rozwiń zwiń
Ixina

Profil użytkownika: Ixina

Nie podano miasta Nie podano
Status Czytelnik
Aktywność 5 dni temu
40
Przeczytanych
książek
40
Książek
w biblioteczce
40
Opinii
342
Polubień
opinii
Nie podano
miasta
Nie podano
Dodane| 10 cytatów
Ten użytkownik nie posiada opisu konta.

Opinie


Na półkach: , ,

„Firstlife” to cokolwiek osobliwy twór książkopodobny. Pełen wad i naprawdę pociesznych niezręczności, mógłby dostarczyć wspaniałej rozrywki osobie tak złośliwej jak ja. Jednak – mimo, że głupoty bohaterów, świata przedstawionego i fabuły brały udział w naprawdę fascynującym wyścigu, stosując wszystkie możliwe chwyty, byle tylko objąć prowadzenie – pozycja Geny Showalter przede wszystkim mnie wynudziła. Brnęłam przez nią jak przez śmierdzące bagno w czterdziestostopniowym upale.
Tak, kiedy już zostanę surową matką, każę moim dzieciom jeść szpinak i czytać „Firstlife`a”. A wówczas, zobaczycie, polubią szpinak.

Gdybym miała opisać tę książkę w dwóch słowach, postawiłabym na „dla nastolatków”. Trochę niekonsekwentnie, bo przecież zawsze zaciekle stoję na straży stanowiska, że wśród literatury młodzieżowej można spotkać dzieła wybitne. Lub po prostu bardzo dobre, mądre, wciągające, psychologicznie głębokie, prezentujące nieoczywistą moralność.
Ale nie mogę zaprzeczyć, że książki młodzieżowe od razu nasuwają skojarzenie z określonymi wadami, nie są od nich wolne nawet pozycje dobre. Wszystkie te stereotypowe cechy młodzieżówek, spotęgowane do rozmiarów karykaturalnych, odnajdziecie w „Pierwszym życiu” - ich nagromadzenie pozwala podejrzewać spisek. Już po kilkudziesięciu stronach zabrałam się do dokładnych oględzin okładki, pewna, że natrafię gdzieś na podtytuł „dlaczego literatura YA zabija szare komórki”.
Po przeczytaniu tej pozycji być może z uśmiechem na ustach wrócę do lektur szkolnych.

Być może powinnam najweselsze zostawić na koniec, ale lektura do tego stopnia wyczerpała mnie psychicznie, że teraz, jak uważam, należy mi się odrobinę przyjemności. Tą recenzję zaczniemy od deseru.
Na końcu tej książki znajduję się króciutki dodatek zatytułowany „tematy do dyskusji”.
Na końcu tej książki wypunktowano czytelnikowi „tematy do dyskusji”.
Spisane tematy do dyskusji. W książce. Wydane drukiem. W książce.
Wybaczcie mi powtórzenia, ale takie rewelacje naprawdę potrafią zawiesić mózg. Dla jasności – jestem naprawdę wdzięczna wydawnictwu za ten urokliwy przerywnik humorystyczny. Przy lekturze tych z górą czterystu stron nie było mi aż tak często do śmiechu, brnęłam wszak przez bagno, nawet jeśli to bagno opowiadało dowcipy i fikało koziołki. Ale te „tematy do dyskusji” to było dopiero coś! Rozrywka w czystej postaci. Powinni to wydać osobno, zaraz nabyłabym i wystawiła tu nawet wysoką ocenę. Wszak najlepsi parodyści nie wpadliby na coś takiego.
Mam naprawdę olbrzymią, szczerą nadzieję, że to ludzie z wydawnictwa postanowili zabawić się w ten sposób; gdyby ten twór był pomysłem autorki… cóż, taka megalomania może być zwyczajnie szkodliwa. Zwłaszcza, że tu już nie chodzi tylko o nieumiejętność oceny własnego dzieła – bądź co bądź każdy autor żyje swoją historią, nie jest obiektywny, może kiepsko przelewać owoce swojej wyobraźni na papier, ale w głowie ma interesującą historię, wie po prostu rzeczy, których nie napisał. Tylko jak można sądzić, że książka jest wartościowa, skłoni do refleksji, sprawi, że czytelnik będzie myślał o poruszonych w niej problemach – a jednocześnie uznać, że czytelnikowi temu trzeba podać na tacy gotowe pytania, aby na pewno sobie porządnie przemyślał to, co trzeba? Jak można mieć w sobie tyle arogancji, by kończyć te pytania słowami „podaj konkretne przykłady z książki”? Dobrze, że nie pojawiło się jeszcze „zapisz odpowiedzi na kartce a4 w linie”. Jeśli zaś chodzi o schemat punktowania odpowiedzi, to podejrzewam, że w moim wydaniu gdzieś się zagubił.
Ale nie żałuję, bynajmniej nie żałuję, spędziłam bowiem pół godziny, turlając się na dywanie po śmiechu po przeczytaniu pytania „Które fragmenty książki najbardziej skłoniły cię do przemyśleń?”. Odpowiedziałam na nie, a jakże, jak przystało na posłusznego czytelnika dla pani Showalter. Otóż, niestety, jestem już stara i zgorzkniała, nie jest to pierwsza ani nawet dziesiąta pozycja tak idealnie beznadziejna, nie wpędziła mnie więc w zadumę nad kondycją wszechświata i dalszymi kierunkami rozwoju czytelnictwa. Myślałam za to bardzo intensywnie, niemal na każdej stronie, chciałam bowiem wypunktować i wyśmiać chociaż najpoważniejsze idiotyzmy.

Sam pomysł za to wcale nie jest głupi. Ryzykowny, powiedziałabym – szczególnie, że budzi skojarzenia z niebem i piekłem – ale intrygujący i niezużyty. Szkoda, doprawdy szkoda, że trafił pod tak niekompetentne pióro. Autorka poległa już na etapie konstrukcji świata – chociaż obawiam się, że i to jest dla niej zbyt wielkim komplementem. Ona nawet nie spróbowała przekonująco odmalować nam świata, w którym każdy wie, że po śmierci trafi do jednej z dwóch sfer. W zasadzie nie wiemy nic o Trojce i Miriadzie – coś tam o ich krajobrazach, coś o tym, że Trojka wierzy w wybaczenie i sztywne zasady moralne, Miriada natomiast hołubi bezwzględność i oferuje przyjemności. Już na tym etapie wychodzi brak przemyślenia u autorki – ani to nie jest konflikt dobra ze złem (bo gdyby tak było nasza główna bohaterka powinna przecież pójść grzecznie do nieba, a nie rozważać piekło), ani obie frakcje nie zostały rzetelnie przedstawione, opisane wraz z ich zaletami i wadami, wiadomo przecież, że co złe, to Miriada.
Mogłabym jeszcze narzekać, że mizernie przedstawiono świat Pierwszego Życia, nie jest ukazany wpływ, jaki świadomość, że śmierć to tylko przejście w inne miejsce, wywarła na ludzi. Brakuje wyjaśnienia, jakimi zasadami rządzi się to społeczeństwo, jak może funkcjonować coś takiego jak Prynne, jak rozpoznawano zwolenników dwóch sfer, w jaki sposób to wpływało na relacje międzyludzkie, na władzę. Mogłabym długo wymieniać interesujące, a pominięte kwestie – ale byłoby to z mojej strony kopaniem leżącego.

Co jest osią tej miałkiej fabuły? Jakżeby inaczej - Tenley, niezdecydowana nastolatka, której decyzja może wpłynąć na wynik wojny. Jest to cokolwiek tanie zagranie – ale kupiłabym je bez mrugnięcia okiem, gdyby tylko było przyzwoicie opisane. Jak jest opisane?
Ten siedzi w zakładzie dla obłąkanych, torturowana i poniżana na każdym kroku (ach! ach! jakie to straszne!), nie chce podjąć decyzji, wobec tego każda ze stron wysyła jej niezwykle przystojnego rekrutera. I przez następne czterysta stron zastanawiamy się, który rekruter jest przystojniejszy. (A tak naprawdę to nie, wiadomo, który, bo autorka nawet tu napięcia czy niepewności nie potrafi stworzyć).

