-
ArtykułyKapuściński, Kryminalna Warszawa, Poznańska Nagroda Literacka. Za nami weekend pełen nagródKonrad Wrzesiński3
-
ArtykułyMagiczna strona Zielonej Górycorbeau0
-
ArtykułyPałac Rzeczypospolitej otwarty dla publiczności. Zobaczysz w nim skarby polskiej literaturyAnna Sierant2
-
Artykuły„Cztery żywioły magii” – weź udział w quizie i wygraj książkęLubimyCzytać55
Biblioteczka
2017-02-25
2017-02-09
Ostatnio nie mam szczęścia do książek. Niby mi się podobają, a jednak są tylko przeciętne, a ich recenzje pisze mi się bardzo opornie. W takich momentach, kiedy siadam do pisania, interesuje mnie wszystko tylko nie to, co powinnam zrobić, a kursor w Wordzie tylko sobie mruga. Miałam nadzieję, że „Pod presją” wzbudzi we mnie wielkie emocje i będę mogła bez żadnych problemów napisać wam o tym. Niektórym może się wydawać, że po prostu bredzę i to jest takie proste, ale tak naprawdę bardzo się mylicie. To zajęcie jest bardzo czasochłonne i przynajmniej w moim przypadku wielokrotnie wymaga tony słodyczy i fast foodów, bo inaczej nie jestem w stanie wykrzesać z siebie tych kilku słów o lekturze.
Bycie idealną, nie jest takie proste. Idealne życie, idealne oceny, idealna opinia. To jedyne, co chce w życiu mieć Kara. I tak jest, ale to, co z pozoru jest idealne, nie zawsze takie jest.
Aby utrzymać swoja idealną opinię, robi coś, co jest nielegalne i bardzo ryzykowne. Wkracza w świat, który, rządzi się swoimi prawami.
Nowy świat, dziki i niebezpieczny. Nowi znajomi, imprezy, romanse i mroczne sekrety. Bo nikt tak naprawdę nie może być idealny.
Czy Kara naprawdę chce być idealna?
Czego faktycznie chce od życia?
Czy jest w stanie wytrzymać tę presję, którą wywiera na nią otoczenie?
No i klops, znów coś poszło nie tak, a ja niby jestem zadowolona, a jednak to nie jest to, czego bym oczekiwała. „Pod presją” okazało się przeciętne, niby wciągające, ale za nim akcja się rozwinęła, było nudne, jak flaki z olejem. Nawet złapałam się na tym, że czytałam tylko po to, żeby mieć to już za sobą i robić coś bardziej interesującego. Jednak w pewnym momencie coś zaskoczyło i nagle książka stała się ciekawa, a ja zaczęłam o niej zmieniać zdanie, gdyby tylko nie ten zbyt długi wstęp i problemy głównej bohaterki wzięte z kosmosu byłaby to całkiem „idealna” pozycja.
Kara chce spełnić oczekiwania swoich rodziców, nie jest im nawet w stanie powiedzieć, że chciałaby robić coś innego. Presja, pod którą żyje, jest ciężka do wytrzymania. Nie ma przyjaciół ani znajomych. Rywalizuje tylko z mózgowcami, o to, kto będzie najlepszym uczniem. Nie posiada marzeń ani żadnych konkretnych planów. Uważa, że jej życie zacznie się, dopiero kiedy pójdzie na studia, a teraz musi się skupić tylko na tym, aby pozostać idealną. Bardzo szybko skreśla innych, doczepia im łatki, nie zastanawiając się nad tym, czy może ich zranić. Z pozoru idealna, a tak naprawdę płytka i skryta osoba. Taka właśnie jest Kara, czy będzie w stanie się zmienić i być po prostu sobą, a nie wyimaginowanym obrazem?
„Pod presją” to idealna lektura na jeden wieczór, przede wszystkim jest niewymagająca, lekka i w pewnym momencie staje się przyjemna. W niektórych momentach potrafi się dłużyć, ale to tylko na początku za nim dojdzie się do właściwego wątku. Co prawda, spodziewałam się po autorce, że napisze coś lepszego, ale zawsze mogło być gorzej. Książka pokazuje, że tak naprawdę każdy ma swoje mroczne sekrety, a obraz, który widzimy na co dzień, to tylko złudzenie. Niby taka oczywistość, ale często o tym zapominamy. Trzeba pamiętać o tym, że nikt nie ma niczego wypisanego na czole, a przede wszystkim, każdy z nas ma swoje problemy, z którymi musi się zmierzyć.
Bohaterowie stworzeni przez autorkę to zwykli nastolatkowie, nie wyróżniają się niczym szczególnym, dopóki nie poznajemy ich ciemniejszej strony. Ale nawet wtedy nie posiadają w sobie jakiejś większej głębi, która przemówiłaby do czytelnika. Niestety, ale w tej książce nie można polegać na emocjach, bo wielu ich nie znajdziemy. Nikomu nie kibicowałam, bo nie miałam komu, jedyne co mnie interesowało to rozwiązanie zagadki, kto za tym wszystkim stoi i dlaczego. Fakt trochę mnie zaskoczyło wyjaśnienie, ale po tym pojawiła się tak szybko ostatnia strona, że nawet nie było czasu się nad tym zastanawiać. Dlatego, jeśli szukacie odskoczni w postaci niewymagającej lektury, który tylko umili wam nudne popołudnie, „Pod presją” jest dla was idealne, ale jeżeli chcecie poczuć burzę emocji, zostawcie ten tytuł na później.
Moja ocena: 5/10
Ostatnio nie mam szczęścia do książek. Niby mi się podobają, a jednak są tylko przeciętne, a ich recenzje pisze mi się bardzo opornie. W takich momentach, kiedy siadam do pisania, interesuje mnie wszystko tylko nie to, co powinnam zrobić, a kursor w Wordzie tylko sobie mruga. Miałam nadzieję, że „Pod presją” wzbudzi we mnie wielkie emocje i będę mogła bez żadnych problemów...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-07
„Fatalna lista” to książka jednej z autorek serii „Ból za ból”. Siobhan Vivian, bo o niej właśnie mowa, przedstawia nam całkiem ciekawy pomysł na historię, ale znając mankamenty poprzednich lektur spod jej pióra, miałam pewne obawy. Nie mniej jednak postanowiłam, że nie będę się tym zadręczać i spróbuję oczyścić swój umysł ze wszystkich obaw i dać szanse tej pozycji. W końcu, jakby nie patrzeć na to, to „Ogień za ogień” całkowicie mnie zaskoczył (recenzja tutaj). Jak myślicie, jak było w tym przypadku? Czy książka jest warta poświęcenia czasu?
Czy jedna lista z ośmioma nazwiskami, może zmienić czyjeś życie?
To taka tradycja, głupia i niewinna, ale wydaje się mieć wielki wpływ na życie osób znajdującej się na tej liście. Co roku w poniedziałek poprzedzający bal jesienny, zostają wywieszona lista, na której znajdują się imiona i nazwiska dziewczyn, po dwie z każdego rocznika. Najpiękniejsza i najbrzydsza.
Lista jest jak wyrok, nie ważne, w jakim charakterze zostaniesz na niej umieszczona, twoje życie i tak się zmieni, od teraz twoja twarz stała się rozpoznawalna.
Jak poradzą sobie dziewczyny, które znalazły się na liście?
No tak, przydałoby się w kilku zdaniach napisać, coś o tej książce, ale oprócz tego, że jest to lekkie czytadło, nie ma szans, abym wykrzesała z siebie większego potoku słów. Owszem lektura fajna, miła, dosyć ciekawa, ale większego szału nie ma. Mogło być lepiej i nie sądzę, żebym kiedykolwiek wróciła do tej pozycji. A tym bardziej nie będą do niej powracać myślami. Nie zrozumcie mnie źle, książka nie jest zła, bo na pewno znajdzie szerokie grono odbiorców, ale w moim odczuciu jest nijaka. Jak się spodziewacie spektakularnych tragedii, czy czegoś, co wzbudzi w was tornado emocji, to „Fatalna lista” nie jest dla was.
„– Przykro mi, że żadna z was nie została wybrana – odezwała się nagle, zwracając się do wszystkich wkoło. Mówiła to po części szczerze.
– Litości! – żachnęła się Lisa, wskazując palcem na swe usta. – Z tymi torami kolejowymi przebiegającymi w poprzek mojej twarzy raczej wątpię, by ktoś uznał mnie za najpiękniejszą.”
Jedna lista, osiem dziewczyn, cztery piękności i cztery brzydule. Ktoś według swojego widzimisię, tam je umieścił, ale czy naprawdę zasługiwały, aby się na niej znaleźć? Jakim prawem mógł oceniać innych, nie ujawniając się samemu? I z jakich powodów tak naprawdę tam się znalazły? Osiem różnych charakterów, a może wcale nie takich różnych, bo przecież każda dziewczyna chce być tą najpiękniejszą, chce, aby ja doceniono i zauważono. Przecież nikt nie chce być odludkiem, osamotnionym i wyśmiewanym ze względu na urodę. Czy tylko piękno zewnętrze się liczy?
„– Postanowiłam, że przez cały tydzień nie będę się myć.
– Serio?
– Owszem. Nie biorę prysznica, nie myję zębów, nie używam dezodorantu. Będę do końca tygodnia ubierać się w te same ciuchy, nie tylko koszulkę, ale też dżinsy, skarpetki, majtki, stanik. Ostatni raz pod prysznicem byłam w niedzielę wieczorem, zanim poszłam do ciebie. Jakiekolwiek zabiegi higieniczne wykonam dopiero po sobotnim wieczorze.”
Dawno nie widziałam tak dużej ilości pustych lalek, to istna przesada. Książka nie skupia się na jednej z dziewczyn, tylko na wszystkich ośmiu. Dzięki temu byłam w stanie dobrnąć do końca tej książki, choć było to ciężkie ze względu na ich charaktery i problemy. Nie mogłam zrozumieć, jak można być tak próżnym. Wszystkie powinny trafić na terapię, bo każda z nich ma problemy emocjonalne. Żadnej z nich nie polubiłam i gdyby każdy kolejny rozdział nie skupiał się na kolejnej panience, czułabym się jak na torturach. Za plus tej pozycji można uznać, że pokazuje to, jak nie powinno się zachowywać, a tym bardziej że przesadna obsesja na punkcie wyglądu jest po prostu zgubna.
„– Jeśli tak się przejmujesz kaloriami, zawsze możesz zrobić taki trik – powiedziała, kładąc serwetki na serze. Przyklepała je delikatnie palcami. Serwetki momentalnie przybrały jasnopomarańczową barwę. – W ten sposób będziesz jakieś sto kalorii do tyłu. Możesz też po prostu zdjąć ser z ciasta.
Bridget wykonała tę operację, odrywając warstwę sera i odkładając na bok talerza.
– Ale przecież ser jest najsmaczniejszy – jęknęła niepocieszona Lisa.”
Nie obyło się też bez błędów logicznych, jest taki jeden mały chochlik, który może i nie rzuca się w oczy, ale jak dla mnie jest naciągany do tego stopnia, że w rzeczywistości jest to niewykonalne. No bo sobie wyobraźcie, nosicie rozmiar 34 i po dwóch dniach głodówki zakładacie o rozmiar mniejszą kieckę, która jest na was za luźna. Serio? W życiu w to nie uwierzę. Ilość hipokryzji, która zawarła w tej książce autorka, przyprawia o mdłości. Wszyscy są zakłamani. I nic więcej się nie liczy, tylko jakaś głupia lista. No ale dajcie spokój, patrząc z boku na coś takiego, to się w głowie nie mieści. Faktycznie nastolatki są takie puste, bo jakoś sobie nie przypominam, żeby kiedykolwiek w mojej szkole miało coś podobnego miejsce. Owszem, nie zawsze dziewczyny miały łatwo, ale żeby do tego stopnia… nie przypominam sobie.
Moja ocena: 4/10
„Fatalna lista” to książka jednej z autorek serii „Ból za ból”. Siobhan Vivian, bo o niej właśnie mowa, przedstawia nam całkiem ciekawy pomysł na historię, ale znając mankamenty poprzednich lektur spod jej pióra, miałam pewne obawy. Nie mniej jednak postanowiłam, że nie będę się tym zadręczać i spróbuję oczyścić swój umysł ze wszystkich obaw i dać szanse tej pozycji. W...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-25
Dla większości fanów mang nowelki są lekturą obowiązkową, które mogą uzupełnić wiedzę o danym świecie lub konkretnych postaciach. Dlatego, przynajmniej w moim przypadku, „Tokyo Ghoul: Codzienność”, było pozycją na liście must have. Liczyłam, że znajdę tam kilka smaczków, których w komiksie nie było. Przecież, kto z nas nie lubi takich informacji. Z drugiej strony, czytałam opinię, która nie była temu tytułowi pochlebna, przez co miałam mieszane uczucia. Nie wiedziałam, na co mogę liczyć. I to było w tym wszystkim najgorsze, bo nie ma to, jak towarzyszące obawy, które zniechęcają do czytania.
Tokio, miasto, które ma swoje dwa oblicza. Dzienne należące do ludzi i nocne budzące do życia ghuli.
W dwudziestej dzielnicy, w kawiarni Anteiku, w której zbierają się ghule, nigdy nie jest spokojnie. I nic nie wskazuje na to, że kiedykolwiek się to zmieni. Bohaterowie muszą stawić czoło przeciwnością. Tym błahym, jak i tym poważnym, a stawką jest ich być albo nie być.
Dzisiaj pod lupę weźmiemy problemy, których doświadczają podczas codziennego życia. Przyziemne zmartwienia, mające na celu utrzymywać pozory normalnego, jakże zwyczajnego człowieka.
Właściciel lokalu, Yoshimura padł na trop podejrzanych osób. Kim są i czego chcą?
Sześć historii przedstawia dotąd nieopisane wcześniej codzienne perypetie bohaterów serii „Tokyo Ghoul”.
