy, czy dziecko zrozumiało, to co czytaliście. Spróbujcie razem zastanowić się, dlaczego Krzysia szukała zaginionego miecza w fosie, po co medyk próbował złapać gołębia pocztowego, czemu Strażnik Łuków nie lubił Krzysi i dlaczego dziewczynka musiała zamiatać dziedziniec.

3. O czym warto porozmawiać?

Pomyślcie, co takiego zrobiła Krzysia, że stare miecze zaczęły z nią rozmawiać. Istotnym jest abyście porozmawiali o szanowaniu przedmiotów szkolnych, zabawek, czy rzeczy codziennego użytku. Uświadom dziecku, że to w jaki sposób używa i dba o nie, rzutuje na ich funkcjonalność i użyteczność.

4. Dlaczego warto rozmawiać o tym co wspólnie przeczytaliście?

Po pierwsze będziesz wiedzieć w jaki sposób dziecko rozumie przeczytany tekst, czy we właściwy sposób go interpretuje, a w razie problemów ze zrozumieniem wyjaśnisz mu kwestie niejasne. Po drugie sprawdzisz ile zapamiętało z książki i wspólnie będziecie mogli wrócić do fragmentów tekstu, które mu umknęły. Pamiętaj, że czytanie ze zrozumieniem, to nie jest umiejętność, z która się rodzimy, a cecha jaką nabywamy wraz z każdą przeczytaną książką.

Iza Gomułka / Bookeriada.pl

Wszystko wskazywało na to, że będzie to kolejny nieciekawy dzień, który Krzysia, zamkowa pomoc kuchenna, spędzi na obieraniu warzyw. Marchew, pietruszka, seler – nuda, nuda, nuda! Nic więc dziwnego, że zamiast zajmować się powierzonym jej zadaniem, woli obserwować ćwiczących na dziedzińcu rycerzy. Brzdęk, brzdęk, słychać dźwięki stali. Ach, gdyby tak można było trenować...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tove Jansson to postać wszystkim dobrze znana jako autorka cyklu książek o Muminkach. Jednak już mniej osób wie, że Jansson była wszechstronną, utalentowaną artystką. Tworzyła również książki dla dorosłych, a także obrazy, freski i ilustracje. Studiowała malarstwo w Sztokholmie, Helsinkach oraz Paryżu.

„Wiadomość” wydana przez Wydawnictwo Marginesy jest niepowtarzalną okazją spotkania z twórczością pisarki dla dorosłych. To zbiór uznawanych za najlepsze opowiadań z różnych etapów życia pisarki, przetłumaczonych przez Teresę Chłapowską i Justynę Czechowską – dwie wyjątkowe tłumaczki literatury skandynawskiej na język polski.

Są to teksty jedyne w swoim rodzaju, bardzo zbliżające czytelnika do postaci samej autorki. Odpowiadają na pytania o istotę twórczości, przedstawiają życie artysty jako nieustanne pole walki – z samym sobą, z dziełem, z nieustannym napięciem pomiędzy wyobrażeniem i rzeczywistością.

Z kolei te utwory, które opowiadają o relacjach międzyludzkich, zwłaszcza tych między kobietami, pokazują jak przenikliwą obserwatorką była Jansson. Jej portrety relacji matek i córek – splątania miłości, uzależnienia, poczucia obowiązku, strachu przed samodzielnością i trudnego piękna, które jest zawsze wpisane w ten, jeden z najtrudniejszych może, ludzkich związków, są niezwykle dotkliwe, przejmujące.

Równocześnie oszczędne i proste, a jednak oddziałujące na zmysły historie, noszą w sobie pierwiastek zachwytu, upojenia życiem mimo wszystko. Podskórnie są one wciąż obecne – w opisach świętujących studentów, codziennego życia starszych i młodszych, rodzinnych historiach i opisach przyrody. Te ostatnie zajmują tutaj szczególne miejsce.

Większość życia Tove Jansson spędziła na fińskiej wyspie Klovharu, uznawanej często za pierwowzór Doliny Muminków. W opowiadaniach bardzo dobrze widać, jak ukształtowało to jej wrażliwość na otaczającą ją przyrodę. Mimochodem Jansson nasącza swoje teksty nieustanną obecnością morza, fakturą drewna, trawy i skał. Potrafi również wprowadzić do utworów ciszę, nie stosując żadnych nadzwyczajnych zabiegów. Przejmująca jest perspektywa, z której Tove Jansson obserwuje zwierzęta – empatyczna, otwierająca, ale też wskazująca jak niewiele może o nich naprawdę wiedzieć człowiek. Jak w opowiadaniu zatytułowanym „Wiewiórka”, które rozpoczyna ten niezwykły, wstrzymujący oddech, wręcz hipnotyzujący fragment:

„Któregoś bezwietrznego dnia w listopadzie, krótko przed wschodem słońca, zobaczyła wiewiórkę na brzegu, koło łodzi. Zwierzątko siedziało nieruchomo, blisko wody, ledwo widoczne w półmroku, ona jednak nie miała wątpliwości, że to żywa wiewiórka, a już od bardzo dawna nie widziała nic żywego. Mewy się nie liczą, bo zawsze są w pędzie, jak wiatr nad falami cz trawą. Włożyła płaszcz na nocną koszulę i usiadła przy oknie. Było zimno, w czworokątnym pokoju o czterech oknach chłód zastygł w miejscu. Wiewiórka nie ruszała się. Co właściwie wiemy o wiewiórkach? Przypomniała sobie, że żeglują z wiatrem na kawałeczkach desek między wyspami. (…) Dlaczego wiewiórki żeglują?”

Aleksandra Byrska / Bookeriada.pl

Tove Jansson to postać wszystkim dobrze znana jako autorka cyklu książek o Muminkach. Jednak już mniej osób wie, że Jansson była wszechstronną, utalentowaną artystką. Tworzyła również książki dla dorosłych, a także obrazy, freski i ilustracje. Studiowała malarstwo w Sztokholmie, Helsinkach oraz Paryżu.

„Wiadomość” wydana przez Wydawnictwo Marginesy jest niepowtarzalną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wywiad rzeka miodem i lukrem, aż do nudności, płynący. Profesor Janusz Skalski ma odwagę mówić o cudzie, a ja o słabości jego biografii, niestety.

Słabości wywiadu, jaki przeprowadziła z nim autorka książki, która głównie opowiada o uratowaniu Adasia, dwuletniego chłopca, który w głębokiej hipotermii trafił do szpitala w krakowskim Prokocimiu. Choć ciało chłopca osiągnęło niecałe 12 stopni, lekarzom udało się uratować dwulatka. Ich wyczyn okazał się przełomowym. Do tej pory nie udało się nikomu na świecie wyprowadzić z tak głębokiej hipotermii pacjenta. Zespołem, który ratował chłopca dowodził profesor Janusz Skalski, a z jego biografii dowiadujemy się tylko tyle, że doktor Skalski wielkim człowiekiem jest i nie ma tu pola do polemiki.

W całości jest to „słodko-pierdząca” laurka. Aż się marzy o tym, żeby ten lukrowany bohater utaplał się w błocie i przyznał do jakiegoś ohydnego dziwactwa, żeby go uczłowieczyć i ściągnąć z niego tę różową, słodką powłokę, którą ciasno owinęła go Joanna Bątkiewicz-Brożek. Kiedy już wydaje się, że na widelcu mamy ludzkie oblicze profesora, który najzwyczajniej w świecie, podczas walki o życie i zdrowie chłopca, ma dość medialnego zgiełku, wtykających wszędzie nos i obiektywy aparatu dziennikarzy – do czego sam się w wywiadzie przyznaje – autorka szybko zamienia się w adwokata profesora i spieszy z pomocą lukrowania wizerunku.

