rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

„Firstlife” to cokolwiek osobliwy twór książkopodobny. Pełen wad i naprawdę pociesznych niezręczności, mógłby dostarczyć wspaniałej rozrywki osobie tak złośliwej jak ja. Jednak – mimo, że głupoty bohaterów, świata przedstawionego i fabuły brały udział w naprawdę fascynującym wyścigu, stosując wszystkie możliwe chwyty, byle tylko objąć prowadzenie – pozycja Geny Showalter przede wszystkim mnie wynudziła. Brnęłam przez nią jak przez śmierdzące bagno w czterdziestostopniowym upale.
Tak, kiedy już zostanę surową matką, każę moim dzieciom jeść szpinak i czytać „Firstlife`a”. A wówczas, zobaczycie, polubią szpinak.

Gdybym miała opisać tę książkę w dwóch słowach, postawiłabym na „dla nastolatków”. Trochę niekonsekwentnie, bo przecież zawsze zaciekle stoję na straży stanowiska, że wśród literatury młodzieżowej można spotkać dzieła wybitne. Lub po prostu bardzo dobre, mądre, wciągające, psychologicznie głębokie, prezentujące nieoczywistą moralność.
Ale nie mogę zaprzeczyć, że książki młodzieżowe od razu nasuwają skojarzenie z określonymi wadami, nie są od nich wolne nawet pozycje dobre. Wszystkie te stereotypowe cechy młodzieżówek, spotęgowane do rozmiarów karykaturalnych, odnajdziecie w „Pierwszym życiu” - ich nagromadzenie pozwala podejrzewać spisek. Już po kilkudziesięciu stronach zabrałam się do dokładnych oględzin okładki, pewna, że natrafię gdzieś na podtytuł „dlaczego literatura YA zabija szare komórki”.
Po przeczytaniu tej pozycji być może z uśmiechem na ustach wrócę do lektur szkolnych.

Być może powinnam najweselsze zostawić na koniec, ale lektura do tego stopnia wyczerpała mnie psychicznie, że teraz, jak uważam, należy mi się odrobinę przyjemności. Tą recenzję zaczniemy od deseru.
Na końcu tej książki znajduję się króciutki dodatek zatytułowany „tematy do dyskusji”.
Na końcu tej książki wypunktowano czytelnikowi „tematy do dyskusji”.
Spisane tematy do dyskusji. W książce. Wydane drukiem. W książce.
Wybaczcie mi powtórzenia, ale takie rewelacje naprawdę potrafią zawiesić mózg. Dla jasności – jestem naprawdę wdzięczna wydawnictwu za ten urokliwy przerywnik humorystyczny. Przy lekturze tych z górą czterystu stron nie było mi aż tak często do śmiechu, brnęłam wszak przez bagno, nawet jeśli to bagno opowiadało dowcipy i fikało koziołki. Ale te „tematy do dyskusji” to było dopiero coś! Rozrywka w czystej postaci. Powinni to wydać osobno, zaraz nabyłabym i wystawiła tu nawet wysoką ocenę. Wszak najlepsi parodyści nie wpadliby na coś takiego.
Mam naprawdę olbrzymią, szczerą nadzieję, że to ludzie z wydawnictwa postanowili zabawić się w ten sposób; gdyby ten twór był pomysłem autorki… cóż, taka megalomania może być zwyczajnie szkodliwa. Zwłaszcza, że tu już nie chodzi tylko o nieumiejętność oceny własnego dzieła – bądź co bądź każdy autor żyje swoją historią, nie jest obiektywny, może kiepsko przelewać owoce swojej wyobraźni na papier, ale w głowie ma interesującą historię, wie po prostu rzeczy, których nie napisał. Tylko jak można sądzić, że książka jest wartościowa, skłoni do refleksji, sprawi, że czytelnik będzie myślał o poruszonych w niej problemach – a jednocześnie uznać, że czytelnikowi temu trzeba podać na tacy gotowe pytania, aby na pewno sobie porządnie przemyślał to, co trzeba? Jak można mieć w sobie tyle arogancji, by kończyć te pytania słowami „podaj konkretne przykłady z książki”? Dobrze, że nie pojawiło się jeszcze „zapisz odpowiedzi na kartce a4 w linie”. Jeśli zaś chodzi o schemat punktowania odpowiedzi, to podejrzewam, że w moim wydaniu gdzieś się zagubił.
Ale nie żałuję, bynajmniej nie żałuję, spędziłam bowiem pół godziny, turlając się na dywanie po śmiechu po przeczytaniu pytania „Które fragmenty książki najbardziej skłoniły cię do przemyśleń?”. Odpowiedziałam na nie, a jakże, jak przystało na posłusznego czytelnika dla pani Showalter. Otóż, niestety, jestem już stara i zgorzkniała, nie jest to pierwsza ani nawet dziesiąta pozycja tak idealnie beznadziejna, nie wpędziła mnie więc w zadumę nad kondycją wszechświata i dalszymi kierunkami rozwoju czytelnictwa. Myślałam za to bardzo intensywnie, niemal na każdej stronie, chciałam bowiem wypunktować i wyśmiać chociaż najpoważniejsze idiotyzmy.

Sam pomysł za to wcale nie jest głupi. Ryzykowny, powiedziałabym – szczególnie, że budzi skojarzenia z niebem i piekłem – ale intrygujący i niezużyty. Szkoda, doprawdy szkoda, że trafił pod tak niekompetentne pióro. Autorka poległa już na etapie konstrukcji świata – chociaż obawiam się, że i to jest dla niej zbyt wielkim komplementem. Ona nawet nie spróbowała przekonująco odmalować nam świata, w którym każdy wie, że po śmierci trafi do jednej z dwóch sfer. W zasadzie nie wiemy nic o Trojce i Miriadzie – coś tam o ich krajobrazach, coś o tym, że Trojka wierzy w wybaczenie i sztywne zasady moralne, Miriada natomiast hołubi bezwzględność i oferuje przyjemności. Już na tym etapie wychodzi brak przemyślenia u autorki – ani to nie jest konflikt dobra ze złem (bo gdyby tak było nasza główna bohaterka powinna przecież pójść grzecznie do nieba, a nie rozważać piekło), ani obie frakcje nie zostały rzetelnie przedstawione, opisane wraz z ich zaletami i wadami, wiadomo przecież, że co złe, to Miriada.
Mogłabym jeszcze narzekać, że mizernie przedstawiono świat Pierwszego Życia, nie jest ukazany wpływ, jaki świadomość, że śmierć to tylko przejście w inne miejsce, wywarła na ludzi. Brakuje wyjaśnienia, jakimi zasadami rządzi się to społeczeństwo, jak może funkcjonować coś takiego jak Prynne, jak rozpoznawano zwolenników dwóch sfer, w jaki sposób to wpływało na relacje międzyludzkie, na władzę. Mogłabym długo wymieniać interesujące, a pominięte kwestie – ale byłoby to z mojej strony kopaniem leżącego.

Co jest osią tej miałkiej fabuły? Jakżeby inaczej - Tenley, niezdecydowana nastolatka, której decyzja może wpłynąć na wynik wojny. Jest to cokolwiek tanie zagranie – ale kupiłabym je bez mrugnięcia okiem, gdyby tylko było przyzwoicie opisane. Jak jest opisane?
Ten siedzi w zakładzie dla obłąkanych, torturowana i poniżana na każdym kroku (ach! ach! jakie to straszne!), nie chce podjąć decyzji, wobec tego każda ze stron wysyła jej niezwykle przystojnego rekrutera. I przez następne czterysta stron zastanawiamy się, który rekruter jest przystojniejszy. (A tak naprawdę to nie, wiadomo, który, bo autorka nawet tu napięcia czy niepewności nie potrafi stworzyć).