Cóż ja mogę wam napisać? „Tokyo Ghoul”: Codzienność” jest zbiorem kilku różnych historii z życia dobrze nam znanych bohaterów. Swoisty wypełniacz, który jest o wiele bardziej przyziemny w porównaniu do samej mangi. Do samej fabuły również niczego nie wnosi, a o smaczkach, na które tak bardzo liczyłam, można zapomnieć. Ale mimo wszystko, jest to całkiem przyjemna lektura, pokazująca trudy codzienności, z którymi zmagają się ghule, żyjąc wśród ludzi. Do tej pory ten problem już się powielał, tym razem można przyjrzeć mu się całkowicie z bliska. Dodatkowo ukazuje nam całkiem różną ich naturę.
Ghule to drapieżniki żerujące na ludziach. Powszechnie uważane za potwory, które nie mają prawa żyć wśród normalnych ludzi. Bestie, które trzeba eliminować, nieważne, czy stwarzają realne zagrożenie, czy nie. Ghul jest ghulem i aby przeżyć musi zabijać, czyli nie można zostawić go na wolności. Nikt nie stara się ich zrozumieć, z góry skazani są na wyeliminowanie. Muszą się ukrywać, a spotkanie z Gołębiami kończy się ich śmiercią. W końcu są nikim niepotrzebnym śmieciem. Ale, czy na pewno wszystkie osobniki są takie złe, jak się mówi? Czy tak bardzo różnią się od ludzi?
„Tokyo Ghoul: Codzienność” ukazuje pewną hipokryzję, dyskryminację rasową/gatunkową. Nie trudno się z nią zgodzić patrząc na dowody, które przedstawiają te historie. My czytelnicy uwielbiamy ghule, sami nie raz zastanawialiśmy się, jakby to było być ghulem. Niestety, w ich świecie są znienawidzeni. Nie ma czemu się dziwić, to jest swoisty instynkt przetrwania, przecież śmierć najlepsza jest ta niespodziewana, niż czająca się tuz za rogiem w postaci bestii żywiącej się zwykłymi ludźmi. Dlatego bardzo ciężko wybrać jedną ze stron tego konfliktu, bo wszystkie argumenty za i przeciw, wciąż się równoważą.
Sześć ciekawych historyjek, momentami zabawnych, aby za chwile chwytać za serce czytelnika. Nie można powiedzieć, że są złe. One takie miały być. Zwykła codzienność, nic więcej, bo przecież nie można wciąż mieć kłopotów, które spędzają sen z powiek. A trzeba pamiętać, że nawet czasem takie błahostki, utrudniają normalne funkcjonowanie. Byłoby wielką niesprawiedliwością, gdybym nie potrafiła docenić tej pozycji. A teraz tylko od ciebie zależy, czy po nią sięgniesz! Bo jeśli chcesz poznać zwyczaje swoich ulubionych bohaterów, małe urywki dopełniające ich osobowość, to uwierz mi, ta lektura jest właśnie dla ciebie.
Moja ocena: 6/10
Dla większości fanów mang nowelki są lekturą obowiązkową, które mogą uzupełnić wiedzę o danym świecie lub konkretnych postaciach. Dlatego, przynajmniej w moim przypadku, „Tokyo Ghoul: Codzienność”, było pozycją na liście must have. Liczyłam, że znajdę tam kilka smaczków, których w komiksie nie było. Przecież, kto z nas nie lubi takich informacji. Z drugiej strony, czytałam...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-27
Nadszedł ten smutny moment, w którym muszę pożegnać się z kolejnym tytułem, który urozmaicał mi smutne dni. Nie lubię tego i pewnie nie tylko ja tak mam, że to, co dobre kończy się za szybko, przez co pozostaje tylko wielki niedosyt. No cóż, mam nadzieję, że szybko znajdę kolejną serię, która podbije moje serce i wypełni pustkę po „Rewolucji według Ludwika”. Tak, moje serduszko płacze, ale znając naturę książkoholików szybko znajdę dla siebie kolejną ofiarę, z której będę czerpać przyjemność… a może polecicie mi jakiś tytuł? Jakie wrażenie pozostawił po sobie Ludwik w ostatnim tomiku?
Podróż Ludwika dobiegła końca. Wrócił do swojego królestwa, w którym będzie musiał zmierzyć się ze swoim przyrodnim bratem oraz jego matką. Dorothea wyczuwając zagrożenie, pozostawia księcia samego i udaje się w nieznane… ucieka, czy próbuje w samotności zapobiec zagrożeniu?
I dlaczego Wil tak nagle atakuje swego pana nożem? Czyżby miał go już dość i chciał się go pozbyć?
Jaką tajemnicę kryje Juliusz? Co przygotował dla Ludwika?
Po kogo został wysłany Czerwony Kapturek? I czy zdąży na czas przybyć z odsieczą?
Czas na wielki finał!
Trzymaj się Ludwiku!
Ten tomik jest jednym z najbardziej napakowanych akcją, przez co powstaje wielki chaos, w którym momentami ciężko się odnaleźć. Wychodzą na jaw wszelkie tajemnice, a do zamku powraca… no, tego ta ja wam nie zdradzę! Nie ma tak dobrze. Mogę tylko wam zdradzić, że jest pełno momentów zaskoczenia, których w zupełności nie można się spodziewać, bo nigdy nic na to nie wskazywało, a wszystko zostało to oparte na historii Solnej Księżniczki. Jeśli ktoś zna tę baśń, na pewno będzie zaskoczony, że autorka poprowadziła wszystkie wątki w ten sposób. Swoją drogą ma do tego dryg i trochę szkoda, że już musimy się rozstać z Ludwikiem.
Ludwik trafia na ciężkiego przeciwnika, niewinna buźka Juliusza nie oddaje jego prawdziwej natury. Jest przebiegły i nie cofnie się przed niczym… diabeł w ludzkiej skórze, a co gorsza mieszkańcy zaczynają wątpić w swojego księcia (a może to tylko pozory). Mały manipulator skrywa pewną tajemnicę, wciąż dążąc do odzyskania pewnej rzeczy. Kto by się spodziewał, że za tym wszystkim stoi mała, niepozorna szkatułka, która skrywa prawdziwe intencje chłopaka. Kim tak naprawdę jest Juliusz i jego matka Petronela?
Jak na finał przystało, dzieje się bardzo wiele. Wszystkie wątki zostają nam dokładnie wyjaśnione i zakończone. Może oprócz tego jednego, który był motywem przewodnim mangi, ale to w niczym nie przeszkadza, a nawet pozostawia ewentualną drogę do kontynuacji tego tytułu. Były momenty poważne, jak i ciut humorystyczne, także równowaga została zachowana. A kiedy już myślimy, że to koniec historii, nagle orientujemy się, że pozostało całkiem sporo stron i dostajemy kolejny rozdział, który kończy wszystko w ciekawy sposób. Swoją drogą szkoda mi naszej zwariowanej wiedźmy, prowadziła całkiem ciekawy i długi żywot… tak wiem, jestem zła, ale te słowa mają podwójne znaczenie!
Dopiski od autorki, jak zwykle bawią czytelnika, a także odzwierciedlają niekiedy nasze myśli. Dopełniają całą fabułę, a niektórym mogą naprostować pewne rzeczy, o ile czegoś nie zrozumieli. Kreska mimo tylu wydarzeń wciąż jest ładna i przejrzysta. Doskonale odzwierciedla klimat i sytuację. Najważniejsze, że efekt, który autorka uzyskała w pierwszym tomiku, pozostał z nami do samego końca. Podsumowując to w prostych słowach, jest nieco zwariowanie, ale bez zbędnego przesadyzmu. Wszystko jest w niezwykły sposób wywarzone, co jest zadziwiające, bo w zupełności nie mogłam się spodziewać czegoś takiego po tym tytule. Byłam pewna, że będzie nazbyt chaotyczny i ciężki w odbiorze, a tu taka miła niespodzianka!
Moja ocena: 8/10
Nadszedł ten smutny moment, w którym muszę pożegnać się z kolejnym tytułem, który urozmaicał mi smutne dni. Nie lubię tego i pewnie nie tylko ja tak mam, że to, co dobre kończy się za szybko, przez co pozostaje tylko wielki niedosyt. No cóż, mam nadzieję, że szybko znajdę kolejną serię, która podbije moje serce i wypełni pustkę po „Rewolucji według Ludwika”. Tak, moje...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-12
Estelle Maskame podbiła moje serce serią Dimily, dlatego, gdy dowiedziałam się, że zostanie u nas wydana kolejna książka autorki, skakałam z radości. Pech chciał, że dotarła ona do mnie, kiedy ja miałam najwięcej dodatkowych obowiązków na głowie i nie miałam czasu się za nią zabrać. Z czasem zaczęły pojawiać się także kolejne opinie i jakimś cudem zawsze trafiałam na takie niepochlebne, przez które mój entuzjazm związany z jej nową powieścią, drastycznie opadał. Takim oto sposobem, lektura schodziła na dalszy plan, a wszystkie inne pozycje czekające w kolejce na moim parapecie wydawały się o wiele bardziej interesujące. Czy faktycznie miałam się czego obawiać?
Czasami najłatwiej jest po prostu uciec, milczeć, odwrócić wzrok… Kenzie tak zrobiła. Zwyczajnie uciekła od problemu, od dwójki przyjaciół, którzy bardzo potrzebowali jej wsparcia.
Od tamtych wydarzeń minął rok. Ale w życiu dziewczyny czegoś brakuje, a właściwie kogoś… przez kilka przypadkowych zdarzeń dostaje kolejną szansę na odbudowanie dawniej więzi, ale czy będzie miała odwagę zmierzyć się z przeszłością? Czy mimo upływu czasu, będzie w stanie rozmawiać tak, jakby ich ostatnie spotkanie było dopiero wczoraj?
A co zrobi, kiedy na jej drodze staną kolejne przeszkody? Kiedy okaże się, że prawda, którą dotąd znała, jest zwykłym kłamstwem? Czy znów ucieknie?
Estelle Maskame po raz kolejny zabrała się za poważne tematy, które miały zrobić na czytelniku wrażenie i sprawić, że książka zostanie przez niego pochłonięta. Owszem, udało jej się, ale tylko po części w przynajmniej w moim przypadku. Książka jest cudowna, czyta się lekko, wręcz jednym tchem i do tego przyjemnie umila czas. Ale, czy wszystko jest takie doskonałe, jakby się wydawało? Jak sami widzicie, cel częściowo został osiągnięty, ale… no właśnie, nie wszystko jest takie cukierkowe. Wnętrze pozostawia kilka kwestii do przedyskutowania. I nie daje pełnej satysfakcji, jaką bym oczekiwała jako jej fanka. O tym za chwilę dowiecie się więcej.
„Nigdy nie rozumiałam, dlaczego o poniedziałku mówi się, że jest najgorszym dniem tygodnia. Kompletnie się z tym nie zgadzam. Takie są niedziele. Jest w nich jakaś cisza i bezruch, których od zawsze nienawidziłam.”
McKenzie to nastolatka, która doskonale ukrywa swoje problemy. Nikt z jej otoczenia nie wie, z czym musi się zmagać, gdyż doskonale zamyka wszelkie problemy za drzwiami swojego domu. Jej znajomi nigdy niczego nie zauważyli, co tylko ułatwia jej dotrzymanie rodzinnego sekretu. Z tych przyczyn wycofała się także z życia dwójki jej najbliższych przyjaciół. Tragedia, która się wydarzyła, nie pozwoliła Kenzie kontynuować tej znajomości. Posunęła się nawet o krok dalej i odsunęła od nich resztę swoich przyjaciół, aby było jej łatwiej funkcjonować w nowej rzeczywistości. Unikanie weszło jej w krew i pewnie dalej by tak robiła, gdyby nie przypadkowe spotkanie.
„Chociaż dokuczają mi stopy, mam ochotę przetańczyć ten ból, byle z Jadenem, i oto teraz, trzymając się za ręce, na oczach całej szkoły kierujemy się na sam środek parkietu.”
Powiem tak, główna bohaterka jest jedną z najbardziej irytujących postaci, z którą miałam do czynienia. Uwierzcie mi, że to, co wyrabia ta dziewucha, jakimi intencjami się kieruje, jest zwyczajnie nie zrozumiałe. Rozumiem, że autorka chciała poruszyć trudne tematy, ale to w zupełności nie trzyma się kupy i jest zwyczajnie naciągane (przynajmniej ja to tak odebrałam). I jeszcze ten tragiczny początek, w którym to z dziesięć razy jest nam tłumaczone, jaka to Kenzie jest pokrzywdzona przez los. W zupełności do mnie to nie przemówiło i jedynie miałam chęć zamknąć książkę. Owszem, pewne sprawy mogą się odbijać na nastolatkach w taki lub inny sposób, jednak tutaj było to przedstawione w jeden z najgorszych możliwych sposobów, który nie wzbudza pożądanych emocji.
„ – Wciąż jeszcze nie wierzę, że tak się potoczył ten wieczór – marudzi Jaden, nachylając się nade mną. Przybliża się i od tyłu obejmuje mnie w pasie, a potem, tuląc się do mnie i opierając brodę na moim ramieniu, obserwuje, jak płucze włosy Dani. Podoba mi się, że spędzam czas z nimi obojgiem. – Że naprawdę tu stoję, gapiąc się, jak dziewczyna, która mi się podoba, wpycha do umywalki głowę mojej siostry. – A ja nie mogę powstrzymać śmiechu, gdy on to mówi.”
Jednak nie jest tak, że książka ma jedynie minusy, czym dalej brnęłam przez jej strony, tym było tylko lepiej. Pojawił się wątek miłosny, który został w ciekawy sposób przedstawiony, a także nieprzewidziane okoliczności, które zdecydowanie były o wiele ciekawsze od tego głównego tematu. I gdyby na tym skupiła się autorka, byłoby praktycznie idealnie. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Czasami się pośmiałam, były nawet momenty, kiedy nie mogłam się oderwać od lektury. Jednak to było tylko chwilowe i to zdecydowanie za mało, aby stwierdzić, że lektura była dobra. Oczekiwałam czegoś o wiele lepszego, czegoś pokroju Dimily, a dostałam naciąganą historyjkę, która chyba była pisana bez większego pomysłu. Szkoda.