Mam wrażenie, że swoją postawą i usilnym podkreślaniem wyższości profesora nad resztą świata, autorka zrobiła mu krzywdę. Przez nią opisywana postać staje się fikcyjna, odległa, odrealniona. Z utęsknieniem czytając to wszystko czeka się na koniec lektury, żeby móc zamknąć książkę i odłożyć ją w sam kąt najbardziej zakurzonej półki, do której nigdy się nie wraca. Po biografii oczekuję rzetelności. Po jej lekturze chcę sama ocenić, czy postać lubię czy nie, czy byśmy się zaprzyjaźnili i mieli o czym porozmawiać. Tymczasem ta książka jest jak cenzurowana biografia dyktatora, pisana przez jego własnego sekretarza.

Skalski to facet jak każdy inny. Ot, człowiek po prostu, choć z genialnymi umiejętnościami. Lekarz, który z pasją i determinacją ratuje ludzkie życie, ale nadal jest to chirurg, nie posłaniec niebios. Choć Bątkiewicz-Brożek próbuje udowodnić coś zupełnie innego.

Książka (co istotne), ukazała się trzy miesiące po wyjściu uratowanego Adasia ze szpitala. I znów potwierdza się, że w pośpiechu to co najwyżej jajecznica może wyjść, nie książka.

Anna Kokoszka / Bookeriada.pl

Wywiad rzeka miodem i lukrem, aż do nudności, płynący. Profesor Janusz Skalski ma odwagę mówić o cudzie, a ja o słabości jego biografii, niestety.

Słabości wywiadu, jaki przeprowadziła z nim autorka książki, która głównie opowiada o uratowaniu Adasia, dwuletniego chłopca, który w głębokiej hipotermii trafił do szpitala w krakowskim Prokocimiu. Choć ciało chłopca osiągnęło...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Krystyna Siesicka to autorka mojego dzieciństwa. Między innymi to dzięki niej pokochałam czytanie. Opowiadane przez nią historie urzekają swoją prostotą. Takie zdarzenia mogłyby przytrafić się każdemu, dlatego też łatwo było mi się utożsamić z bohaterami. Do tego książki pani Siesickiej są krótkie, dzięki czemu kilkulatka, którą byłam, mogła bez trudu skupić się na zwięzłej fabule. Do tego opowiadania pisarki są nośnikiem prostych prawd życiowych. Choć mogą wydawać się banalne, to jednak w banale tkwi odwieczna mądrość, którą posiadają tylko niektórzy. Myślę, że powieści pani Krystyny ukształtowały mnie jako osobę, a już na pewno wpłynęło poważnie na mój gust literacki.

„(…) kochanie kogoś za wady to piękna odmiana uczucia”. (Krystyna Siesicka)
„W stronę tamtego lasu” opowiada historię pisarki Sary, która przyjeżdża do leśniczówki wujostwa. Spędzała u nich sporo czasu, gdy była dzieckiem, a teraz, gdy dorosła, szuka tam ukojenia. Ucieka od zgiełku miasta do tej leśnej przystani. Musi przemyśleć swój związek z kierowcą rajdowym. W czasie rozmyślań planuje także napisać kolejną książkę. Ni z tego, ni z owego okazuje się, że książka zaczyna żyć własnym życiem, zaś Sara nie ma na nią wpływu.

„Fabuła jest banalna i nudna” – ktoś mało uważny mógłby ją tak podsumować. Bo przecież nic się nie dzieje, nie ma zwrotów akcji, jest tylko samo życie bez punktów kulminacyjnych. Codzienność snuje się i rozciąga, dzieli i dwoi, dłuży się i wlecze przed siebie. Taka prosta powszedniość, której doświadcza każdy. Można by pomyśleć – po co czytać o czymś, co mamy. A jednak ta powieść ma w sobie „to coś”. To coś magicznego pojawiającego się we wszystkich opowiadaniach Siesickiej. Z pozoru nieznaczące słowa niosą ze sobą prawdziwą mądrość. Pod płaszczykiem pospolitych wymian zdań kryją się dramaty, lęki, ale też spokój, który może przynieść tylko pełne pogodzenie się ze światem.

„W stronę tamtego lasu” posiada niesamowity nastrój, niespotykany u żadnego dotąd znanego mi pisarza. Książka ta była niepokojąca, choć oczywiście horror zapowiadany na obwolucie to za dużo powiedziane. Jest w niej dużo melancholii, bo pewne rzeczy się kończą, pewni ludzie odchodzą i nie sposób ich zatrzyma. W teorii to opowiadanie jest lekkie i pełne humoru, ale we mnie pozostawiło posmak przygnębienia i zadumy. Autorka ujmuje odwieczne prawdy życiowe prostymi słowami. I to jest piękne. Większość rzeczy, które są piękne, dla mnie są również smutne.

Postacie są wyraziste, niejednoznaczne, wielowymiarowe. Posiadają zalety, wady, każdy może oceniać je moralnie wedle własnej hierarchii wartości. Główna bohaterka momentami mnie irytowała. Zwłaszcza tym, że nie zawsze postępowała zgodnie ze swoimi przekonaniami, łatwo dawała się wodzić na manowce, a także pozwalała sobą manipulować. Postać ma wyraźny rys charakterologiczny, ale nie jest przerysowana. To zdecydowanie osoba, którą można spotkać na ulicy, podobnie jak reszta postaci. Wielcy filozofowie pracują teraz na stacjach benzynowych, a największe umysły naszego wieku rozlewają piwo w barach. Jeśli tylko bardzo się chce i ma się otwarty umysł można spotkać takiego pana leśniczego, który posiadł życiową mądrość. Jak pewien raper wykształciuch powiada:

”Mijam ich, jestem świadkiem naocznym
Jak nie Hegel w windzie to Platon w nocnym
Kant wiezie mnie taksówką, Nietzsche mieszka w każdym bloku
Świat jest pełen filozofów” (Łona)
To właśnie przekazuje nam „W stronę tamtego lasu”. Polecam osobom, których, jak mnie, urzeka piękno codzienności. Bez fajerwerków, a proste, nienachalne, dobrze znane. Fabuła nie porywa, wydaje się upleciona z kilku wydarzeń niepowiązanych ze sobą. Jak w życiu. Brak całej historii mocnej puenty. Ale za to to wspaniała historia nie na planie fabularnym, a na planie nastroju, emocjonalności. Opowieść ta wywołuje uczucie nostalgii i jakiejś niezdefiniowanej tęsknoty. Jeśli chcecie poznać historię bez zakończenia, bo życie nie posiada czegoś takiego jak spektakularny finał, to sięgnijcie po „W stronę tamtego lasu”.

Karolina Baran / Bookeriada.pl

Krystyna Siesicka to autorka mojego dzieciństwa. Między innymi to dzięki niej pokochałam czytanie. Opowiadane przez nią historie urzekają swoją prostotą. Takie zdarzenia mogłyby przytrafić się każdemu, dlatego też łatwo było mi się utożsamić z bohaterami. Do tego książki pani Siesickiej są krótkie, dzięki czemu kilkulatka, którą byłam, mogła bez trudu skupić się na zwięzłej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Na szczęście mleko… Neil Gaiman, Chris Riddell
Ocena 7,3
Na szczęście m... Neil Gaiman, Chris ...

Na półkach:

W lodówce zabrakło mleka. Zakładasz buty, zabierasz kurtkę i wychodzisz z domu, aby w najbliższym sklepie za rogiem kupić. Nawet przez moment nie przypuszczasz, że dzierżąc karton w ręce możesz uratować świat od nieuchronnego końca.

