rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

"Traktat o łuskaniu fasoli". Już sam enigmatyczny tytuł sprawił, że zapragnęłam poświęcić powieści Wiesława Myśliwskiego dłuższą chwile. Ale oczywiście argumentów było więcej (o co najmniej dwa). Argument drugi: autor, mimo (a może właśnie dzięki) swojej uszczypliwości i skłonności do ironizowania, zrobił na mnie nader dobre wrażenie podczas spotkania z czytelnikami jesienią poprzedniego roku. Po trzecie: "Traktat o łuskaniu fasoli" został uhonorowany Nagrodą Literacką Nike. A jak wszyscy wiemy, nie każda książka zostaje w ten sposób wyróżniona. Wyraźnie zachęcona tymi jednoznacznie sprzyjającymi przesłankami, zabrałam się do lektury. Teraz mam ochotę na więcej. Więcej łuskania.

Powieść w swojej budowie jest liczącym blisko 400 stron monologiem, gawędą poświęconą życiu pewnego anonimowego człowieka skierowaną do innego człowieka, również anonimowego. Niektóre fragmenty książki sugerują, że opowieść ta jest przeplatana wtrąceniami słuchającego, których jednak czytelnik nie zna. Może się ich wyłącznie domyślić z reakcji osoby mówiącej, wywnioskować z emocji, które wyraża ona poprzez swoje słowa. Snująca się przez wiele godzin opowieść jest historią życia opowiedzianą całkiem spontanicznie, na skutek niespodziewanego zrządzenia losu. Do drzwi głównego bohatera puka bowiem nieznany gość zainteresowany kupnem fasoli. Tak rozpoczyna się początkowo powierzchowna, zupełnie niezobowiązująca pogawędka, która wkrótce przeradza się w poważny, długi wywód. O życiu, doświadczeniu wojny, samotności, emigracji, miłości i jej braku. Kolejne karty strony zapełniają refleksje na temat ludzkiej natury, zachodzących na świecie zmian, uczuć, konfliktów, muzyki, natury, zwierząt, relacji, tematów różnych i na pierwszy rzut oka zupełnie ze sobą niezwiązanych. Narratorowi udaje się jednak uniknąć nagłych przeskoków, jego opowieść jest płynna, logiczna, spójna.

Według mnie wszystko od słów zależy. Jakie słowa, takie rzeczy, zdarzenia, myśli, wyobrażenia, sny i wszystko, nawet co na samym dnie człowieka. Byle jakie słowa, to byle jaki człowiek, byle jaki świat, byle jaki nawet Bóg.

Jeszcze nigdy, piszę to z pełną świadomością, nie spotkałam się z książką tak przesiąkniętą mądrością. Czytając, czuje się siłę ludzkiego doświadczenia, dostrzega się, że to właśnie różne zdarzenia, spotkania, nawet najmniej znaczące epizody kształtują nasze życie, naszą osobowość i charakter. Czynią nas bardziej świadomymi i bogatszymi wewnętrznie.

Według mnie miłość to niedosyt istnienia.

"Traktat" dotyka istoty ludzkiego życia. Tego, co niedotykalne i nienazywalne. Dlatego myślę, że "powieść metafizyczna" to dla niego określenie wręcz idealne. Utwór zadaje wiele pytań dotyczących ludzkiego istnienia, choć nie na wszystkie jest w stanie udzielić odpowiedzi. Lecz mimo tych niepowodzeń niesie ze sobą wewnętrzne ukojenie, wyzwala ze strachu. Wsłuchując się w słowa opowiadającego, wiemy, że nie mówi on tylko i wyłącznie o doświadczeniach jednostkowych, że nie stawia w centrum historii samej w sobie. Nie. Konkretna, choć pozbawiona detalów (jakieś miejsce, jakaś kobieta, jakaś restauracja, jakieś uzdrowisko) opowieść jest jedynie środkiem wyrażenia uniwersalnego przesłania.

Czym jest tytułowe łuskanie fasoli? Chyba życiem. Każdy z nas musi się w tym łuskaniu codziennie doskonalić. Robić to dobrze i wytrwale, mimo zmęczenia, bólu, początkowego braku wprawy. Każdej nocy, każdego dnia, bez przerwy. To właśnie to łuskanie odmierza czas naszego istnienia.

O, łuskamy fasolę, więc jesteśmy

"Traktat o łuskaniu fasoli" nie jest pozycją (księgą?) polecaną. Jest pozycją obowiązkową.

www.kaniafrania.blogspot.com

"Traktat o łuskaniu fasoli". Już sam enigmatyczny tytuł sprawił, że zapragnęłam poświęcić powieści Wiesława Myśliwskiego dłuższą chwile. Ale oczywiście argumentów było więcej (o co najmniej dwa). Argument drugi: autor, mimo (a może właśnie dzięki) swojej uszczypliwości i skłonności do ironizowania, zrobił na mnie nader dobre wrażenie podczas spotkania z czytelnikami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

www.kaniafrania.blogspot.com

Czy zastanawiałeś się kiedyś, jak działa na Ciebie zapach? Jak często postrzegasz świat, ludzi, zdarzenia, miejsca przez jego prymat? Czy jesteś świadomy tego, jak poszczególne zapachy wpływają na Twoją wyobraźnię, zapisują się we wspomnieniach, sprawiają, że niektóre chwile uważasz za wyjątkowe i wspaniałe? "Pachnidło" to podróż przez świat zapachów. Na kartach książki znajdziemy mnóstwo nazw substancji wydzielających przepiękną woń: piżmo, olejki różane, olej goździkowy, styraks, wodę fiołkową... Ale to nie one pozwolą na stworzenie pachnidła o zniewalającym zapachu, któremu nie dorówna Chanel ani Dolce & Gabbana.

Jan Baptysta Grenouille jest człowiekiem obdarzonym darem niezwykle czułego zmysłu powonienia. Jego umiejętności pozwalają na tworzenie niedoścignionych perfum, którym nie jest w stanie oprzeć się żaden człowiek na świecie. Grenouille nie znajduje jednak spełnienia w komponowaniu zapachów zadowalających zwykłych śmiertelników, nie pragnie bogactwa ani sławy. Jego jedynym pragnieniem jest stworzenie pachnidła nad pachnidłami, jakiego nigdy wcześniej nie wymyślił żaden człowiek. Grenouille oddaje się szaleńczym poszukiwaniom, nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel.

Autorowi "Pachnidła" udało się stworzyć mroczny klimat, który sprawia, że podczas czytania czytelnikowi włos jeży się na głowie (zwłaszcza kiedy śledzi poczynania głównego bohatera późno w nocy). Atmosfera książki przypomina trochę tę znaną z baśni braci Grimm. Suskind kreuje swój świat jako miejsce zamieszkane przez okrutnych, bezwzględnych ludzi owładniętych chęcią osiągnięcia osobistego sukcesu, gromadzenia bogactwa, zdobywania sławy i rozgłosu. Ludzie w "Pachnidle" są małostkowi, pozbawieni wyższych uczuć i wartości moralnych. Każdy z bohaterów wcześniej czy później okazuje się wyrachowanym pozorantem, oszukującym innych, a czasem i siebie.

Ten świat to miejsce odrażające. Nawet Paryż, stolica mody i miejsce będące siedzibą możnych, zostało przedstawione jako miasto gnieżdżącej się biedoty, przepełnione odpadkami, wydzielające obrzydliwy odór.

Ludzie bowiem mogą zamykać oczy na wielkość, na grozę, na piękno, i mogą zamykać uszy na melodie albo bałamutne słowa. Ale nie mogą uciec przed zapachem. Zapach bowiem jest bratem oddechu.

Znakomita jest także kreacja głównego bohatera, który jest wcielonym złem. Wydaje się być napędzany nienawiścią do otaczającej go rzeczywistości. Jego postępowaniu z jednej strony brakuje motywów, postaw, z drugiej- jest ono uwarunkowane doświadczeniem. Nigdy przecież nikt nie okazał mu czułości, miłości, zrozumienia czy nawet zwykłej, ludzkiej dobroci. Od drugiego człowieka otrzymał jedynie pogardę i odrzucenie. Mimo to Grenouille nie jest w stanie obudzić sympatii czy współczucia nawet w najbardziej wrażliwej osobie. To potwór. Bez uczuć. Bez emocji. Ale za to z ogromnym talentem.

"Pachnidło" to w gruncie rzeczy niezbyt skomplikowana historia, która intryguje. Atmosfera baśni, nieszablonowy główny bohater i wyjątkowy zapach. Oto przepis na sukces.

www.kaniafrania.blogspot.com

Czy zastanawiałeś się kiedyś, jak działa na Ciebie zapach? Jak często postrzegasz świat, ludzi, zdarzenia, miejsca przez jego prymat? Czy jesteś świadomy tego, jak poszczególne zapachy wpływają na Twoją wyobraźnię, zapisują się we wspomnieniach, sprawiają, że niektóre chwile uważasz za wyjątkowe i wspaniałe? "Pachnidło" to podróż przez świat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

www.kaniafrania.blogspot.com

"Zniknięcie słonia" to zbiór opowiadań niezwykle poczytnego, japońskiego pisarza, Haruki Murakamiego, który (jak wiele wybitnych postaci świata literatury) ma tyluż zwolenników, co przeciwników. W zbiorze wspina się na szczyty niezwykłości, absurdu i surrealizmu, całkowicie dowolnie kształtuje swój świat, pozbawiając go znamion wszelkiego prawdopodobieństwa. To, co dzieje się na kartach książki w niczym nie przypomina znanej nam świetnie rzeczywistości. Jest ona (wraz z popularnymi piosenkami, zjawiskami, historycznymi wydarzeniami czy też całkiem zwyczajnymi bohaterami) jedynie punktem wyjścia do snucia opowieści przesączonej niesamowitością, którą trudno nazwać subtelną. Jest to niesamowitość w dawce potężnej, lecz z uporem maniaka będę utrzymywała, że nie śmiertelnej.

"Zniknięcie słonie" jest więc swego rodzaju kroniką zdarzeń nadzwyczajnych. Powodowane nieoczekiwanym głodem małżeństwo dokonuje słabo przygotowanego, aczkolwiek skutecznego napadu na McDonald's, pracownik działu kontroli jakości na skutek niezwykłego doświadczenia obserwacji kangurów przesyła nieznanej klientce taśmę z nagranym intymnym zwierzeniem, zamożnego człowieka sukcesu bez reszty pochłania nietuzinkowa pasja- palenie stodół, a TV People bezpardonowo wkraczają w życie niewinnego człowieka.