Moja ocena: 6/10
Estelle Maskame podbiła moje serce serią Dimily, dlatego, gdy dowiedziałam się, że zostanie u nas wydana kolejna książka autorki, skakałam z radości. Pech chciał, że dotarła ona do mnie, kiedy ja miałam najwięcej dodatkowych obowiązków na głowie i nie miałam czasu się za nią zabrać. Z czasem zaczęły pojawiać się także kolejne opinie i jakimś cudem zawsze trafiałam na takie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-25
No i… w końcu nadszedł ten moment, gdy dobrnęłam do końca „Gry w Króla”. Wielkie rozwiązanie, którego tak bardzo się obawiałam, i które wciąż zbliżało się dużymi krokami, już za mną. I teraz pozostaje mi napisać wam, czy to zakończenie było dla mnie satysfakcjonujące. Czy wątek został wyjaśniony w miarę spójny i logiczny sposób? Czy jest tym, co oczekiwałam po tym tytule, a może spodziewałam się tego w jakiś sposób? I mogłabym tak wymieniać bez końca, cisnące się pytania, ale myślę, że nie ma sensu tego przeciągać. Czas zdradzić wam, jak to się wszystko potoczyło!
Jeden meil i samozwańczy „król” zmienił życie trzydziestu dwóch uczniów w piekło. Z każdym kolejnym rozkazem, coraz mniej uczniów pozostawało przy życiu. Ostatnie dwadzieścia cztery godziny były istnym piekłem… tylko dziewięć osób zostało w grze.
Nawet Nobuaki, który tak zawzięcie walczył o życie kolegów, poległ w tej bitwie. Ostatnia nadzieja umarła wraz z nim, a pozostałe osoby są w totalnej rozsypce przez nowy rozkaz…
Czy Ria doprowadzi grę do końca i odkryje tożsamość „króla”?
Ile uczniów z pozostałej dziewiątki pozostanie przy życiu?
Kim jest „król”?
W tym momencie mam wielką chęć wypisać wam tutaj sporą wiązankę przekleństw, jednak byłoby to co najmniej nieprofesjonalne z mojej strony. Czasami przychodzą takie momenty, że tylko łacina pozwala na dosadne wyrażenie swoich emocji. SERIO?! Pięć tomów, które miało swoje wzloty i upadki. Historia, która miała ogromny potencjał (co powtarzam już kolejny raz). Tytuł, który potrafił tylko w przypadku pierwszego i czwartego tomu trzymać, od samego początku, aż po ostatnią stronę w napięciu. Manga, która wywołała we mnie wiele kontrowersyjnych i skrajnych emocji… kończy się w sposób, który może lepiej pozostawię bez komentarza. SERIO?!
Ria pozostała ostatnią nadzieją dla klasy 1B, a może doprecyzowując – ostatnią osobą, która ma szansę na przetrwanie tej potwornej rozgrywki. Opanowana, bezuczuciowa i bezwzględna. Jako jedyna potrafiła odrzucić wszelkie emocje i dążyć do wygranej. W końcu to gry są dla niej wszystkim, co ma. To ona jest „Zmierzchem Bogów”. Kto lepiej mógłby to rozegrać niż ona? Odpowiedź jest bardzo prosta – nikt. Tylko ona może to zakończyć i zdemaskować „króla”. Pytanie tylko, czy czas jej na to pozwoli…
Zawiodłam się, bo rozwiązanie jest zwyczajnie głupie. Zupełnie mnie nie przekonało i jestem pewna, że można było wpaść na jakiś lepszy pomysł, skoro już dopuściło się do fabuły elementy fantastyczne. Pozostał po tym pewien niesmak, w szczególności, że zakończenie pozostało otwarte, co daje możliwość jakiejkolwiek kontynuacji… Wiem, że manga była wzorowana na powieści (jak dobrze pamiętam) i na ten moment wychodzi nawet anime, które jest osadzone w tym samym uniwersum i nie mogę pojąć, że ktokolwiek jeszcze to kupuje… przecież to nie ma żadnego sensu.
Nie zawsze się dostaje to, czego się oczekiwało i trzeba jakoś się z tym pogodzić, tak to już bywa. Co do samej fabuły zawartej w ostatnim tomiku, to sam początek był nawet obiecujący. Pojawił się pewien element zaskoczenia, który może bardziej by szokował, gdyby nie fakt, że już na drugiej stronie, rzuca się pewien mały drobny szczegół w oczy. Trochę to nieprzemyślane było. W końcu zostało także rzucone trochę inne światło na relację pozostałych przy życiu uczniów, w końcu wyglądało to bardziej realnie. Nie mniej jednak dalej nie żywię żadnych uczuć wobec występujących w tym tytule postaci. Ich los był mi zupełnie obojętny.
Na koniec wspomnę tylko jeszcze o samej kresce, która cały czas starała nam się umilać lekturę tego tytułu. No cóż, jak przystało na finał, kadry były brutalne, pełne krwi, łez i zszokowanych twarzy. I chociaż ten aspekt był dopracowany. Obwoluta piątego tomiku, tak jak czterech poprzedni, ukazuje genialny art. Te arty chyba najbardziej zapadną mi w pamięci (te głupie zakończenie również)…
Moja ocena: 4/10
No i… w końcu nadszedł ten moment, gdy dobrnęłam do końca „Gry w Króla”. Wielkie rozwiązanie, którego tak bardzo się obawiałam, i które wciąż zbliżało się dużymi krokami, już za mną. I teraz pozostaje mi napisać wam, czy to zakończenie było dla mnie satysfakcjonujące. Czy wątek został wyjaśniony w miarę spójny i logiczny sposób? Czy jest tym, co oczekiwałam po tym tytule, a...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-08
„My Hero Academia” to tytuł, o którym słyszałam wiele dobrego, w szczególności o tej animowanej wersji, dlatego też postanowiłam, że muszę się z nim zapoznać. Co oczywiście wciąż przekładałam w czasie do momentu, kiedy to pojawiła się informacja, że Wydawnictwo Waneko wyda mangę. I w tym momencie skończyły mi się wszystkie wymówki, a termin premiery zbliżał się nieubłaganie… przez co w mojej głowie pojawiało się, coraz więcej wątpliwości. W końcu manga o superbohaterach niekoniecznie może być tym, czego oczekuje. No tak, nie byłabym sobą, gdybym nie wymyślała cudów przed zapoznaniem się z jakąś pozycją… a jak myślicie, jakie są moje wrażenia po lekturze?
W świecie, gdzie większość społeczeństwa posiada dary, większość marzy, żeby zostać superbohaterem i walczyć ze złoczyńcami, którzy nie wiedzą, jak mają spożytkować swoje dodatkowe umiejętności.
Pewien zaledwie czteroletni chłopczyk postanowił również zostać bohaterem, choć nie został on obdarzony super mocami.
Od tamtego czasu minęło dziesięć lat, a marzenie Izuku Midoriya pozostało niezmienne. Chce zostać bohaterem i ukończyć Akademię Bohaterów, tylko jest jeden problem… tam nie przyjmują ludzi nieobdarzonych.
Czy uda mu się spełnić marzenie, a może boleśnie zostanie przywrócony do przykrej rzeczywistości?
Chodź, chłopcze! Zaczyna się! Biegnij ku swemu marzeniu!
No dobra, jestem w szoku, bo nie spodziewałam się, że ten tytuł przypadnie mi do gustu, aż do takiego stopnia. Spodziewałam się czegoś bardziej naciąganego i przerysowanego, a dostałam zabawną komedię, którą czytało się w lekki sposób. Nie sposób się nie uśmiechnąć przy historii naszego głównego bohatera, on wręcz zaraża tym swoim optymizmem, wytrwałością i pogonią za marzeniem. Dlatego jestem całkowicie oczarowana, choć nie powiem, przypomina mi on pewną postać z innej mangi, ale to jeszcze nie czas na takie porównania. Tym zajmiemy się w przyszłości, o ile dalej będę miała takie wrażenie.
„Ludzie nie rodzą się równi. Życie mnie tego nauczyło, gdy miałem cztery lata. Był to pierwszy i ostatni raz, kiedy się zniechęciłem.”
Izuku Midoriya mimo obdarzonych darem rodziców, sam go nie posiada. Mimo że w pewnym sensie czuje się pod tym względem zawiedziony, nigdy po sobie tego nie pokazuje. Cały czas jest pozytywnie nastawiony do świata, a zaczepki kolegów z klasy nie są w stanie zmienić jego światopoglądu. Chce być bohaterem i zrobi wszystko, by to marzenie się ziściło. Prowadzi także notatki dotyczące wszystkich dotychczasowych superbohaterów, którzy pojawiali się w jego świcie, jest niczym chodząca encyklopedia, jeśli o nich chodzi. To taka jego mała obsesja, wyśmiewana przez innych. Może się wydawać, że jest lekko naiwny, co oczywiście jest prawdą, ale tylko częściową, bo doskonale zdaje sobie sprawę ze swoich ograniczeń i tego, jak ciężko musi pracować.
„Profesjonalny bohater codziennie ryzykuje życiem. Czy bez odpowiedniej siły ktoś może zostać bohaterem? Nie, obawiam się, że to niemożliwe. Jeśli chcesz ratować ludzi i im pomagać, to może zostaniesz policjantem? Czasem się ich wyśmiewa, mówiąc, że tylko przejmują przestępców złapanych przez bohaterów, ale tak naprawdę wykonują kawał dobrej roboty. Marzenie nie jest niczym złym, ale nie pozwól, by przesłoniło ci rzeczywistość, mój chłopcze.”
Świat wykreowany przez mangakę wcale nie jest nam taki obcy, bo kto z nas w dzieciństwie nie marzył, aby stać się jakimś superbohaterem, oglądając choćby supermena. To takie połączenie realizmu z dobrze nam znanym światem DC i Marvela, w całkiem zabawnej wersji. Choć może się wydawać, że pierwszy tomik zbyt szybko popycha całą akcję do przodu, w szczególności, jeśli chodzi o przygotowania Izuku do egzaminów, to podejrzewam, że to był tylko taki wstęp do tego głównego wątku, który musiał zaistnieć, ale nie mógł być przeciągany w nieskończoność. Mimo wszystko i tak wolałabym, aby było to w jakiś sposób bardziej rozbudowane. No cóż, jestem ciekawa, co z tego tak naprawdę wyniknie. I z niecierpliwością czekam na kolejną część.
Sama kreska jest całkiem przyjemna dla oka. Postacie wyraziste i diametralnie różniące się od siebie, także nie ma żadnego problemu w rozróżnianiu, kto jest kim. Kadry bardzo szczegółowe, dopracowane, świetnie ukazują emocje. Choć czytelnikowi ciężko jest być poważnym przy czytaniu, bo jest w tym zawarte bardzo dużo komizmu. Pojawia się także sporo dialogów i przemyśleń głównego bohatera, krótkie migawki z jego dzieciństwa, a także opis niektórych postaci dla urozmaicenia nam przedstawionego świata. Całość widać, że jest stworzona w taki sposób, aby w jak najskuteczniejszy sposób przyciągać do siebie czytelnika. I ja z przykrością muszę stwierdzić, że złapałam się na ten jakże prosty zabieg, dobrze znany z shounen’ów. A czy wy oprzecie się tej pokusie?
Moja ocena: 7/10
„My Hero Academia” to tytuł, o którym słyszałam wiele dobrego, w szczególności o tej animowanej wersji, dlatego też postanowiłam, że muszę się z nim zapoznać. Co oczywiście wciąż przekładałam w czasie do momentu, kiedy to pojawiła się informacja, że Wydawnictwo Waneko wyda mangę. I w tym momencie skończyły mi się wszystkie wymówki, a termin premiery zbliżał się...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-08
Kiedy przyszła do mnie propozycja zrecenzowania „Spectrum. Leonidy”, w zupełności ją zignorowałam. Lecz wciąż coś nie dawało mi spokoju i postanowiłam wrócić do tego meila i bliżej przyjrzeć się tej powieści. Nie powiem, oferta była bardzo kusząca, a ta okładka przyciągała mnie jak magnes. Mimo szczerych chęci pozostawienia wiadomości bez odpowiedzi nie potrafiłam tego zrobić. Coś mi podświadomie mówiło, że muszę to przeczytać… ten cichy i jakże irytujący głosik w głowie trudno zignorować. Dlatego podążyłam za nim i wklepałam na klawiaturze te kilka magicznych zdań, po których książka wylądowała u mnie na półce. Czy było warto?
Jeden sen… koszmar, który wydaje się tylko nierealnym wymysłem umysłu i chłopak, który w nim się pojawia, gwałtownie zmienia rzeczywistość piętnastoletniej Emi. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że chłopak nazajutrz pojawia się w jej szkole i chodzi z nią do klasy…
Ale to dopiero początek… nim się zorientuje, dłonie ma owinięte białym bandażem, a pod nim trójkątne, oparzeniowe rany, a jej najbliżsi znajomi potrafią robić dziwne, niewytłumaczalne rzeczy… to wszystko przeczy prawom fizyki!
A może to tylko kolejny sen, z którego nie może się obudzić. Tam, gdzie granica między jawą a snem zaczyna się zatracać, rozpoczyna się przygoda. Jednak to, co na początku było największym strachem, pod koniec jest już tylko dziecinną igraszką w porównaniu z tym, co czeka na Emi i jej przyjaciół…
Czy znajdzie w sobie odwagę, by odkryć prawdę i ruszyć w nieznane?
Co grozi Emi i jej znajomym?
Czasami są takie książki, które mimo szczerych chęci zaczynają przerażać, za nim zdąży się przeczytać choćby jedno zdanie. I tak było w przypadku „Spektrum. Leonidy”. Już na pierwszy rzut oka, kiedy listonosz dostarczył mi tę pozycję, jej gabaryty zrobiły na mnie niemałe wrażenie. Gruby papier sprawił, że te pięćset czterdzieści cztery strony wyglądały na co najmniej siedemset. A przy braku czasu i moich problemach zdrowotnych, ciężko było mi się zmobilizować do sięgnięcia po lekturę. Kolejnym punktem były niekoniecznie pozytywne recenzje blogerów, które dziwnym trafem bardzo rzucały się w oczy i zapalały czerwoną, ostrzegawczą lampkę w głowie… i tak tym sposobem, uciekałam od czytania. Pewnie się w tym momencie zastanawiacie, czy słusznie? O tym dowiecie się za chwilkę.