Wszystko to jest blade. Niewiarygodne. Często odnosiłam wrażenie, że powieść wyszła spod pióra dziesięciolatki, która tak koniecznie starała się wydawać dorosła i poruszać dorosłe tematy. Jak to wpłynęło na poziom książki i na jej dojrzałość – tak, autorko, na dojrzałość przede wszystkim – zapewne już się domyślacie.
Po kolei. Najpierw mamy przezabawną korespondencję tych rekruterów, zwanych nie wiedzieć czemu Robotnikami, z ich zwierzchnikami. (No dobrze, przekonywanie pierwszożyciowców do wybrania określonej sfery to faktycznie robota jak najbardziej fizyczna, w świecie wykreowanym przez Showalter może paść parę argumentów, jednak przeważnie wystarczy cel po prostu uwieść, za dobrym seksem ludzie przecież pójdą wszędzie. Czyż nie, Geno, zagorzała katoliczko?). Robotnicy są obaj, jak jeden mąż, w tym samym stylu, niesamowicie żałośni w swojej bezczelności. Tak, także ten z Trojki, która ceni sobie zasady jednakowe dla wszystkich. Pewnie tak dziecko wyobraża sobie, co odpyskowałoby dorosłym, gdyby tylko mogło. Bo przecież to jest takie fajne, kiedy oznajmia się przełożonemu, że nie będzie się go słuchać i że ma się go w nosie. Bo przecież minister, taki dzielny i silny gość, na pewno mówi do premiera per „debilu”. Nie? To nie tak działa ten magiczny świat dorosłych?

Dalej mamy opisy tortur. Tu sprawa jest nieco poważniejsza, przecież autorka zaręczyła, że Ten była wielokrotnie brutalnie bita. (Raz wychłostano ją, cytuję dokładnie, BO PONIEWAŻ. Ot, kolejny przejaw syndromu zbuntowanego dziecka, gdyby świat Showalter miał jakiekolwiek logiczne postawy, wychłostano by ją za karę za jakieś absurdalne przewinienie, a jeśli nawet bez powodu – nie byłoby to dla bohaterki szokujące po długim przebywaniu w tak brutalnym środowisku, nie akcentowałaby też tego, że ukarano ją bez przyczyny, bo co to za różnica – cierpieć za nic, czy cierpieć za rzekome krzywe spojrzenie rzucone strażnikowi). Nie widać oczywiście w jej zachowaniu niczego, co świadczyłoby o traumie. Mieszkańcy zakładu nie mieli prawa do prywatności, podglądano ich na przykład podczas mycia, o próbach gwałtu nie wspomnę – ale po głównej bohaterce spływa to jak po kaczce, nie ma w niej choćby żadnego strachu przed obnażaniem się.
We wspomnieniach Ten, tam, gdzie autorka może zaręczyć na słowo i nie musi trudzić się pokazywaniem, zakład jawi się jako okropne miejsce. Sceny przeczą temu wizerunkowi. Kiedy Ten podpada sadystycznemu dyrektorowi ośrodka, ten nakazuje przywiązać ją do łóżka, a następnie zmywa jej ze ściany kalendarz. Dotarło do was za pierwszym razem? Bo do mnie nie. W ramach tortur zabierają jej kalendarz. Innym razem autorka decyduje się na opisanie naprawdę poważnych tortur – i przybierają one formę zastrzyku z trucizną wywołującą ból. Straszliwy ból, oczywiście, ale, powiedzmy sobie szczerze – kogo obchodzą te słowa i autor, który zaręcza i zapewnia, że boli? A dalej jest jeszcze lepiej. Bohaterka pyta bowiem wówczas drwiąco, czy Pan Zły boi się i nie potrafi skrzywdzić jej bardziej konwencjonalnie – powyrywać jej paznokci albo chociaż pobić, jak rozumiem. Bardzo chciałabym zadać to samo pytanie autorce. Zastanawiam się, jak autorka mogła nie zdawać sobie sprawy z ironii sytuacji. Jak widać nie zdawała – i po raz kolejny niechcący zadrwiła sama z siebie.
Dla dopełnienia tego radosnego obrazka mamy jeszcze Ten broniącą się przed gwałtem. Zdołała zabić strażnika, który wlazł do jej celi – okej, rozumiem, nie jest to niemożliwe. I… nic się nie stało. Inni strażnicy postanowili zemścić się na niej… za cztery miesiące. A wtedy udało się ich pobić, więc nie ma problemu. Chociaż nic nie wskazuje na to, by zemsta na jednym z więźniów była trudna, albo by sprawy takie jak usiłowanie gwałtu należało tuszować. Oczywiście, to tylko czcze domysły, zasady funkcjonowania ośrodka są w najlepszym razie mętne. W ten sposób dostajemy miejsce, gdzie rodzice mogą zlecić tortury dzieci, aby przekonać je do zrobienia tego, czego od nich oczekują. W porządku, jako wielbicielka dystopii nie wzdrygam się przed tym pomysłem. Ale – uwaga, uwaga! – wystarczy skończyć osiemnaście lat, by odzyskać wolność, dorosłego nie mogą przetrzymywać wbrew jego woli. Aż chce się potrząsnąć książką, licząc na to, że spomiędzy jej kartek wypadną w końcu odpowiedzi – to jakie zasady w końcu panują w tym świecie? Kto je egzekwuje? Kto sprawia, że nie można więzić osiemnastolatków – ale jednocześnie można zrobić wszystko z dziećmi? Co, prawa człowieka nie mają zastosowania dla nieletnich? Nie kpię sobie, tylko proponuję jakiekolwiek rozwiązanie problemu. Neal Shusterman opisał taką sytuację bardzo przekonująco, było to co prawda trochę nielogiczne, ale spójne wewnętrznie, kompletnie zbudowane. A to już dużo.

Aby już całkowicie wyczerpać kwestię niedojrzałości, muszę jeszcze wspomnieć o jednym z najbardziej niesmacznych elementów tej powieści – licznych nieprzyzwoitych żartach i aluzjach. I to nie wychodzących bynajmniej z ust tych strasznych i złych strażników, ale głównych bohaterów. Ponieważ jesteśmy w zakładzie, gwałty są tu na porządku dziennym, sama główna bohaterka z trudem uniknęła napaści – ale nie, żartujmy sobie z seksu. Zrozumiałabym, gdyby taka tematyka stanowiła logiczną konsekwencję brutalnego środowiska, celową wulgarność dla dodania książce klimatu i ostrości przywitałabym z otwartymi ramionami. Ale firstlife`owe nieprzyzwoitości przypominają rozmowy dziesięciolatków, którzy strasznie chcą być dorośli i zdeprawowani. Bo serio, określenie „bimbały” na piersi?