Czytając te opowiadania, trudno nie zastanowić się nad wielowymiarowością wyobraźni autora. W jaki sposób udało mu się wykreować świat aż tak daleki od rzeczywistości? Z każdym kolejnym opowiadaniem pojawia się coraz więcej zdumień i znaków za pytania. Nie każdy aspekt historii jest precyzyjnie wytłumaczony, nie o to chodzi Murakamiemu. Dzieło pisarza nie jest przecież traktatem naukowym, ale... No właśnie. Czym tak właściwie? Jego miniutwory charakteryzuje pewnego rodzaju oniryzm, niektóre przypominają marzenia senne, w których materia ulega szybkim i spontanicznym przekształceniom.

Murakami jest pisarzem bezkompromisowym, kroczącym swoją własną drogą. To czyni go właśnie niezwykle oryginalnym i myślę, że także atrakcyjnym w oczach czytelników z różnych części świata. Jego twórczość, przekraczająca kolejne granice niezwykłości, przekracza również granice kulturowe.

www.kaniafrania.blogspot.com

"Zniknięcie słonia" to zbiór opowiadań niezwykle poczytnego, japońskiego pisarza, Haruki Murakamiego, który (jak wiele wybitnych postaci świata literatury) ma tyluż zwolenników, co przeciwników. W zbiorze wspina się na szczyty niezwykłości, absurdu i surrealizmu, całkowicie dowolnie kształtuje swój świat, pozbawiając go znamion wszelkiego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do "Kordiana" przekonałam się dopiero po obejrzeniu inscenizacji w Teatrze Narodowym. Wcześniej traktowałam ten dramat jak romantyczne bajanie.

Do "Kordiana" przekonałam się dopiero po obejrzeniu inscenizacji w Teatrze Narodowym. Wcześniej traktowałam ten dramat jak romantyczne bajanie.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytając tę książkę miałam niezwykle dziwne wrażenie, ze odchodzę od zmysłów.
Dostojewski w swoim niewątpliwie wybitnym dziele zadaje pytanie o istotę zła, o wartości, moralność. Igra z czytelnikiem, próbuje uśpić jego czujność,sprawić, że przyzna, iż zbrodnia może być usprawiedliwiona. Prawie udało mu się złapać mnie w tę pułapkę. Prawie.

Czytając tę książkę miałam niezwykle dziwne wrażenie, ze odchodzę od zmysłów.
Dostojewski w swoim niewątpliwie wybitnym dziele zadaje pytanie o istotę zła, o wartości, moralność. Igra z czytelnikiem, próbuje uśpić jego czujność,sprawić, że przyzna, iż zbrodnia może być usprawiedliwiona. Prawie udało mu się złapać mnie w tę pułapkę. Prawie.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Po prostu znakomita. Uważam, że powinna pozostać w kanonie lektur szkolnych najdłużej jak tylko się da.

Po prostu znakomita. Uważam, że powinna pozostać w kanonie lektur szkolnych najdłużej jak tylko się da.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy zastanawiałeś się kiedyś, jak wiele przeróżnych wyborów podejmujesz każdego dnia? Jest ich całe mnóstwo, błahych i poważnych, począwszy od wyboru dania z karty menu po wybór studiów, pracy, partnera, a jednak każdy z nich ma wpływ na to, jak potoczy się Twoje dalsze życie. Nasz los rozgałęzia się na wiele setek, tysięcy, a może i milionów alternatyw. Stając w obliczu wyboru odrzucasz jedną wersję siebie, swojej historii, by podążyć inną ścieżką.

"Wersje nas samych" to trzy zupełnie odmienne warianty historii Evy i Jima. Autorka opisuje ich życie od momentu spotkania, pokazuje, jak potoczyłyby się ich losy w zależności od podejmowanych decyzji. W powieści nie wszystko jest tak oczywiste, na jakie wygląda. Życie bohaterów jest najeżone niespodziankami i trudnościami, z którymi muszą się zmierzyć. Ich decyzje budzą wiele emocji, są nieprzewidywalne, trudne do zrozumienia. Często na pozór najlepszy obrót sprawy z perspektywy lat wydaje się niezbyt fortunny, a już na pewno nie aż tak idealny, na jaki początkowo wyglądał.

A teraz chwila prawdy. Muszę przyznać, że gdyby nie moje nieznośne wprost przyzwyczajenie doczytywania książek do końca, szybko rozstałabym się z "Wersjami nas samych". Gdzieś tak na 100 stronie (łącznie jest ich ok. 500) stwierdziłam, że ta powieść to kompletna strata czasu, że nic nie wnosi do mojego życia poza wątpliwej jakości rozrywką. O ile sam pomysł na tę książkę jest ciekawy, to wykonanie pozostawia naprawdę dużo do życzenia. Język autorki jest raczej nieskomplikowany, podczas lektury ma się wrażenie czytania przeciętnego opowiadania z Internetu (co tylko świadczy o tym, że naprawdę wielu byłoby w stanie napisać coś takiego).

Sama fabuła wydaje się bardzo naciągana. Zupełnie jakby autorka postanowiła udowodnić, jak bardzo nieprzewidywalne jest życie, jak bardzo panta rhei. Kilka wydarzeń sprawia wrażenie "dosztukowanych" i z puntu widzenie czytelnika są zupełnie niepotrzebne, sztucznie wplecione w główny wątek. Na skutek usilnych starań autorki bieg wydarzeń w "Wersjach nas samych" łudząco przypomina historie z "Mody na sukces" i wszelkich innych tasiemców niezbyt wysokich lotów.

W książce próżno szukać również budzących jakiekolwiek inne uczucia poza irytacją bohaterów. Są oni wyjątkowo egoistyczni i małostkowi w swoich wyborach, często zapatrzeni we własny interes, pogubieni, rozpaczliwie poszukujący szczęścia i przyjemności. Zdecydowanie nie należą do postaci, o których się pamięta lub z którymi czuje się jakąś więź. "Podglądanie" ich życia wcale nie sprawia przyjemności (musicie przyznać, że coś jest nie tak).

Raczej nie polecam tej książki, choć naprawdę starałam się znaleźć w niej coś wartościowego. I... tak, w sumie znalazłam. Przesłanie. Każda decyzja jest ważna. Każdy moment jest cenny. To Ty właśnie wybierasz wersję swojego życia.

https://kaniafrania.blogspot.com/2017/07/mae-swiaty-maych-ludzi-recenzja-wersji.html

Czy zastanawiałeś się kiedyś, jak wiele przeróżnych wyborów podejmujesz każdego dnia? Jest ich całe mnóstwo, błahych i poważnych, począwszy od wyboru dania z karty menu po wybór studiów, pracy, partnera, a jednak każdy z nich ma wpływ na to, jak potoczy się Twoje dalsze życie. Nasz los rozgałęzia się na wiele setek, tysięcy, a może i milionów alternatyw. Stając w obliczu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Kraina chichów". Książka, której nigdy nie miałam w swoich czytelniczych planach, o której nigdy wcześniej nie słyszałam, której nie znał żaden z moich znajomych. Oprócz jednego. Tego właśnie, który polecił mi jej przeczytanie. Można powiedzieć: powieść - widmo. "Kraina chichów" odnalazła mnie sama przez ciąg rozmaitych "przypadków" szytych zbyt grubymi nićmi, począwszy od przypadkowego spotkania w kawiarni po zupełnie przypadkowe odnalezienie w antykwariacie. Wszystkie te wydarzenia, poprzedzające lekturę, okazały się świetnie współgrać z charakterem "Krainy chichów" odkrywanym ze strony na stronę. Ta powieść wydaje się żyć, myśleć, posiadać ściśle określoną osobowość. Jakby nie chciała ograniczyć się do tego fragmentu fikcji, który został w niej zawarty.

Recenzowanie takich książek zawsze jest dużym problemem, bo wymykają się ocenie. Wszystkie rubryki i kategorie: narracje, postacie, fabuła... To wydaje się po prostu nie na miejscu. Człowiek nie jest nawet w stanie powiedzieć, co mu się podoba w tej książce. Ba! Nie jest nawet w stanie określić swojego do niej stosunku. Jaka jest tak naprawdę "Kraina chichów"? Ciekawa? Przyjemna? Genialna? Na pewno intrygująca.

Przede wszystkim powieść rzuca światło na rolę twórcy. Stara się odpowiedzieć na pytanie, kim jest pisarz w życiu swoich czytelników, w świecie, w społeczeństwie. Magiem, dobroczyńcą, geniuszem, zbrodniarzem, a może bogiem dokonującym żmudnego dzieła tworzenia? Odpowiedź, którą czytający odnajduje w tej książce zdecydowanie może mu się nie spodobać.

Pociągający jest również sposób narracji. Nazwałabym go niezwykle inteligentnym i błyskotliwym słowotokiem z mnóstwem odwołań do zakorzenionych w kulturze pojęć , wydarzeń i postaci. Z pewnością każdego uważnego czytelnika zaskoczą ciekawe porównania, których narrator używa z niemałą satysfakcją. Świat wykreowany przez autora ma swój klimat, wydaje się prawdziwy, naturalny, niewymuszony. Zagłębiając się w lekturze, czytający chłonie specyficzną atmosferę Środkowego Zachodu, zapachy mięsiwa podpiekanego na ruszcie, ciepło bijące od asfaltu wiodących przez pustkowia dróg.

Świetne są również postacie, zwłaszcza kobiece, którym nie oszczędzono wielu ironicznych uwag dotyczących ich natury. Moją ulubienicą jest zdecydowanie Saxony, poczciwe, roztrzepane i urocze dziewczę z zamiłowaniem do wymyślnych potraw. Nie wiem dlaczego, ale jej postać nieodmiennie przywodzi mi na myśl Bridget Jones.

A jeśli chodzi o strukturę książki to... zaczyna się niewinne. Zwykłe dzieje nauczyciela, który rzuca swoją ciepłą posadkę, by napisać własną książkę, biografię ukochanego autora z lat dziecinnych. Nagle jednak wydarzenia przybierają obrót co najmniej niespodziewany. Autor "Krainy" zwinnie lawiruje między absurdem i groteską a grozą. Wydaje mi się jednak, że unika tego, co zabiło niejedną książkę opartą o ciekawy koncept - kiczu.