Wszystko to jest blade. Niewiarygodne. Często odnosiłam wrażenie, że powieść wyszła spod pióra dziesięciolatki, która tak koniecznie starała się wydawać dorosła i poruszać dorosłe tematy. Jak to wpłynęło na poziom książki i na jej dojrzałość – tak, autorko, na dojrzałość przede wszystkim – zapewne już się domyślacie.
Po kolei. Najpierw mamy przezabawną korespondencję tych rekruterów, zwanych nie wiedzieć czemu Robotnikami, z ich zwierzchnikami. (No dobrze, przekonywanie pierwszożyciowców do wybrania określonej sfery to faktycznie robota jak najbardziej fizyczna, w świecie wykreowanym przez Showalter może paść parę argumentów, jednak przeważnie wystarczy cel po prostu uwieść, za dobrym seksem ludzie przecież pójdą wszędzie. Czyż nie, Geno, zagorzała katoliczko?). Robotnicy są obaj, jak jeden mąż, w tym samym stylu, niesamowicie żałośni w swojej bezczelności. Tak, także ten z Trojki, która ceni sobie zasady jednakowe dla wszystkich. Pewnie tak dziecko wyobraża sobie, co odpyskowałoby dorosłym, gdyby tylko mogło. Bo przecież to jest takie fajne, kiedy oznajmia się przełożonemu, że nie będzie się go słuchać i że ma się go w nosie. Bo przecież minister, taki dzielny i silny gość, na pewno mówi do premiera per „debilu”. Nie? To nie tak działa ten magiczny świat dorosłych?

Dalej mamy opisy tortur. Tu sprawa jest nieco poważniejsza, przecież autorka zaręczyła, że Ten była wielokrotnie brutalnie bita. (Raz wychłostano ją, cytuję dokładnie, BO PONIEWAŻ. Ot, kolejny przejaw syndromu zbuntowanego dziecka, gdyby świat Showalter miał jakiekolwiek logiczne postawy, wychłostano by ją za karę za jakieś absurdalne przewinienie, a jeśli nawet bez powodu – nie byłoby to dla bohaterki szokujące po długim przebywaniu w tak brutalnym środowisku, nie akcentowałaby też tego, że ukarano ją bez przyczyny, bo co to za różnica – cierpieć za nic, czy cierpieć za rzekome krzywe spojrzenie rzucone strażnikowi). Nie widać oczywiście w jej zachowaniu niczego, co świadczyłoby o traumie. Mieszkańcy zakładu nie mieli prawa do prywatności, podglądano ich na przykład podczas mycia, o próbach gwałtu nie wspomnę – ale po głównej bohaterce spływa to jak po kaczce, nie ma w niej choćby żadnego strachu przed obnażaniem się.
We wspomnieniach Ten, tam, gdzie autorka może zaręczyć na słowo i nie musi trudzić się pokazywaniem, zakład jawi się jako okropne miejsce. Sceny przeczą temu wizerunkowi. Kiedy Ten podpada sadystycznemu dyrektorowi ośrodka, ten nakazuje przywiązać ją do łóżka, a następnie zmywa jej ze ściany kalendarz. Dotarło do was za pierwszym razem? Bo do mnie nie. W ramach tortur zabierają jej kalendarz. Innym razem autorka decyduje się na opisanie naprawdę poważnych tortur – i przybierają one formę zastrzyku z trucizną wywołującą ból. Straszliwy ból, oczywiście, ale, powiedzmy sobie szczerze – kogo obchodzą te słowa i autor, który zaręcza i zapewnia, że boli? A dalej jest jeszcze lepiej. Bohaterka pyta bowiem wówczas drwiąco, czy Pan Zły boi się i nie potrafi skrzywdzić jej bardziej konwencjonalnie – powyrywać jej paznokci albo chociaż pobić, jak rozumiem. Bardzo chciałabym zadać to samo pytanie autorce. Zastanawiam się, jak autorka mogła nie zdawać sobie sprawy z ironii sytuacji. Jak widać nie zdawała – i po raz kolejny niechcący zadrwiła sama z siebie.
Dla dopełnienia tego radosnego obrazka mamy jeszcze Ten broniącą się przed gwałtem. Zdołała zabić strażnika, który wlazł do jej celi – okej, rozumiem, nie jest to niemożliwe. I… nic się nie stało. Inni strażnicy postanowili zemścić się na niej… za cztery miesiące. A wtedy udało się ich pobić, więc nie ma problemu. Chociaż nic nie wskazuje na to, by zemsta na jednym z więźniów była trudna, albo by sprawy takie jak usiłowanie gwałtu należało tuszować. Oczywiście, to tylko czcze domysły, zasady funkcjonowania ośrodka są w najlepszym razie mętne. W ten sposób dostajemy miejsce, gdzie rodzice mogą zlecić tortury dzieci, aby przekonać je do zrobienia tego, czego od nich oczekują. W porządku, jako wielbicielka dystopii nie wzdrygam się przed tym pomysłem. Ale – uwaga, uwaga! – wystarczy skończyć osiemnaście lat, by odzyskać wolność, dorosłego nie mogą przetrzymywać wbrew jego woli. Aż chce się potrząsnąć książką, licząc na to, że spomiędzy jej kartek wypadną w końcu odpowiedzi – to jakie zasady w końcu panują w tym świecie? Kto je egzekwuje? Kto sprawia, że nie można więzić osiemnastolatków – ale jednocześnie można zrobić wszystko z dziećmi? Co, prawa człowieka nie mają zastosowania dla nieletnich? Nie kpię sobie, tylko proponuję jakiekolwiek rozwiązanie problemu. Neal Shusterman opisał taką sytuację bardzo przekonująco, było to co prawda trochę nielogiczne, ale spójne wewnętrznie, kompletnie zbudowane. A to już dużo.

Aby już całkowicie wyczerpać kwestię niedojrzałości, muszę jeszcze wspomnieć o jednym z najbardziej niesmacznych elementów tej powieści – licznych nieprzyzwoitych żartach i aluzjach. I to nie wychodzących bynajmniej z ust tych strasznych i złych strażników, ale głównych bohaterów. Ponieważ jesteśmy w zakładzie, gwałty są tu na porządku dziennym, sama główna bohaterka z trudem uniknęła napaści – ale nie, żartujmy sobie z seksu. Zrozumiałabym, gdyby taka tematyka stanowiła logiczną konsekwencję brutalnego środowiska, celową wulgarność dla dodania książce klimatu i ostrości przywitałabym z otwartymi ramionami. Ale firstlife`owe nieprzyzwoitości przypominają rozmowy dziesięciolatków, którzy strasznie chcą być dorośli i zdeprawowani. Bo serio, określenie „bimbały” na piersi?