Nie lepiej prezentuje się główna bohaterka. I nie mam na myśli jej legendarnej niekonsekwencji. Wielu czytelników to właśnie ona w tej postaci najbardziej przeszkadza, ja mam w sobie sporo wyrozumiałości dla wahań podczas podejmowania istotnych życiowych decyzji – a powodów do irytacji na Ten nie zabraknie. Waha się, nie potrafi ostatecznie zdecydować – w porządku. Ale skoro sprawa jest tak ważna, czemu nie poświęca jej ani jednej myśli? Jedynie ktoś wyjątkowo bezmyślny, lub, jak w tym wypadku – papierowy – stojąc przed najważniejszą życiową decyzją, nie rozważa dostępnych opcji, nie bije się z myślami, nie wylicza w głowie argumentów, nie zastanawia się, skąd zyskać wiarygodne źródła informacji…

Tymczasem jedynym, co konsekwentnie egzystuje w przestronnym, acz niezbyt bogato umeblowanym umyśle protagonistki, są liczby. I fakt ten jest dla nich wielką obrazą. (Naprawdę lubię liczby. To dość poważny instrument używany w Matematyce i patrzeć nie mogę, gdy ktoś je w tak okrutny sposób znieważa). Ten traktuje liczby „trzy”, „pięć” jak jakieś encyklopedyczne hasła, do których ma przyporządkowane informacje. Stąd biorą się takie urocze kwiatki jak „trzy jest jedyną liczbą, która jest sumą wszystkich liczb od niej mniejszych”. Stąd bierze się moja dzika furia.
Liczby. Jeden, dwa, trzy, cztery… To by było na tyle, jeśli chodzi o liczby. Bo po co nam więcej? Że fizyka, że długi, że komputery? No, to przecież proste, jeden komputer, dwa komputery… Błagam, litości! Przecież rozpowszechniając takie myślenie, cofniemy się do zaznaczania nacięciami na patyku, ile owiec wróciło z pastwiska!
Dla dopełnienia obrazu matematycznej żenady, jak również dla pełnego uzasadnienia wniosku o przymusowe skierowanie autorki na szkolenie z królowej nauk przytoczę jeszcze rozkładanie olbrzymiej liczby na czynniki pierwsze w pamięci. Jeden z tych czynników był czterocyfrowy! Bohaterka wykonała to działanie automatycznie, szybko, tak samo szybko, jak dodawała w zakresie dziesięciu. Coś takiego byłoby możliwe, tylko gdyby była sztuczną inteligencją lub miała jakieś zaburzenie umysłowe – ponieważ umysł, nawet umysł geniusza, nie funkcjonuje w ten sposób.
Powróćmy nieco bliżej literatury, mój wewnętrzny matematyk już się zagotował i potrzebuje urlopu wypoczynkowego. Jakby komuś nie wystarczyły przykre błędy matematyczne, dochodzi do nich położona na łopatki psychologia - Ten jest w swojej obsesji wyjątkowo niewiarygodna. Weźmy choćby Julię Ferrars z Dotyku Julii – tam także główna bohaterka odczuwała fascynację liczbami, nie rozumiejąc ich przy tym za dobrze i nie interesując się ciekawszymi sprawami z nimi związanymi – jednak można było poczuć, że faktycznie są one dla niej ważne, stanowiły jeden z objawów obłędu – podczas gdy Ten jest całkowicie zdrowa psychicznie, pobyt w zakładzie nie wpłynął na nią w żaden sposób, za każdym razem, gdy wspomina o liczbach, brzmi to sztucznie. Fascynacja liczbami plus pobyt w zamkniętym ośrodku nasuwają jednoznaczne skojarzenia z serią Taherah Mafi – na czyją korzyść wypada porównanie, nie muszę chyba nawet pisać.

Jest w kreacji Ten jeden niefatalny element – nie zawsze postępuje ona altruistycznie. Autorka próbowała opisać postać twardą, ciężko przez życie doświadczoną, przyzwyczajoną do przedzierania się przez życie kopniakami, bezwzględną – i chociaż próby te wyszły jej tak, jak cała reszta, czuję się zobowiązana je docenić. Bądź co bądź, lepiej polec przy stwarzaniu niejednoznacznej postaci, niż przy pisaniu trójkącika miłosnego.

Teraz, gdy nieuchronnie dochodzę do omówienia wątku romantycznego, nachodzi mnie nieodparta ochota, by odwrócić z zażenowaniem oczy i chrząknąć z zakłopotaniem, a następnie rzucić niewinną uwagę o pogodzie. Może być? Darujecie mi?
Dobrze, poczucie obowiązku nie pozwala mi na to wygodne wyjście z sytuacji. Rozbebeszyłam książkę, rozpoczęłam tortury, wypada więc kontynuować je nawet wtedy, gdy pojawiają się cokolwiek niesympatyczne flaki. W porządku, przejdźmy przez to szybko.
Wątek romantyczny zajmuje w książce nieproporcjonalnie wielką objętość.
Autorce wydaje się, że szczenięce zauroczenia są idealnym, a może nawet jedynym motywem przy podejmowaniu decyzji o sposobie spędzenia reszty wieczności.
Autorka chciałaby napisać modny trójkąt miłosny, podczas gdy jeden z wierzchołków trójkąta jest taki atrakcyjny i mhroczny, taki pogubiony, taki atrakcyjny, taki wyjątkowy, taki atrakcyjny, tak się zmienia dla głównej heroiny, jest też taki atrakcyjny… Drugi jest jedynie atrakcyjny, lubi nieprzyzwoite żarty, ale nie pojawia się żadna sytuacja z nim w kontekstach romansowych, służy wyłącznie do tego, by pokazać, że główna bohaterka, gdyby chciała, toby mogła, o! Rezerwą jest, po prostu.
Autorka chciała opisać złożoną, głęboką i uczciwą relację. Opisała parkę roznoszonych hormonami małolatów.
Autorka chciała przedstawić Pana Mhrocznego jako tego, któremu wydaje się, że może mieć każdą dziewczynę, zdobywa je na setki za pomocą paru czułych słówek i nieprzyzwoitych propozycji, zmienia się jednak dla głównej bohaterki i odsłania swoją prawdziwą naturę, zasługując tym samym na jej szczere uczucie i dowodząc, że najważniejsze jest wnętrze. Przedstawiła Pana Mhrocznego, który poderwał główną bohaterkę na swoje nieprzyzwoite propozycje, a jeśli odsłonił jakiekolwiek wnętrze, to okazało się ono zbyt płytkie, by można było je zaobserwować (co przeszkodziło mi w udzieleniu poprawnej odpowiedzi na pytanie „Dlaczego Pan Mhroczny zmienia podejście do Heroiny?” Siadaj, pała!). Relacja tej uroczej parki sprowadza się do fizycznego pożądania.
Na deser – aby nie było, że jestem w swych kpinach gołosłowna – opiszę wam moment, w którym Ten zaczęła coś czuć do naszego przystojniaka. By było jeszcze zabawniej – wiedziała, że się nią manipuluje, że ma skłonić ją do wybrania jednej ze stron; całe spotkanie było zaaranżowane przez władze ośrodka, w którym miesiącami ją katowano. Rozumiała też, czemu służy wyjątkowo bzdurne „ćwiczenia na zaufanie” – ona miała się przewrócić, lovestorant miał ją złapać. Złapał ją, a więc poczuła się wzruszona, poruszona i skłonna obdarzyć zaufaniem. Czy widzieliście kiedykolwiek coś równie idiotycznego?

Widziałam wiele podobnych idiotyzmów. Ja to książkopodobne coś przecież przeczytałam.
Autorka w wywiadzie przyznaje się, że „największą sympatią darzy”, kto by się spodziewał, dwóch facetów z trójkącika.
No dobrze, przecież każdy autor ma swoje preferencje, podejrzewam też, że wiele autorek romansów skrycie wzdycha do swoich postaci… i o ile nie przy tym nie przecukrzą, nie stworzą ideału, to nie jest jeszcze tak źle. Dlaczego Showalter darzy „chłopców” hmm… sympatią?
„Bo jestem tygrysicą! Miau! To znaczy, wrr! Kocham tych seksownych niegrzecznych chłopców i ich złote serca. I umięśnione ciała.”
To się na szczęście samo komentuje, bo z głową w biurku ciężko mi wykrztusić choć kilka składnych słów. Rozważam żądanie od wydawcy odszkodowania celem pokrycia kosztów leczenia psychiatrycznego na skutek doznanego ciężkiego urazu psychicznego (oraz kosztów zakupu nowego biurka).