Historia zaczyna się niewinnie – w pewnym zwykłym domu, w normalnej lodówce nie ma mleka. Płatki śniadaniowe przygotowane, herbata się parzy, a mleka jak nie było, tak nie ma. Na wszystkich domowników pada blady strach. A przecież tuż przed wyjazdem mama zostawiła kartkę, na której wyraźnie napisała, że należy je kupi. Trzeba odłożyć gazetę, ubrać się i iść do najbliższego sklepu bo inaczej ze śniadania nici! Ojciec, w końcu głowa rodziny, jak pomyślał, tak zrobił i nagle przepadł bez wieści.

Pozornie zwykłe wyjście z domu przeradza się w przygodę pełną niebezpieczeństw i niesamowitych postaci, których nie spotkasz na co dzień tuż za rogiem. Nagle okazuje się, że dinozaur może być profesorem, że istnieje policja galaktyczna, o której wcześniej nie maiłeś pojęcia, że kosmici są zbudowani z zielonej mazi i wielu par oczu, a piraci mają swoją królową. Co gorsze, świat stanął na krawędzi zagłady i trzeba go ratować przed przemodelowaniem, bo inaczej w nocy zamiast księżyca będziesz podziwiał malowany talerz wiszący nad naszymi głowami.

„Na szczęście mleko…” to pełna zwrotów akcji opowieść, o tym, że fantazja może pracować na wysokich obrotach. Postacie są wyraziste, opisane w tak realny sposób, że czuje się ich obecność wyzierającą do nas z każdej strony książki. Neil Gaiman stworzył intrygę, którą czyta się z zapartym tchem, a Chrisowi Riddellowi udało się z powodzeniem dopełnić ją pięknymi ilustracjami, które stanowią obrazkową kronikę wydarzeń. Co więcej, książka została napisana prostym językiem dostosowanym do młodych czytelników, co dodatkowo zachęca do lektury. Jednakże, zanim sięgniemy po tę pozycję zastanówmy się, czy nasze dziecko jest w odpowiednim wieku, aby poznać wszystkie postacie, jakie może w niej spotka. Dlaczego?

Forma książki oraz jej przejrzysty tekst i kolorowa okładka sugerują, że jest ona skierowana do czytelników, którzy stawiają pierwsze kroki w samodzielnym czytaniu, ale ilustracje, które znajdą wewnątrz oraz fabuła może ich mocno wystraszyć. Dlatego, zanim nasza pociecha rozpocznie podróż w nieznane z profesorem Stegiem, ojcem dwójki urwisów oraz kartonem mleka, zapoznajmy się z obrazkami i przeczytajmy choćby fragmenty sami, aby zdecydować, czy nasze dziecko może zacząć czytać ją już dziś, czy powinno chwilę jeszcze poczekać zanim zmierzy się z książką Gaimana.

SPRAWY, O KTÓRYCH WARTO POMYŚLEĆ I POFANTAZJOWAĆ PO PRZECZYTANIU KSIĄŻKI

Zanim odłożysz książkę na półkę, pomyśl chwilę o tym co przeczytałeś, przypomnij sobie jak najwięcej wydarzeń i postaci, zamknij oczy i uruchom wyobraźnię. Poniżej znajdziesz pytania, które pomogą Ci pogimnastykować trochę umysł.

1. Ćwiczymy pamięć

Spróbuj przypomnieć sobie, jakie postacie spotykał profesor Steg wraz ze swoim asystentem podróżując machiną czasu. Pamiętasz. jakie płatki śniadaniowe uwielbiają dinozaury? Co rzuciła tacie Królowa Piratów, zachęcając go do przyłączenia się do nich w ich pirackich przygodach? A jakie dwie nazwy nosił wciskalny-obiekt?

2. Szkolimy kreatywne myślenie

Profesor Steg używał niecodziennych nazw przedmiotów. Balon nazywał latająco-kulowym-transporterem-osobowym, a orzechy kokosowe twardo-włochato-wilgotnymi-białymi-chrupami. Zastanów się, jaką nazwę mogłyby nosić nożyczki, piłka, grzanka i telefon.

3. Trenujemy wyobraźnię

Zielone śluzowate osobniki chciały przejąć naszą planetę, aby ją przemodelować – drzewa zastąpić plastikowymi flamingami, a chmury świecami zapachowymi. Wyobraź sobie świat, gdzie zamiast gór są haftowane poduszki, a księżyc to wielki malowany talerz. Pomyśl, jakie inne zamiany mogły by przyjść do głowy obcym. Co by było, gdybyś to Ty spotkał profesora Stega i jego latająco-kulowy-transporter-osobowy?

Dlaczego warto trenować wyobraźnię? Jak pokazują badania, trening wyobraźni wpływa na walkę z nieśmiałością, strachem czy depresją. Nasz mózg lubi poruszać się w bezpiecznym dla niego otoczeniu, czyli miejscach, sytuacjach, zachowaniach, które już kiedyś widział lub przeżył. Im więcej rzeczy powstaje w wyobraźni, tym łatwiej jest mu odpowiednio reagować, kiedy dana sytuacja ma miejsce w prawdziwym świecie. Dlatego ważnym jest, by od dziecka trenować psychikę, by poruszanie się w świecie stworzonym w umyśle nie było czymś zupełnie nowym. Co więcej, odtwarzanie w wyobraźni scenariuszy wydarzeń, wymyślanie zachowań, a nawet odczuć ma sens i stanowi narzędzie autoterapii, niezbędnej przy rozwoju osobistym.

Iza Gomułka / Bookeriada.pl

W lodówce zabrakło mleka. Zakładasz buty, zabierasz kurtkę i wychodzisz z domu, aby w najbliższym sklepie za rogiem kupić. Nawet przez moment nie przypuszczasz, że dzierżąc karton w ręce możesz uratować świat od nieuchronnego końca.

Historia zaczyna się niewinnie – w pewnym zwykłym domu, w normalnej lodówce nie ma mleka. Płatki śniadaniowe przygotowane, herbata się parzy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Rzeka” Emilii Kiereś to literatura tzw. młodzieżowa, z którą dawno nie miałam do czynienia. Trudno było przestawić się na dość czytelny, bezmetaforyczny, bezaluzyjny język po sporej części książek, które ostatnio wybierałam sobie na lektury.

Ale ta książka nie była taka łatwa w przekazie, jak mi się wcześniej wydawało. Bohater, Kilian, choć młody, jeszcze nieukształtowany psychicznie, prezentuje od początku dość odważną, dorosłą postawę. Nastawiając się na lekturę książki dla dzieci, byłam przygotowana raczej na spotkanie z dzieciakiem łażącym po drzewach, zbijającym bąki, hasającym na polach, na których mógł oddawać się beztroskim zabawom. Tymczasem Kilian, wychowany w dość trudnych czasach (wydaje mi się, że to bliżej niedookreślone średniowiecze), pomaga matce w gospodarstwie, podczas gdy jego ojciec wyjechał na wojnę i długo nie wraca. Kilian podejmuje decyzję (dorosłą, własną) o odszukaniu go. „Bohaterem”, który pojawia się w tym momencie jest biała koszula z niebieskim haftem, która w tej wyprawie będzie swoistą tarczą ochronną chłopca. A będzie on wystawiony na wiele prób, spotka wielu ludzi, którzy będą uczciwi, bądź obłudni. Na pomoc przybędzie mu sokół, choć to najpierw Kilian mu pomoże i w podzięce ptak również będzie go chronił.