Na koniec, oddajmy głos autorowi.

Moja książka jest (...) opowieścią o cudzie i grozie tworzenia. Porusza problem osiągnięcia artystycznego: czy wielki pisarz jest zarazem wielkim alchemikiem, zdolnym przemienić słowo na papierze w człowieka w niebieskim kapeluszu, który naprawdę staje pod naszymi drzwiami? A jeżeli jest do tego zdolny- to czy jest to wspaniałe, czy potworne?

http://kaniafrania.blogspot.com/2017/07/tajemnica-tworzenia-wg-jonathana.html

"Kraina chichów". Książka, której nigdy nie miałam w swoich czytelniczych planach, o której nigdy wcześniej nie słyszałam, której nie znał żaden z moich znajomych. Oprócz jednego. Tego właśnie, który polecił mi jej przeczytanie. Można powiedzieć: powieść - widmo. "Kraina chichów" odnalazła mnie sama przez ciąg rozmaitych "przypadków" szytych zbyt grubymi nićmi, począwszy od...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Jutro spadną gromy Bartosz Jastrzębski, Jędrzej Morawiecki
Ocena 7,1
Jutro spadną g... Bartosz Jastrzębski...

Na półkach: , ,

"Jutro spadną gromy"... Dawno już nie spotkałam się z tytułem tak złowieszczym i niejasnym jednocześnie. Tytułem, który niczego nie zdradza, nie mieści się w kręgu oczywistych skojarzeń czy przypuszczeń. A jednak, mimo wszystko, okazuje się pod koniec niezwykle trafny.

W reportażu trzech wędrownych dziennikarzy, przedzierających się przez przygraniczne tereny Podlasia, włóczących się po drogach przeszłości i teraźniejszości, nasłuchujących ech i szeptów, wciąż pobrzmiewających w maleńkich, zarastających lasem wioskach, znajdujemy mnóstwo mroku, ciszy i cienia. Ta książka to próba rozprawienia się z mitem podlaskiej magiczności. To próba odnalezienia odpowiedniej perspektywy, pogoń za podlaską duszą i prawdą o regionie, której nie sposób znaleźć, nie dlatego, że jej nie ma. Ale dlatego, że jest tych prawd zbyt wiele...

To, co jest największym plusem tego reportażu z łatwością może stać się jego największą wadą.
Po pierwsze, różnorodność. To na nią postawili autorzy w swojej gawędzie o Podlasiu. W "Jutro spadną gromy" znajdujemy wszystko: i religię, i historię, i politykę, do tego szczyptę magii, odczyniania, zaklinania, zwykłych-niezwykłych ludzkich reakcji... A wszystko to w przedziwny sposób łączące się w barwną układankę, tworzące mapę niejednolitego Podlasia, które przecież składa się z takich różności. Nie sposób oddzielić jedne od drugich, nie tracąc jednocześnie sensu.

Po drugie, język. Kręty i mętny jak wody Narwi. W jego nurcie pełno jest zakoli, prowadzących w miejsca zupełnie nowe, subtelnie oddalające czytelnika od tematu. Mnie ten styl pisania wcisnął w fotel, zafascynował od pierwszych stron. Książkę czyta się trochę, jak tomik nowoczesnej poezji. Nie sposób uniknąć refleksji, nie sposób nie myśleć. I owszem, będzie bolało. Niezwykły dobór słów potęguje jeszcze ulotny, eteryczny klimat opowieści.

Po trzecie, spotkania. Może miejscami niektóre rozmowy mogą nosić ślady monotonii, może nie zwalają z nóg, ale mają w sobie to, o co w dzisiejszych czasach naprawdę trudno. Mają w sobie szczerość, autentyczność i dużo prywatności. Bez fajerwerków, bez zbyt mocnych słów, bez tanich sensacji i spektakularnych odkryć.

Jestem z Podlasia i czułam, że przeczytać ten reportaż to mój obowiązek. Z wieloma rzeczami się nie zgadzam, wiele rzeczy widzę inaczej, ale dzięki tej książce udało mi się zetknąć z trochę inną "prawdą". Gorzką, ciemną i pełną smutnej refleksji. Chciałabym powiedzieć, że zapowiadane gromy wcale nie spadną, ale nie potrafię...
(...) wokół buńczucznie hasa jej wesołe i psotne źrebię, nieświadome jakby, że jutro przecież i tak spadną gromy- wszystko przeminie: i sękate drzewa, i antonówki, i historia, która tak brutalnie przetoczyła się nad tą z pozoru sielską okolicą. Pogranicza i etniczne tygle nie są i nigdy chyba nie były pstrokatymi rajami radosnej wielokulturowości (...).
http://kaniafrania.blogspot.com/2016/09/pogranicze-niezdefiniowane-jutro-spadna.html

"Jutro spadną gromy"... Dawno już nie spotkałam się z tytułem tak złowieszczym i niejasnym jednocześnie. Tytułem, który niczego nie zdradza, nie mieści się w kręgu oczywistych skojarzeń czy przypuszczeń. A jednak, mimo wszystko, okazuje się pod koniec niezwykle trafny.

W reportażu trzech wędrownych dziennikarzy, przedzierających się przez przygraniczne tereny Podlasia,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

My, ludzie XXI wieku Indian znamy głównie ze starych, dobrych, amerykańskich westernów. Dla nas to nieco groteskowi, czerwonoskórzy goście z barwnymi pióropuszami na głowach, z głośnym, charakterystycznym okrzykiem atakujący "bladych" zdobywców z Europy. A przecież Indianie nie są tylko bohaterami stworzonymi na potrzeby hollywoodzkich produkcji, to żywi ludzie wciąż ukrywający się gdzieś na olbrzymich połaciach Puszczy Amazońskiej. Przed czym? Przed buciorami cywilizacji... Czyli tym wszystkim, czym pragniemy ich "uszczęśliwić".

Okładka książki Rio Anaconda
To o Indianach jest głównie ta Opowieść. Opowieść konkretna, szczególna i wyjątkowa, a napisana przez jednego z najbardziej cenionych polskich podróżników, Wojciecha Cejrowskiego. To za nim podąża czytelnik, na początku zapoznając się ze specyficznym klimatem Ameryki Łacińskiej, a następnie z rzeczywistością "granicznych" wiosek, zamieszkanych przez lud rozdarty między cywilizacją a tradycją. Szlak prowadzi aż do miejsca odludnego. Osławionych Dzikich Ziem, na których wspomnienie włos sam jeży się na głowie. To miejsce, gdzie nie zapuszczają się nawet najwięksi śmiałkowie. Tam przecież mieszkają Dzicy. Tak, CI Dzicy.

"Rio Anaconda" została napisana z wielkim... rozmachem. To jedyne odpowiednie słowo. To powieść bardzo przemyślana, od początku do końca (konkretnie 429 strony). Uzależnia jak narkotyk i naprawdę nie można się od niej oderwać. Wojciech Cejrowski po raz kolejny udowadnia, że jest niezrównanym gawędziarzem. I to nie tylko na szklanym ekranie. Ze słowem pisanym radzi sobie równie wspaniale, właściwie miejscami ma się wrażenie, że tej książki wcale się nie czyta, ale słucha albo ogląda. A opowiadający mówi tak barwnie, że można by przysłuchiwać się przez wiele długich godzin. W środku czytelnik znajdzie kilogramy anegdot, zabawnych historyjek, dygresji, poczynionych obserwacji i błyskotliwych uwag. Nie tylko na temat Indian.

Cejrowski podczas swojej podróży musi zmierzyć się z licznymi niebezpieczeństwami. W tym z tym największym, magią. Miejscami trudno dać wiarę jego opowieści, tak bardzo roi się w niej od niezwykłości. Ale czy coś takiego jest w stanie ktokolwiek wymyślić? A tym bardziej racjonalny człowiek XXI wieku, który nauczył się poznawać świat tylko poprzez "szkiełko i oko"? Bardzo wątpliwe.

Historia przyjaźni podróżnika i ostatniego szamana plemienia Carapana to zdecydowanie najpiękniejszy i najbardziej ujmujący element tej książki. Dwa światy, dwie osobowości i rzeczywistości, które w końcu się spotkały. I zaczęły przyciągać się jak magnes. W tle tylko słyszymy echa końca. Końca Dzikich Indian. Jak pisze Wojciech Cejrowski, w końcu i w ich wiosce pojawią się pierwsze majtki.

"Rio Anaconda" to wspaniała lektura, podczas której trudno uniknąć żywiołowego śmiechu, ale i gorzkiej refleksji. Niestety nieuniknionej.

www.kaniafrania.blogspot.com

My, ludzie XXI wieku Indian znamy głównie ze starych, dobrych, amerykańskich westernów. Dla nas to nieco groteskowi, czerwonoskórzy goście z barwnymi pióropuszami na głowach, z głośnym, charakterystycznym okrzykiem atakujący "bladych" zdobywców z Europy. A przecież Indianie nie są tylko bohaterami stworzonymi na potrzeby hollywoodzkich produkcji, to żywi ludzie wciąż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są chwile, w których mamy ochotę dowieść swojej wartości, wspiąć się na wyżyny własnych możliwości i dokonać czegoś spektakularnego, absolutnie niespodziewanego i niezwykłego.

Słynny detektyw, Herkules Poirot, człowiek fizycznie zupełnie niepodobny do swojego mitologicznego odpowiednika, postanawia wykazać, iż nie nosi jego imienia bez powodu. Przed ostatecznym porzuceniem kariery wpada na błyskotliwy plan wykonania dwunastu ostatnich zleceń, które stałyby się zwieńczeniem jego pracy, kropką nad "i". Wkrótce okazuje się, że wszystkie zadania noszą w sobie podobieństwo do prac mitologicznego bohatera. Nieoczekiwanie stają się celną ripostą na dokonania herosa.