Ale jeszcze, jeszcze, o tym, jak głęboko pani Showalter wnika w świat swoich postaci. Jak bardzo liczy się dla niej wnętrze, to wnętrze, o którym tak trąbi w wywiadzie i „pytaniach do dyskusji”.
W książce co najmniej dwukrotnie pada cytat w rodzaju „jest brzydka, ale nie zasługuje na złe traktowanie”.
Cóż, pani Showalter. Pani książka jest głupia, ale zasługuje na recenzję.

„Firstlife” to cokolwiek osobliwy twór książkopodobny. Pełen wad i naprawdę pociesznych niezręczności, mógłby dostarczyć wspaniałej rozrywki osobie tak złośliwej jak ja. Jednak – mimo, że głupoty bohaterów, świata przedstawionego i fabuły brały udział w naprawdę fascynującym wyścigu, stosując wszystkie możliwe chwyty, byle tylko objąć prowadzenie – pozycja Geny Showalter...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zdenerwowałam się.
Naprawdę się zdenerwowałam.
Są takie momenty, kiedy, osłabiona nagłym przypływem litości, chciałabym, żeby książka miała zdolność ruchu i mogła uciec przede mną gdzie pieprz rośnie. Ale zaraz potem przychodzi otrzeźwienie i rechoczę diabolicznie, wiedząc, że nie ucieknie.

Tak, Anne Bishop chciała napisać książkę brutalną i epatującą okrucieństwem. Nie udało się jej mnie tym poruszyć, aczkolwiek okrucieństwo rzeczywiście rozpleniło się w moim umyśle. Nie wątpię już, że jest słuszne, piękne i potrzebne - o ile tylko jest kierowane przeciwko takim… produktom książkopodobnym jak „Córka krwawych”. A zatem do dzieła.

Zacznijmy od początku. Zacznijmy od tego, czym „Córka krwawych” być miała, na co wyglądała. Otóż „Córka krwawych” wyglądała na porządna fantastykę, z ciekawym systemem magicznym, przemyślanym światem, polityką, społeczeństwem, z nieoczywistym podziałem na dobro i zło i nietrywialną fabułą. Przyznaję, dałam się na to nabrać. Ciężko mi było poruszać się po świecie Krwawych, wiele rzeczy nie rozumiałam bądź też nie umiałam sobie plastycznie wyobrazić… na przykład jakieś trzy królestwa/światy: piekło, niepiekło i coś innego, mimo starań nie zdołałam ustalić, co. Wprowadzone to było w taki sposób, że nie dało się pojąć, o co chodzi - ale w tym jeszcze nie ma nic złego! Początkowe zagubienie uznałam za wielce obiecujące. Świat fantasy powinien być skomplikowany, powinien być czymś więcej niż zbieraniną trudnych fonetycznie nazw i długouchych stworzonek rodem z wyobraźni pięciolatka. Nie lubię dostawać wszystkiego na tacy, wolę, by autor moje intelektualne możliwości przecenił, niż nie docenił. Tymczasem jednak, mimo szczerych chęci, nie zdołałam wytropić żadnych wskazówek, które rozjaśniłyby nieco sprawę.
I gdyby dotyczyło to tylko jednego aspektu - ot, tych królestwoświatów, dajmy na to - naprawdę, przełknęłabym bez marudzenia. Może to ja czegoś nie zauważyłam? W końcu żaden tam ze mnie Czytelnik z wielkiej litery.
Ale niestety - nic w książce pani Bishop nie doczekuje się solidnego wyjaśnienia. Na początku jesteśmy zarzuceni nowymi nazwami, krajami, nazwiskami i czarami. Potem albo tego robi się mniej, albo swoje robi przyzwyczajenie - w każdym razie, choć znika uczucie zagubienia, dalej nic nie wiemy o świecie. Już przełknęłabym nawet niezręczne wyjaśnienie „jest tak, a tak, a tak”, o sprawnym wplecieniu tego, co czytelnik musi wiedzieć w akcję nawet nie wspomnę.
Ale próżne me nadzieje. Nie ma wyjaśnienia, jak działa magia. Nie ma praktycznie nic o polityce. Społeczeństwo to jakaś groteska.
A najgorsze w tym wszystkim jest to… że o tym co najgorsze w ogóle jeszcze nie wspomniałam.

Zostawmy to jeszcze na chwilę. Pomówmy o braku fabuły.
Jest sobie świat(światy), generalnie jest źle i okrutnie. Jest sobie mała dziewczynka, która jest niesłychanie potężną magiczką i pobiera nauki od Wielkiego Lorda Piekieł, jednocześnie raz za razem pokazując mu, że właściwie to ona wszystko umie, a jeśli czegoś nie umie, to tylko dlatego, że to za proste jest. Są jakieś epizody, jakieś osoby spotykające się od czasu do czasu, ale największą intrygą jest wysłanie pewnej postaci do tej dziewczynki, aby się jej pozbyć, co kończy się opisami na połowę książki życia na wsi, to jest przechadzek i wizyt towarzyskich.

Dobrze, przeciwnik został osłabiony, teraz szykuję się do zadania mu śmiertelnej rany. Wszystko to, o czym mówiłam wcześniej, nie przekreśliłoby jeszcze książki. Fabularne dłużyzny i nie dość plastyczne opisy świata dałoby się pewnie przełknąć i powstałoby coś słabego, ale nie tragicznego. Niestety, ciężko tu pochylać się nad światem i systemem magicznym, ciężko coś tam naciągać na korzyść autorki i dopowiadać sobie niedomówienia… ponieważ to nie o tym ta książka jest.
„Córka krwawych” nie opowiada o brutalnym, przepełnionym magią świecie. Nie snuje historii walki o wolność albo zdobywania magicznej edukacji. Nie zajmuje się cudownym dzieckiem z trudną przyszłością dorastającym do roli zbawcy świata.
„Córka krwawych” jest o tym, jak dobry w łóżku jest Daemon Sadi.
Jeśli ktoś uważa, że przesadziłam, jeśli kogoś zbulwersowałam - zaznaczę, że to nie ja. To autorka przesadzała oraz bulwersowała… czy raczej nazwijmy rzecz po imieniu, wzbudzała obrzydzenie.
Sceny erotyczne sypią się gęsto z kart książki Bishop. Gdyby tak choć połowę uwagi, jaka została poświęcona seksualnym perypetiom, przekierować na inne elementy, otrzymalibyśmy arcydzieło zadbane w najmniejszych szczegółach.
Ten, zdawałoby się, jeden błąd, ciągnie za sobą wszystkie inne. Burzy kreację postaci. Burzy szansę na jakąkolwiek wiarygodną kreację społeczeństwa.
Ponieważ nie wiadomo, na czym stoimy. Strzępki informacji napływające z powieści są sprzeczne. Bo po co przykładać się do kreacji czegokolwiek, jak mamy seks i przemoc, ale fajnie, co nie, autorko?
Mamy świat rządzony przez kobiety. Mamy mężczyzn zniewolonych i traktowanych okrutnie. W zasadzie nie wiadomo, czemu to kobiety rządzą, są takimi głupimi gąskami, którym tylko faceci w głowie. Paradoksalnie, ciężko tu o ważną dla fabuły i potężną kobietę… jest ta była kobieta Saetana (ot, kolejny dowód na to, jak udało się Bishop odwrócenie ról, nie pamiętam szczegółów, więc definiuję babę przez jej faceta, zresztą, powieść na lepszą definicję by nie pozwoliła). Ale zaraz dowiadujemy się, że ona, nawet z tymi czarnymi kamieniami to w zasadzie nic przy Daemonie. Tak, do garów, babo. Albo do torturowania. Do niczego innego się nie nadajecie. Gdybyś jeszcze była śliczna i miała dwanaście lat, mogłabyś zostać Maryśką Zuzanną.
Zresztą sama ta opozycja na linii kobiety/mężczyźni jest straszliwie sztuczna. Okej, zrozumiałabym jeszcze zamianę płci rolami… tymczasem mężczyźni pozostają, jak się zdaje, silniejsi od kobiet, zajmują się administracją i biznesem (np. w rodzinie Jaenelle). Wątek Surreal wyjaśnia, że burdele także oferują głównie usługi kobiet. Więc jakim cudem na wysokim szczeblu jest inaczej? I po co? Żeby Daemon mógł uprawiać seks co pięć stron, pozostając nieszczęśliwym i zgnębionym?
Tak samo położony jest wątek niewolnictwa. Bo co to ma być, przepraszam, za niewolnik, który zabija przyjaciółkę swojej pani - i nie spotykają go żadne konsekwencje? Owszem, Daemonowi czasem się zgarnie, czasem jakieś baty dostanie… ale tylko wtedy, kiedy autorce tak wygodnie. Więc jest taki zniewolony, i taki potężny, bo autorka nie mogła się zdecydować, która z tych cech jest fajniejsza. Jest tam jednym z najpotężniejszych magów i niekontrolowany przez nikogo sobie zabija, ale i tak uważa się go za idealne towarzystwo dla czternastolatki, która jest nieśmiała wobec mężczyzn, więc potrzebuje niegroźnego towarzysza rozmów. Cudowna logika.