„Nie da się uniknąć odczuwania strachu, ale można uniknąć poddawania się jego rządom.”
Emi to zwyczajna nastolatka, która stara się nie rzucać w oczy. Nie lubi wyróżniać się z tłumu, nawet w szkole na lekcjach nie zachowuje się tak, jakby nic nie umiała, byleby tylko nie była pytana przez nauczycieli. I nie zwrócić na siebie uwagi Jonatana, szkolnego dręczyciela uczniów, który wyjątkowo lubi pastwić się nad dziewczyną. Emi zdecydowanie jest typowym nerdem lubiącym grać w gry i rysować w swoim szkicowniku. Swój wolny czas spędza ze swoimi najbliższymi i zarazem jedynymi przyjaciółmi — Albanem i Linusem. Dwoma braćmi, mieszkającymi naprzeciwko szkoły. Ale odkąd w szkole pojawiają się bliźniaki, grono jej bliższych znajomych zaczyna się powiększać i wprowadzać niemałe zamieszanie do jej dotąd poukładanego życia.
„Nie jest się słabym, jeśli się samemu ustanawia reguły. Gdy się zna odpowiedzi, ale samemu decyduje, kiedy je wypowiedzieć. Nie jest się słabym, gdy się człowiek kontroluje.”
Jedna strona, dziesięć, sto, trzysta… i nagle znalazłam się na tej ostatniej, czując niedosyt. Lektura niesamowicie mnie pochłonęła, zapomniałam o wszelkich wątpliwościach, które miałam, a tego w zupełności się nie spodziewałam. Liczyła się tylko wolna chwila i możliwość czytania… a to jedna z najlepszych rzeczy, która może przytrafić się książkoholikowi. Wciągające, zrównoważone tempo akcji przyjemnie rozbudzało ciekawość, pozwalając tym samym oderwać się od rzeczywistości i zagłębić w świecie wykreowanym przez autorkę. I choć temat przewodni, jak i same wątki poboczne, mogą wydawać się w pierwszej chwili dość oklepane, to jest w tym coś bardzo intrygującego, dającego ogromny potencjał. A patrząc na to, że ten pierwszy tom jest oczywistym wprowadzeniem dla czytelnika, najlepsze może być dopiero przed nami. Oby tylko pisarka nie zmarnowała tej możliwości.
Mimo próby wynalezienia minusów tej książki nie znalazłam ich. Na ten moment nie mam się do czego doczepić. Mam tylko apetyt na więcej. Bohaterowie, jak na ich wiek przystało, są skrajnymi osobowościami. Każde z nich jest zupełnie inne i zmaga się całkowicie z innymi problemami w swoim młodym życiu. My, jako czytelnicy przede wszystkim na ten moment możemy oceniać to, co starają się pokazać, ale już na pierwszy rzut oka widać, że to tylko powłoka, a głębiej kryje się coś więcej. Tylko pozostaje pytanie, czy wraz z kolejnym tomem uda nam się poznać ich bliżej, czy wciąż będą nas trzymać na dystans, a może w ogóle zostaną spłyceni… Samo zakończenie pozostawia nas w takim momencie, że w naszej głowie pojawiają się tylko kolejne pytania, a na odpowiedzi, niestety, ale trzeba będzie poczekać. Lecz na ten moment z czystym sumieniem, będę was zachęcać do lektury!
Moja ocena: 8/10
Kiedy przyszła do mnie propozycja zrecenzowania „Spectrum. Leonidy”, w zupełności ją zignorowałam. Lecz wciąż coś nie dawało mi spokoju i postanowiłam wrócić do tego meila i bliżej przyjrzeć się tej powieści. Nie powiem, oferta była bardzo kusząca, a ta okładka przyciągała mnie jak magnes. Mimo szczerych chęci pozostawienia wiadomości bez odpowiedzi nie potrafiłam tego...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-25
Uwierzcie mi, nie mogłam się powstrzymać i czym prędzej sięgnęłam po kolejną część „Rewolucji według Ludwika”. Byłam ciekawa, jaki kierunek podróży obierze nasz bohater… czy wróci do swojego królestwa, a może jednak będzie kontynuował poszukiwania żony, bo przecież wciąż nie odnalazł tej idealnej kandydatki na to stanowisko. I przede wszystkim, jaką księżniczkę tym razem stanie na jego drodze. Potrzebowałam również porządnej dawki humoru i miałam nadzieję, że to właśnie Ludwik mi jej dostarczy. A jak było naprawdę?
Ludwik postanawia wrócić do swojego królestw i sprawdzić, co tam tak naprawdę się dzieje, jednak podczas drogi powrotnej jest zmuszony zatrzymać się w sąsiednim królestwie. Trafia do domu, w którym wraz z ojcem, macochą i dwiema przyrodnimi siostrami zamieszkuje dziewczyna imieniem Aschen, zwana również Kopciuszkiem. Aaschen wraz z Ludwikiem wybiera się nie bal, by zdobyć serce swojego ukochanego Balduina. Niespodziewanie książę musi stawić czoło Jasiowi i Małgosi – płatnym zabójcom, którzy mają zlecenie go zabić. Czy i tym razem Ludwikowi uda się ujść z życiem z kolejnej konfrontacji, w której stawką jest jego głowa?
Ten tomik zawiera ciut mniejszą dawkę humoru, niż się tego spodziewałam. Na sam początek dostajemy tragiczną historię Jasia i Małgosi, a zaś później śledzimy losy Kopciuszka, który jest w pewnym sensie masochistką. Opowieść o Aschen jest też o wiele dłuższa niż dotychczasowe. Jest rozłożona na trzy pełne rozdziały, co troszkę mnie zdziwiło, bo do tej pory w każdym pojawiała się jakaś nowa księżniczka. Na całe szczęście w żaden sposób nie wpłynęło to na odbiór lektury, gdyż autorka nie pozwoliła nam się nudzić, dręcząc przy tym (tylko troszeczkę) naszego głównego bohatera.
Aschen to dziewczyna, która uwielbia, kiedy jej siostry się nad nią znęcają. Wręcz sama się prosi, aby robiły to częściej. Ma też pewien sekret, otóż kiedyś już spotkała księcia Balduina i jest w nim zakochana. Pragnie pójść na bal, by sprawdzić, czy on wciąż jeszcze ją pamięta i czy odwzajemnia jej uczucia. Niestety, siostry udręczonego Kopciuszka i tym razem postanawiają zrobić przyrodniej siostrze psikusa, niszcząc jej sukienkę. Tymczasem bal organizowany przez Balduina nie jest tym, za co wszyscy go mają. Przyświeca mu całkiem inny niecny cel. Czy jego zamiary dojdą do skutku? Co planuje Balduin?
Mimo wszystko całkiem nieźle bawiłam się przy lekturze tego tomiku. Śmieszne wstawki z udziałem Kopciuszki rozluźniały napiętą atmosferę. A co do samego zakończenia historii Aschen byłam ciut zdziwiona, bo w pewnym momencie byłam w pełni przekonana, że autorka zrobi nam kawał i poprowadzi w całkiem inny sposób tę opowieść. Jednym słowem zmyliła mnie, a myślałam, że jestem już odporna na takie zabiegi. Jak się okazuje, jednak nie. Równocześnie zbliżamy się do wielkiego finału… jestem ciekawa, co zrobi Ludwik po dotarciu do swego królestwa i jak zostanie rozwiązana kwestia kandydatki na małżonkę, bo wciąż jej nie ma. Czyżby Ludwik miał pozostać singlem?
I jak wam tu napisać coś więcej, skoro jakbym nie zaczęła zdania, już wam przez przypadek mogę zaspoilerować. Ten tomik pokazuje nam, że sojusze, tak samo, jak dług wdzięczności może mieć potężną siłę. I nawet najzagorzalszy wróg może stanąć po naszej stronie. Może i trochę w wymuszony sposób, ale kto wie, czy relacja z czasem nie ulegnie poprawy. Wszystko jest możliwe, a najważniejszy jest ten pierwszy krok. I jestem bardzo ciekawa, co też ten Ludwik wymyślił… bo zapowiada się poważne starcie (zawsze mogę się mylić).
Co do samego Jasia i Małgosi, bardzo podobała mi się kreacja tych postaci, również relacja między nimi oraz otaczającym ich światem miała w sobie "to" coś. Całkiem ciekawy pomysł. Szkoda tylko, że raczej już ich nie zobaczymy…
Moja ocena: 9/10
Uwierzcie mi, nie mogłam się powstrzymać i czym prędzej sięgnęłam po kolejną część „Rewolucji według Ludwika”. Byłam ciekawa, jaki kierunek podróży obierze nasz bohater… czy wróci do swojego królestwa, a może jednak będzie kontynuował poszukiwania żony, bo przecież wciąż nie odnalazł tej idealnej kandydatki na to stanowisko. I przede wszystkim, jaką księżniczkę tym razem...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-22
Jak już pewnie wiecie w moich poprzednich opiniach na temat „Gry w Króla”, wyrażałam tylko swoje niezadowolenia z tego, co otrzymałam. Byłam zawiedziona, bo na początku pokładałam duże nadzieje w tej serii i niestety, rzeczywistość daleko odbiegała od ideału. No cóż, nieraz tak się zdarza, ale mimo porażki nie poddaje się (możecie równie dobrze nazwać mnie masochistką) i czytam po prostu dalej. Zawsze kończę to, co zaczęłam i tym razem nie zamierzałam rezygnować z dalszej lektury. A gdzieś tam w środku mnie, tlił się nikły płomyczek nadziei, że może jednak karta znów się obróci, a ja będę mogła zachwycać się dobrą historią… ponoć wiara czyni cuda.
Yosuka dotarł do szokującej informacji – „gra w króla” już kiedyś się odbyła. A wszelkie informacje na temat miejsca i tamtych wydarzeń zostały bardzo dobrze ukryte…
Rzeź nadal trwa, uczniowie umierają jeden za drugim, a do północy pozostało jeszcze sporo czasu… nawet Nobuaki zaczyna się poddawać, choć dla wielu jest ostatnią nadzieją. Wystarczy jedna łza i dołączy do swych kolegów, o których życie tak usilnie walczył. Czy słabość i emocje przejmą nad nim kontrolę, czy pozwoli sobie na łzy? A może jednak będzie walczył i dotrze do tajemniczej wioski, wymazanej z wszelkich map, o której istnieniu nikt nie pamięta, a gdzie być może jest rozwiązanie tajemniczej gry – Yonaki, to miejsce może być początkiem końca „gry w króla”…
Jestem w szoku i to całkowicie w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Czwarty tomik „Gry w Króla” kompletnie mnie zaskoczył, co najmniej jakbym czytała całkiem inny tytuł o podobnej fabule. Takiego obrotu spraw się nie spodziewałam i mimo że wciąż uważam, że niektóre aspekty są delikatnie przesadzone, to tym razem praktycznie nie mam na co narzekać. Chyba moje modlitwy zostały wysłuchane, bo inaczej tego nie mogę nazwać. Pozostaje mi się tylko cieszyć z takiego obrotu spraw. I czym prędzej zabrać się za ostatnią część, której tak bardzo się obawiam… no, ale tym będę przejmować się później.
Uczniowie klasy 1B są w szoku, kompletnie nie rozumieją rozkazu „króla”, który co chwilę przesyła wiadomości o ukaraniu kolejnego członka gry. Tylko nieliczni starają się powstrzymywać łzy, które wciąż cisną się im do oczu.
Nobuaki jest u kresu swojej wytrzymałości, nie widzi dalszego sensu w walce o przyjaciół. Załamał się, gdyż zbyt wiele osób zawiódł – nie zdołał uratować. Bezlitosny „król” świetnie się bawi, widząc rozpacz bezradnych uczniów. Kim jest i czego od nich chce?
W poprzedniej opinii specjalnie nie wspominałam zbyt wiele o rzezi, która miała miejsce w trzecim tomiku. Owszem był to niezwykle kluczowy, dlatego nie chciałam wam odbierać przyjemności z lektury, o ile jednak po nią sięgnęliście. Było dramatycznie i jest nadal, a same sceny zawarte w czwartej części mogą przyprawić o mdłości. Krew leje się strumieniami, więcej wam na ten temat już nie powiem, bo już i tak stąpam po cienkiej linii i zaraz zacznę rzucać tutaj spoilerami (chcielibyście, nie ze mną te numery). Musicie widzieć tyle, że fabuła przybrała nieoczekiwany obrót, a samo zakończenie wprawiło mnie w osłupienie. Choć nie powiem, po cichu liczyłam na taki plot-twist, bo uważałam, że będzie bardziej dramatycznie – no i jest (taka ze mnie zołza, kiedyś może zrozumiecie, o co mi chodziło).
Sama akcja ewidentnie zmierza ku końcowi i praktycznie jesteśmy na ostatniej prostej przed wielkim rozwiązaniem, ale mimo pojawiającej się dramaturgii nie potrafiłam odczuć żadnego żalu wobec bohaterów mangi, od początku byli mi obojętni i żadne wydarzenia nie sprawiły, że mogłabym zmienić zdanie. To jest największa bolączka „Gry w Króla”. Nie potrafi przekonać uczuciowo czytelnika, a wszystko za sprawą naciąganego zachowania postaci. Przykre, bo ogromny potencjał został zwyczajnie niewykorzystany. A samo czytanie mangi dla zabicia czasu, nie każdemu wystarczy.
Na ten moment, zdecydowanie tomik pierwszy i czwarty jest dla mnie najlepszy, trzeci stałby wyżej w hierarchii, gdyby nie ten ciągły krzyk, który mnie tak irytował. Nobuaki zdecydowanie jest najbardziej przerysowaną postacią, z którą miałam do czynienia.