Już od pierwszych stron, ba!, nawet zdań staje się doskonale wyczuwalny specyficzny styl Agathy Christie. Raczej oszczędna w słowa, chłodna i rzeczowa królowa kryminału buduje narrację w sposób zaskakujący. Zupełnie "z boku", bez emocji. Nie nakłada żadnych filtrów na otaczającą czytelnika rzeczywistość, nie stosuje emocjonalnych zmyłek, mających wyprowadzić czytającego w pole. Wręcz przeciwnie, dokładnie prezentuje świat i pozwala czytelnikowi rozejrzeć się po nim samemu, jakby niepodlegle od odczuć i spostrzeżeń Poirota. Każda z prac staje się po części pracą każdego z nas. Dzięki temu mamy szansę rozpocząć pojedynek z jednym z najsławniejszych detektywów w historii literatury. Kto pierwszy dojdzie prawdy? I czyja hipoteza okaże się słuszna?

Charakterystyczna jest także cała atmosfera powieści. Można nazwać ją atmosferą jesiennego Londynu. Chłodna, surowa, deszczowa (?), a do tego pełna elegancji, taktu, wysmakowania, specyficznego, ale ujmującego uroku. No i nieodłącznej odrobiny ironii w wydaniu iście angielskim. Agatha jest prawdziwą specjalistką w poczynionych mimochodem, wyważonych, uszczypliwych uwagach, o których nigdy nie wiadomo czy są na serio, czy też nie.

Moje pierwsze spotkanie z Christie raczej mnie nie zachwyciło. To nieodpowiednie słowo. "Dwanaście prac Herkulesa" to klasyczny (w pełnym tego słowa znaczeniu) kryminał, który potrafi się spodobać. (Najlepiej smakuje przy filiżance aromatycznej, angielskiej herbaty!). Warto się z nim zetknąć, choćby dlatego, że tak "wypada". Zresztą tak samo, jak wypada czytać Sienkiewicza, Mickiewicza, Tołstoja czy Kafkę. Mimo to wszystkie te "ochy i achy" naprawdę trudno mi zrozumieć. Agatha jest i będzie królową kryminału, ale to nie znaczy, że spod jej pióra wychodziły arcydzieła. Dla mnie to zbyt wielkie słowo.

A który Herkules jest wspanialszy? Przekonajcie się sami!
Oto współczesny Herkules, jakże odmienny od tego niesmacznego wizerunku nagiego osobnika z przerostem mięśni, wywijającego maczugą. Ot, mała, zwarta postać, tak bardzo na miejscu, w wielkomiejskim ubraniu i z wąsem- wąsem o zapuszczeniu jakiego antyczny Herkules nie mógłby nawet marzyć, wąsem wspaniałym, a zarazem wyszukanym.
http://kaniafrania.blogspot.com/2016/08/krolowa-kryminau-w-dwunastu-pracach.html

Są chwile, w których mamy ochotę dowieść swojej wartości, wspiąć się na wyżyny własnych możliwości i dokonać czegoś spektakularnego, absolutnie niespodziewanego i niezwykłego.

Słynny detektyw, Herkules Poirot, człowiek fizycznie zupełnie niepodobny do swojego mitologicznego odpowiednika, postanawia wykazać, iż nie nosi jego imienia bez powodu. Przed ostatecznym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W czasach, kiedy dosłownie zalewa nas zewsząd potok informacji o uchodźcach, tłumnie zmierzających ku Europie w poszukiwaniu lepszego życia, książka Nadii Hashimi po prostu spada z nieba. Seria zamachów zorganizowanych przez Państwo Islamskie spowodowała, że w mieszkańcach Starego Kontynentu obudziła się duża nieufność wobec przybyszów z Azji czy Afryki. Miejscami przeradza się ona w strach, rodzący coraz większą agresję i nienawiść. Z perspektywy przeciętnego Europejczyka napływ imigrantów stał się potencjalnym zagrożeniem dla jego bezpieczeństwa i wolności. A jak to wygląda z perspektywy uchodźcy? Nie religijnego fanatyka-terrorysty, ale człowieka, który marzy tylko o tym, by wreszcie odnaleźć pokój i zapewnić godne życie swoim dzieciom? Odpowiedź na to pytanie czytelnik znajdzie w opowieści Feriby.

Afganistan to piękny, ale niebezpieczny kraj. Feriba zdawała sobie z tego sprawę, kiedy patrzyła na rakiety rujnujące domy jej rodzinnego miasta. Każdego dnia stawała się niemym świadkiem ludzkich tragedii, żyła w strachu i pod groźbą nagłej, nieoczekiwanej śmierci. Nagle jednak nastąpił przełom, który zmusił ją do szybkiego działania. Chcąc zapewnić swoim ukochanym dzieciom lepsze (a może po prostu normalne) życie postanowiła wyruszyć w śmiertelnie niebezpieczną wyprawę do Europy.

"Kiedy księżyc jest nisko" to niewątpliwie niezwykle poruszająca powieść o silnej kobiecie, która w decydującym momencie swojego życia, nie zawahała się postawić wszystkiego na jedną kartę. To historia matczynej miłości, która nie cofnie się przed niczym, by tylko ratować swoje dzieci. Feriba jest postacią bardzo autentyczną, niepozbawioną ludzkich wad i słabości. Razem ze swoimi pociechami odczuwa olbrzymi strach przed każdym następnym dniem, ma świadomość tego, że w każdej chwili może zostać z powrotem odesłana do Afganistanu, a mimo to znajduje w sobie wystarczająco dużo determinacji, by wciąż iść naprzód. I walczyć wbrew nadziei.

Ale ta historia nie należy tylko do Feriby, ale także do jej starszego syna, Selima, który w pewnym momencie zostaje zmuszony do równoległego jej prowadzenia. To opowieść zagubionego chłopaka, który za wcześnie osiągnął dorosłość, którego życie zmusiło do prowadzenia bezwzględnej walki o przeżycie, często wbrew panującym zasadom. Selim zobaczył za dużo, by mógł zacząć wszystko na nowo i powrócić w spokojnej Anglii do czasu błogiego dzieciństwa.

Ta powieść pokazuje to wszystko, czego wolelibyśmy nie widzieć. Wyładowane uchodźcami, niebezpieczne tratwy, sunące po Morzu Śródziemnym. Imigrantów przyczepiających się do podwozi wielkich ciężarówek czy w ciemności przemierzających ciasne tunele kolejowe. Widzimy dzielnicy nędzy w Grecji czy we Włoszech, kartonowe chaty kryte plastikiem, pozbawione wody i elektryczności. Widzimy cieszące się złą sławą obozy dla uchodźców. "Kiedy księżyc jest nisko" ukazuje nam przerażającą rzeczywistość pozbawionego godności człowieka, który potrzebuje przecież tak niewiele. Bezpiecznego domu.

Podczas czytania powieści dostrzegłam pewne nierówności. Miałam wrażenie, iż niektóre rozdziały nie były wcale pisane przez tą samą osobę. Część I książki wydaje się zdecydowanie lepsza, a już na pewno bardziej dopracowana. Narrację Feriby czyta się z wielką przyjemnością, przy okazji zapoznając się z kulturą arabską i stylem życia w państwie zdominowanym przez muzułmanów. Końcówka jednak nie wypadła aż tak dobrze. Wydawała się być napisana w pośpiechu, już bez tego początkowego polotu.

Mimo wszystko, warto jednak poświęcić czas na zapoznanie się z rzeczywistością, która jest przecież tuż obok nas, a może na którą nieświadomie przymykamy oczy. Poznajcie historię Feriby i jej dzieci, ale również milionów innych uchodźców zmierzających ku lepszemu światu!


http://kaniafrania.blogspot.com/2016/07/ucieczka-do-lepszego-swiata-recenzja.html

W czasach, kiedy dosłownie zalewa nas zewsząd potok informacji o uchodźcach, tłumnie zmierzających ku Europie w poszukiwaniu lepszego życia, książka Nadii Hashimi po prostu spada z nieba. Seria zamachów zorganizowanych przez Państwo Islamskie spowodowała, że w mieszkańcach Starego Kontynentu obudziła się duża nieufność wobec przybyszów z Azji czy Afryki. Miejscami przeradza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dwie oddalone od siebie historie. Pierwsza, należąca do Mei Lien, Chinki, której okrutny los postanowił odebrać wszystko, co w jej życiu było naprawdę cenne. Druga, Inary, która wiedziona marzeniami postanawia porzucić posadę w prestiżowej firmie i zająć się prowadzeniem hotelu butikowego na ukochanej wyspie. Wkrótce, za sprawą jedwabnego rękawa, okazuje się, że kobiety wcale nie są sobie obce, a ich losy łączy nić starannie skrywanej tajemnicy sprzed stu lat.

Przedstawiona w "Jedwabnej opowieści" historia zachwyca swoją oryginalnością. I choć, wydawałoby się, motyw rodzinnych tajemnic jest w literaturze tematem używanym na skalę masową, tym razem obyło się bez popularnych wątków powszechnie znanych z kioskowych romansideł. Sam pomysł na użycie starego, nieoczekiwanie odnalezionego rękawa chińskiej szaty jako koła zamachowego powieści, świadczy o wielkiej pomysłowości autorki oraz przemawia za tym, że warto poświęcić tej pozycji niejeden letni wieczór.

"Jedwabna opowieść" wiedzie czytelnika drogą ludzkich uczuć. Chciwości, nienawiści, cierpienia i bólu, ale także miłości, serdeczności oraz chęci odkupienia własnych win. Powieść starannie piętnuje kierujące ludźmi stereotypy, które wielokrotnie prowadziły do zagłady, aktów agresji i przemocy. Ale pokazuje również, że możemy okupić błędy swoje i swoich bliskich i, że w każdym momencie możliwe jest pojednanie i zadośćuczynienie. To świadectwo tego, że warto znaleźć w sobie odwagę do podejmowania trudnych i niepopularnych decyzji. Warto walczyć o marzenia, warto być uczciwym, warto poszukiwać prawdy, warto w końcu tę prawdę zaakceptować, choć może to na nas sprowadzić cierpienie.

Podczas czytania powieści szczególną uwagę przyciągają niezwykle silne sylwetki kobiet, Mei Lien i Inary. Obie mają w sobie wielką odwagę, która towarzyszy im na życiowej ścieżce. Obie są także postaciami pełnymi ciepła i miłości gotowej do poświęceń w imię osób, które kochają.

To, co nie budzi pozytywnych emocji to skłonność autorki do uciekania w banały. Zarówno, jeżeli chodzi o rozwiązania fabularne, jak i sformułowania. Dotyczy to zwłaszcza części opowieści, toczącej się w czasach obecnych. O ile historia Mei Lien zachwyca swoim autentycznym klimatem i atmosferą, o tyle część poświęcona perypetiom Inary miejscami wydaje się być nieco nienaturalna i wymuszona.