Nie lepiej prezentuje się główna bohaterka. I nie mam na myśli jej legendarnej niekonsekwencji. Wielu czytelników to właśnie ona w tej postaci najbardziej przeszkadza, ja mam w sobie sporo wyrozumiałości dla wahań podczas podejmowania istotnych życiowych decyzji – a powodów do irytacji na Ten nie zabraknie. Waha się, nie potrafi ostatecznie zdecydować – w porządku. Ale skoro sprawa jest tak ważna, czemu nie poświęca jej ani jednej myśli? Jedynie ktoś wyjątkowo bezmyślny, lub, jak w tym wypadku – papierowy – stojąc przed najważniejszą życiową decyzją, nie rozważa dostępnych opcji, nie bije się z myślami, nie wylicza w głowie argumentów, nie zastanawia się, skąd zyskać wiarygodne źródła informacji…

Tymczasem jedynym, co konsekwentnie egzystuje w przestronnym, acz niezbyt bogato umeblowanym umyśle protagonistki, są liczby. I fakt ten jest dla nich wielką obrazą. (Naprawdę lubię liczby. To dość poważny instrument używany w Matematyce i patrzeć nie mogę, gdy ktoś je w tak okrutny sposób znieważa). Ten traktuje liczby „trzy”, „pięć” jak jakieś encyklopedyczne hasła, do których ma przyporządkowane informacje. Stąd biorą się takie urocze kwiatki jak „trzy jest jedyną liczbą, która jest sumą wszystkich liczb od niej mniejszych”. Stąd bierze się moja dzika furia.
Liczby. Jeden, dwa, trzy, cztery… To by było na tyle, jeśli chodzi o liczby. Bo po co nam więcej? Że fizyka, że długi, że komputery? No, to przecież proste, jeden komputer, dwa komputery… Błagam, litości! Przecież rozpowszechniając takie myślenie, cofniemy się do zaznaczania nacięciami na patyku, ile owiec wróciło z pastwiska!
Dla dopełnienia obrazu matematycznej żenady, jak również dla pełnego uzasadnienia wniosku o przymusowe skierowanie autorki na szkolenie z królowej nauk przytoczę jeszcze rozkładanie olbrzymiej liczby na czynniki pierwsze w pamięci. Jeden z tych czynników był czterocyfrowy! Bohaterka wykonała to działanie automatycznie, szybko, tak samo szybko, jak dodawała w zakresie dziesięciu. Coś takiego byłoby możliwe, tylko gdyby była sztuczną inteligencją lub miała jakieś zaburzenie umysłowe – ponieważ umysł, nawet umysł geniusza, nie funkcjonuje w ten sposób.
Powróćmy nieco bliżej literatury, mój wewnętrzny matematyk już się zagotował i potrzebuje urlopu wypoczynkowego. Jakby komuś nie wystarczyły przykre błędy matematyczne, dochodzi do nich położona na łopatki psychologia - Ten jest w swojej obsesji wyjątkowo niewiarygodna. Weźmy choćby Julię Ferrars z Dotyku Julii – tam także główna bohaterka odczuwała fascynację liczbami, nie rozumiejąc ich przy tym za dobrze i nie interesując się ciekawszymi sprawami z nimi związanymi – jednak można było poczuć, że faktycznie są one dla niej ważne, stanowiły jeden z objawów obłędu – podczas gdy Ten jest całkowicie zdrowa psychicznie, pobyt w zakładzie nie wpłynął na nią w żaden sposób, za każdym razem, gdy wspomina o liczbach, brzmi to sztucznie. Fascynacja liczbami plus pobyt w zamkniętym ośrodku nasuwają jednoznaczne skojarzenia z serią Taherah Mafi – na czyją korzyść wypada porównanie, nie muszę chyba nawet pisać.

Jest w kreacji Ten jeden niefatalny element – nie zawsze postępuje ona altruistycznie. Autorka próbowała opisać postać twardą, ciężko przez życie doświadczoną, przyzwyczajoną do przedzierania się przez życie kopniakami, bezwzględną – i chociaż próby te wyszły jej tak, jak cała reszta, czuję się zobowiązana je docenić. Bądź co bądź, lepiej polec przy stwarzaniu niejednoznacznej postaci, niż przy pisaniu trójkącika miłosnego.

Teraz, gdy nieuchronnie dochodzę do omówienia wątku romantycznego, nachodzi mnie nieodparta ochota, by odwrócić z zażenowaniem oczy i chrząknąć z zakłopotaniem, a następnie rzucić niewinną uwagę o pogodzie. Może być? Darujecie mi?
Dobrze, poczucie obowiązku nie pozwala mi na to wygodne wyjście z sytuacji. Rozbebeszyłam książkę, rozpoczęłam tortury, wypada więc kontynuować je nawet wtedy, gdy pojawiają się cokolwiek niesympatyczne flaki. W porządku, przejdźmy przez to szybko.
Wątek romantyczny zajmuje w książce nieproporcjonalnie wielką objętość.
Autorce wydaje się, że szczenięce zauroczenia są idealnym, a może nawet jedynym motywem przy podejmowaniu decyzji o sposobie spędzenia reszty wieczności.
Autorka chciałaby napisać modny trójkąt miłosny, podczas gdy jeden z wierzchołków trójkąta jest taki atrakcyjny i mhroczny, taki pogubiony, taki atrakcyjny, taki wyjątkowy, taki atrakcyjny, tak się zmienia dla głównej heroiny, jest też taki atrakcyjny… Drugi jest jedynie atrakcyjny, lubi nieprzyzwoite żarty, ale nie pojawia się żadna sytuacja z nim w kontekstach romansowych, służy wyłącznie do tego, by pokazać, że główna bohaterka, gdyby chciała, toby mogła, o! Rezerwą jest, po prostu.
Autorka chciała opisać złożoną, głęboką i uczciwą relację. Opisała parkę roznoszonych hormonami małolatów.
Autorka chciała przedstawić Pana Mhrocznego jako tego, któremu wydaje się, że może mieć każdą dziewczynę, zdobywa je na setki za pomocą paru czułych słówek i nieprzyzwoitych propozycji, zmienia się jednak dla głównej bohaterki i odsłania swoją prawdziwą naturę, zasługując tym samym na jej szczere uczucie i dowodząc, że najważniejsze jest wnętrze. Przedstawiła Pana Mhrocznego, który poderwał główną bohaterkę na swoje nieprzyzwoite propozycje, a jeśli odsłonił jakiekolwiek wnętrze, to okazało się ono zbyt płytkie, by można było je zaobserwować (co przeszkodziło mi w udzieleniu poprawnej odpowiedzi na pytanie „Dlaczego Pan Mhroczny zmienia podejście do Heroiny?” Siadaj, pała!). Relacja tej uroczej parki sprowadza się do fizycznego pożądania.
Na deser – aby nie było, że jestem w swych kpinach gołosłowna – opiszę wam moment, w którym Ten zaczęła coś czuć do naszego przystojniaka. By było jeszcze zabawniej – wiedziała, że się nią manipuluje, że ma skłonić ją do wybrania jednej ze stron; całe spotkanie było zaaranżowane przez władze ośrodka, w którym miesiącami ją katowano. Rozumiała też, czemu służy wyjątkowo bzdurne „ćwiczenia na zaufanie” – ona miała się przewrócić, lovestorant miał ją złapać. Złapał ją, a więc poczuła się wzruszona, poruszona i skłonna obdarzyć zaufaniem. Czy widzieliście kiedykolwiek coś równie idiotycznego?

Widziałam wiele podobnych idiotyzmów. Ja to książkopodobne coś przecież przeczytałam.
Autorka w wywiadzie przyznaje się, że „największą sympatią darzy”, kto by się spodziewał, dwóch facetów z trójkącika.
No dobrze, przecież każdy autor ma swoje preferencje, podejrzewam też, że wiele autorek romansów skrycie wzdycha do swoich postaci… i o ile nie przy tym nie przecukrzą, nie stworzą ideału, to nie jest jeszcze tak źle. Dlaczego Showalter darzy „chłopców” hmm… sympatią?
„Bo jestem tygrysicą! Miau! To znaczy, wrr! Kocham tych seksownych niegrzecznych chłopców i ich złote serca. I umięśnione ciała.”
To się na szczęście samo komentuje, bo z głową w biurku ciężko mi wykrztusić choć kilka składnych słów. Rozważam żądanie od wydawcy odszkodowania celem pokrycia kosztów leczenia psychiatrycznego na skutek doznanego ciężkiego urazu psychicznego (oraz kosztów zakupu nowego biurka).