Choć narracja książki prowadzona jest właściwie wprost, to muszę przyznać, że został tu wykonany ciekawy zabieg. Mianowicie, gdy dziecko będzie czytało książkę, na podstawie tej historii nauczy się wielu rzeczy, zobaczy, ile spraw na niego czeka w życiu. Natomiast dorosły, a w tym i ja, będzie czytał „Rzekę” właśnie w metaforyczny sposób. Bo góra, na którą najpierw wchodzi Kilian, to sytuacja, w której wydaje nam się, że jesteśmy na szczycie i widzimy pozornie wszystko, co dzieje się na dole. Ale potem, po początkowej euforii, wracamy na ziemię i z nowymi doświadczeniami musimy zmierzyć się z tym, co zastaniemy.

Wielu jest bohaterów w tej książce, wydaje mi się jednak, że w większości postawy jakie prezentują są na tyle wykrystalizowane, że ukazują świat czarno-białym, podczas gdy wiele jest szarości, o której młodzi ludzie powinni wiedzieć. Najbliżej temu, o czym mówię, jest staruszka z wioski, do której dotarł Kilian w swej wędrówce.

Długo zbierałam myśli do tej recenzji i nie powiem Wam teraz, czy ta książka jest godna polecenia, czy też nie. Starałam się jedynie obiektywnie na nią spojrzeć. Wybór lektury pozostawiam czytelnikom. Aha, no i co też ważne, plus dla autorki za to, iż sama stworzyła okładkę i ilustracje, są piękne.

Maria Budek / Bookeriada.pl

„Rzeka” Emilii Kiereś to literatura tzw. młodzieżowa, z którą dawno nie miałam do czynienia. Trudno było przestawić się na dość czytelny, bezmetaforyczny, bezaluzyjny język po sporej części książek, które ostatnio wybierałam sobie na lektury.

Ale ta książka nie była taka łatwa w przekazie, jak mi się wcześniej wydawało. Bohater, Kilian, choć młody, jeszcze nieukształtowany...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pamiętam swój pierwszy wyjazd w Bieszczady. Była połowa sierpnia, a nocne niebo przecinały spadające gwiazdy. Maksimum roju Perseidów, jednego z najbardziej regularnych rojów meteorów, którego orbita krzyżuje się każdego roku z ziemską. Niesamowity spektakl, którego postanowiliśmy doświadczyć w jednym z najciemniejszych miejsc w Polsce, gdzie Wszechświat wydaje się być na wyciągnięcie ręki, porażając swoją bliskością. Niebo usiane było milionem gwiazd. Wpatrywałam się w nie z zachwytem i myślałam sobie, że właśnie dla takich chwil żyję. Schowałam sobie ją głęboko w głowie. Zaglądam często w zakamarki swojego umysłu i znajduję w nich widoki, które są wciąż żywe i ciepłą falą wlewają się w moje serce, wywołując ten specyficzny rodzaj tęsknoty, który boli a jednocześnie ociera się o perwersyjne poczucie spełnienia.

Gdybym na Połoninie Wetlińskiej znalazła się w latach 70-tych ubiegłego wieku, obok rozłożonego pod Chatką Puchatka namiotu pewnie pasłby się uwiązany do trzydziestometrowej liny koń. Skubałby obojętnie trawę, od czasu do czasu odpędzając ogonem natrętne muchy, a świat by dla niego nie istniał. W momencie, w którym zaczęlibyśmy robić kanapki, przerodziłby się jednak w ognistego rumaka, zerwał linę, wpadł galopem w biwak i stratował wszystko, co byłoby pod kopytami. Następnie pożarłby chleb ze smalcem czy z konserwą, pomidory i jabłka oraz wszystko inne, co by tam leżało, walnął na pobojowisku wielką kupę i wolnym krokiem odszedł na pastwisko.

Koń, o którym mowa, nazywał się Erat i faktycznie mieszkał na połoninie, pomagając ówczesnym gospodarzom radzić sobie z trudami życia w bieszczadzkiej dziczy. Nie był jednak jedynym zwierzęciem, które żyło opodal schroniska. Przez zwierzyniec na połoninie przewinął się również, poprzednik Erata, koń Karo, który pozwalał stawać na swoim grzbiecie, osioł Gapa, który pewnego dnia capnął turystkę za pierś i za nic w świecie nie chciał puścić oraz lama Iwan, która zaprzyjaźniła się z kozą Beksą, osłaniając ją swoim ciałem od nieprzyjemnych podmuchów śmigłowca Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.

To tylko jedna z dwunastu historii przewijających się przez kartki „Bieszczadów w PRL-u”. Książka autorstwa Krzysztofa Potaczały jest zbiorem ilustrowanych opowieści, których nie sposób znaleźć w standardowych przewodnikach po Bieszczadach. Dzielą się nimi ludzie, którzy pamiętają jeszcze czasy raczkującej turystyki górskiej, kiedy na górskie ścieżki wkraczali pierwsi ludzie spragnieni bliskiego kontaktu z naturą.

Bieszczady jako góry dzikie i trudno dostępne (zwłaszcza w czasach PRL-u, kiedy o asfaltowych drogach można było tylko pomarzyć) obrosły mitem krainy magicznej, niezwykłej i posiadającej ten specyficzny klimat, który powoduje, że kiedy człowiek trafi tam raz, ma ochotę wracać już zawsze. Mi się ten mit podoba, kupuję go, bo sama za Bieszczadami tęsknię, ale jednocześnie mam świadomość tego, że Bieszczady na przestrzeni tych kilkudziesięciu lat zmieniły się, a wraz z nimi specyfika górskich wędrówek, o czym świadczą choćby budowane właśnie schody prowadzące na Tarnicę. I kiedy na to patrzę, myślę sobie, że bardzo nie chciałabym w Bieszczadach kolejnego Giewontu. Że bardziej przemawia do mnie ten PRL, w którym choć żyło się ciężej, to może bardziej prawdziwie. Że gdybym mogła, to z chęcią cofnęłabym się w czasie, by na własne oczy zobaczyć Kwaterę Klanu Kowbojów i Trampów spod Baligrodu, więzienne oddziały Oddziałów Zewnętrznych czy przystanek Rainbow Family w Tworylnem.

I doświadczyć, czym jest „prawdziwe, bieszczadzkie życie”.

Justyna Sekuła / Bookeriada.pl

Pamiętam swój pierwszy wyjazd w Bieszczady. Była połowa sierpnia, a nocne niebo przecinały spadające gwiazdy. Maksimum roju Perseidów, jednego z najbardziej regularnych rojów meteorów, którego orbita krzyżuje się każdego roku z ziemską. Niesamowity spektakl, którego postanowiliśmy doświadczyć w jednym z najciemniejszych miejsc w Polsce, gdzie Wszechświat wydaje się być na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„W Dolinie Królów” to dla mnie pozycja wyjątkowa. Dla Bookeriady recenzuję zazwyczaj powieści kryminalne, ale ta pozycja zawładnęła moim sercem i widziałam, że muszę ją przeczytać, pomimo tego, że nijak nie wpisuje się w ten gatunek. Dlaczego?

Dzieciństwo, a przynajmniej jego część, spędziłam z małym, archeologicznym pędzelkiem w dłoni. Marzyłam o tym, że któregoś dnia dokonam wspaniałego odkrycia, które pozwoli mi chociaż na chwilę cofnąć się w czasie. Motałam się pomiędzy starożytnym Egiptem a dinozaurami. Nie wiedziałam, co bardziej chciałabym w życiu robić. I chociaż wybory i wykopaliska miały miejsce tylko w mojej wyobraźni, to planowałam zostać egiptologiem lub paleoantropologiem. Nie powiodło się, to już wiecie, ale nie jest to moja klęska. Zamiłowanie do książek pozwala mi być w każdym miejscu, wędrować z dinozaurami i odkopywać królewskiego groby, między innymi właśnie dzięki takim pozycjom, jak książka Daniela Meyersona „W Dolinie Królów. Howard Carter i odkrycie grobowca Tutanchamona”.