Mimo wszystko jednak śledzenie szokującej historii, wyszytej na jedwabnym rękawie, sprawia czytelnikowi wielką przyjemność. Ze strony na stronę zdobywamy coraz więcej szczegółów, które wcześniej nawet nie przyszłyby nam na myśl. I, chociaż "Jedwabna opowieść" prowadzi do smutnej refleksji nad naturą człowieka, warto sięgnąć po nią w kolejne leniwe, upalne popołudnie.

http://kaniafrania.blogspot.com/2016/08/historia-zakleta-w-chinskiej-szacie.html

Dwie oddalone od siebie historie. Pierwsza, należąca do Mei Lien, Chinki, której okrutny los postanowił odebrać wszystko, co w jej życiu było naprawdę cenne. Druga, Inary, która wiedziona marzeniami postanawia porzucić posadę w prestiżowej firmie i zająć się prowadzeniem hotelu butikowego na ukochanej wyspie. Wkrótce, za sprawą jedwabnego rękawa, okazuje się, że kobiety...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

http://kaniafrania.blogspot.com/2016/07/mao-pozytywnie-czyli-sow-kilka-o.html

"Poradnik pozytywnego myślenia" to tytuł niezwykle sugestywny. Jeden rzut oka na sympatyczną, filmową okładkę i czytelnik zaczyna wyobrażać sobie nie wiadomo co. Myśli sobie, że ta książka może zmienić jego życie, nauczy go, jak pielęgnować w sobie wiarę w lepszą przyszłość i optymizm nawet w najbardziej kryzysowych sytuacjach, jak myśleć pozytywnie i patrzeć na wszystko z zupełnie nowej perspektywy... Jeden tytuł i ludzie, w zamian za opanowanie umiejętności patrzenia przez różowe okulary, gotowi są pognać do biblioteki czy nawet bez zastanowienia włożyć książkę do swojego koszyka. Na "Poradnik pozytywnego myślenia" łatwo się "nadziać" właśnie dzięki temu pozytywnemu pierwszemu wrażeniu. Potem pozostaje już tylko mimowolne zgrzytanie zębów i wrażenie, że to, co najlepsze w tej książce (czyli tytuł) już za nami.
Jeśli bardzo się czegoś pragnie, zawsze jest nadzieja.
Pat mimo wszystko myśli pozytywnie. Żyje w przeświadczeniu, że jego życie jest tylko filmem, który wkrótce zakończy się happy endem. Co z tego, że opuściła go żona? Co z tego, że właśnie wrócił z zakładu psychiatrycznego, nie panuje nad sobą, a jego relacje z ojcem nie należą do najlepszych? Co z tego, że musi walczyć z niechcianym towarzystwem pięknej Tiffany, a na dodatek prześladuje go piosenka Kenny'ego G.? To wszystko nic. Remedium na wszelkie problemy są setki brzuszków dziennie, wiele przebiegniętych kilometrów, kilka klasyków literatury amerykańskiej, ćwiczenie bycia miłym oraz garść kolorowych pastylek.
Hemingway kłamie.
Pomysł na książkę wydaje się po prostu wymarzony. Po kilku pierwszych stronach czytelnik, wprowadzony do świata Pata, który początkowo wydaje się rozmazany i niejasny, zaczyna czuć wzmagającą się ciekawość. Zastanawia się nad przedstawioną rzeczywistością, próbuje znaleźć odpowiedź na pojawiające się znaki zapytania i z niecierpliwością czeka na dalszy rozwój wypadków. Ale niestety akcja powieści nie za bardzo chce się rozwijać... Raczej wlecze się powoli, skupia na mało znaczących szczegółach i rozwleka w nieskończoność to, co właściwie nic nie wnosi do fabuły (zdecydowanie za dużo miejsca poświęcono meczom futbolu i obszernym opisom sytuacji drużyny Orłów). W końcu nie wiadomo już, czy kontynuować lekturę, czy po prostu dać sobie z tym wszystkim spokój. Pobudzona ciekawość zaczyna przechodzić w rozdrażnienie aż w końcu na polu bitwy pozostaje tylko znudzenie i towarzyszące mu pytanie: "O co właściwie w tej książce chodzi?".
Piłka Nożna, Futbol Amerykański, Stanowisko, Współpraca

Może rzecz miałaby się zupełnie inaczej, gdyby nie fakt, że "Poradnik pozytywnego myślenie" jest debiutem Matthew Quicka (chociaż bywają przecież debiuty dobre czy nawet rewelacyjne). Książka napisana jest językiem zbyt prostym, by czytanie sprawiało prawdziwą przyjemność. Relacja wydarzeń sprawia wrażenie, jakby wyszła spod ręki przedszkolaka, choć być może jest to stylizacja na tok myślenia mężczyzny po przejściach, który, wobec pobytu w szpitalu psychiatrycznym, cofnął się w rozwoju. Mimo wszystko podążanie za tymi nieskomplikowanymi komunikatami wcale nie sprzyja lekturze, lecz raczej jest zajęciem niezwykle nużącym i żmudnym.

Bohaterowie powieści wydają się szarzy i mało interesujący. Żadna z postaci nie jest w stanie na dłużej przykuć uwagi. W rezultacie "Poradnik pozytywnego myślenia" wydaje być się dziełem wymuszonym, nijakim, bez polotu. Książką, która nic do życia nie wnosi, nie mówiąc już o spodziewanych przemianach. Książką, której równie dobrze można nie przeczytać wcale.

http://kaniafrania.blogspot.com/2016/07/mao-pozytywnie-czyli-sow-kilka-o.html

"Poradnik pozytywnego myślenia" to tytuł niezwykle sugestywny. Jeden rzut oka na sympatyczną, filmową okładkę i czytelnik zaczyna wyobrażać sobie nie wiadomo co. Myśli sobie, że ta książka może zmienić jego życie, nauczy go, jak pielęgnować w sobie wiarę w lepszą przyszłość i optymizm nawet w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

http://kaniafrania.blogspot.com/2016/07/cien-geniuszu-recenzja-cienia-wiatru-cr.html

Barcelona. Pierwsze lata po wojnie. Ponure uliczki przesycone zapachem głodu, śmierci i strachu. Smutni, zagubieni w labiryncie miasta ludzie, snujący się po nim niczym swoje własne cienie. A wśród nich tajemniczy człowiek z twarzą poparzoną do tego stopnia, że wydaje się wcale jej nie mieć. Człowiek bez powiek i warg. Człowiek bez uśmiechu, wionący zapachem spopielonych książek.

Kiedy Daniel Sempere, przywiedziony przez swego ojca do Cmentarza Zapomnianych Książek, wśród setek zakurzonych woluminów dostrzega "Cień wiatru" zupełnie nieznanego pisarza, Juliana Caraxa, nie wie jeszcze, że tym samym rozpoczyna najniebezpieczniejszą przygodę życia. Odtąd jego losy nieodwracalnie splatają się z losami zagubionego w wirze historii twórcy. Daniel, zafascynowany twórczością Caraxa, postanawia poznać jego historię, zgłębić każdy pozostawiony ślad. Powoli zbliża się do rozwikłania zagadki życia pisarza, rzucając światło na cień mrocznej tajemnicy.

"Cień wiatru" to historia, która urzeka od pierwszych stron czymś, co wielu próbowało nazwać, ale dotąd nikomu się to nie udało. To jest właśnie to "coś", co sprawia, że książka zaczyna wykraczać poza rzeczywistość znaną i łatwą do sprecyzowania, staje się arcydziełem. Czytelnik z łatwością może to poczuć już od pierwszej strony, zagłębiając się w świat wykreowany z wielką starannością, a mimo to doprawiony sporą dozą magii i spowity tajemnicą. Żadne słowo w tej książce nie jest zbyteczne, w żadnym miejscu nie odnosi się wrażenia, że czegoś brakuje. Wszystko dzieje się wtedy, kiedy dziać się powinno, właściwi ludzie porozstawiani są na swoich miejscach, misternie utkana siateczka zaskakujących powiązań zadziwia swoją autentycznie trudną do rozszyfrowania budową. Krok po kroku czytelnik zdobywa nowe informacje, by w końcu odkryć, że tak naprawdę żył z daleka od prawdy, był mamiony jedynie marami przeszłości, nękany niejasnymi przeczuciami, którym łatwo dał się zwieść. Podczas lektury "Cienia wiatru" nie ma miejsca na rozczarowania. Powieść nie ma momentów słabszych i gorszych. Po prostu jest całością, cieniem ideału i doskonałości. Od początku do samego końca.
Sekret wart jest tyle, ile warci są ludzie, przed którymi powinniśmy go strzec.
"Cień wiatru" pozwala zanurzyć się w atmosferę Barcelony pierwszych lat po wojnie. Poznać szarość barcelońskiego dnia, smutek zawiedzionych nadziei i rozpacz utraconych chwil, ale także ogień namiętności. Nie sposób oderwać się od historii, która pochłania człowieka niemal momentalnie. Poznawanie tego świata tak przepełnionego nieszczęściem i przygniecionego ogromem ludzkich tragedii, a jednocześnie tak urzekającego i budzącego ciekawość, staje się prawdziwą ucztą dla duszy. Czytelnik delektuje się gorzkim smakiem przedstawionej w "Cieniu wiatru" rzeczywistości, powoli zostaje zalewany przez setki różnych uczuć. I choć w czasie lektury przy niegasnącym podekscytowaniu przeważa dojmujący smutek czy nawet przerażenie, to zdarzają się momenty, w których nie sposób nie roześmiać się w głos. "Cień wiatru" to po prostu zachwycająca, a przy tym niezwykle intensywna podróż po przedziwnych kolejach ludzkiego losu.
Czytać to bardziej żyć, to żyć intensywniej.
Autor jest absolutnym mistrzem w swojej dziedzinie. Bawi się słowem, maluje swój świat nieznanymi barwami. Jego język przetykany jest wieloma porównaniami, poetyckimi metaforami, które w innych okolicznościach irytują, tutaj nadają powieści właściwego kolorytu. Świat Zafona przypomina zbiór pięknych, starych fotografii, luźno spiętych ze sobą obrazów, kryjących w sobie czarodziejską moc.