Podobnym nonsensem jest fakt, że Daemon podobał się każdej kobiecie. Dosłownie każdej. I to nie tylko stwierdzały obiektywnie, że przystojny, tylko nie mogły wytrzymać, by się na niego nie rzucić. Cud, że biedaka nie stratowały, niewyżyte samice (Tak, autorce udało się tą płeć przedstawić gorzej niż wszystkie zmierzchy i greye razem wzięte).

Wolę stronić od wycieczek osobistych w kierunku autorów, choćby dlatego, że święcie wierzę w odrębność twórcy od dzieła, a przede wszystkim od bohaterów. Kto pisze mocne, brutalne sceny nie jest przecież sadystą. Jednak cały czas podczas lekturze odnosiłam wrażenie, że „Córka krwawych” to efekt wstydliwych marzeń autorki, które, zamiast schować w głąb umysłu opisała, poklejone bez ładu i składu motywami fantastycznymi.

To nie jest tak, że nie dopuszczam w książce erotyki. Nie przepadam za nią, to fakt, na ogół mnie denerwuje - ale umiem też docenić, gdy porządnie przekłada się na psychologię bohaterów, jest osadzona w treści i coś do niej wnosi. Taki „Futu.re” na przykład, choć wymienianie tego tytułu w recenzji poświęconej pisaninie Bishop zdaje mi się bezczeszczeniem relikwii.
Erotyka ma służyć książce, nie książka erotyce.

Tak samo jest z okrucieństwem. Okrucieństwo odwrotnie, bardzo sobie cenię; im świat bohaterów jest bardziej nieprzyjazny, ponury i przesiąknięty złem, tym bardziej szczerzę zęby, siedząc na mięciutkiej kanapie z kubkiem kakao. Ale okrucieństwo w literaturze ma czemuś służyć. Ma być potrzebne. I potraktowane poważnie.

Tymczasem momentami miałam wrażenie, że autorka pisała satyrę. Czy raczej nie tyle satyrę w starym, dobrym pratchettowskim stylu, ile raczej bloga-prowokację. Bo jak inaczej ocenić fakt, że w całym tym świecie, gdzie się dzieją okrucieństwa wszelakie, ostoja dobra i spokoju znajduje się w piekle? A jego wielki lord, Saetan, okazuje się dobrotliwym starszym panem. Rzekomo jest potężny i groźny, tak, autorka napisała coś takiego. I faktycznie, okazał się niezwykle niebezpieczny, gdy urządzał dziecięcą sypialnię.

A teraz uwaga, od tego momentu zaczną pojawiać się spoilery. Jeśli sądzisz, że sięgniesz po „Córkę krwawych” i liczysz na przyjemność z lektury, radziłabym pożegnać się z tą recenzją. Jeśli czytasz, by utwierdzić się w przekonaniu, że od papieru sygnowanego nazwiskiem Bishop lepiej trzymać się z daleka; ewentualnie jeśli wciąż nie masz pewności, co o „Córce…” myśleć, ale też nie załamiesz się, jeśli będziesz z góry znał pewne wydarzenia … w takim wypadku zapraszam dalej.

Wątek Jaenelle na ogół czytało mi się najsprawniej. To postać wyidealizowana, ale nie pozbawiona pewnego wdzięku, na dodatek wprowadza trochę atmosfery tajemniczości i generalnie stanowi obietnicę, że coś się zacznie dziać. Pogodna, życzliwa dziewczynka została może trochę przerysowana, ale przynajmniej stanowi spójną kreację. Tym niemniej nawet ucieszyłam się z wątku jej cierpienia i psychicznych ran, w końcu była to okazja nie tylko do wprowadzenia kolejnych klisz, ale i do pogłębienia postaci.
I co się okazało? Jaenelle jest gwałcona. Jakżeby inaczej. I ten jeden wątek, który normalnie zaangażowałby czytelnika emocjonalnie, tutaj wzbudził niesmak i uczucie politowania. Czy autorka naprawdę nie jest już w stanie pisać o niczym innym niż seks? Nie ma innego cierpienia, niż gwałt?

To, co mnie dobiło ostatecznie, to, co mnie wkurzyło (bo zirytowanie czy zdenerwowanie byłoby tu co najmniej nietaktowne) - to końcowa scena.
Już nawet nie chodzi mi o to, że Demona pociągała dwunastolatka. Wszyscy tak dziwnie reagowali na tę smarkulę, że może to efekt jakiejś magii, bo ja wiem… Zresztą w ogóle w światach fantastycznych szybsze dorastanie nikogo by nie zdziwiło. Nastoletnia żona osiemdziesięcioletniego Freya nie razi (to znaczy: znaczeniowo może razić i szokować, zależy, jak kto myśli o realiach historycznych; literacko natomiast jest jak najbardziej uzasadniona, realia świata są tak dobrze przedstawione, że nikt Freya nie oskarży o molestowanie dziecka). Inna sprawa, że u Bishop innego podejścia do wieku dorosłości nie widać (czternastoletnia Wilhelmina mieszka w skrzydle przedszkolnym). Co jest dziwne w świecie wzorowanym na średniowieczu - autorka wiele tu nie wyjaśniła, ale jeżdżą konno, jak w średniowiecznym fantasy, więc założyłam, że to średniowiecze, bo coś założyć musiałam - ale czego się nawet nie przyczepię, a co mi tam. Jak oni tam żyli po tysiąc lat (w sumie to też nie wiadomo po co), to faktycznie mogło to wyglądać inaczej.

Wątek z duszą, która oddala się od ciała, by nie doznawać cierpienia, i którą przyjaciel próbuje sprowadzić z powrotem, posuwając się do kłamstwa uważam za jak najbardziej sensowny, ciekawy, obiecujący. Ale wykonanie! Co to ma być za pocieszenie dla wielokrotnie brutalnie gwałconej dziewczynki… deklaracja miłości, i to bynajmniej nie platonicznej? Autorka wykazuje rażący brak znajomości psychologii i brak szacunku dla uczuć ofiar gwałtu, jeśli myśli, że ta gwałcona dziewczynka o niczym innym nie marzy, tylko o kochanku. Dla mnie to jest oburzające, już nawet nie niesmaczne czy nieprzyzwoite, ale zwyczajnie złe.