Moja ocena: 7/10
Jak już pewnie wiecie w moich poprzednich opiniach na temat „Gry w Króla”, wyrażałam tylko swoje niezadowolenia z tego, co otrzymałam. Byłam zawiedziona, bo na początku pokładałam duże nadzieje w tej serii i niestety, rzeczywistość daleko odbiegała od ideału. No cóż, nieraz tak się zdarza, ale mimo porażki nie poddaje się (możecie równie dobrze nazwać mnie masochistką) i...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-28
Pierwsze swoje spotkanie z Kate Daniels miałam na początku swojej kariery recenzenta. Było to cztery lata temu, a ta historia zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Wręcz z całą pewnością mogę stwierdzić, że stała się jedną z moich ulubionych, a nawet powiem więcej – zdecydowanie zakochałam się w niej. Jak tylko usłyszałam, że Wydawnictwo planuje wznowienie jej przygód, byłam wniebowzięta, wiedziałam, że muszę ją mieć na półce, bo wcześniej zdobycie egzemplarza graniczyło z cudem, dlatego też nie posiadam pierwszego wydania. Ale czy po tak sporym upływie czasu Kate Daniels wciąż mnie tak zachwyca, a może ta miłość przeminęła z wiatrem?
Kiedy magia powróciła, świat technologii został sparaliżowany… samoloty spadły na ziemię, prąd przestał działać, auta odmówiły posłuszeństwa… z każdym kolejnym uderzeniem magii, świat był coraz bardziej rujnowany.
Magia pojawia się, a świat techniki musi ustąpić, kiedy znika, zdobycze współczesności powracają do życia. Ale to nie jedyne zmiany, które ze sobą przyniosła…
W żyłach Kate Daniels płynie magia, a co za tym idzie ściąga do niej kłopoty. W tym pokręconym świecie miecz jest jej jedynym przyjacielem, a także źródłem zarobku. Lecz kiedy ginie jej opiekun, który był jej najbliższą osobą, nie może siedzieć bezczynnie… rusza na poszukiwanie jego zabójcy!
Czy Kate znajdzie winnego tej zbrodni?
„Czy mogłabyś powtórzyć? Przegapiłem tę część, która miała zrobić na mnie wrażenie.”
Ha! Po raz kolejny przepadłam, ułatwiła mi to moja słaba pamięć, która tylko przemycała mi wspomnienia ważniejszych wydarzeń i to w dodatku nie wszystkich… to tak, jakbym czytała tę książkę po raz pierwszy, znając tylko nieliczne spoilery. Nie spodziewałam się, że ta przygoda będzie znów tak ekscytująca! Kate Daniels ma w sobie to coś, co przyciąga jak magnes, co porywa czytelnika i nie chce go wypuścić. To magia, która kąsa. Niezwykły duet, kryjący się pod pseudonimem Ilona Andrews, stworzył coś, co jeszcze przez długi czas pozostanie na językach czytelników.
„- Kici, kici? - spytał niski, męski głos.
- Rzeczywiście - odparłam - Zaskoczyłeś mnie trochę i przyszłam nieprzygotowana. Następnym razem przyniosę trochę śmietanki i jakieś kocie zabawki.
- Jaka kobieta pozdrawia Władcę Bestii słowami: Tutaj, koteczku, chodź do mnie, kici, kici, kici?”
Kate to dziewczyna, która nie potrafi trzymać języka za zębami, jest nieokrzesana, silna i niebezpieczna. Nie lubi się dopasowywać, a tym bardziej działać pod czyjąś komendę, co niejednokrotnie prowadzi ją do kolejnych kłopotów. Nikogo nie udaje, jest sobą, ale skrywa jedną tajemnicę, którą musi chronić nawet za cenę swojego życia. Nie jedna osoba chciałaby poznać jej sekret. Kiedy ginie jej opiekun stara się zepchnąć wszystkie emocje na bok, rozpoczyna śledztwo, które kosztuje ją wiele wyrzeczeń. Mimo swojej buntowniczej natury idzie na pewne ustępstwa, na które wcześniej by się nie zdobyła. Dzięki nim wiele drzwi zostało dla niej otwartych, ale ta druga część została zamknięta… Czy poświęcenie Kate przyniesie jakieś rezultaty?
„Chcę ci coś wyjaśnić. Po pierwsze, nie należę do graczy zespołowych, po drugie, jestem raczej niezdyscyplinowana, a po trzecie, mam problem z autorytetami.”
Jest kilka aspektów, dlaczego ta książka tak mi się podoba. Przede wszystkim to są wampiry, które w końcu nie są przesłodzonymi istotami, tylko żądnymi krwi potworami. Zresztą tak samo inne istoty znajdujące się w tym świecie, które z zasady nie są słodkie i nie powinny takie być. Jakaś równowaga musi być zachowana, a w tym przypadku jest to aż nadto widoczne. I w tym momencie kolejnym plusem są zmiennokształtni. Oni także posiadają tego pazura, co lubi podrapać moje ego. Mam dość cukrów i ostatnimi czasami bardzo źle na nie reaguję. No i kolejny punkt za samych bohaterów… uwielbiam ich charaktery. A tym bardziej dialogi między nimi.
„- Kim ty jesteś? - spytał. - Skąd pochodzisz?
- Jestem całkiem pewna, że pochodzę od mamy i taty - zaczęłam drwić. - No wiesz, kiedy mężczyzna wkłada penisa do pochwy kobiety...”
Brutalność, krew, magia – trzy składniki, które są w rewelacyjny sposób połączone ze sobą. Wszystko jest w odpowiedni sposób wyważone, są spokojniejsze momenty, a także te, w których akcja porywa ze swoim nurtem czytelnika. Zaskakująca i fascynująca, dwa słowa, które same pchają się na język. A to dopiero początek tego, co skrywa ten świat i może już to czytałam i nie powinnam się tym tak zachwycać, jednak to robię i wątpię, żeby kiedyś się to zmieniło. A to chyba najlepiej świadczy o tym, że warto sięgnąć po tę pozycję i zagłębić się w jej tajemnice.
Moja ocena: 9/10
Pierwsze swoje spotkanie z Kate Daniels miałam na początku swojej kariery recenzenta. Było to cztery lata temu, a ta historia zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Wręcz z całą pewnością mogę stwierdzić, że stała się jedną z moich ulubionych, a nawet powiem więcej – zdecydowanie zakochałam się w niej. Jak tylko usłyszałam, że Wydawnictwo planuje wznowienie jej przygód, byłam...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-24
Wraz z trzecim tomem mangi „Inspektor Akane Tsunemori”, jesteśmy na półmetku tego tytułu. Trochę mi smutno z tego powodu, bo wolałabym dłużej przyglądać się poczynaniom młodej pani inspektor, a tak muszę się zadowolić dosyć krótką historią. No cóż, nie ma co wybrzydzać, trzeba cieszyć się tym, co się dostało, w szczególności, że przed nami jeszcze trzy tomiki. Mam tylko nadzieję, że samo zakończenie będzie satysfakcjonujące i nie pozostawi po sobie niedosytu, ale tym to ja będę się martwić później. Mam jeszcze sporo czasu do tego momentu. Zajmijmy się obecną częścią, czy była równie satysfakcjonująca, co ta oznaczona numerem dwa?
Poddane plastynacji ofiary, okazują się być uczennicami Akademii Ousou. Wraz z pojawieniem się kolejnych ofiar egzekutor Kougami zostaje odsunięty od sprawy z uwagi na możliwy związek śledztwa ze sprawą eksponatów, w której to stracił podwładnego. Inspektor Akane również została odsunięta i ma za zadanie pilnować Kougamiego, by ten nie zrobił żadnego głupstwa. Mimo to oboje decydują się na dalsze samodzielne dochodzenie… oboje zbliżają się do rozwiązania tej zagadki! Lecz to, co z pozoru wydawało się proste, jest o wiele bardziej skomplikowane. To nie koniec tej sprawy!
„- Inspektor Tsunemori, proszę o pozwolenie na wyjście.
- Hę? Przecież muszę iść z panem!
- Więc zapraszam. Chyba mówiłem, że sprawę można badać na różne sposoby? Skoro nas odsunięto stwórzmy sytuację, w której trzeba będzie nas przywrócić.”
Jak można było się tego spodziewać, trzeci tomik również pochłania się z niesamowitym apetytem. Tym razem możemy uważniej przyjrzeć się całemu systemu Sybilli, zobaczyć jego niedociągnięcia, a to sprawia, że zaczynamy mieć wątpliwości. Pozostaje też kwestia tych bardziej szokujących i niesprawiedliwych wydarzeń, które budzą w nas pewnego rodzaju niezrozumienie, bo przecież… ach, nie mogę wam więcej na ten temat powiedzieć. O tym to musicie się sami przekonać, ale zapewniam, że ciężko patrzeć na takie sceny spokojnie, bo one aż się proszą o interwencje.
„Kiedy system Sybilli współistniał z systemem uniwersyteckim organizowano specjalne kursy dla detektywów Biura. Początkowo uważano, że kurs profesora jest najlepszy i kształci wybitnych absolwentów, ale pojawił się poważny problem. U niektórych uczniów odcień psych-passów zaczął mętnieć, a ich współczynnik zbrodni wzrastać. Przy dużej liczbie uczniów profesor nie mógł oceniać stanu psychicznego każdego z nich. Zajęcia jeden na jeden, takie jak dzisiejsze są bezpieczne. Poza tym trudno sprawić, żeby twój psycho-pass zmętniał.”
Sybilla, system, który miał zapewnić bezpieczeństwo każdemu obywatelowi. Przestępczość miała zostać wyeliminowana, a każdy potencjalny kryminalista odseparowany od społeczeństwa. I faktycznie wydawałoby się, że jest to innowacja, która się sprawdza. Tylko że społeczeństwo poddało się pełnej kontroli, nie potrafi samo decydować, ani myśleć bez pomocy komputera, bo po co się narażać na niebezpieczeństwo… system zadba, aby obywatel był w pełni bezpieczny i mógł normalnie funkcjonować. Przejrzysty psycho-pass stał się najważniejszą istotą życia, co nie raz prowadzi do tragicznych skutków. Lecz o tym głośno się nie mówi, te informacje pozostają bez echa, a tylko nieliczni wiedzą, że system posiada skutki uboczne.
Niektóre aspekty tej mangi powodują w naszych głowach natłok myśli. W szczególności, że w tym tomiku mamy wprowadzone bardziej filozoficzne wywody. Widzimy wszelkie konsekwencje, które musi ponosić rodzina utajonego kryminalisty i zmiany charakteru u takich osób. Takie drobne szczegóły pokazują, że cała fabuła ma jakieś głębsze dno. I tak wciąż się zastanawiam, czy te drobne detale, doprowadzą do czegoś większego, czy jednak wszystko pozostanie bez zmian. Taka nurtująca kwestia, która jak już wejdzie do głowy, to wciąż będzie zakrzątać myśli, nie pozwalając im spokojnie płynąć, póki nie przeczyta się do końca tej serii.
Można byłoby się spodziewać, że skoro to półmetek, to wątków zacznie ubywać, a nie przybywać. Jednak manga nie zwalnia swojego tempa, akcja wciąż się rozkręca, pozostawiając nas w nie małym osłupieniu. W szczególności, że pojawił się taki jeden mały aspekt, który miał wzbudzić naszą czujność, tylko czy moje podejrzenia, okażą się słuszne? Po tak zdawkowych informacjach jestem chyba gotowa na wszystko, co może się wydarzyć, a i tak pewnie zostanę zaskoczona. Cóż, mam też swoje typy, co do zakończenia tej serii… i jeśli mnie przeczucia nie mylą, to byłoby to bardzo przewidywalny i stereotypowy finał. Obym się myliła!
Moja ocena: 8/10
Wraz z trzecim tomem mangi „Inspektor Akane Tsunemori”, jesteśmy na półmetku tego tytułu. Trochę mi smutno z tego powodu, bo wolałabym dłużej przyglądać się poczynaniom młodej pani inspektor, a tak muszę się zadowolić dosyć krótką historią. No cóż, nie ma co wybrzydzać, trzeba cieszyć się tym, co się dostało, w szczególności, że przed nami jeszcze trzy tomiki. Mam tylko...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-25
Pierwszy tomik „Rewolucji według Ludwika” niezmiernie przypadł mi do gustu, od taki baśniowy świat w trochę lepszej odsłonie. Mówią, że z baśni się nigdy nie wyrasta, ale kiedyś ten świat może się znudzić i człowiek potrzebuje czegoś baśniowego, ale bardziej realistycznego. A to dostarczyła mi ta manga. Wiem, że podobne zabiegi były już stosowane w literaturze, jednak nie śledzę tego na tyle by znać każde takie dzieło. I może dlatego właśnie tak spodobał mi się świat Ludwika. Czy wciąż jestem pod takim samym urokiem, co przy pierwszej części?
Ludwik kontynuuje swoją podróż przez różne królestwa, poszukując przy tym idealnej kandydatki na żonę. Tymczasem jego ojciec, postanowił wykorzystać nieobecność syna, aby przedstawić ludowi nowego następcę tronu i królową. Ku jego zdziwieniu lud nie pochwalił jego decyzji. Czyżby lud był mądrzejszy od swego władcy?
Pozostaje jeszcze kwestia Czerwonego Kapturka, który w akcie zemsty dybie na jego życia…
Nieświadomy żadnego zagrożenia Ludwik, beztrosko podąża przez krainy, a na swej drodze spotyka, co raz to piękniejsze księżniczki. Czy któraś zaciągnie go do ślubnego ołtarza?
Czy Kapturkowi uda się zabić znienawidzonego Ludwika?
Kim jest nowy następca tronu i jego matka?