Ale jeszcze, jeszcze, o tym, jak głęboko pani Showalter wnika w świat swoich postaci. Jak bardzo liczy się dla niej wnętrze, to wnętrze, o którym tak trąbi w wywiadzie i „pytaniach do dyskusji”.
W książce co najmniej dwukrotnie pada cytat w rodzaju „jest brzydka, ale nie zasługuje na złe traktowanie”.
Cóż, pani Showalter. Pani książka jest głupia, ale zasługuje na recenzję.

„Firstlife” to cokolwiek osobliwy twór książkopodobny. Pełen wad i naprawdę pociesznych niezręczności, mógłby dostarczyć wspaniałej rozrywki osobie tak złośliwej jak ja. Jednak – mimo, że głupoty bohaterów, świata przedstawionego i fabuły brały udział w naprawdę fascynującym wyścigu, stosując wszystkie możliwe chwyty, byle tylko objąć prowadzenie – pozycja Geny Showalter...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zdenerwowałam się.
Naprawdę się zdenerwowałam.
Są takie momenty, kiedy, osłabiona nagłym przypływem litości, chciałabym, żeby książka miała zdolność ruchu i mogła uciec przede mną gdzie pieprz rośnie. Ale zaraz potem przychodzi otrzeźwienie i rechoczę diabolicznie, wiedząc, że nie ucieknie.

Tak, Anne Bishop chciała napisać książkę brutalną i epatującą okrucieństwem. Nie udało się jej mnie tym poruszyć, aczkolwiek okrucieństwo rzeczywiście rozpleniło się w moim umyśle. Nie wątpię już, że jest słuszne, piękne i potrzebne - o ile tylko jest kierowane przeciwko takim… produktom książkopodobnym jak „Córka krwawych”. A zatem do dzieła.

Zacznijmy od początku. Zacznijmy od tego, czym „Córka krwawych” być miała, na co wyglądała. Otóż „Córka krwawych” wyglądała na porządna fantastykę, z ciekawym systemem magicznym, przemyślanym światem, polityką, społeczeństwem, z nieoczywistym podziałem na dobro i zło i nietrywialną fabułą. Przyznaję, dałam się na to nabrać. Ciężko mi było poruszać się po świecie Krwawych, wiele rzeczy nie rozumiałam bądź też nie umiałam sobie plastycznie wyobrazić… na przykład jakieś trzy królestwa/światy: piekło, niepiekło i coś innego, mimo starań nie zdołałam ustalić, co. Wprowadzone to było w taki sposób, że nie dało się pojąć, o co chodzi - ale w tym jeszcze nie ma nic złego! Początkowe zagubienie uznałam za wielce obiecujące. Świat fantasy powinien być skomplikowany, powinien być czymś więcej niż zbieraniną trudnych fonetycznie nazw i długouchych stworzonek rodem z wyobraźni pięciolatka. Nie lubię dostawać wszystkiego na tacy, wolę, by autor moje intelektualne możliwości przecenił, niż nie docenił. Tymczasem jednak, mimo szczerych chęci, nie zdołałam wytropić żadnych wskazówek, które rozjaśniłyby nieco sprawę.
I gdyby dotyczyło to tylko jednego aspektu - ot, tych królestwoświatów, dajmy na to - naprawdę, przełknęłabym bez marudzenia. Może to ja czegoś nie zauważyłam? W końcu żaden tam ze mnie Czytelnik z wielkiej litery.
Ale niestety - nic w książce pani Bishop nie doczekuje się solidnego wyjaśnienia. Na początku jesteśmy zarzuceni nowymi nazwami, krajami, nazwiskami i czarami. Potem albo tego robi się mniej, albo swoje robi przyzwyczajenie - w każdym razie, choć znika uczucie zagubienia, dalej nic nie wiemy o świecie. Już przełknęłabym nawet niezręczne wyjaśnienie „jest tak, a tak, a tak”, o sprawnym wplecieniu tego, co czytelnik musi wiedzieć w akcję nawet nie wspomnę.
Ale próżne me nadzieje. Nie ma wyjaśnienia, jak działa magia. Nie ma praktycznie nic o polityce. Społeczeństwo to jakaś groteska.
A najgorsze w tym wszystkim jest to… że o tym co najgorsze w ogóle jeszcze nie wspomniałam.

Zostawmy to jeszcze na chwilę. Pomówmy o braku fabuły.
Jest sobie świat(światy), generalnie jest źle i okrutnie. Jest sobie mała dziewczynka, która jest niesłychanie potężną magiczką i pobiera nauki od Wielkiego Lorda Piekieł, jednocześnie raz za razem pokazując mu, że właściwie to ona wszystko umie, a jeśli czegoś nie umie, to tylko dlatego, że to za proste jest. Są jakieś epizody, jakieś osoby spotykające się od czasu do czasu, ale największą intrygą jest wysłanie pewnej postaci do tej dziewczynki, aby się jej pozbyć, co kończy się opisami na połowę książki życia na wsi, to jest przechadzek i wizyt towarzyskich.

Dobrze, przeciwnik został osłabiony, teraz szykuję się do zadania mu śmiertelnej rany. Wszystko to, o czym mówiłam wcześniej, nie przekreśliłoby jeszcze książki. Fabularne dłużyzny i nie dość plastyczne opisy świata dałoby się pewnie przełknąć i powstałoby coś słabego, ale nie tragicznego. Niestety, ciężko tu pochylać się nad światem i systemem magicznym, ciężko coś tam naciągać na korzyść autorki i dopowiadać sobie niedomówienia… ponieważ to nie o tym ta książka jest.
„Córka krwawych” nie opowiada o brutalnym, przepełnionym magią świecie. Nie snuje historii walki o wolność albo zdobywania magicznej edukacji. Nie zajmuje się cudownym dzieckiem z trudną przyszłością dorastającym do roli zbawcy świata.
„Córka krwawych” jest o tym, jak dobry w łóżku jest Daemon Sadi.
Jeśli ktoś uważa, że przesadziłam, jeśli kogoś zbulwersowałam - zaznaczę, że to nie ja. To autorka przesadzała oraz bulwersowała… czy raczej nazwijmy rzecz po imieniu, wzbudzała obrzydzenie.
Sceny erotyczne sypią się gęsto z kart książki Bishop. Gdyby tak choć połowę uwagi, jaka została poświęcona seksualnym perypetiom, przekierować na inne elementy, otrzymalibyśmy arcydzieło zadbane w najmniejszych szczegółach.
Ten, zdawałoby się, jeden błąd, ciągnie za sobą wszystkie inne. Burzy kreację postaci. Burzy szansę na jakąkolwiek wiarygodną kreację społeczeństwa.
Ponieważ nie wiadomo, na czym stoimy. Strzępki informacji napływające z powieści są sprzeczne. Bo po co przykładać się do kreacji czegokolwiek, jak mamy seks i przemoc, ale fajnie, co nie, autorko?
Mamy świat rządzony przez kobiety. Mamy mężczyzn zniewolonych i traktowanych okrutnie. W zasadzie nie wiadomo, czemu to kobiety rządzą, są takimi głupimi gąskami, którym tylko faceci w głowie. Paradoksalnie, ciężko tu o ważną dla fabuły i potężną kobietę… jest ta była kobieta Saetana (ot, kolejny dowód na to, jak udało się Bishop odwrócenie ról, nie pamiętam szczegółów, więc definiuję babę przez jej faceta, zresztą, powieść na lepszą definicję by nie pozwoliła). Ale zaraz dowiadujemy się, że ona, nawet z tymi czarnymi kamieniami to w zasadzie nic przy Daemonie. Tak, do garów, babo. Albo do torturowania. Do niczego innego się nie nadajecie. Gdybyś jeszcze była śliczna i miała dwanaście lat, mogłabyś zostać Maryśką Zuzanną.
Zresztą sama ta opozycja na linii kobiety/mężczyźni jest straszliwie sztuczna. Okej, zrozumiałabym jeszcze zamianę płci rolami… tymczasem mężczyźni pozostają, jak się zdaje, silniejsi od kobiet, zajmują się administracją i biznesem (np. w rodzinie Jaenelle). Wątek Surreal wyjaśnia, że burdele także oferują głównie usługi kobiet. Więc jakim cudem na wysokim szczeblu jest inaczej? I po co? Żeby Daemon mógł uprawiać seks co pięć stron, pozostając nieszczęśliwym i zgnębionym?
Tak samo położony jest wątek niewolnictwa. Bo co to ma być, przepraszam, za niewolnik, który zabija przyjaciółkę swojej pani - i nie spotykają go żadne konsekwencje? Owszem, Daemonowi czasem się zgarnie, czasem jakieś baty dostanie… ale tylko wtedy, kiedy autorce tak wygodnie. Więc jest taki zniewolony, i taki potężny, bo autorka nie mogła się zdecydować, która z tych cech jest fajniejsza. Jest tam jednym z najpotężniejszych magów i niekontrolowany przez nikogo sobie zabija, ale i tak uważa się go za idealne towarzystwo dla czternastolatki, która jest nieśmiała wobec mężczyzn, więc potrzebuje niegroźnego towarzysza rozmów. Cudowna logika.