"Cień wiatru" to książka, która zachwyca. Dzieło, którego nie zapomina się mimo upływu lat. Bo trudno wymazać z pamięci nieprzeciętnych postaci, ich charakterów odmalowanych z taką dokładnością, ich kalekich serc i dusz, kryjących w sobie wiele tajemnic. Trudno zapomnieć także tak znakomicie skonstruowanej fabuły, w której losy różnych ludzi- dobrych, złych, naiwnych, pogubionych, mściwych, kochających, szalonych, genialnych- łączą się w jedną całość.
"Cień wiatru" wiedzie nas przed szlak miłości przeklętej, nieszczęśliwej, niewolnej od słabości, całkowicie niedoskonałej. Miłości, która zatruwa serca, łamie życia, budzi wielkie namiętności. Ale przede wszystkim opowiada o czymś, czego nie da się wyrazić słowami. O czymś, co trwa i pozostaje, gdy kończą się wszystkie historie. O czymś, co jest tylko cieniem.
Istniejemy póki ktoś o nas pamięta.

http://kaniafrania.blogspot.com/2016/07/cien-geniuszu-recenzja-cienia-wiatru-cr.html

Barcelona. Pierwsze lata po wojnie. Ponure uliczki przesycone zapachem głodu, śmierci i strachu. Smutni, zagubieni w labiryncie miasta ludzie, snujący się po nim niczym swoje własne cienie. A wśród nich tajemniczy człowiek z twarzą poparzoną do tego stopnia, że wydaje się wcale jej nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

http://kaniafrania.blogspot.com/2016/06/miosc-pachnaca-miodem-recenzja.html

Kto z nas nie marzył o swoim idealnym miejscu na ziemi? Miejscu, w którym niepodzielnie panuje miłość, dobroć i pokój? Gdzie wszyscy są sobie bardzo bliscy, wspierają się w trudnych momentach życia i podają pomocną dłoń, gdy nie mamy już sił dłużej iść przed siebie? Kto nie rozmyślał o domu, dodającym odwagi, leczącym wszystkie duchowe zranienia, uczącym wiecznej pogody ducha? Takie właśnie miejsce wykreowała Sue Monk Kidd, obdarzając tym samym dużą dawką pozytywnej energii nie tylko główną bohaterkę książki, ale także jej czytelników.

Lily Owens żyje na plantacji brzoskwiń wraz ze swoim ojcem-tyranem, stosującym metody wychowawcze rodem ze średniowiecza oraz ukochaną służącą, Rosaleen, od wielu lat zastępującą jej matkę. Pewnego dnia, pod wpływem silnych emocji,narastającego poczucia winy i niezrozumienia, dziewczyna postanawia uciec z domu, by poszukać prawdy o przeszłości swojej rodziny. Wykorzystując wskazówkę znalezioną na odwrocie tajemniczego obrazka z Czarną Madonną, udaje się do Tiburtonu, gdzie znajduje schronienie w domu trzech, sprawiających wrażenie niezrównoważonych psychicznie, sióstr, zajmujących się prowadzeniem pasieki. Pod opiekuńczymi skrzydłami kobiet dziewczynka odzyskuje pewność siebie i zyskuje poczucie własnej wartości.

"Sekretne życie pszczół" to książka, którą czyta się bardzo szybko i przyjemnie. Powieść zabiera nas do Karoliny Południowej i pozwala poczuć klimat amerykańskiej prowincji. Lektura tej książki to takie krótkie wakacje wśród pszczół, beztroska pachnąca miodem, sielanka... Która nieoczekiwanie okazuje się złudzeniem. Początkowo czytelnik ma wrażenie, że nic nie jest w stanie go w tej książce zadziwić, że jest to jedna z tych typowych, amerykańskich powieści pisanych "ku pokrzepieniu serc". A jednak! Powieść ta zadziwia niemal na każdym kroku. Kiedy wydaje się, że w książce za wiele jest optymizmu, a poziom słodyczy staje się nie do zniesienia, stajemy się świadkami nieoczekiwanych okoliczności. Po przeżyciu beztroskich chwil szczęścia, musimy stawić czoła osobistym tragediom. Zmierzyć się z trudnymi decyzjami innych oraz prawdą. Prawdą o tych, na których zależy nam najbardziej.

Szczególną cechą świata jest to, że kręci się dalej bez względu na to, jakie spotykają nas nieszczęścia.

To, co zachwyca w tej książce to postacie. Bohaterowie tak cudownie różni i barwni, szaleni, źli, dobrzy, pogubieni... A wszyscy wpisani w bieżącą sytuację polityczną w kraju (prawa wyborcze wywalczone przez Murzynów), która na swój sposób kieruje ich losami. Największą sympatię budzą oczywiście trzy czarnoskóre siostry, z których każda tak znacząco różni się od drugiej. Ale to, co je łączy to wielka miłość, przezwyciężająca każdą przeszkodę. Kobietom udało się stworzyć miejsce idealne, w którym żyją w zgodzie z naturą, niemal według tych samych zasad, jakimi kierują się pszczoły. Tytuł nabiera metaforycznego znaczenia. W tym przypadku pszczołami wcale nie są zwierzęta, ale wspólnota kobiet, otaczająca się nawzajem troską i ciepłem, żyjąca i pracująca razem, wspólnie dzieląca chwile radości i smutku.

Czy wiesz, że w jednym z eskimoskich języków są trzydzieści dwa słowa oznaczające miłość?- powiedziała August. - A my mamy tylko to jedno. Jesteśmy tacy ograniczeni.
Pszczoły Miodne, Pszczoły, Gałąź, Pszczeli Rój, Owadów
Najpiękniejsze jest jednak krzepiące przesłanie "Sekretnego życia pszczół". To niezwykle pocieszająca książka o sile miłości i sekretnej mocy kobiet. Naprawdę znakomita na wszystkie momenty zwątpienia, chwile, kiedy nam jest ciężko, a świat wydaje się taki zły. Powieść porusza niezwykle ważne tematy dorastania, poszukiwania własnej tożsamości, ale również godzenia się z przeszłością, która tak bardzo nas rani. "Sekretne życie pszczół" uczy wiary i nadziei na lepsze jutro bez względu na wszystko. Mówi, że zmiana jest zawsze możliwa, a każdą ranę zaleczyć można miłością... i odrobiną miodu. Miód jest przecież dobry na wszystko.

http://kaniafrania.blogspot.com/2016/06/miosc-pachnaca-miodem-recenzja.html

Kto z nas nie marzył o swoim idealnym miejscu na ziemi? Miejscu, w którym niepodzielnie panuje miłość, dobroć i pokój? Gdzie wszyscy są sobie bardzo bliscy, wspierają się w trudnych momentach życia i podają pomocną dłoń, gdy nie mamy już sił dłużej iść przed siebie? Kto nie rozmyślał o domu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Odkąd tylko "Idź, postaw wartownika" zagościło na półkach księgarni, byłam pewna, że przeczytanie tej pozycji jest tylko kwestią czasu. Nie mogło być inaczej. Ja- absolutnie zachwycona "Zabić drozda", czyli moim zdaniem wybitną, niezwykłą książką, pretendującą do miana arcydzieła, postanowiłam powrócić do Maycomb, z którym czułam się w pewien sposób związana i, które swojego czasu dostarczyło mi tylu uniesień i wzruszeń.

Jak się okazało, nie tylko ja powracałam do Maycomb. Do swojego rodzinnego miasta z dalekiego Nowego Yorku nadciągała także Jean Louise, którą ze znanym nam z "Zabić drozda" Skautem łączy tylko godny pozazdroszczenia talent do wpadania w tarapaty oraz odrobina szaleństwa, na prowincji nie zawsze znajdująca zrozumienie. Młoda, dorastająca kobieta powraca do domu z wielkiego miasta, ale tam nic już nie jest takie samo. Stary dom został sprzedany, ojciec zmaga się z ciężką chorobę, która z silnego, niezłomnego, krzepkiego człowieka uczyniła go zniedołężniałym staruszkiem, Henry z towarzysza zabaw wyrósł na obiecującego prawnika i liczy na to, że ich przyjaźń wkrótce uda mu się przekuć w coś więcej. Ale, co najważniejsze, w małym, prowincjonalnym Maycomb wieje wiatr wielkich zmian. W Ameryce Murzyni ubiegają się o prawa obywatelskie, prężnie działają organizacje walczące o godność czarnoskórych, ruch staje się coraz silniejszy i zyskuje liczbę nowych zwolenników na Północy. Ale mieszkańcy Południa nie potrafią się z tym pogodzić, boją się o swoją pozycję, zamykają się w schematach, stereotypach, przyzwyczajeniach... Rośnie napięcie między obiema stronami- to widać na pierwszy rzut oka. Rozgrywa się przecież ostateczne starcie, które zadecyduje o przyszłości nie tylko Alabamy, ale także całych Stanów Zjednoczonych.
Uprzedzenie- to brudne słowo- oraz wiara- słowo jakże czyste- mają ze sobą coś wspólnego: zaczynają się tam, gdzie kończy się rozum.
"Idź, postaw wartownika" to książka o gorzkich, rozczarowujących powrotach. To także opowieść o konfrontacji przeszłości z teraźniejszością. Główna bohaterka wciąż poszukuje prawdy o sobie i swoich bliskich. Poszukuje także autorytetu, drogowskazu, wskazówki, zgodnie z którą mogłaby zacząć żyć. Tak, jak Jean Louise, każdy z nas, wkraczając w dorosłość musi zmierzyć się z tym, co było, by otworzyć nową kartę swojego życia. Coś, co niegdyś wydawało się Idyllą, mistyczne miejsce dzieciństwa w końcu przestaje istnieć. Nie ma już powrotu do tego, co przeminęło- pozostają tylko wspomnienia.
Wyspą każdego człowieka, Jean Louise, jego wartownikiem, jest sumienie.
Harper Lee w swojej powieści rozprawia się także z tym, co w nas najgorsze. Z naszym ograniczeniem, zakotwiczeniem w głupocie, egoizmie, nieumiejętności dostrzeżenia innych ludzi, gdy w grę wchodzą nasze interesy. Uprzedzenie to to, co nami steruje, wiąże nam ręce, sieje niepokój. My, ludzie, jesteśmy spętani naszymi uprzedzeniami, które często nie posiadają żadnego uzasadnienia. Budujemy mury ot tak, bez powodu. A nader wszystko boimy się zmian, nawet jeśli są one konieczne.