Darujcie mi tę prywatę na wstępie. Chciałam Wam tylko nakreślić, jak wielki potencjał drzemie w jednej książce, jak wiele może ona otwierać drzwi i nie tylko drzwi, bo nawet zapieczętowane grobowce. „W Dolinie Królów” to historia o marzycielu, który nigdy się nie poddał. Historia o mężczyźnie gotowym poświęcić wszystko dla przeczucia, że to właśnie jemu pisane jest wielkie odkrycie. Ta książka to interesująca opowieść o tym, jak z młodego chłopaka, który nie miał pomysłu na życie, wyrósł jeden z najsłynniejszych (jeśli nie najsłynniejszy!) egiptolog. O odkryciu, którego dokonał marzyło wielu, ale nikt nie miał w sobie tyle odwagi, aby poświęcić realizacji marzeń całe życie, rodzinę, pieniądze a nawet dobre imię. Carter przez lata słuchał drwin. Podczas gry inni dokonywali mniejszych lub większych odkryć, otrzymywali pozwolenia na wykopaliska, zapisywali się na kartach historii, Carter borykał się z kolejnymi problemami. Nikt nie wierzył z jego sukces, a opór, z którym dążył do celu, utożsamiano już tylko z szaleństwem.

Meyerson przeprowadza nas przez panoramę życia Cartera, w którym niewątpliwie punktem kulminacyjnym było dotarcie do owianego już wówczas grobowca Tutanchamona. Historię Cartera można by opowiedzieć w skrócie, ale Meyerson tego nie robi. Opowiada historie w całości, ponieważ nie interesuje go samo znalezisko, ale okoliczności, które doprowadziły do niego dość prosto usposobionego Brytyjczyka. Panorama życia Cartera to także zwierciadło nastrojów i zwyczajów panujących w środowisku egipskich archeologów w złotej erze odkryć.

Smaczku opowieści dodają załączone fotografie. Widok Howarda Cartera pochylającego się nad sarkofagiem, w którym spoczywa Tutanchamon – bezcenny. Polecam z czystym sumieniem wszystkim tym, którzy wierzą w to, że zwykli ludzie mogą dokonywać niezwykłych odkryć.

Sylwia Tomasik / Bookeriada.pl

„W Dolinie Królów” to dla mnie pozycja wyjątkowa. Dla Bookeriady recenzuję zazwyczaj powieści kryminalne, ale ta pozycja zawładnęła moim sercem i widziałam, że muszę ją przeczytać, pomimo tego, że nijak nie wpisuje się w ten gatunek. Dlaczego?

Dzieciństwo, a przynajmniej jego część, spędziłam z małym, archeologicznym pędzelkiem w dłoni. Marzyłam o tym, że któregoś dnia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dmitry Glukhovsky, autor bestsellerowych powieści Metro 2033 i Metro 2034, w swojej najnowszej książce Futu.re ukazuje czytelnikowi kolejną wizję przyszłości. Tym razem nie jest to wizja postapokaliptyczna. Glukhovsky przedstawia nam świat, który na pozór jest utopią. Człowiek pokonał w nim śmierć. Wynalazł szczepionkę, która uczyniła go nieśmiertelnym, zwalczył choroby cywilizacyjne, takie jak rak, a także odkrył pigułkę szczęścia. Jednym słowem – sielanka. Ale czy na pewno?

Nieśmiertelność doprowadziła do przeludnienia Ziemi. Nasza planeta pęka w szwach. Dosłownie. Obecnie (dane z 2013 roku) Ziemię zamieszkuje nieco ponad 7,1 miliarda ludzi, a w przyszłości Glukhovskiego jest to 120 miliardów w samej Europie. Kosmiczna liczba. Brakuje przestrzeni do życia. Ludzie egzystują w potężnych wieżowcach sięgających chmur, w których znajdują się mieszkania, a raczej niewielkie kubiki mieszkalne o powierzchni czterech metrów kwadratowych! Aby zapobiec dalszemu gwałtownemu przyrostowi naturalnemu wprowadzono kontrolę urodzeń. Nowonarodzone dzieci muszą zostać zarejestrowane, a ten, kto nie zastosuje się do tego przepisu, zostaje pozbawiony nieśmiertelności.

Główny bohater – Jan Nachtigall 2T – należy do organizacji Nieśmiertelnych, którzy zajmują się zwalczaniem przypadków niezarejestrowanych dzieci, a także pozbawianiem ludzi nieśmiertelności. To z perspektywy Jana możemy obserwować świat przyszłości, który opisany jest niezwykle realistycznie i szczegółowo, a jednocześnie z ogromnym rozmachem. Wyrazy uznania dla Glukhovskiego, któremu udało się wykreować bohatera, który nie jest ani dobry, ani do końca zły. Jest po prostu… ludzki.

Książka porywa już od pierwszych kartek. Świat, który przedstawia nam autor, zachwyca, pomimo tego, że jest niezwykle ponury i przerażający. Na dodatek, niestety jak w przypadku wielu książek o przyszłości, nie da się przewidzieć jak potoczy się dalsza fabuła. Autor zaskakuje czytelnika na każdym kroku, czy to wyborami dokonywanymi przez bohatera, czy to nawet opisami.

Jednak w Futu.re czegoś brakło. Takiej niewielkiej wisienki na torcie lub iskierki, którą miało Metro. Futu.re obfituje w szczegółowe opisy świata i bohaterów, ale zbyt mało jest akcji, która porwałaby czytelnika i sprawiła, że z zapartym tchem śledziłby każdą kolejną stronę. Albo może ujmę to inaczej. W Futu.re mamy do czynienia z zupełnie innym typem akcji niż w przypadku Metra. Nie mamy tu biegających stalkerów z karabinami ani przerażających potworów, które czyhają na niewinnych ludzi tuż za rogiem (i które niestety ubóstwiam). Glukhovsky daje nam za to broń jaką jest śmierć i przerażającą ludzką naturę.

Książka skłania do myślenia. Główny bohater zadaje samemu sobie wiele różnych pytań, na które autor nie zawsze udziela odpowiedzi, pozostawiając tę kwestię do rozstrzygnięcia przez czytelnika. Co jest dość mądrym posunięciem, bo przecież każdy z nas jest inny, każdy z nas może mieć swoje własne zdanie i każdy z nas może udzielić innej odpowiedzi. Dzięki temu zabiegowi nasze szare komórki budzą się do życia. Czytając Futu.re kilkakrotnie złapałam się na tym, że zaczynam postrzegać pewne aspekty naszego życia w zupełnie inny sposób.

O ile Metro było książką wielopokoleniową, o tyle Futu.re przeznaczone jest raczej dla dorosłego czytelnika. Czytelnika, który zrozumie przekaz powieści, a także nie podda się po przeczytaniu kilkunastu pierwszych kartek – książka jest trudna w odbiorze i niestety nie można jej „przelecieć” bez intensywnej pracy mózgu.

Futu.re jest książką napisaną przez dojrzałego pisarza.

Wyrazy uznania należą się wydawnictwu Insignis. 635 stronicowa książka wydana została na bardzo dobrym papierze, a do tego zawiera kilkadziesiąt kolorowych ilustracji, które wydrukowano na błyszczącym, twardym papierze. W dzisiejszych czasach, gdzie zalewają nas książki o pożółkłych, najtańszych kartkach (zwłaszcza niestety biedna fantastyka jest tak poniżana), to bardzo miły ukłon w stronę czytelnika.