Podobnym nonsensem jest fakt, że Daemon podobał się każdej kobiecie. Dosłownie każdej. I to nie tylko stwierdzały obiektywnie, że przystojny, tylko nie mogły wytrzymać, by się na niego nie rzucić. Cud, że biedaka nie stratowały, niewyżyte samice (Tak, autorce udało się tą płeć przedstawić gorzej niż wszystkie zmierzchy i greye razem wzięte).

Wolę stronić od wycieczek osobistych w kierunku autorów, choćby dlatego, że święcie wierzę w odrębność twórcy od dzieła, a przede wszystkim od bohaterów. Kto pisze mocne, brutalne sceny nie jest przecież sadystą. Jednak cały czas podczas lekturze odnosiłam wrażenie, że „Córka krwawych” to efekt wstydliwych marzeń autorki, które, zamiast schować w głąb umysłu opisała, poklejone bez ładu i składu motywami fantastycznymi.

To nie jest tak, że nie dopuszczam w książce erotyki. Nie przepadam za nią, to fakt, na ogół mnie denerwuje - ale umiem też docenić, gdy porządnie przekłada się na psychologię bohaterów, jest osadzona w treści i coś do niej wnosi. Taki „Futu.re” na przykład, choć wymienianie tego tytułu w recenzji poświęconej pisaninie Bishop zdaje mi się bezczeszczeniem relikwii.
Erotyka ma służyć książce, nie książka erotyce.

Tak samo jest z okrucieństwem. Okrucieństwo odwrotnie, bardzo sobie cenię; im świat bohaterów jest bardziej nieprzyjazny, ponury i przesiąknięty złem, tym bardziej szczerzę zęby, siedząc na mięciutkiej kanapie z kubkiem kakao. Ale okrucieństwo w literaturze ma czemuś służyć. Ma być potrzebne. I potraktowane poważnie.

Tymczasem momentami miałam wrażenie, że autorka pisała satyrę. Czy raczej nie tyle satyrę w starym, dobrym pratchettowskim stylu, ile raczej bloga-prowokację. Bo jak inaczej ocenić fakt, że w całym tym świecie, gdzie się dzieją okrucieństwa wszelakie, ostoja dobra i spokoju znajduje się w piekle? A jego wielki lord, Saetan, okazuje się dobrotliwym starszym panem. Rzekomo jest potężny i groźny, tak, autorka napisała coś takiego. I faktycznie, okazał się niezwykle niebezpieczny, gdy urządzał dziecięcą sypialnię.

A teraz uwaga, od tego momentu zaczną pojawiać się spoilery. Jeśli sądzisz, że sięgniesz po „Córkę krwawych” i liczysz na przyjemność z lektury, radziłabym pożegnać się z tą recenzją. Jeśli czytasz, by utwierdzić się w przekonaniu, że od papieru sygnowanego nazwiskiem Bishop lepiej trzymać się z daleka; ewentualnie jeśli wciąż nie masz pewności, co o „Córce…” myśleć, ale też nie załamiesz się, jeśli będziesz z góry znał pewne wydarzenia … w takim wypadku zapraszam dalej.

Wątek Jaenelle na ogół czytało mi się najsprawniej. To postać wyidealizowana, ale nie pozbawiona pewnego wdzięku, na dodatek wprowadza trochę atmosfery tajemniczości i generalnie stanowi obietnicę, że coś się zacznie dziać. Pogodna, życzliwa dziewczynka została może trochę przerysowana, ale przynajmniej stanowi spójną kreację. Tym niemniej nawet ucieszyłam się z wątku jej cierpienia i psychicznych ran, w końcu była to okazja nie tylko do wprowadzenia kolejnych klisz, ale i do pogłębienia postaci.
I co się okazało? Jaenelle jest gwałcona. Jakżeby inaczej. I ten jeden wątek, który normalnie zaangażowałby czytelnika emocjonalnie, tutaj wzbudził niesmak i uczucie politowania. Czy autorka naprawdę nie jest już w stanie pisać o niczym innym niż seks? Nie ma innego cierpienia, niż gwałt?

To, co mnie dobiło ostatecznie, to, co mnie wkurzyło (bo zirytowanie czy zdenerwowanie byłoby tu co najmniej nietaktowne) - to końcowa scena.
Już nawet nie chodzi mi o to, że Demona pociągała dwunastolatka. Wszyscy tak dziwnie reagowali na tę smarkulę, że może to efekt jakiejś magii, bo ja wiem… Zresztą w ogóle w światach fantastycznych szybsze dorastanie nikogo by nie zdziwiło. Nastoletnia żona osiemdziesięcioletniego Freya nie razi (to znaczy: znaczeniowo może razić i szokować, zależy, jak kto myśli o realiach historycznych; literacko natomiast jest jak najbardziej uzasadniona, realia świata są tak dobrze przedstawione, że nikt Freya nie oskarży o molestowanie dziecka). Inna sprawa, że u Bishop innego podejścia do wieku dorosłości nie widać (czternastoletnia Wilhelmina mieszka w skrzydle przedszkolnym). Co jest dziwne w świecie wzorowanym na średniowieczu - autorka wiele tu nie wyjaśniła, ale jeżdżą konno, jak w średniowiecznym fantasy, więc założyłam, że to średniowiecze, bo coś założyć musiałam - ale czego się nawet nie przyczepię, a co mi tam. Jak oni tam żyli po tysiąc lat (w sumie to też nie wiadomo po co), to faktycznie mogło to wyglądać inaczej.

Wątek z duszą, która oddala się od ciała, by nie doznawać cierpienia, i którą przyjaciel próbuje sprowadzić z powrotem, posuwając się do kłamstwa uważam za jak najbardziej sensowny, ciekawy, obiecujący. Ale wykonanie! Co to ma być za pocieszenie dla wielokrotnie brutalnie gwałconej dziewczynki… deklaracja miłości, i to bynajmniej nie platonicznej? Autorka wykazuje rażący brak znajomości psychologii i brak szacunku dla uczuć ofiar gwałtu, jeśli myśli, że ta gwałcona dziewczynka o niczym innym nie marzy, tylko o kochanku. Dla mnie to jest oburzające, już nawet nie niesmaczne czy nieprzyzwoite, ale zwyczajnie złe.