Niewątpliwie, "Idź, postaw ratownika" porusza tematy ważne. Całkiem dużo znajdziemy w niej o dojrzewaniu, dorastaniu, młodzieńczej miłości czy relacjach ojca z córką. Mnie jednak powieść ta rozczarowała. I to na dwa sposoby. Tak, jak Jean Louise, rozczarowało mnie to, co zastałam w mieście, rozczarowali mnie jej bliscy: Henry czy Atticus, który w "Zabić drozda" urósł do rangi bohatera, herosa, boga... "Idź, postaw wartownika" ściągnęło mnie na ziemię. Nie ma Arkadii, nie ma ludzi idealnych, nie ma miłości, z której nie dałoby się zrezygnować. Kolejne rozczarowanie przyniosła mi sama budowa powieści. Całość okazała się niezbyt przemyślana, nazwałabym tę książkę raczej przemielonym miszmaszem. Trochę o prawach czarnoskórych, trochę o miłości, trochę o rodzinie... Wszystko i nic. Wszystkiego za dużo. Za dużo wspomnień. Czasami chciałoby się, żeby książka zaczęła wreszcie żyć własnym życiem, ale ona umiera zanim rozwija skrzydła.

Mimo wszystko, zachęcam do lektury wszystkich wiernych czytelników "Zabić drozda", którzy chcieliby powrócić do Maycomb i nie boją się rozczarowań.

http://kaniafrania.blogspot.com/2016/06/gorzkie-powroty-w-idz-postaw-wartownika.html

Odkąd tylko "Idź, postaw wartownika" zagościło na półkach księgarni, byłam pewna, że przeczytanie tej pozycji jest tylko kwestią czasu. Nie mogło być inaczej. Ja- absolutnie zachwycona "Zabić drozda", czyli moim zdaniem wybitną, niezwykłą książką, pretendującą do miana arcydzieła, postanowiłam powrócić do Maycomb, z którym czułam się w pewien sposób związana i, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sześć różnych, starannie utkanych historii osadzonych w całkowicie odmiennych realiach. Sześciu niezwykłych bohaterów rzuconych na głęboką wodę czasów, w jakich przyszło im żyć. Sześć na pierwszy rzut oka niepowiązanych ze sobą wątków, które jednak łączy nieuchwytna, do końca nieodgadniona więź. Taki jest właśnie "Atlas chmur" Davida Mitchella- książka, która intryguje i przywiązuje do siebie czytelnika na wiele długich godzin. Książka, w której drzemie wielka tajemnica, która wcale nie kończy się wraz z ostatnią stroną, ale trwa w nieskończoność.

"Atlas chmur" to niewątpliwie najbardziej nietypowa i wymykająca się wszelkiej kwalifikacji powieść, jaką przeczytałam w ostatnim czasie. Wzbudza ciekawość już podczas analizy spisu treści. No bo w jakiej "normalnej" książce rozdziały porozrzucane się według starannie przemyślanego szablonu (który w wersji numerycznej prezentuje się mniej więcej tak: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 5, 4, 3, 2, 1)? Która książka zaczyna się przerwaną wpół historią, której zakończenia czytelnik dowie się dopiero pod koniec lektury? Ta właśnie nieszablonowość w planie powieści automatycznie popycha do działania, staje się impulsem do otworzenia książki i zgłębienia się w jej świat. O, pardon! Światy.

No więc otwieramy książkę i... mamy ochotę czym prędzej ją zamknąć. Przynajmniej ja tak miałam. Po przeczytaniu pierwszej strony byłam pewna, że to nie dla mnie, że "Atlas chmur" mnie przerasta. Dlaczego? Ponieważ w pierwszym rozdziale króluje inwersja. Inwersja tak nieznośna, uciążliwa, choć zarazem piękna, że zanim dochodziłam do końca zdania, zapominałam, o czym w nim była mowa. A na domiar złego każde wypowiedzenie naszpikowane było ciężkostrawnymi archaizmami rodem z XIX wieku. W moim przypadku musiało przeminąć 50 stron, by męka przedzierania się przez następne karty powieści nabrała uroku, a piękno zostało dostrzeżone przez umęczony umysł. Od tej chwili za nic w świecie nie byłabym w stanie odłożyć "Atlasu chmur". Szczerze mówiąc, dla niego byłabym gotowa zrezygnować z edukacji, która stała się istotną przeszkodą w odbywaniu podróży w czasie i przestrzeni.


Fabuła, oto klucz do udanej powieści. A co jeśli nie ma jednej spójnej historii, jednego związku przyczynowo-skutkowego, toczącego się od punktu A do Y? Wtedy możemy być pewni, że czytamy "Atlas chmur". Po początkowej lekturze Dziennika Pacyficznego niejakiego Adama Ewinga, przemierzającego bezkresny Ocean, przenosimy się do Belgii okresu międzywojennego, gdzie utalentowany i nie mniej świadomy swych zdolności, Robert Frobisher podejmuje próbę szybkiego wzbogacenia się. Następnie poznajemy historię młodej, ambitnej dziennikarki z Buenas Yerbas, która w latach 60. wpada na trop inwestycji, godzącej w bezpieczeństwo mieszkańców miasta. Potem nasza podróż prowadzi przez początek XXI wieku, czas państwa Korporacji i okres po upadku cywilizacji, by znów cofnąć się do punktu wyjścia. Adama Ewinga i jego powrotu do domu.

To niesamowite, jak autor "Atlasu chmur" potrafi bawić się formą, mieszać gatunki (książka nie jest pod tym względem spójna), stylami literackimi, takimi jak powieść epistolarna, dziennik czy klasyczne opowiadanie. Książka jest także mieszanką różnych nastrojów: przejmującego smutku, emanującego z historii Frobishera, dreszczyku emocji w wątku Luisy Rey czy nieopanowanej wesołości, towarzyszącej humorystycznej wstawce Cavendisha. To, co jednak wzbudza największy podziw, to język. Barwny i w pełni dostosowany do przedstawianych realiów.

Dusze przemierzają wieki, jak chmury przemierzają niebo i choć kształt chmury, ani barwa, ani wielkość nigdy takie same nie zostają, ciągle pozostaje chmurą.
Choć podróż wiedzie przez różne epoki, nasi bohaterowie słyszą nawzajem swoje głosy. W pewnych momentach swojego życia napotykają na swoje ślady, strzępki przeżyć i poczynań, bardzo odległe echa zamierzchłych czasów. Myślę, że w tym właśnie drzemie sens całej powieści. Choć nasze losy przeplatają się, toczą w zupełnie różnych realiach, czasach, miejscach świata, to poprzez swoje życie mamy wpływ na byt innych. To, co robimy dziś- jutro, za tydzień czy za sto lat może odmienić rzeczywistość kogoś innego w mniej lub bardziej oczywisty sposób. "Atlas chmur" jednak nie jest książką jednej właściwej interpretacji. Pozostawia czytelnikowi pełną swobodę, niczego nie wyjaśnia i niczego nie dopowiada.

Kolejna wojna zawsze się zbliża, Robercie. Nikt ich nigdy do końca nie gasi. A co jest iskrą, od której wybucha? Żądza władzy, centralna siła natury ludzkiej.
"Atlas chmur" to także ponura refleksja nad naturą człowieka. Pełno w niej postaci zdominowanych przez żądzę zysku, chorobliwie zachłannych i ponad wszystko pragnących władzy. Dokąd prowadzi droga ludzkości, która w imię posiadania i rządzenia jest gotowa odrzucić wszelkie wartości i idee. Powieść udziela nam odpowiedzi. Do państwa, w którym wartością duszy jest dolar, a potem... do Wielkiego Upadku, po którym spodlona ludzkość nie jest już w stanie osiągnąć poprzedniego stanu rzeczy.

Dla mnie jednak książka Davida Mitchella to przede wszystkim orędzie nadziei. Autor przedstawia alternatywny bieg historii, ale swoją opowieść kończy w punkcie wyjścia. My, ludzie, wszystko jeszcze możemy zmienić. Musimy tylko zawzięcie i z poświęceniem walczyć o dobro, prawdę i piękno, jak to robią bohaterowie "Atlasu chmur".

I dopiero, gdy wydasz śmiertelne tchnienie, pojmiesz, że żywot twój więcej nie znaczył niźli kropla w nieskończonym oceanie! Lecz czymże jest każdy ocean jeśli nie morzem kropel?

http://kaniafrania.blogspot.com/2016/06/mozaika-ludzkich-dusz-w-atlasie-chmur.html

Sześć różnych, starannie utkanych historii osadzonych w całkowicie odmiennych realiach. Sześciu niezwykłych bohaterów rzuconych na głęboką wodę czasów, w jakich przyszło im żyć. Sześć na pierwszy rzut oka niepowiązanych ze sobą wątków, które jednak łączy nieuchwytna, do końca nieodgadniona więź. Taki jest właśnie "Atlas chmur" Davida Mitchella- książka, która intryguje i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Adela wracała w świetliste poranki, jak Pamona z ognia dnia rozżagwionego, wysypując z koszyka barwną urodę słońca (...); a obok tej czystej poezji owoców wyładowywała nabrzmiałe siłą i pożywnością płaty mięsa z klawiaturą żeber cielęcych, wodorosty jarzyn, niby zabite głowonogi i meduzy- surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nieuformowanym i jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim i polnym.

I tym, jakże obiecującym fragmentem Schulzowej prozy (prozy?!) chciałabym zacząć moją recenzję "Sklepów cynamonowych", która, obawiam się tego szczerze, po raz kolejny nie będzie recenzją, a raczej zbiorem luźnych i obrzydliwie subiektywnych przemyśleń na temat tego dzieła. Pierwsze spotkanie z panem Schulzem miało miejsce w tym roku i już od pierwszej strony, ba, od pierwszego zdania wiedziałam, że czytam coś absolutnie wyjątkowego. Twórczość Bruna to właściwie zbiór słówek i wyniosłych, majestatycznych słów (patrz: "telluryczne") zestawionych ze sobą w różne, dziwne konstelacje i nieprzewidywalne zbiory. Albo się to pokocha, albo znienawidzi, ale nigdy nie pozostanie się obojętnym wobec "klawiatur żeber" czy "wodorostów jarzyn".