Pisarz może pisać, co mu ślina na język przyniesie. Ale jest odpowiedzialny za swoje słowa. W jego powieści wszyscy mogą się mordować bez opamiętania - i nie czyni to go wcale gorszym człowiekiem od pisarzy przepisujących na nowo żywoty świętych. Jeśli ma wprawne pióro, zna się na psychologii i potrafi mierzyć się z trudnym, wielowarstwowym zagadnieniem, może pójść dalej, opisać inną mentalność, według której morderstwo nie jest uważane za złe, lub świat, w którym takie ono nie jest. Tak, pisarz może zmienić zasady gry. Może w swojej powieści zmienić prawa fizyki i tak samo system wartości - ale powinien być świadomy tego, co robi, czym się bawi, powinien brać za to odpowiedzialność. Mówić czytelnikowi: ja wiem, że to jest inaczej, ale oszukam cię tak, że uwierzysz w coś innego, tak się pobawimy, tutaj, w mojej książce. Jeśli jednak będzie opisywał morderstwa w realiach zbliżonych do naszych, lub tworzył nowe, ale zbyt nieudolnie, by można było w nie uwierzyć, i napisze, że rodzina ofiary (kochająca, zdrowa psychicznie, itd., by nie psuć analogii) z łzami w oczach będzie dziękować mordercy - otrzyma twór obrzydliwy. Bo można w książce udawać, ale nie można twierdzić, że to udawanie jest prawdą. A by autor mógł stwierdzić „udaję, nie piszę o naszej rzeczywistości, to eksperyment” musi wiarygodnie opisać świat. Swój własny świat. Zmienić moralność. I gdy mu się to nie uda (bo zabawy moralnością są niesłychanie trudne), popełni obrzydliwą zbrodnię przeciwko logice i moralności.

I taka właśnie jest ta książka. Obrzydliwa. Na przemian obrzydliwa i nudna. Nie wiem, co gorsze.

Zdenerwowałam się.
Naprawdę się zdenerwowałam.
Są takie momenty, kiedy, osłabiona nagłym przypływem litości, chciałabym, żeby książka miała zdolność ruchu i mogła uciec przede mną gdzie pieprz rośnie. Ale zaraz potem przychodzi otrzeźwienie i rechoczę diabolicznie, wiedząc, że nie ucieknie.

Tak, Anne Bishop chciała napisać książkę brutalną i epatującą okrucieństwem. Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zaznaczę od razu, prosto i wyraźnie, bo jest to wiadomość, która do co po niektórych uszu szczególnie powinna dotrzeć. Nie lubię młodzieżowych obyczajówek. Nie lubię młodzieżowych romansów. Jasne, Ixina? Czy powtórzyć ci to jeszcze raz?

Skromnie mówiąc, znam dobrze współczesny rynek książek YA i mam wszelkie dane potrzebne do określenia, czy dana pozycja będzie się do czegoś nadawać. Wiem, czego oczekują czytelnicy, jakie historie dobrze się sprzedają - i wiem, że pewne książki nie mają prawa mi się spodobać
Co więc sprawia, że od czasu do czasu myślę z nadzieją o jakimś obyczajówce, czy nawet, o zgrozo, romansie? Ba, mam wielką ochotę ją przeczytać, migdalę się z nowiutkim egzemplarzem w księgarni, podejmuję racjonalną decyzję, by czegoś takiego bynajmniej nie kupować i by ostatecznie polować na nią po wszystkich okolicznych bibliotekach?

W przypadku „Wyśnionych miejsc” niewątpliwie zadziałała magia okładki. Dawno nie widziałam piękniejszej i lepiej nawiązującej do obiecanej treści szaty graficznej, podoba mi się prosta metafora z parą w głowie dziewczyny, podobają mi się chmury płynnie przechodzące w grunt pod nogami, wreszcie podobają mi się i postaci - chłopak i dziewczyna wyglądają naturalnie, nie pozują spod grubej warstwy makijażu, opierając się o siebie w wystudiowanych pozach, tylko normalnie gdzieś idą. „Delirium” miało okładkę zbudowaną na podobnych zasadach. „Delirium” było tym romansem, który przypadł mi do gustu. Może więc nadzieję, jakie wiązałam z „Wyśnionymi miejscami” nie były jedynie przejawem mojej głupoty?

Historia, jaką obiecywała ta książka ma potencjał. Mogę podśmiewać się z schematycznych romansów, mogę wywracać oczami z poczuciem wyższości, ale i ja mam swoje słabości. Moją literacką piętą achillesową jest wszelkie zamieszanie na linii dobro/zło, dość pomachać mi przed nosem takim motywem, bym pobiegła przed siebie na oślep, mogę się skusić nawet i na romans, skoro pojawia się tam takie małe, niewinne słówko, jak „bad”. (Tak, bad boy. To zawsze jest bad boy. Ale może kiedyś doczekamy się i bad girl). Tak samo wątek masek, które zakładamy dla innych, udawania i gry pozorów brzmiał bardzo obiecująco. Akurat to zagadnienie interesuje mnie z psychologicznego punktu widzenia: skłaniam się ku opinii, że ciężko mówić o jednej prawdziwej osobowości i reszcie udawanych, pozy, które przyjmujemy, też są częścią nas, co więcej, jest czymś zupełnie naturalnym, w obecności różnych ludzi, w różnych otoczeniach, zachowujemy się inaczej.

Tak więc pomysł pani Yovanoff oceniam całkiem wysoko; co więcej, zapowiadał spore skupienie się na postaciach i wnikliwe podejście do ich charakterystyki, a to też bardzo sobie w książkach cenię.
Niestety, ten potencjał nie został wykorzystany. Najprościej mówiąc - postaci są słabe. Widać wyraźnie, że inny pomysł na nie miała autorka, inaczej zaś przekazała je czytelnikowi. Po prostu nie umiała ich opisać. Niewykluczone, że winna jest szczątkowa, fragmentaryczna fabuła. W książce po prostu mało się dzieje, bohaterowie nie mają kiedy wykazać się swoimi cechami charakteru. Tylko nieustannie myślą, co jest dość irytujące, bo odnosiłam wrażenie, jakby klepali w kółko to co autorka im kazała.

W zasadzie ciężko mówić tu o jakiekolwiek fabule - a to w wypadku tego typu książek poważna wada. Ja rozumiem, że to obyczajówka, nie mogę więc spodziewać się wielkich spisków i polityki. Mimo wszystko jakieś minimum wydarzeń w utworze fabularnym byłoby mile widziane. Tymczasem po stronie Waverly dzieję się w zasadzie tylko organizacja balu - nawet to bieganie, tak akcentowane na okładce, w ogóle nie zajmuje jej myśli, nie było czuć, by było jej pasją. Może znam jakąś osobliwą definicję pasji, ale zawsze mi się wydawało, że powinna ona pasjonata jakoś obchodzić. Waverly powinna myśleć o kolejnych zawodach, martwić się kontuzją, planować treningi, ćwiczyć w międzyczasie. To groteskowe, ale teraz nie mogę sobie przypomnieć, czy ona choć raz wyszła w nocy pobiegać, o czym tak krzyczała okładka. Nie widać też było po niej jej pozycji społecznej. Autorka napisała, że jest samicą betą, stoi za sukcesem towarzyskim swojej najlepszej przyjaciółki - i tego nie pokazała. Skupiła się na wygadywaniu, jaka to nie jest prawda, i jaki świat jest obłudny, jak to Waverly musi udawać, nie pokazała natomiast, jak funkcjonowała w społeczeństwie, c o właściwie udawała. Napisała - tak, ale nie pokazała.