Pisarz może pisać, co mu ślina na język przyniesie. Ale jest odpowiedzialny za swoje słowa. W jego powieści wszyscy mogą się mordować bez opamiętania - i nie czyni to go wcale gorszym człowiekiem od pisarzy przepisujących na nowo żywoty świętych. Jeśli ma wprawne pióro, zna się na psychologii i potrafi mierzyć się z trudnym, wielowarstwowym zagadnieniem, może pójść dalej, opisać inną mentalność, według której morderstwo nie jest uważane za złe, lub świat, w którym takie ono nie jest. Tak, pisarz może zmienić zasady gry. Może w swojej powieści zmienić prawa fizyki i tak samo system wartości - ale powinien być świadomy tego, co robi, czym się bawi, powinien brać za to odpowiedzialność. Mówić czytelnikowi: ja wiem, że to jest inaczej, ale oszukam cię tak, że uwierzysz w coś innego, tak się pobawimy, tutaj, w mojej książce. Jeśli jednak będzie opisywał morderstwa w realiach zbliżonych do naszych, lub tworzył nowe, ale zbyt nieudolnie, by można było w nie uwierzyć, i napisze, że rodzina ofiary (kochająca, zdrowa psychicznie, itd., by nie psuć analogii) z łzami w oczach będzie dziękować mordercy - otrzyma twór obrzydliwy. Bo można w książce udawać, ale nie można twierdzić, że to udawanie jest prawdą. A by autor mógł stwierdzić „udaję, nie piszę o naszej rzeczywistości, to eksperyment” musi wiarygodnie opisać świat. Swój własny świat. Zmienić moralność. I gdy mu się to nie uda (bo zabawy moralnością są niesłychanie trudne), popełni obrzydliwą zbrodnię przeciwko logice i moralności.

I taka właśnie jest ta książka. Obrzydliwa. Na przemian obrzydliwa i nudna. Nie wiem, co gorsze.

Zdenerwowałam się.
Naprawdę się zdenerwowałam.
Są takie momenty, kiedy, osłabiona nagłym przypływem litości, chciałabym, żeby książka miała zdolność ruchu i mogła uciec przede mną gdzie pieprz rośnie. Ale zaraz potem przychodzi otrzeźwienie i rechoczę diabolicznie, wiedząc, że nie ucieknie.

Tak, Anne Bishop chciała napisać książkę brutalną i epatującą okrucieństwem. Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zaznaczę od razu, prosto i wyraźnie, bo jest to wiadomość, która do co po niektórych uszu szczególnie powinna dotrzeć. Nie lubię młodzieżowych obyczajówek. Nie lubię młodzieżowych romansów. Jasne, Ixina? Czy powtórzyć ci to jeszcze raz?

Skromnie mówiąc, znam dobrze współczesny rynek książek YA i mam wszelkie dane potrzebne do określenia, czy dana pozycja będzie się do czegoś nadawać. Wiem, czego oczekują czytelnicy, jakie historie dobrze się sprzedają - i wiem, że pewne książki nie mają prawa mi się spodobać
Co więc sprawia, że od czasu do czasu myślę z nadzieją o jakimś obyczajówce, czy nawet, o zgrozo, romansie? Ba, mam wielką ochotę ją przeczytać, migdalę się z nowiutkim egzemplarzem w księgarni, podejmuję racjonalną decyzję, by czegoś takiego bynajmniej nie kupować i by ostatecznie polować na nią po wszystkich okolicznych bibliotekach?

W przypadku „Wyśnionych miejsc” niewątpliwie zadziałała magia okładki. Dawno nie widziałam piękniejszej i lepiej nawiązującej do obiecanej treści szaty graficznej, podoba mi się prosta metafora z parą w głowie dziewczyny, podobają mi się chmury płynnie przechodzące w grunt pod nogami, wreszcie podobają mi się i postaci - chłopak i dziewczyna wyglądają naturalnie, nie pozują spod grubej warstwy makijażu, opierając się o siebie w wystudiowanych pozach, tylko normalnie gdzieś idą. „Delirium” miało okładkę zbudowaną na podobnych zasadach. „Delirium” było tym romansem, który przypadł mi do gustu. Może więc nadzieję, jakie wiązałam z „Wyśnionymi miejscami” nie były jedynie przejawem mojej głupoty?

Historia, jaką obiecywała ta książka ma potencjał. Mogę podśmiewać się z schematycznych romansów, mogę wywracać oczami z poczuciem wyższości, ale i ja mam swoje słabości. Moją literacką piętą achillesową jest wszelkie zamieszanie na linii dobro/zło, dość pomachać mi przed nosem takim motywem, bym pobiegła przed siebie na oślep, mogę się skusić nawet i na romans, skoro pojawia się tam takie małe, niewinne słówko, jak „bad”. (Tak, bad boy. To zawsze jest bad boy. Ale może kiedyś doczekamy się i bad girl). Tak samo wątek masek, które zakładamy dla innych, udawania i gry pozorów brzmiał bardzo obiecująco. Akurat to zagadnienie interesuje mnie z psychologicznego punktu widzenia: skłaniam się ku opinii, że ciężko mówić o jednej prawdziwej osobowości i reszcie udawanych, pozy, które przyjmujemy, też są częścią nas, co więcej, jest czymś zupełnie naturalnym, w obecności różnych ludzi, w różnych otoczeniach, zachowujemy się inaczej.

Tak więc pomysł pani Yovanoff oceniam całkiem wysoko; co więcej, zapowiadał spore skupienie się na postaciach i wnikliwe podejście do ich charakterystyki, a to też bardzo sobie w książkach cenię.
Niestety, ten potencjał nie został wykorzystany. Najprościej mówiąc - postaci są słabe. Widać wyraźnie, że inny pomysł na nie miała autorka, inaczej zaś przekazała je czytelnikowi. Po prostu nie umiała ich opisać. Niewykluczone, że winna jest szczątkowa, fragmentaryczna fabuła. W książce po prostu mało się dzieje, bohaterowie nie mają kiedy wykazać się swoimi cechami charakteru. Tylko nieustannie myślą, co jest dość irytujące, bo odnosiłam wrażenie, jakby klepali w kółko to co autorka im kazała.

W zasadzie ciężko mówić tu o jakiekolwiek fabule - a to w wypadku tego typu książek poważna wada. Ja rozumiem, że to obyczajówka, nie mogę więc spodziewać się wielkich spisków i polityki. Mimo wszystko jakieś minimum wydarzeń w utworze fabularnym byłoby mile widziane. Tymczasem po stronie Waverly dzieję się w zasadzie tylko organizacja balu - nawet to bieganie, tak akcentowane na okładce, w ogóle nie zajmuje jej myśli, nie było czuć, by było jej pasją. Może znam jakąś osobliwą definicję pasji, ale zawsze mi się wydawało, że powinna ona pasjonata jakoś obchodzić. Waverly powinna myśleć o kolejnych zawodach, martwić się kontuzją, planować treningi, ćwiczyć w międzyczasie. To groteskowe, ale teraz nie mogę sobie przypomnieć, czy ona choć raz wyszła w nocy pobiegać, o czym tak krzyczała okładka. Nie widać też było po niej jej pozycji społecznej. Autorka napisała, że jest samicą betą, stoi za sukcesem towarzyskim swojej najlepszej przyjaciółki - i tego nie pokazała. Skupiła się na wygadywaniu, jaka to nie jest prawda, i jaki świat jest obłudny, jak to Waverly musi udawać, nie pokazała natomiast, jak funkcjonowała w społeczeństwie, c o właściwie udawała. Napisała - tak, ale nie pokazała.