Joanna Baster / Bookeriada.pl

Dmitry Glukhovsky, autor bestsellerowych powieści Metro 2033 i Metro 2034, w swojej najnowszej książce Futu.re ukazuje czytelnikowi kolejną wizję przyszłości. Tym razem nie jest to wizja postapokaliptyczna. Glukhovsky przedstawia nam świat, który na pozór jest utopią. Człowiek pokonał w nim śmierć. Wynalazł szczepionkę, która uczyniła go nieśmiertelnym, zwalczył choroby...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki A ja nie chcę być księżniczką Emilia Dziubak, Grzegorz Kasdepke
Ocena 7,6
A ja nie chcę ... Emilia Dziubak, Grz...

Na półkach:

„Dzień dobry, mam na imię Marysia i jestem smokiem”. Tak rozpoczyna się nasza przygoda z małą, rezolutną dziewczynką, która nie chce być nudną, sztampową księżniczką, opływającą lukrem i falbanami, lecz strasznym smokiem, który pożera dzielnych rycerzy niczym chipsy ziemniaczane. Jest smokiem, który więzi księżniczkę w niezdobytej baszcie i nic sobie nie robi z faktu, że połykając uzbrojonych rycerzy może sobie skaleczyć język.

Książka Grzegorza Kasdepke to krótka historia o tym, w jaki sposób dzieci postrzegają świat, o ich przewrotnej logice i o roli akceptacji w ich wychowywaniu. O tym, że nie każdego można włożyć w szablon, który (jak mogłoby się wydawać) będzie pasował jak ulał. Dla bohaterki bycie smokiem to sprawa śmiertelnie poważna, bo jak sama powie – jest smokiem, bo jest brzydka. A gdy po kilku dniach spogląda do lustra i stwierdza, że wyładniała, postać smoka już do niej nie pasuje, więc rolę zjadacza rycerzy postanawia powierzyć komuś innemu. Przecież nawet dziadek może dobrze zagrać uwięzioną księżniczkę, a babcia stać się groźnym smokiem, prawda? Co więcej, autor w taki sposób kreuje bohaterów, aby pokazać czytelnikowi, że warto jest poszukiwać własnego „ja”, nawet gdyby miało się to wiązać z faktem popełniania błędów i krytyką przez innych. Nas, dorosłych, uczy, że podstawa dobrego porozumienia na linii rodzic-dziecko, to nieograniczone pokłady cierpliwości – dla nas rycerz ginie raz i na tym kończy się smocza przygoda, dla dziecka przyjeżdża kolejny, a po nim następny i tak aż do znudzenia.

Po książkę warto sięgnąć nie tylko dlatego, że jest dobrze napisaną historią z przesłaniem, którą przyjemnie się czyta, lecz także ze względu na długość opowiadania – nawet najmłodsi czytelnicy są w stanie dotrwać do końca. Ponadto wyróżniają ją piękne, przyprawione szczyptą humoru ilustracje Emilii Dziubak, idealnie obrazujące perypetie smoka, rycerza, księżniczki, baszty i dwóch kościotrupów. Jeśli w dalszym ciągu nie jesteś przekonany, że mała dziewczynka może być fantastycznym smokiem, a dziadek pięknie prezentuje się w roli księżniczki, musisz jak najszybciej zajrzeć do książki. Zobaczysz, że nawet bycie basztą może być fantastyczne.

Po przeczytaniu książki porozmawiaj z dzieckiem na temat odczuć i obserwacji dotyczących Marysi i jej przygody. Poniższa lista pytań naprowadzi Cię na zagadnienia, które warto poruszyć.

1. Czy każda dziewczynka musi być księżniczką, a chłopiec rycerzem?

Porozmawiaj z dzieckiem o stereotypach w życiu codziennym oraz o tym, że warto z nimi walczyć i je przełamywać. Powiedz maluchowi, że patrzenie sztampowe na otaczający nas świat może być powodem konfliktów i nieporozumień, bo kto chciałby, aby oceniano go przez pryzmat tego jak wygląda, czy w kontekście jego roli społecznej? Oczywiście, że nikt! Przecież nigdzie nie jest zapisane, że to mama zawsze przygotowuje posiłki, a tata myje samochód – role zawsze mogą się zmienić.

2. Czy ludzie brzydcy mogą wcielać się jedynie w rolę smoków?

Zastanówcie się wspólnie, czy to, że ktoś jest brzydki, dyskwalifikuje go z odgrywania ról innych, niż role maszkaronów, smoków i straszydeł. Porozmawiajcie o dyskwalifikowaniu ludzi na podstawie wyglądu zewnętrznego.

3. Czy warto mieć marzenia, szczególnie te nierealne?

Zapytaj malucha, czy warto mieć marzenia. Marysia chciała być straszliwym smokiem i dopięła swego. Dowiedz się, kim chce być Twoje dziecko, jakie są jego marzenia. I pamiętaj, w takich rozmowach nie działamy w systemie zero-jedynkowym – nie ma prawidłowych i nieprawidłowych odpowiedzi. Nie krytykuj marzeń swojego dziecka, choćby nie wiadomo jak były odrealnione.

Iza Gomułka / Bookeriada.pl

„Dzień dobry, mam na imię Marysia i jestem smokiem”. Tak rozpoczyna się nasza przygoda z małą, rezolutną dziewczynką, która nie chce być nudną, sztampową księżniczką, opływającą lukrem i falbanami, lecz strasznym smokiem, który pożera dzielnych rycerzy niczym chipsy ziemniaczane. Jest smokiem, który więzi księżniczkę w niezdobytej baszcie i nic sobie nie robi z faktu, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W niewielkim Gosztowie ginie nastolatek. Szesnastoletni chłopak wracał nocą z koncertu razem ze swoim bratem. Został potrącony przez samochód i zmarł w wyniku odniesionych obrażeń. Policja rozpoczyna dochodzenie. Wydawałoby się, że to banalne zdarzenie i słaby pomysł na kryminał. Jeśli dodać do tego fakt, że akcja rozgrywa się w małej miejscowości, można by dość do wniosku, że w ogóle nie ma sobie co zawracać głowy taką lekturą. Nic bardziej mylnego. W „Zmowie milczenia” nic bowiem nie jest takie, jak się początkowo wydaje, a oczywiste podejrzenia wiodą czytelnika każdorazowo na fałszywy trop. Okoliczności zdarzenia sprawiają wrażenie nieoczywistych, matka ofiary nie pomaga w śledztwie, brat i zarazem świadek zdarzenia milczy, a rodzina należy do jednej z najbardziej liczących się w małym środowisku. Do tego sprawą zajmuje się młoda policjantka, która obok niestrudzonego drążenia sprawy i przeprawiania się przez gąszcz tajemnic, musi uporać się także z własnymi problemami.

„Zmowa milczenia” została okrzyknięta przez krytyków polską odpowiedzią na „Trafny wybór” J.K. Rowling. Analogia ta wydaje się jak najbardziej uprawniona, choć lektura najnowszej powieści autorki wykazuje także podobieństwa do niezwykle błyskotliwych kryminałów Ingrid Noll. Pisarzewska swoją najnowszą powieścią udowadnia, że jest w znakomitej formie pisarskiej. Autorka bestsellerowej książki „Halo, Wikta” koncentruje się w „Zmowie milczenia” na tych samych tematach, z którymi tak imponująco rozprawiła się w „Zbiegu okoliczności”. Szkicuje bezkompromisowy portret małego miasteczka, w którym istnieją niepisane reguły gry. Należy dbać o dobre imię, nie wtrącać się do cudzych spraw, wypierać (lub zapominać) to, co nieprzyjemne, nie widzieć i nie słyszeć pewnych rzeczy, a własne (i cudze) przewinienia zamiatać pod dywan.