"Sklepy cynamonowe" to zbiór opowiadań, których akcja toczy się w małym, galicyjskim miasteczku (często jest ono utożsamiane z rodzinną miejscowością autora, czyli Drohobyczem). Narrator to młody chłopiec, który otaczającą rzeczywistość przedstawia w sposób niemal całkowicie wyzbyty realizmu. Tak, jakby wszystko wokół niego zostało poddane licznym modyfikacjom, przepuszczone przez filtr dziecięcej, niczym nieskrępowanej wyobraźni, wcielone do świata skojarzeń i niekończących się porównań. Miasteczkowa rzeczywistość zostaje pozbawiona wszelkich znamion normalności, przybierając jednocześnie kształt sennego marzenia, w którym to, co martwe ożywa, to, co szare rozprasza milionem barw, a to, co zwykłe i znane- zaczyna budzić zachwyt. Świat staje się jaskrawy, przerysowany, obraz- tak wyrazisty, że powoduje niepokój czytelnika. A wszystko to, choć z technicznego punktu widzenia pisane jest prozą, stwarza wrażenie dziwnej poetyckości. Nic dziwnego, że w języku narracji aż roi się od ożywień, personifikacji i zapierających dech w piersiach (przynajmniej moich) metafor. Proza Schulza to dobrze doprawiony kawał tekstu, który bombarduje nas milionami smaków, zapachów i, oczywiście, obrazów. To może urzec, ale może również przyprawić o zawrót głowy.

W świecie Schulza nie ma pojedynczych przykładów. Wszystko jest uniwersalne, ogólne, powszechne. Adela nie jest tylko książkową Adela, ale także NASZĄ Adelą. Ojciec jest zawsze Ojcem, bez względu na to, czy jesteśmy z nim spokrewnieni, czy też nie. A miasteczko? Miasteczko to labirynt, w którym odnajdujemy i gubimy swoje drogi. To miejsce, które kpi z naszych planów, a jednocześnie podaje nam pomocną dłoń. Nasze miasta też takie są, prawda?

To, co uderza podczas lektury "Sklepów cynamonowych" to z pewnością również wszechobecna tajemniczość. Nasz narrator nie stroni od mrocznych miejsc. Wręcz przeciwnie. Z wielką chęcią się w nie zapuszcza, bez zastanowienia wyrusza w nieznane, bada niesprawdzone przez nikogo szlaki. Wszystko, co wydaje mu się intrygujące, jak chociażby tytułowe Sklepy Cynamonowe, przyciąga go, jak magnes. Nie jest w stanie z tym walczyć.

Jak srebrne astrolabium niebo otwierało w tę noc czarodziejską mechanizm wnętrza i ukazywało w nieskończonych ewolucjach złocistą matematykę swych kół i trybów.
"Sklepy cynamonowe" to dzieło, które nie podlega żadnym kryteriom oceny. Schulz wzniósł się w nim na wyżyny osobliwości, osiągając stopień inności, z którym nigdy wcześniej się nie spotkałam. A mimo to jest w tych opowiadaniach coś elektryzującego, przyciągającego. "Sklepy cynamonowe" mają czytelnikowi wiele do zaoferowania. Są niezapomnianą podróżą w świat niepokojąco wyraźnych cieni i świecących ciemności. W zamian wymagają tylko jednego. Żeby nie próbować wszystkiego zrozumieć.

Tę recenzję znajdziesz pod adresem: http://kaniafrania.blogspot.com/2016/06/wyzyny-osobliwosci-czyli-o-sklepach.html

Adela wracała w świetliste poranki, jak Pamona z ognia dnia rozżagwionego, wysypując z koszyka barwną urodę słońca (...); a obok tej czystej poezji owoców wyładowywała nabrzmiałe siłą i pożywnością płaty mięsa z klawiaturą żeber cielęcych, wodorosty jarzyn, niby zabite głowonogi i meduzy- surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nieuformowanym i jałowym, wegetatywne i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

ackson w stanie Missisipi. Stany Zjednoczone. Lata 60. XX wieku. Bob Dylan rozpoczyna swoją karierę. Nadchodzi prawdziwa rewolucja obyczajowa. Człowiek stawia swoją stopę na księżycu. A pewne rzeczy nadal pozostają nie do przeskoczenia... Podczas gdy gdzieś daleko Martin Luther King wygłasza swoje słynne wystąpienia, w Missisipi równość między białymi a ,,kolorowym" nie śni się jeszcze nikomu. To byłoby przecież szaleństwo. Tak więc czarnoskórzy mają oddzielne sklepy, okienka w lodziarniach, szkoły i kościoły, a nawet są zmuszeni korzystać z oddzielnych toalet.

Aibileen od wielu lat pracuje już u białych pań jako pomoc domowa i jednocześnie opiekunka do dzieci. Kocha wszystkich swoich podopiecznych i niekiedy musi zastępować im matkę. Minnie to opryskliwa, ale budząca sympatię kobieta. Przez swój niewyparzony język wielokrotnie pożegnała się z pracą. Panienka Skeeter dopiero co wróciła ze stanowego uniwersytetu. Marzy jej się kariera pisarki, ale zamiast tego otrzymuje posadę dziennikarki w kąciku porad domowych. Te trzy niezwykle silne i odważne kobiety łączą swoje siły i zaczynają pracować nad książką o życiu pomocy domowych w stanie Missisipi. Robią to, choć wiedzą, na jak wielkie narażają się niebezpieczeństwo.

Segregacja rasowa to w literaturze amerykańskiej temat niezbyt oryginalny. Raczej bardzo oklepany, wydawałoby się dogłębnie wyeksploatowany, wałkowany i na nowo roztrząsany w hollywoodzkich (i nie tylko) produkcjach oraz napomknięty w niezliczonej wręcz ilości książek. Czołowy motyw amerykańskiej kultury, który z łatwością można ,,opchnąć'' czytelnikowi, przy okazji skłaniając go do uronienia łezki. W rezultacie powstało wiele powieści wybitnych (a taką z pewnością jest moja ulubiona: ,,Zabić drozda"), jak i prostych, dennych, ckliwych, odgrzewanych historyjek, przyprawiających grono odbiorców o literackie niestrawności. Do której grupy mogłabym zaliczyć ,,Służące" Kathryn Stockett? Zdecydowanie do pierwszej.

Muszę przyznać, że początkowo wcale nie była to przyjemna lektura. Przez pierwsze pięćdziesiąt stron męczyłam się niemiłosiernie i w żaden sposób, mimo sporej ilości dobrej woli, nie mogłam tak naprawdę zainteresować się powieścią. Po pierwsze, nie bez znaczenia był fakt, iż moje spotkanie ze ,,Służącymi" nastąpiło bezpośrednio po wyczerpującej intelektualnie, duchowo i psychicznie (ale za to niezwykle satysfakcjonującej) lekturze ,,Imienia róży". Cóż, nie ulega wątpliwości, że dystans między Włochami XIV wieku, a latami 60. wieku XX jest dość znaczny. Naprawdę odczułam ten skok cywilizacyjny i nie byłam w stanie zaaklimatyzować się w nowych warunkach. Tęskniłam za klasztorną pieczenią i winem, podczas gdy w zamian dostawałam kanapkę z masłem orzechowym i puszkę coca coli. Po drugie, niezwykle uciążliwe stało się czytanie pierwszych kliku rozdziałów zapisanych przez jedną z bohaterek powieści- Aibileen. Całe mnóstwo potocznych słówek i kolokwializmów, specyficzna (bardzo!) składnia- miejscami niezwykle skomplikowana i poważnie utrudniająca zrozumienie sensu, no i znienawidzone ,,coby", czyli wszechłącznik wypowiedzi używany w nadmiarze i porządnie działający mi na nerwy.

Potem jednak zupełnie wsiąkłam. Tę książkę czyta się naprawdę wspaniale. Atmosfera tamtych czasów została odmalowana przez panią Stockett po mistrzowsku. Wydaje mi się, że autorka dotknęła samego sedna relacji białych i ,,kolorowych". Z czego wynikało pasmo uprzedzeń i antagonizmów? Przede wszystkim z niewiedzy i, oczywiście, braku zrozumienia drugiego człowieka. Właśnie, CZŁOWIEKA. Za bardzo skupiamy się na rozróżnianiu kolorów, by dostrzec w drugiej osobie człowieka o tych samych uczuciach, marzeniach, potrzebach i pragnieniach.



,,Służące" to także niezwykle charakterystyczne postacie od wrednej, obłudnej Hilly, nieco zagubionej pani Leefolt, po ciepłą Aibileen i rozgadaną, bezpośrednią Minny. To również mnogość wątków. Każda z głównych bohaterek musi mierzyć się z problemami w życiu prywatnym, każda na swój sposób przeżywa sytuację w Missisipi, która wielokrotnie osobiście je dotknęła, każda jest świadkiem dramatycznych wydarzeń nierównej walki między dwoma rasami, każda w końcu postanawia przerwać milczenie i podjąć wydałoby się skazaną na przegraną próbę odmienienia własnej rzeczywistości. Każda musi coś w imię tej próby poświęcić. Pracę, rodzinę, wymarzoną miłość...
Czy nie taki był sens książki? Czy nie chodziło o to, żeby kobiety zrozumiały: ,,Jesteśmy tylko dwiema istotami ludzkimi, nie tak znowu wiele nas dzieli. Znacznie mniej niż sądziłam.
,,Służące" zmuszają do refleksji nad naturą człowieka, który tak bardzo skłonny jest do piętnowania wszystkich, odmiennych od niego osób. Ale niesie też za sobą nadzieję. Tyle jest przecież wokół nas ludzi życzliwych, przyjaznych, dobrych serc, które nigdy nie pogodzą się z niesprawiedliwością świata i podejmą nawet najbardziej beznadziejną próbę walki.

http://kaniafrania.blogspot.com/2016/05/czy-kolor-ma-znaczenie-recenzja.html

ackson w stanie Missisipi. Stany Zjednoczone. Lata 60. XX wieku. Bob Dylan rozpoczyna swoją karierę. Nadchodzi prawdziwa rewolucja obyczajowa. Człowiek stawia swoją stopę na księżycu. A pewne rzeczy nadal pozostają nie do przeskoczenia... Podczas gdy gdzieś daleko Martin Luther King wygłasza swoje słynne wystąpienia, w Missisipi równość między białymi a ,,kolorowym" ...

więcej Pokaż mimo to