Z Marshallem jest nie lepiej. Przede wszystkim, żaden tam z niego zły chłopiec, od razu kreowany jest na zagubioną duszyczkę, chłopczyka, który stracił kontrolę nad własnym życiem, ale serduszko ma tak wspaniałe, wzrusza się na smutnych filmach i tylko autorka siłą go powstrzymuje przed przeprowadzaniem staruszek przez jezdnię, co ten bohater koniecznie pragnie robić. Skoro dobra czynić nie może, bo dostał etykietkę tego złego i mhrocnego, dzielnie i posłusznie usiłuje złego udwać. Tu się upije, tu pójdzie do pedagoga, tu do brata, tu do kolegi, tu do szkoły - i tak to się toczy, wydarzenie za wydarzeniem, nic nie sprawia wrażenie, jakby miało jakiś sens.

A przecież ja nie oczekuję dynamicznej sekwencji z filmu akcji, ani kolejnych epizodów, następujących po sobie idealnie logicznie, jak w pięknym matematycznym dowodzie. Można w książce pokusić się o dygresje, można lać wodę - ale to wszystko powinno czemuś służyć. Jeśli nie chodzi o akcję, powinno chodzić o postaci. Wydarzenia powinny wpływać na emocjonalność bohaterów, można więc statycznymi i podobnymi do siebie epizodami zbudować fascynującą akcję na poziomie emocjonalnym. A w książce pani Yovanoff brak jest przede wszystkim sprzężenia zwrotnego pomiędzy wydarzeniami i umysłami postaci.

Czytając „Wyśnione miejsca” miałam wrażenie, że poruszam się po scenografii - misternie przygotowanej, starannie przemyślanej i ciekawej, tworzącej dobrą scenerię dla jakichś wydarzeń. Ale film się jeszcze nie zaczął a nas przedwcześnie wpuszczono za kulisy. Poszłam do kina, a trafiłam na wystawę zdjęć.

Tak samo mizernie prezentuje się tło powieści. Schemat goni schemat. Przede wszystkim, całość cierpi na ubogo zarysowanym tle. W szkole napisanej przez panią Yovanoff nie ma miejsca na nic ciekawego, nie ma żadnego zróżnicowania społecznego, żadnych klasowych ofiar, żadnych geeków w okularach. Tak, sytuacja jest aż tak beznadziejna, szkoła pełna bohaterów typu F001 - american girl i M001 - american sportsman, że powiew oryginalności wniosłoby do niej wprowadzenie postaci typu M003 - ofiara klasowa lub F004 - kujonka. Nawet typowi, standardowi, odbici od kliszy, ale zróżnicowani między sobą bohaterowie poprawiliby sytuację.
Podobnie dookoła Marshalla egzystuje pustka totalna. Nie widać tych ćpunów i młodocianych alkoholików, nie mamy pojęcia, w jakim środowisku on się tak naprawdę obraca. Być może nie jestem tu ekspertką, ale to przecież nie jest tak, że wszystkie pijackie imprezy nastolatków są takie same, a ja chciałabym chociaż wiedzieć, czy to bawią się weseli, popularni licealiści, czy może tylko ludzie z podejrzanej, biednej dzielnicy, czy się dobrze znają, ilu z nich jest na bakier z prawem, ile jest tam dziewczyn, jak często wkracza policja. Poczuć atmosferę takiej sytuacji, a nie otrzymać informację, że się ona odbyła. Ot, pijańka impreza. Nie wnikaj, czytelniku, nie jesteś tu od tego, by poznać historię, poczuć atmosferę, zrozumieć. Mas teraz, zaraz, natychmiast, usłyszeć i przyswoić, co do ciebie krzyczę drukowanymi literami: ach, jaki ten Marshall pogubiony!

Z tej książki można wynieść okropne wrażenie o amerykańskiej szkole. Pisałam już zdaje się, jak bardzo nie lubię stereotypu amerykańskich cheerleaderek i sportowców, bali na koniec roku, bukiecików i limuzyn - bynajmniej nie chcę też pokpiwać sobie z Amerykanów, do tej nacji żywię więcej pozytywnych niż negatywnych uczuć - czemu tylko oni sami powielają w nieskończoność te głupie stereotypy? Bo kiedy czytam o nastolatkach, które zajmują się głównie organizacją balu i wyborem serpentyn, aż coś się we mnie skręca. Nagle polska szkoła wydaje mi się rajem.
Nie mogłabym nie wspomnieć tu o niedoszłym chłopaku Waverly - jakżeby inaczej, głupim, popularnym sportowcu. Oraz przyjaciółce głównej bohaterki, która oczywiście jest tą bardziej przebojową. I przyjacielu głównego bohatera, który jest takim drobnym, prostym przyjacielem, co to nie komplikuje za bardzo fabuły, nie wprowadza własnych wątków i grzecznie gra w chórkach. Jedna, jedyna Autumn rokowała nadzieję, wybijała się z tłumu, wnosiła trochę życia - ale straciłam do niej szacunek, gdy zobaczyłam, jak dość naturalnie wsiąka w towarzystwo dziewcząt od balu.

Miłą odmianą są rodziny postaci. Rodzice Waverly jedynie mignęli, ale widać było, że mają jakieś charaktery, dość karykaturalne, ale autorka pozwoliła im je zachować, nie wmawiała na siłę czytelnikowi czegoś, czego nie widział - i dzięki temu przyjemnie się o nich czyta. A już sytuacja w domu Marshalla to majstersztyk - kłótnie, ryzyko rozwodu, choroba i związana z nią próba rodzinnego zjednoczenia, udawanie, że jest w porządku. Jest to wiarygodne, pogłębione, nie czarno-białe i gdyby tylko dostało więcej czasu antenowego, rozwinęłoby się w świetny wątek.

Skoro już o zaletach mowa, warto wspomnieć o najważniejszym atucie powieści Yovanoff, atucie tak wielkim, że częstokroć to właśnie on ratował mnie przed ciepnięciem książki w kąt. Mówię mianowicie o języku. Yovanoff operuję słowami z dużą wprawą, przez jej opisy wręcz się płynie, czytelnik nawet nie zauważy, o zmęczeniu nie wspominając, a przyswoi wszystkie informacje, także wszelkiego rodzaju opisy trawi się bezboleśnie. Co tu dużo mówić - to jest dojrzały, inteligentny język. Metafory są błyskotliwe, nie wyświechtane, ale i nie nadmiernie ekstrawaganckie lub poetyckie, z niektórych sformułowań bije inteligencja, której nie widać w zachowaniu bohaterów. Naprawdę szkoda, że w taką oprawę nie ujęto lepszej treści.

Jeszcze o bohaterach, to wszak mój ulubiony temat, a jeśli dodamy do tego błędy logiczne, będę już w pełni usatysfakcjonowana i równie mocno rozgadana. Zamierzam bowiem udowodnić, że bohaterowie „Wyśnionych miejsc” nie tylko nie przypadli mi do gustu, byli po prostu nielogiczni.
Każde z tej dwójki jest kreowane na osobę inteligentną, i to się chwali. Dla Waverly ma znaczenie, czy esemes jest zakończony odpowiednim znakiem interpunkcji, i to jest mile widziany akcent. (Żeby nie było tak różowo, nie potrafi narysować wykresu, obrazującego zależność odwrotnej proporcjonalności pomiędzy dwoma parametrami, są to według niej dwie rozbieżne proste! Ludzie! Autorzy! Błagam! Oczepcie się od matematyki, jeśli jej nie umiecie! A jeśli nie wy, to chociaż korekta, cokolwiek, ktokolwiek, na pomoc!) No dobrze, taka bardziej osobista wstawka. O czym to ja mówiłam? Zostawię matematykę. Waverly nie myśli w codziennych sytuacjach. Wypaliła się świeczka, dzięki której w śnie przenosiła się do Marshalla? Nie, nie poszuka nowej, tylko będzie rozpaczać, bo tak akurat autorce wygodnie.