Tym razem muszę się przyznać, że dwie z czterech baśni zawartych w tomiku, nie były mi znane. Ale nawet mimo to nie miałam żadnych problemów z lekturą. Nawet uznałam, że w wolnej chwili zapoznam się z nimi, aby mieć lepszy obraz na całą historię, jednak do tego to mi zupełnie nieśpieszno. Zawsze też mogłam zajrzeć do umieszczonego na samym końcu mangi, streszczenia tych baśni, ale wolałam jednak, czym prędzej zapoznać się z kolejną częścią. Mimo wszystko wciąż ogromnie się zachwycam perypetiami Ludwika. Te zepsute księżniczki są przedstawione w genialny sposób – niby na pierwszy rzut oka słodkie i potulne, a tak naprawdę niezłe z nich zołzy. Książąt na białych rumakach też tutaj nie sposób znaleźć, nawet jak już jakiś się pokaże, to do ideału mu daleko…
Wilhelm to dobroduszny chłopak, którego w bardzo łatwy sposób zmanipulować i wykorzystać. Sam widzi w innych dobro, nawet jeśli na to nie zasługują, co często odbija się na jego niekorzyść. Ponad wszystko ceni sobie Ludwika i stara się na wszystkie sposoby go zadowolić, nie zawsze jest za to doceniany za swoje wysiłki, a sam książę przy tym wytyka mu jego pozorną głupotę. Humorki jego władcy są nieokiełzane, a on zawsze jest posłuszny jego woli, nie jeden na jego miejscu już dawno rzuciłby tę posadę i uciekł, gdzie pieprz rośnie.
Ubawiłam się podczas lektury tego tomiku, Ludwik wciąż zaskakuje swoją inteligencją, której wydawałoby się, że nie ma. To zadziwiające jak tak powierzchowna postać może posiadać rozbudowaną osobowość, o której dość często się zapomina, patrząc na jego poczynania. A mówią, by nie oceniać po pozorach, a z taką łatwością mi to przychodziło… jestem tylko ciekawa, czym jeszcze zaskoczy mnie główny bohater, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że ma jeszcze jakieś asy w rękawie. Jedno jest pewne, Ludwik jest jedną z lepiej zarysowanych postaci, z jaką do tej pory miałam do czynienia.
Nie wiem jakie wytyczne, co do tego tytułu miało Wydawnictwo, ale wiem, że J.P.Fantastica odwaliła kawał dobrej roboty. Te z polszczone gagowe dialogi były genialne i chyba lepszych nie można było dobrać. Tak tylko dla przypomnienia zaznaczę, że uniwersum Ludwika to pomieszanie współczesności ze średniowieczem. Tak byście nie musieli się dziwić, choćby ubiorem samego księcia. Już nie mówiąc o otaku, cospleyach, czy nawet jak dobrze pamiętam telefonie komórkowym… także uwierzcie mi, jest naprawdę bardzo zabawnie. Ten rodzaj humoru to jest to, co kupuje i mogę wręcz pożerać całymi garściami!
Moja ocena: 8/10
Pierwszy tomik „Rewolucji według Ludwika” niezmiernie przypadł mi do gustu, od taki baśniowy świat w trochę lepszej odsłonie. Mówią, że z baśni się nigdy nie wyrasta, ale kiedyś ten świat może się znudzić i człowiek potrzebuje czegoś baśniowego, ale bardziej realistycznego. A to dostarczyła mi ta manga. Wiem, że podobne zabiegi były już stosowane w literaturze, jednak nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-17
Minęło trochę czasu, odkąd to miałam w rękach poprzedni tomik Bungou. Oczywiście wynikało to z różnych czynników, a nie dlatego, że uchylałam się od lektury… no dobra, troszkę jej unikałam, ale tylko dlatego, bo manga zawsze za szybko się kończy! I nie mówię tu tylko o Bezpańskich Literatach, a także o innych tytułach. Wiecie, jeden samotny tomik na półce, to zdecydowanie zbyt mało, żeby czytelnik był w pełni usatysfakcjonowany. My pożeracze wszelkiej literatury już tak mamy, ile by nam nie dogadzano, to i tak będzie nam wciąż mało. No cóż, jak myślicie, lektura była satysfakcjonująca?
Atushi po uratowaniu Kyouki, pragnie wydobyć z niej informacje o Mafii. Jednak nic nie idzie zgodnie z planem, a on musi spełniać jej zachcianki! Czego żąda dziewczyna w zamian za wiedzę, którą posiada? Co zrobi Atushi, kiedy dowie się, że karą za zbrodnie Kyouki jest… śmierć?
Istną idyllę przerywa Akutagawa, który dzięki swoim machlojką, porywa Atsushiego… Czy ktoś ruszy mu na ratunek, a może pozostawią go na pastwę losu?
Uwięziony Daizai też nie ma łatwo. Musi zmierzyć z osobą, która wzbudza w nim same negatywne odczucia, a jest nią jego dawny partner z mafijnych czasów!
Dwa równoległe starcia między Agencją a Mafią. Preludium do wciąż zbliżającej się wojny…
Osamu Dazai kontra Chuuya Nakahara i Atushi Nakajima kontra Ryuunosuke Akutagawa. Kto wyjdzie zwycięsko z tych walk?
Przyznaję się bez bicia, pierwsze strony mangi były dla mnie całkowicie niezrozumiałe, więc za nim na dobre zaczęłam się zapoznawać z trzecim tomikiem, musiałam powrócić do drugiego, aby przypomnieć sobie poprzednie wydarzenia. Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy może być sam czas, który minął od poprzedniego spotkania z bohaterami, a może to jednak wina samej fabuły, że nie utkwiła mi szczególnie w pamięci – nie wiem. Zrzucę to na upływ czasu, tak będzie najprościej, w szczególności, że do tej pory jeszcze coś takiego mi się nie zdarzyło.
„Mamy mu pomóc? Niby czemu?
Złapali go, ponieważ wyznaczono nagrodę za tygrysołaka. To jego prywatna sprawa. Nie będziemy go niańczyć. Nie dołączył do nas, żebyśmy go chronili.”
Kyouki do tej pory bez marudzenia wykonywała wszystkie polecenia swoich przełożonych. Jest niczym maszyna stworzona tylko do zabijana, niemogąca liczyć na nic lepszego w życiu. Wykorzystywana do brudnej roboty, bezwzględna i niebezpieczna. Jednak nikt nigdy nie pytał ją o to, czy takie życie jej odpowiada… zbyt młoda, nieposiadająca normalnego życia nastolatka, w końcu może zacząć się buntować. I patrząc po jej zachowaniu, sama już zdecydowała o swej przyszłości.
Atushi wciąż pakuje się w problemy, a przy okazji wciąga w to całą agencję, co niekoniecznie się wszystkim podoba. Chłopak nie zdaje sobie sprawy, że Mafia mu nie odpuści, a on sam powinien bardziej uważać.
Akcja prze do przodu, pokazując czytelnikowi, że nawet zwykła sielanka nie może być nudna, a w zanadrzu czeka masa zawirowań, która czeka, by wyskoczyć w najmniej spodziewanym momencie. Dazai zaskoczył mnie ogromnie, jest jedną z najbardziej intrygujących postaci dla mnie. I czuję, że za jego pozornym charakterem, kryje się coś więcej. W tej części dowiadujemy się także ciut więcej o jego dawnym życiu, może nie jest to natłok informacji, ale takie drobne smaczki świetnie umilają lekturę. Główny bohater również pokazuje pazurki i jestem ciekawa, jak rozwinie się w kolejnych tomikach.
Niby wszystko ładnie i pięknie, ale wciąż czuję pewien niedosyt, choć wciąż nie potrafię określić, co go powoduje. Walki były ładne, pojawiła się mała dramaturgia, bohaterowie zaczynają nabierać charakterów, ale czegoś jeszcze brakuje. To jeszcze nie ten moment i nie to, czego bym oczekiwała. Może to wina samej akcji, która wciąż gna i wydaje mi się, że ciut za szybko. Sama fabuła, wciąż wprowadza nowe wątki, ale jest to całkowicie uzasadnione. No nic, pozostaje mi tylko czekać i sprawdzić, czy te dziwne uczucie minie.
No i na koniec pozostaje kwestia rysunków, przy których mam wrażenie, że z tomiku na tomik wyglądają coraz lepiej. Ciekawe kadry zawierają wiele bardzo pożądanych cech — liczba szczegółów, dynamika, brutalność, emocje, ale czasami zdarzają się też brzydsze momenty, na szczęście nie wpływają one na odbiór całości. Dlatego w tym przypadku nie będę się czepiać.
Moja ocena: 7/10
Minęło trochę czasu, odkąd to miałam w rękach poprzedni tomik Bungou. Oczywiście wynikało to z różnych czynników, a nie dlatego, że uchylałam się od lektury… no dobra, troszkę jej unikałam, ale tylko dlatego, bo manga zawsze za szybko się kończy! I nie mówię tu tylko o Bezpańskich Literatach, a także o innych tytułach. Wiecie, jeden samotny tomik na półce, to zdecydowanie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-21
„Gdy tu dotrzesz” to kolejna książka spod pióra Rebecci Stead, a tym samym jest to moje drugie spotkanie z jej twórczością, gdyż pierwszej ukazanej w Polsce jej powieści, nie miałam przyjemności czytać. Przy poprzednim tytule byłam mile zaskoczona, choć pozycja była bardziej skierowana do o wiele młodszej ode mnie grupy odbiorców, ale jak wiecie, ja takimi umownymi granicami wcale się nie przejmuje i wam również polecam takie nastawienie. W końcu zasady są po to, aby je łamać. Tym razem nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać, bo sam opis był dosyć zwariowany… więc, co z tego wynikło?
Wszystko zaczęło się od zapasowego klucza, którego mama Mirandy schowała „na wszelki wypadek”, a który zniknął. A może jednak ta historia miała swój początek wcześniej?
Później Miranda znajduje tajemniczy liścik, w którym to nieznajomy prosi ją o dwie przysługi, a jedną z nich ma być napisanie do niego listu.
Dziewczyna nie wie, co ma robić. Najlepiej byłoby zignorować wiadomość, tak jak inne rzeczy dziejące się na ulicach Nowego Yorku, ale ich autor wie rzeczy, o których nikt nie powinien wiedzieć i z niesamowitą precyzją przewiduje przyszłość. I w tym momencie pojawia się poważny problem, bo pierwszy liścik mówi, że ktoś ma umrzeć…
Kiedy dostaje ostatnią wiadomość, wydaje się, że jest już za późno na jakikolwiek ratunek…
Kto jest autorem tych tajemniczych wiadomości i o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi?
Mogę powiedzieć tylko jedno, nie spodziewałam się tak cudownej historii. Byłam nastawiona na bardziej dziecinną opowiastkę, a dostałam coś głębszego, przepełnione niesamowitymi refleksjami z odrobiną elementów jak na ten moment fantastycznych. I niech was nie zraża ta fantastyka, bo ona jest tylko jednym z niezbędnych elementów tła. A to wszystko sprawiło, że pochłonęłam tę książkę w niecałe trzy godzinki, ot taka wciągająca lektura na jeden jesienny lub zimowy wieczór, która sprawi, że na waszych czytelniczych twarzach pojawi się uśmiech, a serduszka zaczną mocniej pikać.
Miranda to dwunastolatka, która nie posiada zbyt wielu przyjaciół. A ten jeden, którego miała – Sam, przestał ją lubić. Wszystko to stało się nagle, kiedy oboje wracali do domu, a Sam bez powodu został uderzony na ulicy w brzuch, przez nieznajomego chłopaka. Osamotniona dziewczyna mimo smutku po stracie przyjaciela stara się odnaleźć w nowej sytuacji i zaprzyjaźnić się z innymi dzieciakami. Jak na jej wiek, nie brak jej zdrowego rozsądku, przez co czasami ciężko jej zaakceptować nieracjonalne wyjaśnienia pewnych sytuacji, na przykład zakończenie jej ulubionej książki, czy też teorie z tym związane. Także tajemnicze liściki są dla niej czystą abstrakcją, choć wzbudzają w niej uczucie niepokoju. Czy uda jej się wyłączyć racjonalne myślenie i rozwiązać zagadkę tajemniczych wiadomości, zanim będzie za późno?
Autorka w bardzo prosty sposób pokazuje, a nawet na pewien sposób tłumaczy, nurtujące zagadnienia tego świata. I nawet najbardziej opornym umysłom takie informacje mogą się wydać dosyć racjonalnym i obszernym wytłumaczeniem. Na pewno młodsi czytelnicy będą zadowoleni z takich teorii. Sama postać Mirandy, również w genialny sposób oddaje jak ciężko czasami w tym wieku zrozumieć pewne kwestie, które wydają się oczywistością, i że nigdy się nie zmienią. Od takie typowe problemy wczesno młodzieńczych lat. Choć chciałabym zobaczyć w wykonaniu pisarki odrobinę starszych bohaterów, jestem ciekawa, jakby ich wykreowała.
Patrząc przez pryzmat dwóch powieści autorki, które przeczytałam, można znaleźć w sposobie jej pisania pewne schematy, ale odbiegają one od tych już utartych stereotypów tego typu pozycji. Rebecca Stead świetnie się bawi różnymi gatunkami fabuły i wprowadza pewien świeży powiew do naszej biblioteczki. Same wątki – przyjaźni, znieczulicy, odwracania wzroku itd., sprawią, że lektura nabiera czegoś głębszego, przełamuje pewne tabu, o którym niechętnie mówimy, a tak bardzo jest zakorzenione w naszym życiu. Takie małe szczegóły, wręcz detale w genialny sposób wzbogacają zwykłą historię, idealnie odwzorowują relację między bohaterami i te, które dopiero się tworzą.
Z czystym sumieniem, zdecydowanie mogę wam polecić twórczość pisarki. Na pewno będziecie się świetnie bawić.