Z Marshallem jest nie lepiej. Przede wszystkim, żaden tam z niego zły chłopiec, od razu kreowany jest na zagubioną duszyczkę, chłopczyka, który stracił kontrolę nad własnym życiem, ale serduszko ma tak wspaniałe, wzrusza się na smutnych filmach i tylko autorka siłą go powstrzymuje przed przeprowadzaniem staruszek przez jezdnię, co ten bohater koniecznie pragnie robić. Skoro dobra czynić nie może, bo dostał etykietkę tego złego i mhrocnego, dzielnie i posłusznie usiłuje złego udwać. Tu się upije, tu pójdzie do pedagoga, tu do brata, tu do kolegi, tu do szkoły - i tak to się toczy, wydarzenie za wydarzeniem, nic nie sprawia wrażenie, jakby miało jakiś sens.

A przecież ja nie oczekuję dynamicznej sekwencji z filmu akcji, ani kolejnych epizodów, następujących po sobie idealnie logicznie, jak w pięknym matematycznym dowodzie. Można w książce pokusić się o dygresje, można lać wodę - ale to wszystko powinno czemuś służyć. Jeśli nie chodzi o akcję, powinno chodzić o postaci. Wydarzenia powinny wpływać na emocjonalność bohaterów, można więc statycznymi i podobnymi do siebie epizodami zbudować fascynującą akcję na poziomie emocjonalnym. A w książce pani Yovanoff brak jest przede wszystkim sprzężenia zwrotnego pomiędzy wydarzeniami i umysłami postaci.

Czytając „Wyśnione miejsca” miałam wrażenie, że poruszam się po scenografii - misternie przygotowanej, starannie przemyślanej i ciekawej, tworzącej dobrą scenerię dla jakichś wydarzeń. Ale film się jeszcze nie zaczął a nas przedwcześnie wpuszczono za kulisy. Poszłam do kina, a trafiłam na wystawę zdjęć.

Tak samo mizernie prezentuje się tło powieści. Schemat goni schemat. Przede wszystkim, całość cierpi na ubogo zarysowanym tle. W szkole napisanej przez panią Yovanoff nie ma miejsca na nic ciekawego, nie ma żadnego zróżnicowania społecznego, żadnych klasowych ofiar, żadnych geeków w okularach. Tak, sytuacja jest aż tak beznadziejna, szkoła pełna bohaterów typu F001 - american girl i M001 - american sportsman, że powiew oryginalności wniosłoby do niej wprowadzenie postaci typu M003 - ofiara klasowa lub F004 - kujonka. Nawet typowi, standardowi, odbici od kliszy, ale zróżnicowani między sobą bohaterowie poprawiliby sytuację.
Podobnie dookoła Marshalla egzystuje pustka totalna. Nie widać tych ćpunów i młodocianych alkoholików, nie mamy pojęcia, w jakim środowisku on się tak naprawdę obraca. Być może nie jestem tu ekspertką, ale to przecież nie jest tak, że wszystkie pijackie imprezy nastolatków są takie same, a ja chciałabym chociaż wiedzieć, czy to bawią się weseli, popularni licealiści, czy może tylko ludzie z podejrzanej, biednej dzielnicy, czy się dobrze znają, ilu z nich jest na bakier z prawem, ile jest tam dziewczyn, jak często wkracza policja. Poczuć atmosferę takiej sytuacji, a nie otrzymać informację, że się ona odbyła. Ot, pijańka impreza. Nie wnikaj, czytelniku, nie jesteś tu od tego, by poznać historię, poczuć atmosferę, zrozumieć. Mas teraz, zaraz, natychmiast, usłyszeć i przyswoić, co do ciebie krzyczę drukowanymi literami: ach, jaki ten Marshall pogubiony!

Z tej książki można wynieść okropne wrażenie o amerykańskiej szkole. Pisałam już zdaje się, jak bardzo nie lubię stereotypu amerykańskich cheerleaderek i sportowców, bali na koniec roku, bukiecików i limuzyn - bynajmniej nie chcę też pokpiwać sobie z Amerykanów, do tej nacji żywię więcej pozytywnych niż negatywnych uczuć - czemu tylko oni sami powielają w nieskończoność te głupie stereotypy? Bo kiedy czytam o nastolatkach, które zajmują się głównie organizacją balu i wyborem serpentyn, aż coś się we mnie skręca. Nagle polska szkoła wydaje mi się rajem.
Nie mogłabym nie wspomnieć tu o niedoszłym chłopaku Waverly - jakżeby inaczej, głupim, popularnym sportowcu. Oraz przyjaciółce głównej bohaterki, która oczywiście jest tą bardziej przebojową. I przyjacielu głównego bohatera, który jest takim drobnym, prostym przyjacielem, co to nie komplikuje za bardzo fabuły, nie wprowadza własnych wątków i grzecznie gra w chórkach. Jedna, jedyna Autumn rokowała nadzieję, wybijała się z tłumu, wnosiła trochę życia - ale straciłam do niej szacunek, gdy zobaczyłam, jak dość naturalnie wsiąka w towarzystwo dziewcząt od balu.

Miłą odmianą są rodziny postaci. Rodzice Waverly jedynie mignęli, ale widać było, że mają jakieś charaktery, dość karykaturalne, ale autorka pozwoliła im je zachować, nie wmawiała na siłę czytelnikowi czegoś, czego nie widział - i dzięki temu przyjemnie się o nich czyta. A już sytuacja w domu Marshalla to majstersztyk - kłótnie, ryzyko rozwodu, choroba i związana z nią próba rodzinnego zjednoczenia, udawanie, że jest w porządku. Jest to wiarygodne, pogłębione, nie czarno-białe i gdyby tylko dostało więcej czasu antenowego, rozwinęłoby się w świetny wątek.

Skoro już o zaletach mowa, warto wspomnieć o najważniejszym atucie powieści Yovanoff, atucie tak wielkim, że częstokroć to właśnie on ratował mnie przed ciepnięciem książki w kąt. Mówię mianowicie o języku. Yovanoff operuję słowami z dużą wprawą, przez jej opisy wręcz się płynie, czytelnik nawet nie zauważy, o zmęczeniu nie wspominając, a przyswoi wszystkie informacje, także wszelkiego rodzaju opisy trawi się bezboleśnie. Co tu dużo mówić - to jest dojrzały, inteligentny język. Metafory są błyskotliwe, nie wyświechtane, ale i nie nadmiernie ekstrawaganckie lub poetyckie, z niektórych sformułowań bije inteligencja, której nie widać w zachowaniu bohaterów. Naprawdę szkoda, że w taką oprawę nie ujęto lepszej treści.

Jeszcze o bohaterach, to wszak mój ulubiony temat, a jeśli dodamy do tego błędy logiczne, będę już w pełni usatysfakcjonowana i równie mocno rozgadana. Zamierzam bowiem udowodnić, że bohaterowie „Wyśnionych miejsc” nie tylko nie przypadli mi do gustu, byli po prostu nielogiczni.
Każde z tej dwójki jest kreowane na osobę inteligentną, i to się chwali. Dla Waverly ma znaczenie, czy esemes jest zakończony odpowiednim znakiem interpunkcji, i to jest mile widziany akcent. (Żeby nie było tak różowo, nie potrafi narysować wykresu, obrazującego zależność odwrotnej proporcjonalności pomiędzy dwoma parametrami, są to według niej dwie rozbieżne proste! Ludzie! Autorzy! Błagam! Oczepcie się od matematyki, jeśli jej nie umiecie! A jeśli nie wy, to chociaż korekta, cokolwiek, ktokolwiek, na pomoc!) No dobrze, taka bardziej osobista wstawka. O czym to ja mówiłam? Zostawię matematykę. Waverly nie myśli w codziennych sytuacjach. Wypaliła się świeczka, dzięki której w śnie przenosiła się do Marshalla? Nie, nie poszuka nowej, tylko będzie rozpaczać, bo tak akurat autorce wygodnie.