Oprócz pomyślnie skonstruowanej intrygi kryminalnej równie istotny w „Zmowie milczenia” jest wątek obyczajowy powieści. Zamiast spektakularnych scen przemocy, rozlewu krwi czy obezwładniającego strachu Pisarzewska serwuje czytelnikowi nie tylko opowieść o małomiasteczkowej mentalności i prowincjonalnych grzechach, ale przede wszystkim konfrontuje go z nietuzinkową postacią młodej policjantki. Postać sierżant sztabowej Marii Gajdy to jeden z największych walorów powieści. Młoda kobieta to „mniej udana córka” toksycznej matki („mentalnej astygmatyczki”), która pod widocznymi bliznami na głowie skrywa zranienia niełatwe do rozszyfrowania. Maria usiłuje uporać się z koszmarami przeszłości, zerwać z pokoleniową sztafetą krzywd i spróbować na nowo zaufać bliskiemu człowiekowi. Pisarzewska zdecydowała się także poruszyć w „Zmowie milczenia” niełatwe i społecznie często przemilczane tematy, jak: skomplikowane relacje między matkami a córkami, jak również problemy i uprzedzenia, z którymi borykają się kobiety zatrudnione w policji.

Katarzyna Pisarzewska włożyła swoją najnowszą książką kij w mrowisko, obnażyła pozory i dwulicowość, wykpiła tak pożądany przez wielu „święty spokój” oraz ukazała polską rzeczywistość bez retuszu. Jej społeczna diagnoza, ubrana w wysokiej klasy literacką fikcję, powinna czytelnika zaboleć. Oby więcej takich książek ukazywało się na polskim rynku.

Ewelina Tondys / Bookeriada.pl

W niewielkim Gosztowie ginie nastolatek. Szesnastoletni chłopak wracał nocą z koncertu razem ze swoim bratem. Został potrącony przez samochód i zmarł w wyniku odniesionych obrażeń. Policja rozpoczyna dochodzenie. Wydawałoby się, że to banalne zdarzenie i słaby pomysł na kryminał. Jeśli dodać do tego fakt, że akcja rozgrywa się w małej miejscowości, można by dość do wniosku,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie zaczytuję się w literaturze wojennej. Z czystej nienawiści do wojny, bo jest ona jedną z niewielu rzeczy, których naprawdę się boję. Wiedziałam jednak, że Remigiusz Mróz musi zaprezentować czytelnikom kawałek dobrej powieści, która pomimo tego, że jej akcja rozgrywa się w warunkach nieprzychylnych każdemu człowiekowi, przyniesie czytelnikowi odprężenie. Nie myliłam się. Mróz porwał mnie na kilka godzin. Wzbiłam się w przestworza i chociaż na ogonie wciąż siedział mi nieprzyjaciel, nie zamieniłabym tych kilku godzin lektury na nic innego.

Nie chciałam ujmować sprawy w banały, ale muszę. Jeśli myślicie, że już wiele o II wojnie światowej wszystko, albo że powieści wojenne są nudne, to jesteście w błędzie. Banałem jest hasło, że „Turkusowe szale” to powieść wojenna inna niż wszystkie, ale cóż mi pozostało, kiedy tak właśnie jest? Uwierzcie mi, literacka historia lotnictwa II wojny światowej nie kończy się na „Dywizjonie 303”. I chwała za to Mrozowi, bo spod jego pióra wyszła naprawdę pasjonująca opowieść, która urzekła mnie swoją plastycznością, lekkością i wiarygodnością, która jest największym atutem historii. Opowiada ona o losach polskich lotników stacjonujących w początkowych latach II wojny światowej na Wyspach Brytyjskich, przydzielonych do 307 Dywizjonu Nocnego „Lwowskich Puchaczy”. Bohaterowie, których wykreował Mróz są tak naturalni, że trudno mi było uwierzyć w to, że cała ta historia, która przecież oparta jest na autentycznych wydarzeniach, została przedstawiona na fikcyjnych postaciach.

„Turkusowe szale” nie są typową powieścią wojenną. Co prawda trwa wojna, bohaterowie to oficerowie lotnictwa, wyrzucony na tereny nieprzyjaciela żołnierz walczy z nimi wszystkimi możliwymi środkami. Pojawia się szpieg, a to zawsze, nie tylko na wojnie komplikuje sprawę. Ale to nie jest książka tylko o wojnie. Sięga głębiej. Pokazuje ludzi, którzy zamknięci na wyspie, z dala od rodzinnego domu, który pada właśnie ofiarą niemieckiej grabieży, bezczynnie czekają na swoją szansę. Frustracja narasta. Liczy się każdy lot, każde zestrzelenie, które zmniejsza siły wroga. Z czasem każdy jest gotowy na największą głupotę, byle tylko wykazać się w walce. A do czego prowadzi takie narwanie…? Tego chyba nie trzeba tłumaczyć.

Czy łatwo jest być żołnierzem? A może lepiej byłoby, gdybym zapytała: czy łatwo jest się pogodzić z tym, że zabija się ludzi? Kiedy mija się granicę? Chociaż te pytania nie są zadawane w „Turkusowych szalach” wprost, ich dźwięk rozbrzmiewa z każdą kolejną stroną. Lotnictwo to szczególna formacja, w której nie zabija się ludzi, tylko zestrzeliwuje się samoloty. Przynajmniej tak jest w powietrzu i w to trzeba wierzyć, póki jest się w przestworzach. Co jest przyjemniejsze, sam lot czy fakt zestrzelenia wrogiej maszyny? To trudne pytania, na które odpowiedzi w „Turkusowych szalach” nie znajdziemy, a nasza ciekawość nie zostanie w tej materii zaspokojona. Obudzi się w nas moralny stróż, który będzie chciał na nas wymusić ocenę. Nie książki, ale zawartej w niej historii. Ja długo się po tej powieści zbierałam i mam nadzieję, że i wielu innych czytelników doświadczyło przy niej tego rozbicia, które nie pozwala sięgnąć po kolejny tytuł, dopóki człowiek nie upora się z refleksjami.

Styl, w jakim utrzymane są „Turkusowe szale” przywodzi mi na myśl pasję, z jaką o lotnictwie opowiada Jan Hoffmann, chyba najbardziej oddany swojej pracy, a równocześnie i pasji, pracownik Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie. Ci, którzy mieli okazję uczestniczyć w organizowanych przez niego „Spotkaniach przy samolocie” lub w jakichkolwiek innych okolicznościach mogli posłuchać jego lotniczych opowieści, będą w stanie wyobrazić sobie potoczystość i energię, jaka bije z powieści Remigiusza Mroza „Turkusowe szale”. Tej pasji nie da się opisać, jej trzeba doświadczyć, dlatego polecam tę powieść z całego serca.