Moja ocena: 7/10
„Gdy tu dotrzesz” to kolejna książka spod pióra Rebecci Stead, a tym samym jest to moje drugie spotkanie z jej twórczością, gdyż pierwszej ukazanej w Polsce jej powieści, nie miałam przyjemności czytać. Przy poprzednim tytule byłam mile zaskoczona, choć pozycja była bardziej skierowana do o wiele młodszej ode mnie grupy odbiorców, ale jak wiecie, ja takimi umownymi...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-12
Po słabym drugim tomiku „Gry w Króla” (opinia tutaj), przyszedł czas na trzecią część mangi, do której zabierałam się dość opornie. Niby byłam ciekawa kolejnych wydarzeń, ale w głowie miałam zapaloną ostrzegawczą czerwoną żaróweczkę, która skutecznie mnie odciągała od zamiaru zapoznania się z numerem trzy. Swoją drogą cichy głosik w mojej głowie ciągle mi powtarzał, że na moim parapecie, który robi za półkę dla nieprzeczytanych tytułów, czekają na mnie lepsze historie, które chętniej przeczytam. I tak odwlekałam to w czasie… tylko czysty przypadek sprawił, że zabrałam się za lekturę, tego przerażającego mnie do szpiku kości numerka trzy. Czy ten zbieg okoliczności mogę zaliczyć do pozytywnych wspomnień?
Na początku w klasie było ich trzydzieści dwie osoby, teraz zostało tylko dwadzieścia siedem przerażonych duszyczek…
Po odważnej decyzji Nami, która ostatecznie została zbyt pochopnie podjęta, dziewczyna ucieka. Nobuaki rusza na poszukiwanie koleżanki, chce ją za wszelką cenę uchronić przed wyrokiem, który na niej ciąży. Cały czas liczy na to, że tym razem „Król” nie wyda wyroku śmierci…
Tymczasem chłopak sam dostaje rozkaz od „Króla”… a kolejne rozkazy, są coraz mniej zrozumiałe dla uczniów klasy 1B…
Jaki będzie wyrok „Króla”?
Co tym razem wymyślił dla bezradnych wobec jego woli, uczniów?
Czy Nobuaki wykona swój rozkaz?
Jaką cenę będzie musiał za to zapłacić?
Tak jak się spodziewałam, widzę coraz więcej wad tego tytułu. Są to drobne szczegóły, które wpływają na mój odbiór lektury. Niby nie rzucają się zbytnio w oczy, ale ja je dostrzegam i patrząc po opiniach innych czytelników, oni także je dostrzegli. Przynajmniej nie jestem odosobniona w swojej opinii, choć na początku wydawało mi się, że ludzie trochę wyolbrzymiają i krytykują mangę bez powodu. Pozostaje mi tylko przyznać się do błędu, że zbyt pochopnie oceniłam „Grę w Króla”. Czasu nie cofnę, ale też nie zmienię swojego zdania na temat pierwszego tomiku.
Uczniowie klasy 1B popadają powoli w obłęd, każdy kolejny meil napawa ich przerażeniem. Nadzieje na znalezienie sprawcy zaczyna zmieniać się we frustrację i niemoc. A nikłe światełko w tunelu, które pojawiło się wraz z decyzją Nami, zostało bezpowrotnie zgaszone. Tylko Nobuaki nie poddaje się i zamierza walczyć do samego końca, ale jego życie też zawisło na szali. A co by się stało, gdyby jego zabrakło? Czy znalazłby się ktoś równie odważny i zastąpiłby go? Dodatkowo tajemniczy „Król” robi wszystko, aby uczniowie zwrócili się przeciwko sobie…
Wiecie, co mnie najbardziej dziwi w tej mandze? To, że ta klasa jest niesamowicie ze sobą zżyta. Owszem zdarzały się pewne sprzeczki, ale ostatecznie wychodzi na to, że oni wszyscy siebie ubóstwiają i kto by nie umarł, panuje wielki lament nad tą osobą… przynajmniej ze strony głównego bohatera, który czasem jest, aż śmieszny w swojej nieświadomości. Absurd goni absurd, a szkoda, bo manga miała ogromny potencjał, które ewidentnie został zmarnowany. I wątpię, żebym zmieniła zdanie no, chyba że zdarzy się jakiś cud i nagle wszystko wróci na właściwy tor, ale na to nawet nie liczę.
I kolejna rzecz, która ogromnie mnie irytowała, to ciągły krzyk bohaterów. Nic nie robią, tylko się drą, jakby miało coś to zmienić. Nie jestem w stanie tego zrozumieć, a tym bardziej choćby polubić postacie, bo wszystko wydaje mi się takie płytkie. Brakuje mi w tym uczuć, jakiejś głębszej pobocznej tajemnicy, intryg, knucia za plecami… dostaję tylko łzy i beznadziejny krzyk… Czy ja naprawdę tak dużo wymagam? No dobra, ale koniec tego użalania się nad sobą. Jest pewien malutki plus, którym jest Ria i Yousuke – są to dwie postacie, które wydają się najmniej powierzchowne. W szczególności ta pierwsza, ona mnie bardzo pozytywnie zaskoczyła. Jestem ciekawa, czy zostanie do samego końca mangi przy życiu.
Tym razem wymieniłam wam o wiele więcej wad. Całe szczęście, że rysunki jeszcze są na tyle dobre, że nie mogę na nie narzekać i są największym atutem tego tytułu. Jednak reszta nie napawa mnie wielki optymizmem. No cóż, zobaczymy, jak to będzie!
Moja ocena: 4/10
Po słabym drugim tomiku „Gry w Króla” (opinia tutaj), przyszedł czas na trzecią część mangi, do której zabierałam się dość opornie. Niby byłam ciekawa kolejnych wydarzeń, ale w głowie miałam zapaloną ostrzegawczą czerwoną żaróweczkę, która skutecznie mnie odciągała od zamiaru zapoznania się z numerem trzy. Swoją drogą cichy głosik w mojej głowie ciągle mi powtarzał, że na...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-12
Po dość mocnym zakończeniu mangi „Tokyo Ghoul”, które rozbiło mnie na małe kawałeczki, przyszedł czas na kontynuację tej serii w postaci „Tokyo Ghoul:re”. Nie powiem, obawiałam się tego komiksu, bo przecież może to być ciągnięcie serii na siłę… bałam się tego, co wymyślił autor, a zarazem wierzyłam w to, że pomysły mu się nie skończyły i jednak przebije to, co już zdołał stworzyć. Tego od razu się nie dowiemy, przyjdzie to z czasem, z kolejnymi tomikami. Dzisiaj się skupimy na numerze pierwszym, który zagościł na naszym rynku wydawniczym. Czy czuje się zawiedziona?
Potwory żyjące wśród ludzi niczym się od nich nieróżniące. No może, oprócz kilku drobnych detali… szkarłatne oczy, kagune i… żywią się mięsem – ludzkim. Ghule, największy wróg ludzkości…
BSG, agencja zajmująca się bezpieczeństwem obywateli, stworzyła nowy, eksperymentalny oddzci iał zwany Quinx. Na ich czele stoi inspektor pierwszej klasy – Haise Sasaki. Mentor, a zarazem członek oddziału Mado.
Co czego młodego inspektora w mieście pełnym ghuli? Czy uda mu się zapanować nad krnąbrnymi członkami oddziału Quinx i stworzyć z nich prawdziwą zgodną grupę zdolną do walki z ghulami? Jaką skrywa tajemnicę Haise Sasaki?
Tym razem role zostały odwrócone. Nasz główny bohater, za którym podążamy, jest gołębiem. Możemy dokładnie przyjrzeć się pracy tej organizacji i na nowo ocenić kim faktycznie są ci źli. Bardzo ciekawy zabieg i szczerze jestem ciekawa, co z tego wszystkiego wyjdzie. No dobra, nie będę was oszukiwać… znam kilka spoilerów i wiem, co się święci, choć nie sprawdzałam, czy to, co słyszałam, jest prawdą. Mimo wszystko nie zamierzam psuć sobie zabawy, ale też nie mogę udawać nierozgarniętej czytelniczki, z której można się pośmiać, a w szczególności z jej głupoty. Spoilerami będziemy się zajmować w przyszłych opiniach.
„Musimy jak najszybciej zorganizować nowe siły bojowe, które będą walczyły na równi z inspektorem Arimą. Znajdujący się pod twoją opieką oddział Quinx może stać się promykiem nadziei. Lecz aby wychować inspektorów silniejszych od Arimy, sam musisz najpierw go przewyższyć.”
Haise Sasaki z pozoru bardzo niewinny i dobroduszny inspektor, który nie radzi sobie ze swoimi podwładnymi. Uroczy chłopak o oryginalnym, bo czarno-białym, kolorze włosów. Nie pamięta pierwszych dwudziestu lat swojego życia i nawet nie chce znać szczegółów swojego poprzedniego życia. Jest mu dobrze, tak jak jest teraz. A wszelkie wsparcie otrzymuje od pani inspektor Mado i inspektora Arimy. Traktuje ich jak swoją matkę i ojca. Posiada także jedną, ale jakże ważną tajemnicę, o której nie wiedział nawet jego oddział… on tak naprawdę wcale nie jest taki niewinny, jakby się wydawało na początku. Co drzemie w jego ciele?
„Wprawdzie nie pamiętam poprzednich 20 lat, a praca w BSG nie należy do prostych, jednak czuję, że się tu do czegoś przydaję. Nie umiem dobrze kierować Quinxami, ale chcę by szybko wyrośli na ludzi. Pani Akira mnie wspiera i cieszę się, gdy mogę porozmawiać z panem tak jak teraz. Ale jestem tu szczęśliwy.”
Mimo obrotu perspektyw jestem zadowolona z tego, co znalazłam w środku. Choć akcje jest bardzo powolna i rozciąga się w długim przedziale czasowym, a liczba dialogów zwala z nóg, wyczuwam w tym kawał dobrej kontynuacji. Mam tylko nadzieję, że gdy w końcu dojdzie do momentu wyjaśnień, będą one sensowne i w miarę wiarygodne. Autor jak zwykle prezentuje nam liczne intrygi i kłamstwa. Co powoduje tylko chęć sięgania po kolejne tomiki. Z chęcią bym się dowiedziała osobiście, jak on planuje tyle wątków i zawirowań. Na ten moment nie mogę w żadnym stopniu przyczepić się do fabuły i to jest w tym wszystkim genialne. Inaczej tego nie można określić.
„ – Nie chcesz spotkać swojej dawnej rodziny lub przyjaciół?
- Ale mam rodzinę! Pan jest moim ojcem, a pani Akira matką.”
Rysunki jak zawsze są idealne i znając życie, będę wam to powtarzać jeszcze nie raz. Mam tylko nadzieję, że was tym nie zanudzę, ale każdy kadr wręcz kipi ilością detali i emocjami. Przy tym nie można się nudzić. Wciąż jest brutalnie, choć pierwszy tomik mniej obfituje w krwawe sceny niż poprzednia czternastka, ale już widać, że jest to dopiero wstęp do całości. Musimy się przygotować na nadchodzące wydarzenia, ja to już czuje w swoich kościach, że będzie się działo. Dla urozmaicenia, dokładnego przedstawienia postaci i po części dla przypomnienia mamy dodaną krótką charakterystykę postaci, które się pojawiają. Tyczy się to w szczególności inspektorów, których tym razem mamy o wiele więcej.
Oczywiście nie mogę pominąć tej przepięknej obwoluty, która swoją prostotą niezwykle kusi czytelnika. Ale do tego zdołaliśmy się już przyzwyczaić, że każda okładka przedstawia genialne arty, bardzo szybko wpadające w oko. Co tu dużo się rozpisywać, zapewne sami już dobrze o tym wiecie.
Podsumowując ten tomik, z całą pewnością mogę stwierdzić, że jest dobrą kontynuacją i jeżeli ten poziom się utrzyma, fani tego tytułu na pewno będą zadowoleni.
Moja ocena: 8/10
Po dość mocnym zakończeniu mangi „Tokyo Ghoul”, które rozbiło mnie na małe kawałeczki, przyszedł czas na kontynuację tej serii w postaci „Tokyo Ghoul:re”. Nie powiem, obawiałam się tego komiksu, bo przecież może to być ciągnięcie serii na siłę… bałam się tego, co wymyślił autor, a zarazem wierzyłam w to, że pomysły mu się nie skończyły i jednak przebije to, co już zdołał...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-03
W końcu nadszedł ten czas, aby zabrać się za mangę, która została mi polecona przez Pana z Wydawnictwa, a raczej dołożył ją do mojego zamówienia, kiedy poprosiłam, aby polecił mi jakiś tytuł do czytania. Tak więc, póki paczka do mnie nie dotarła, w zupełności nie wiedziałam, co się w niej znajduje. „Rewolucja według Ludwika” to tytuł, do którego podochodziłam dość sceptycznie… kręciłam się wokół niego, jak ryba wokół przynęty, zastanawiając się, z której strony ją chapnąć. Aż nadszedł ten moment, że zabrałam się za jego czytanie… Jak myślicie, dałam się złapać?
Ekscentryczny Książe Ludwik wraz ze swoim sługą Wilhelmem wyrusza na poszukiwanie żony idealnej! Strzeżcie się księżniczki, bo Książe onieśmieli was swoją urodą! Która zostanie jego wybranką? Która z was posiada wszystkie wymagane cechy, których pożąda nasz Książe?
Ale, ale… moje drogie panie, proszę się nie kłócić! Czas zaprezentować swe wdzięki i przygotować się na odwiedziny Ludwika!
Jeśli znudził cię świat baśni braci Grimm, jeśli masz dość bajkowych historii i pragniesz jakiejś odmiany… ten tytuł jest właśnie dla ciebie!
No dobra, koniec z tym owijaniem w bawełnę. Powiem jedno, Pan z Wydawnictwa trafił w dziesiątkę z tym tytułem. Uwielbiam czarny humor, a tutaj znalazłam go w nadmiarze. Baśniowe historie opowiedziane z całkowicie innej perspektywy, gdzie mimo wszystko to Ludwik pozostaje na pierwszym planie, a księżniczki odbiegają od znanych nam od dziecka stereotypów, całkowicie mnie kupiły. Koniec pięknych bajek przyszedł czas na pokazanie okrutnej rzeczywistości! Nie oszukujmy się, takie połączenie musi mieć to coś w sobie, co pochłonie większość czytelników. W końcu stereotypy są nudne!