W ogóle sam motyw fantastyczny okazał się wyjątkowo nietrafionym zabiegiem. Uważam, że fantastyka służy twórczemu uzupełnianiu rzeczywistości, kreowaniu nowych literackich możliwości, szans na ciekawe wątki, a nie ułatwianiu sobie drogi w rzeczywistym świecie. Wrogowie tego gatunku twierdzą „a jaki to ma sens, pisać w świecie, gdzie ktoś może sobie machnąć różdżką i załatwić problem”; obawiam się, że książka Yovanoff stanie się podpałką pod stos, na którym chcą spalić fantastów. Jest to bowiem przykład tego, jak fantastyka ogranicza kreatywność, jest pójściem na łatwiznę, podczas gdy powinno być dokładnie na odwrót. Nie mam pojęcia, czemu Waverly i Marshall mieliby spotykać się akurat we śnie. Może jedynie po to, by nie było a ż tak sztampowo i by nie musieli robić razem projektu szkolnego.

Uważam, ze autorka - skoro taki miała pomysł na historię: spotkać dwóch bohaterów z różnych środowisk, stworzyć pomiędzy nimi bliską relację wbrew logice - powinna doprowadzić do tego, korzystając ze środków, jakich dostarcza rzeczywistość, a nie idąc na skróty. Jej książka powinna pozostać wyłącznie obyczajówką. Jako miłośniczka fantastyki nie zgadzam się, by traktowano ją tak po macoszemu. Bo wątek fantastyczny jest bardzo niewiarygodny - i to bynajmniej nie ze względu na prawa fizyki, do naginania tych czytelnicy są przyzwyczajeni, nie, ze względu na tak uroczy czynnik, jak prawdopodobieństwo psychologiczne.
Jak to możliwe, że Waverly i Marshall - rzekomo tacy inteligentni - nie interesują się sennymi podróżami? Przecież każdy normalny człowiek próbowałby zaprzeczać, szukałby jakiegoś potwierdzenia, tego co się wydarzyło, chociaż przez chwilę uważałby to za sen. Czułby się, do, jasnej, ciasnej i plamiastej, zażenowany na widok, przypomnę o b c e g o, człowieka, którego obściskiwał w bardzo realnej wizji nocnej. Bałby się, że zwariował. Łamałby sobie głowę nad tym, jak to możliwe
Ale nie, ona udaje, on udaje, w dzień muszą grać, tylko w nocy są sobą, bla, bla, bla…
Tymczasem prawda jest inna - oni udają cały czas, w nocy najbardziej. Albo raczej autorka udaje cały czas - że jej bohaterowie są.

Zaznaczę od razu, prosto i wyraźnie, bo jest to wiadomość, która do co po niektórych uszu szczególnie powinna dotrzeć. Nie lubię młodzieżowych obyczajówek. Nie lubię młodzieżowych romansów. Jasne, Ixina? Czy powtórzyć ci to jeszcze raz?

Skromnie mówiąc, znam dobrze współczesny rynek książek YA i mam wszelkie dane potrzebne do określenia, czy dana pozycja będzie się do...

więcej Pokaż mimo to

Więcej opinii

Aktywność użytkownika Ixina

z ostatnich 3 m-cy
2024-04-09 00:34:26
Ixina wypowiedział się w dyskusji Jaka to książka?
2024-04-09 00:34:26
Ixina wypowiedział się w dyskusji Jaka to książka?

Może "Droga królów" Sandersona?

2024-04-09 00:31:44
Ixina wypowiedział się w dyskusji Zbiory opowiadań fantastycznych
2024-04-09 00:31:44
Ixina wypowiedział się w dyskusji Zbiory opowiadań fantastycznych

Światy Dantego
więcej więcej

 Światy Dantego
2024-02-27 00:48:32
Ixina wypowiedział się w dyskusji Książki podobne do...
2024-02-27 00:48:32
Ixina wypowiedział się w dyskusji Książki podobne do...

Nie jest mi łatwo coś doradzić, bo "Cinder" uważam za serię kilka szczebli ponad "Rywalkami" (tam wszystko ma więcej sensu, jest więcej akcji, mniej romansu i ogólnie mniej cukru); w zasadzie ciężko mi znaleźć jakieś punkty wspólne tych dwóch pozycji.  Spróbuję więc kierować się bardziej kryteriami,...

więcej więcej
 Czerwona Królowa  Gracja i furia  Porwana pieśniarka  Korona z kości  Okrutny książę

Wiele już tutaj napisano, więc nie będę powtarzać, chciałam jedynie napisać, że cieszy mnie zgodny i pełen zasłużonej złośliwości odzew użytkowników LC. Bo jak tak się czyta sam artykuł, można by jeszcze odniesć wrażenie, że pomysł cieszy się poparciem społecznym...

A co do przyszłości ...

więcej więcej

@Aka, może nie tylko kombinowanie, ale i spekulanctwo? Zgniłego zachodu najlepiej ;)

Dokładnie!
Planowałam napisać tu nawet jakąś dłuższą wypowiedź, ale w zasadzie powtórzyłabym Twój wywód, więc tylko przyklasnę w komentarzu.
Klienci zadecydują, rynek zadecyduje - a jeśli księgarnie stacjonarne nie są w stanie spełnić naszych czytelniczych potrzeb, to dlaczego mamy ponos...

więcej więcej
2024-02-02 01:24:59
Ixina Zagłosował w plebiscycie "Książka Roku 2023"
2024-02-02 01:24:59
Ixina Zagłosował w plebiscycie "Książka Roku 2023"

Dokładnie! W pierwszym sezonie wronowe części ciągnęły do góry griszę, w drugim postanowili dokumentnie rozwalić to co było dobre. Wycieli najciekawsze fragmenty, poleciało prawdopodobieństwo psychologiczne...
... ja już na następny sezon nie czekam. Chyba, że zrobiliby sezon 2b z tym co wycie...

więcej więcej

ulubieni autorzy [2]

Feliks W. Kres
Ocena książek:
6,9 / 10
24 książki
3 cykle
Pisze książki z:
172 fanów
Rafał Kosik
Ocena książek:
7,3 / 10
55 książek
4 cykle
940 fanów

Ulubione

Carlos Ruiz Zafón Cień wiatru Zobacz więcej
Antoine de Saint-Exupéry Mały Książę Zobacz więcej
J.K. Rowling Harry Potter i Insygnia Śmierci Zobacz więcej
Albert Einstein - Zobacz więcej
George Orwell Folwark zwierzęcy Zobacz więcej
J.K. Rowling Harry Potter i Insygnia Śmierci Zobacz więcej
Lauren Oliver Delirium Zobacz więcej
Lauren Oliver Delirium Zobacz więcej
Cornelia Funke Atramentowe serce Zobacz więcej

Dodane przez użytkownika

Leigh Bardugo Szóstka wron Zobacz więcej
Kristin Cashore Wybrańcy Zobacz więcej
Leigh Bardugo Szturm i Grom Zobacz więcej
Lois Lowry Dawca Zobacz więcej
Alexandra Bracken Nigdy nie gasną Zobacz więcej
George R.R. Martin Nawałnica mieczy: Stal i śnieg Zobacz więcej
Amy Engel Misja Ivy Zobacz więcej
Allen Zadoff Jestem misją Zobacz więcej
Feliks W. Kres Galeria złamanych piór Zobacz więcej

statystyki

W sumie
przeczytano
40
książek
Średnio w roku
przeczytane
3
książki
Opinie były
pomocne
342
razy
W sumie
wystawione
40
ocen ze średnią 5,7

Spędzone
na czytaniu
263
godziny
Dziennie poświęcane
na czytanie
4
minuty
W sumie
dodane
10
cytatów
W sumie
dodane
0
książek [+ Dodaj]