Sylwia Tomasik / Bookeriada.pl

Nie zaczytuję się w literaturze wojennej. Z czystej nienawiści do wojny, bo jest ona jedną z niewielu rzeczy, których naprawdę się boję. Wiedziałam jednak, że Remigiusz Mróz musi zaprezentować czytelnikom kawałek dobrej powieści, która pomimo tego, że jej akcja rozgrywa się w warunkach nieprzychylnych każdemu człowiekowi, przyniesie czytelnikowi odprężenie. Nie myliłam się....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam dość sceptyczne podejście do wszelkiego rodzaju poradników, które podobno uczynią moje życie lepszym. Nie żebym była temu przeciwna, jednak rady w stylu „Znajdź w sobie potrzebną do zmian siłę” albo „Otwórz się na innych ludzi, by uzyskać wewnętrzną równowagę” nie do końca spełniają rolę motywatora. Budzą raczej irytację swoim zbyt ogólnym podejściem oraz górnolotnością w formułowaniu takich życiowych prawd.

Ale tu na scenę wkroczyło niesforne dziecko Lucjana i Macieja, które w jakiś sposób wyewoluowało z ich bloga, będącego odpowiedzią na działalności Katarzyny Tusk pt. Make Life Easier. W ten sposób do moich rąk trafił poradnik zatytułowany Make Life Harder. Już sama okładka potwierdza, iż podjęte zostaną tu naprawdę wielkie problemy egzystencjalno-filozoficzne: „Dokąd zmierzamy? Jak kochać i być kochanym? I – co najważniejsze jaki pasek do jakich lakierków?”. Albo: „Przed wami przewodnik po życiu, śmierci i modnych apaszkach. Czekają was łzy radości, łzy smutku, a przede wszystkim łzy konsternacji”.

Ów życiowy poradnik to jazda przez cały rok, znaki horoskopu, kolejne święta i ważniejsze dni, miejsca, ludzi i ich charaktery – bezlitośnie wyśmiewane. Prawda jest taka, że w MLH praktycznie każdy obrywa od autorów. Radom, Kielce, Opole, Warszawa, Kraków, studentki nimfomanki, plażowicze, pracownicy korporacji, uczestnicy wieczorów kawalerskich… Lista jest naprawdę długa, nikt nie został pominięty. W radach Lucjana i Macieja jest dużo złośliwości, dystansu, kpiny z tego, co typowo „polskie”, ale jednocześnie ich obserwacje są zabawne mimo balansowania na granicy dobrego smaku – nie każdemu może przypaść do gustu bezpośredniość chłopaków oraz spore nasycenie książki wulgaryzmami. Ale to już zależy od wrażliwości każdego czytelnika z osobna.

Osobiście muszę przyznać, iż doskonale bawiłam się w trakcie lektury kolejnych działów, choć jednocześnie stałam się trochę ofiarą MLH, gdyż niespodziewane wybuchy śmiechu raczej nie są społecznie akceptowalne, a potem i tak przez długi czas z trudem hamowałam łzy nieskrępowanego rozbawienia. Ale było warto, bo takich trafnych (a zarazem autentycznie przepełnionych humorem), bezpretensjonalnych historii nie ma zbyt wiele na pólkach w księgarni. Zwłaszcza rodzimego autorstwa.

Sylwia Kępa / Bookeriada.pl

Mam dość sceptyczne podejście do wszelkiego rodzaju poradników, które podobno uczynią moje życie lepszym. Nie żebym była temu przeciwna, jednak rady w stylu „Znajdź w sobie potrzebną do zmian siłę” albo „Otwórz się na innych ludzi, by uzyskać wewnętrzną równowagę” nie do końca spełniają rolę motywatora. Budzą raczej irytację swoim zbyt ogólnym podejściem oraz górnolotnością...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wstajesz rano, idziesz do pracy, tam oczywiście robisz swoje. Potem wracasz do domu i przytulasz się do swojego kota (lub marzysz o takiej sytuacji). Uzupełniasz kocie miski, a następnie wdzięczny futrzak wskakuje na Twoje kolana, mruczy i zasypia. Podobnie wyglądał plan dnia kardynała Richelieu, który żył na przełomie XVI i XVII wieku. Problem w tym, że jego “praca zawodowa” polegała na ściganiu i mordowaniu wiedźm oraz ich kompanów, sługów szatana i wszelkich możliwych demonów. Kotów. Sam posiadał ich co najmniej 14, w tym również czarnego, który nazywał się… Lucyfer.

Historia kotów zaczęła się nieźle. Futrzaki postanowiły adoptować człowieka (nie wmawiajmy sobie, że było odwrotnie) i szybko owinęły go sobie wokół pazura. Były czczone, traktowane jak bóstwa. Powstawały o nich legendy, pojawiały się na obrazach, jak również nawiązywały do nich największe religie świata. To może zabrzmieć dziwnie, ale historia ludzkości wpływała na koty, wystarczy wspomnieć o działaniach Kościoła lub epidemii dżumy. Madeline Swan prowadzi czytelnika przez kolejne epoki, przytacza historie, przez które człowiek musi wyglądać dziwnie podczas czytania – raz można umrzeć ze śmiechu, a za chwilę pojawia się przerażenie. Tak samo zmienny był status kota. Bezwzględnie kochane, potem ścigane i tępione, a w międzyczasie kojarzone z różnymi zabobonami. Sądziłam, że obecnie stosowany zwyczaj przywiązywania czerwonej wstążki do wózka z dzieckiem, by zapewnić mu ochronę przed demonami i innym dziadostwem, wygrywa mój prywatny ranking, ale po przeczytaniu książki na drugim miejscu zamieszczam wierzenie w to, że potarcie oka czarnym kotem wyleczy jęczmienia, natomiast pierwsze miejsce zajmuje wyjaśnienie bólu u ciężarnych. Sądzono, że w brzuchu takiej kobiety siedzą kocięta, które drapią ją od środka. Prawdopodobnie właśnie stąd wziął się idiom to have kittens, a aborcję nazywano wypuszczeniem kotków z brzucha.

Z kotami mam same sympatyczne skojarzenia, dlatego rzucając się na “Historię kotów” spodziewałam się czegoś w stylu śmiesznych filmików z You Tube’a w formie książki. Okładka również to sugerowała. Na szczęście nie mamy do czynienia z opowieścią o mruczkach, która przypomina biografie celebrytów (choć jest jeden wspólny punkt: koty też nie napisały tej książki osobiście). Czytelnik znajdzie tu ogromną ilość informacji i ciekawostek podanych w wybornym sosie historycznym, który je porządkuje. Czy Szekspir lubił koty? Na czyjego kota wołano “Najczcigodniejszy arcyhrabia Rumpelstilzchen, markiz Pupostwa, hrabia Wszechświeżbu, baron Szczurobójstwa, Miauku i Drapu”? Na końcu książki znajdziemy listę słynnych miłośników (zostawiono trochę miejsca, więc śmiało można się dopisać) i wrogów kotów. Szkoda, że tej książki nie napisał autor polskiego pochodzenia, bo w przypadku Swan musimy zadowolić się tylko jedną informacją z naszego podwórka, ale autorka wymienia sporo nazwisk pisarzy, muzyków, naukowców, których wszyscy znamy. Oprócz informacji historycznych znajdziemy też omówienie najsławniejszych fikcyjnych kotów, które (nie bójmy się tego stwierdzenia) również omotały ludzi. To wszystko sprawia, że książka w pełni omawia koci majestat. Krótko mówiąc – Historia kotów to pozycja obowiązkowa dla każdego kociarza.

Alicja Sikora / Bookeriada.pl

Wstajesz rano, idziesz do pracy, tam oczywiście robisz swoje. Potem wracasz do domu i przytulasz się do swojego kota (lub marzysz o takiej sytuacji). Uzupełniasz kocie miski, a następnie wdzięczny futrzak wskakuje na Twoje kolana, mruczy i zasypia. Podobnie wyglądał plan dnia kardynała Richelieu, który żył na przełomie XVI i XVII wieku. Problem w tym, że jego “praca...

więcej Pokaż mimo to