Ludwik jest zadufanym w sobie narcyzem. Piękny niczym model z okładki. Płeć żeńska go pożąda, tylko jakoś żadna z dziewcząt nie może trafić do jego skutego lodem serca. Może dlatego, że wciąż szuka tej idealnej panny o idealnych wymiarach, która to nie okaże się szkaradą pod warstwą tapety i… będzie miała czyste zamiary. Jednak jest także błyskotliwy i inteligentny, a także cyniczny i można byłoby tak wymieniać w nieskończoność. To chodzący ideał. Mimo jakże trudnego charakteru i dziwnych upodobań zawsze jest jakaś mała szansa, że odnajdzie tą jedyną, tą idealną… w końcu ojciec tak każe.
Każdy rozdział to nowa opowieść i nowa księżniczka… ale ich historia jest daleka od oryginału. Postacie wykreowane przez autorkę mangi, nadają nowego sensu dla tych baśni. Nie powiem, uśmiałam się przy tej lekturze. Jest w pełni zaskakująca, czego w zupełności się po tym tytule nie spodziewałam. Utopiłam się w tym świecie i jestem ciekawa dalszych szalonych przygód Ludiwka, bo to dopiero początek tego, co przygotowała dla nas mangaka. Mam tylko nadzieję, że komiks utrzyma swój poziom, no, chyba że wzniesie się jeszcze wyżej. Za co mocno trzymam kciuki.
Sama kreska idealnie odwzorowuje płynąca historię, emocje, czy bardziej brutalniejsze emocje. Początkowo może nas zmylić swoją łagodnością, ale pozory bardzo często mylą. Przede wszystkim jest przyjemna dla oka, dopracowane kadry, pełne detali i stylistyka trzymająca się tylko umownie epoki średniowiecza, naprawdę jest czym nacieszyć oko. To jest taka mieszanka wybuchowa, która w dziwaczny sposób połączyła i współczesność, i mroczne średniowiecze pełne tajemnic. I to w całkiem niezły i przystępny sposób. Dodatkowo co jakiś czas, dostajemy krótki opis kolejnych postaci pojawiających się w tym tytule i chyba nie będzie to zadziwiające, że należą do płci pięknej, którą to tak uwielbia Ludwik.
A wy, jesteście ciekawi, jak dalej potoczą się perypetie Ludwika?
Moja ocena: 8/10
W końcu nadszedł ten czas, aby zabrać się za mangę, która została mi polecona przez Pana z Wydawnictwa, a raczej dołożył ją do mojego zamówienia, kiedy poprosiłam, aby polecił mi jakiś tytuł do czytania. Tak więc, póki paczka do mnie nie dotarła, w zupełności nie wiedziałam, co się w niej znajduje. „Rewolucja według Ludwika” to tytuł, do którego podochodziłam dość...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-10-13
„Inspektor Akane Tsunemori”, to kolejny tytuł na mojej półce, który ma w sobie coś przyciągającego. Wystarczył mi jeden tomik, abym wiedziała, że to będzie kolejna pasjonująca przygoda. Przynajmniej tak mi się wydawało po przeczytaniu pierwszej części. Wredny głosik w głowie, zwany zdrowym rozsądkiem, cały czas mi powtarza, że to jeszcze za szybko na takie stwierdzenia i jeszcze wszystko może się odmienić. Trudno nie przyznać mu racji, ale popatrzcie na tę kolejną piękną okładkę… ja od niej nie mogę oderwać wzroku. Kocham takie grafiki…
Poszukiwania sposobu na wykrycie sprawcy zabójstwa w fabryce trwają… pojawia się pewien ryzykowny plan, który ma na celu sprowokowanie zabójcy.
Czy plan się powiedzie?
Młoda i niedoświadczone Akane została rzucona na głęboką wodę. Wciąż próbuje przystosować się do nowej pracy, ale utrudnia jej to zacięty wzrok Kougamiego…
W poszukiwaniu porady Akane zwraca się do wirtualnego doradcy Talismana. Tymczasem okazuje się, że właściciel awatara Talismana jest martwy…
Co zrobi Akane?
Czy będzie w stanie zaryzykować i dorwać kolejnego przestępcę?
Powiem krótko, to kolejny niesamowicie wciągający tomik, który sprawił, że pochłonęłam go w zastraszającym tempie. Zabawa się rozkręca, robi się coraz bardziej brutalnie, pojawiają się nowe informacje, a niektóre szczegóły mocno zaskakują, w szczególności, jeśli się na początku nie skupiło na tym drugim wątku, który można zaobserwować. Wiem, że one nakładają się na siebie, jednak ja widzę dosyć widoczną granicę między nimi. Tylko że ja zawsze staram się wszystko rozłożyć na czynniki pierwsze. Odseparować od siebie mniej istotne elementy i właśnie ten wątek zaliczyłam do tej grupy. Z góry nałożyłam na to całkiem inny schemat…
„ - Tsunemori nie rozumie, na czym polega praca inspektora ani czemu służy dystans między nami a wami, egzekutorami. Egzekutorzy badają sprawę z perspektywy przestępcy. A my, inspektorzy, zajmujemy się ich nadzorem i obserwacją. Zaufanie jest bezużyteczne, a zabawa w koleżeństwo wykluczona.
- Zabawa w koleżeństwo? A mnie się wydaje, że nasza panienka może ten rozpadający się zespół zjednoczyć.”
Egzekutor Shinya Kougami, nie przebiera w środkach, aby wykonać swoje zadanie. Jest bezwzględny, doskonale zna metody przestępców, tak jakby siedział im w głowach, ale takie właśnie jest jego zadanie – wczuć się w przestępcę, stać się nim, a właściwie to i tak nim jest ze względu na swój współczynnik zbrodni. Dzięki temu doskonale potrafi przewidzieć, jakie błędy popełni podejrzewana osoba. Jednak Akane wciąż w nim widzi normalnego człowieka, nie kategoryzuję go, jako kogoś gorszego od niej. Traktuje na równi z sobą, co niekoniecznie podoba się Inspektorowi Ginoza. Cały czas próbuje jej uświadomić, że między nią a egzekutorami jest przepaść i powinna się od nich odgrodzić, a tym bardziej nie próbować przyjaźnić. Czy Ginoza ma rację?
Lubię, kiedy moje początkowe założenia są obalane już na wstępie jakiejś historii. Wtedy lektura staje o wiele ciekawsza, a pod tym względem „Inspektor Akane Tsunemori”, mnie nie zawodzi. Ta manga to takie połączenie serialu „CSI: Kryminalne zagadki…” z fantastyką. Jedno i drugie kocham, dlatego wciąż jestem zachwycona i nie mogę się doczekać, kiedy sięgnę po kolejną część przygód młodziutkiej Pani Inspektor. A będzie co czytać, bo akcja właśnie się rozkręca i pojawiają się pierwsze komplikacje. Zachowanie głównej bohaterki jest do przewidzenia, ale całej reszty już nie. Tak wiem, znowu nakładam na to jakieś schematy, ale większość z nich jest tak oczywistych, że tylko ślepy by ich nie zauważył… a może jednak się mylę? Zobaczymy.
I tak najlepsze w tym wszystkim jest kilka ostatnich stron tego tomiku. Tam, gdzie kończy się ta część, dowiadujemy się najwięcej, a nasz apetyt rośnie. Kolejne zakończenie, które powoduje tylko natłok myśli i pytań, aż chce się tylko więcej i więcej. A w połączeniu z genialnymi kadrami, które w takim momencie mają niesamowitą gamę detali, powoduje u czytelnika ciarki na plecach. Może to dla was dziwne, ale nic na to nie poradzę, że strona sto osiemdziesiąta druga zrobiła na mnie takie wrażenie. Bardzo dopieszczony w szczegółach rysunek. Sprawia, że wyobraźnia szaleje…
Moja ocena: 9/10
„Inspektor Akane Tsunemori”, to kolejny tytuł na mojej półce, który ma w sobie coś przyciągającego. Wystarczył mi jeden tomik, abym wiedziała, że to będzie kolejna pasjonująca przygoda. Przynajmniej tak mi się wydawało po przeczytaniu pierwszej części. Wredny głosik w głowie, zwany zdrowym rozsądkiem, cały czas mi powtarza, że to jeszcze za szybko na takie stwierdzenia i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wiedźmin, chyba każdy o nim słyszał. Przynajmniej ja nie znam nikogo, kto by nie słyszał o nim. Choć wcześniej nie miałam jakoś sposobności zapoznać się z nim osobiście, to gdy tylko nadarzyła się taka okazja, rzuciłam wszystko i się za niego zabrałam. Byłam ciekawa, co jest fenomenem tej serii i czy mi to przypadnie do gustu. Mówcie, co chcecie, ale jeśli sama czegoś nie przeczytam, to nie jestem w stanie uwierzyć w żaden fenomen, taka już jestem i nic na to nie poradzę. Jak myślicie, co z tego wszystkiego wyszło? Czy ja też dałam się pochłonąć Wiedźminowi?
Później mówiono, że człowiek ów nadszedł od północy, od Bramy Powroźniczej. Nie był stary, ale włosy miał zupełnie białe. Kiedy ściągnął płaszcz, okazało się, że na pasie za plecami ma miecz.
Białowłosego przywiodło do miasta królewskie orędzie: trzy tysiące orenów nagrody za odczarowanie nękającej mieszkańców Wyzimy strzygi.
Takie czasy nastały. Dawniej po lasach jeno wilki wyły, teraz namnożyło się rozmaitego paskudztwa – gdzie spojrzysz, tam upiory, bazyliszki, diaboły, żywiołaki, wiły i utopce plugawe. A i niebacznie uwolniony z amfory dżinn, potrafiący zamienić życie spokojnego miasta w koszmar, się trafi.
Tu nie wystarczą zwykłe czary ani osinowe kołki. Tu trzeba zawodowca.
WIEDŹMINA.
Mistrza magii i miecza. Tajemną sztuką wyuczonego, by strzec na świecie moralnej i biologicznej równowagi.
Ostatnie życzenie to bardzo przyjemna i wciągająca lektura. Czyta się lekko, szybko i przede wszystkim wciąż pozostaje niedosyt i chce się więcej. Tego w zupełności się nie spodziewałam. Jestem pozytywnie zaskoczona i już nie mogę się doczekać, kiedy sięgnę po kolejny tom. Ciekawie przedstawiony świat – brutalny i nie tak czarujący, jakby mogło się wydawać. Baśnie i legendy w całkiem nowej odsłonie, to chyba najbardziej mi się podobało. Taka wersja jest o wiele lepsza niż te cukierkowe „i żyli długo i szczęśliwie” (nie przejmujcie się mną, ostatnio uwielbiam wszystko to, gdzie się leje krew, jest czarno i ponuro, choć na większość scen nie mogę nawet patrzeć).
„A potem świat znowu zaczął istnieć, ale istniał zupełnie inaczej.”
Geralt jest Wiedźminem. Zabije magiczne stwory, stwarzające problemy, ale jak trzeba, to też odczaruje. Wbrew wszystkim pozorom przestrzega swojego wewnętrznego kodeksu i nie jest do kupienia. Typ samotnika, żaden z niego towarzysz do rozmowy. Sarkastyczny z czarnym poczuciem humoru. Nie brakuje mu manier, kiedy sytuacja tego wymaga, ale pierwsze wrażenie, które po sobie zostawia, nie należy do najlepszych. Aby osiągnąć swój cel, nie cofnie się przed niczym, a to mu nie przysparza zwolenników, a tym bardziej przyjaciół. Nie jest zwykłym człowiekiem, posiada wyostrzone zmysły, a także szereg wiedźminowskich atrybutów, jak eliksiry, zaklęcia czy talizman.
„Ludzie - Geralt odwrócił głowę - lubią wymyślać potwory i potworności. Sami sobie wydają się wtedy mniej potworni. Gdy piją na umór, oszukują, kradną, leją żonę lejcami, morzą głodem babkę staruszkę, tłuką siekierą schwytanego w paści lisa lub szpikują strzałami ostatniego pozostałego na świecie jednorożca, lubią myśleć, że jednak potworniejsza od nich jest Mora wchodząca do chaty o brzasku. Wtedy jakoś lżej im się robi na sercu. I łatwiej im żyć.”
No dobra, rozumiem fenomen Wiedźmina i jestem nim oczarowana. Chcę więcej, bo ten jeden mały tomik, jak dla mnie, to stanowczo za mało. Obłędny czarny humor, momentami miałam ubaw po pachy. Nietuzinkowe postacie, które, mimo swojego bajkowego pochodzenia, wcale takie nie są. Przede wszystkim posiadają charakterek, który zaskakuje czytelnika, bo do tej pory z takim postrzeganiem tych istot nie miał do czynienia. Geralt jest jednym z najlepszych bohaterów, z którym do tej pory się spotkałam. Jego osobowość jest pełna niewiadomych, nie sposób spłycić jego postaci, a tym bardziej pomylić go z kimś innym. I ten jego zawód, niby odstraszający, a jednak budzi ciekawość.
„Ostatnie życzenie” to siedem opowiadań, jedno główne, gdzie na jego zakończenie trzeba będzie poczekać i sześć mniejszych, które przybliżają nam świat wiedźmina, ale na moje oko część z nich będzie miało jeszcze swoją kontynuację, przynajmniej tak mi się wydaje, bo jeszcze wiele zostało do powiedzenia, bo tam, gdzie pojawia się wiedźmin, tam kłopoty same się pojawiają, a tym samym akcja nabiera tempa. W żaden sposób nie można się nudzić, autor na to nie pozwoli. A dzięki temu, w jaki sposób napisał pierwszy tom, pobudza ciekawość i apetyt na więcej.
Moja ocena: 9/10
Wiedźmin, chyba każdy o nim słyszał. Przynajmniej ja nie znam nikogo, kto by nie słyszał o nim. Choć wcześniej nie miałam jakoś sposobności zapoznać się z nim osobiście, to gdy tylko nadarzyła się taka okazja, rzuciłam wszystko i się za niego zabrałam. Byłam ciekawa, co jest fenomenem tej serii i czy mi to przypadnie do gustu. Mówcie, co chcecie, ale jeśli sama czegoś nie...
więcej Pokaż mimo to