W ogóle sam motyw fantastyczny okazał się wyjątkowo nietrafionym zabiegiem. Uważam, że fantastyka służy twórczemu uzupełnianiu rzeczywistości, kreowaniu nowych literackich możliwości, szans na ciekawe wątki, a nie ułatwianiu sobie drogi w rzeczywistym świecie. Wrogowie tego gatunku twierdzą „a jaki to ma sens, pisać w świecie, gdzie ktoś może sobie machnąć różdżką i załatwić problem”; obawiam się, że książka Yovanoff stanie się podpałką pod stos, na którym chcą spalić fantastów. Jest to bowiem przykład tego, jak fantastyka ogranicza kreatywność, jest pójściem na łatwiznę, podczas gdy powinno być dokładnie na odwrót. Nie mam pojęcia, czemu Waverly i Marshall mieliby spotykać się akurat we śnie. Może jedynie po to, by nie było a ż tak sztampowo i by nie musieli robić razem projektu szkolnego.

Uważam, ze autorka - skoro taki miała pomysł na historię: spotkać dwóch bohaterów z różnych środowisk, stworzyć pomiędzy nimi bliską relację wbrew logice - powinna doprowadzić do tego, korzystając ze środków, jakich dostarcza rzeczywistość, a nie idąc na skróty. Jej książka powinna pozostać wyłącznie obyczajówką. Jako miłośniczka fantastyki nie zgadzam się, by traktowano ją tak po macoszemu. Bo wątek fantastyczny jest bardzo niewiarygodny - i to bynajmniej nie ze względu na prawa fizyki, do naginania tych czytelnicy są przyzwyczajeni, nie, ze względu na tak uroczy czynnik, jak prawdopodobieństwo psychologiczne.
Jak to możliwe, że Waverly i Marshall - rzekomo tacy inteligentni - nie interesują się sennymi podróżami? Przecież każdy normalny człowiek próbowałby zaprzeczać, szukałby jakiegoś potwierdzenia, tego co się wydarzyło, chociaż przez chwilę uważałby to za sen. Czułby się, do, jasnej, ciasnej i plamiastej, zażenowany na widok, przypomnę o b c e g o, człowieka, którego obściskiwał w bardzo realnej wizji nocnej. Bałby się, że zwariował. Łamałby sobie głowę nad tym, jak to możliwe
Ale nie, ona udaje, on udaje, w dzień muszą grać, tylko w nocy są sobą, bla, bla, bla…
Tymczasem prawda jest inna - oni udają cały czas, w nocy najbardziej. Albo raczej autorka udaje cały czas - że jej bohaterowie są.

Zaznaczę od razu, prosto i wyraźnie, bo jest to wiadomość, która do co po niektórych uszu szczególnie powinna dotrzeć. Nie lubię młodzieżowych obyczajówek. Nie lubię młodzieżowych romansów. Jasne, Ixina? Czy powtórzyć ci to jeszcze raz?

Skromnie mówiąc, znam dobrze współczesny rynek książek YA i mam wszelkie dane potrzebne do określenia, czy dana pozycja będzie się do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mogłabym tu teraz napisać, że nie wiem, dlaczego, będąc w środku lektury „Łabędziego śpiewu”, jednej z lepszych książek, jakie ostatnio dorwałam w swoje ręce, biorę się za recenzję mdłej i nijakiej książeczki Kass Morgan. Daruję sobie jednak, bo nie oszukam w ten sposób nikogo, kto choć trochę mnie zna. Prawda jest brutalna: komplementy mi nie wychodzą, ja wolę wylewać wiadra pomyj. Merytorycznych pomyj.
Była już recenzja „Potomków” pod znakiem wielkiej nudy, tym razem emocją przewodnią będzie frustracja. Frustracja zmarnowanymi szansami fabularnymi i fatalnymi opisami emocji. Ale po kolei…

Historia opisana w „Powrocie na Ziemię” jest szalenie prosta. Na Ziemi lądują statki z dorosłymi z Kolonii, w tym wicekanclerzem Rhodesem, który próbuje zaprowadzić w obozie terror i wymusić bezwzględne posłuszeństwo, może też obawiać się go Bellamy, z powodu przestępstw popełnionych jeszcze w kosmosie. Do tego dochodzą utarczki z jednym Strasznie Złym i Agresywnym plemieniem tubylców, podczas gdy drugie jest Niesamowicie Przyjazne i Szczęśliwe.
I tutaj można się naprawdę zdenerwować. Przecież ta historia miała potencjał! Przecież zaczynała się nawet obiecująco – przypomnę, krytykowałam już na łamach tej witryny miałkość i nadmierną egzaltację pierwszego tomu, ale podkreślałam też, że same zawirowania fabularne, relacje między postaciami, konflikty i strony zostały wymyślone dobrze – i gdyby zostały tak samo napisane, książka byłaby naprawdę warta lektury.

Trzeci tom tymczasem (poza powtarzaniem błędów poprzednich, o czym za chwilę) jest całkowitym zaprzeczeniem zalety „Misji 100” – mianowicie podejścia do dobra i zła. Tym razem nie uświadczymy ani odrobiny trudnych wyborów, czy opisywania postaci, które, jeśli nawet nie są wrogami, to nie mają wspólnego celu. O nie! W „Powrocie na Ziemię” złe postaci są przerysowane i płytkie, a dobre zawsze postępują słusznie by opromieniać świat swoją szlachetnością. Zniknęły wszystkie ślady po konfliktach między nimi, nie ma już żadnej niepewności w relacjach, wszystko jest jasne i proste. Wells, Clarke i Bellamy maszerują razem na czele szeregów Dobra, by stawić czoło Złu.

Tak… jeśli zdaje się wam, że kogoś pominęłam, macie słuszność. Jest przecież jeszcze czwarta bohaterka! Opatrzę to zdanie wykrzyknikiem, zastanowię się nawet, czy przepisanie go kilka razy nie byłoby skutecznym manewrem, w końcu jest to fakt, o którym dość łatwo zapomnieć, a który – przynajmniej zdaniem autorki – jest przydatny. Mowa rzecz jasna o Glass, której historia tak mało wiąże się z głównym wątkiem, że nie mam pojęcia, po co została wciśnięta do książki. Tym bardziej, że w głowie ma tylko jedno. Nad śmiercią matki porozpacza przez chwilkę, ale trudno ją za to winić, w końcu ona ma chłopaka! Luke, Luke, Luke, nieważne, co się dzieje dookoła, kogo zabili, kogo mają zabić i kto ich atakuje, przecież jest Luke. W oryginale brzmiało to pewnie jeszcze bardziej monotonnie, bo język angielski nie pozwalał bohaterce odmieniać tego imienia przez wszystkie przypadki.
Warto tu wspomnieć jeszcze o jednej zmarnowanej szansie jeśli chodzi o Glass i jej relacje z – uwaga, nie z Luke`iem! – Clarke. Mamy powiedziane tylko tyle, że nie lubiły się na statku, ale w obliczu nieszczęść, jakie przeszły, cieszą się z każdej znajomej twarzy. Początkowa niechęć, zadawnione urazy, zmieniająca się relacja, jakaś drobna konfrontacja? Zapomnijcie.

Można nie podzielać mojego poglądu na dobrze skonstruowanych bohaterów i ciekawe relacje pomiędzy nimi, wiem, że moje papierowe serduszko bije wyjątkowo mocno w stronę zła i nierzadko jestem osamotniona, podszeptując bohaterom „Zabij go! Zdradź! Oszukuj! Dla mojej czytelniczej radochy!”. Ale nie można zaprzeczyć, że literatura stoi twardo na konfliktach.

A teraz czas na gwóźdź do trumny. Najlepsze zostawiłam na koniec, niech ta moja ulubiona Glass własnymi słowami się przedstawi. Chwileczkę, zaraz znajdę młotek.
„R i S nie mogli wiedzieć, że pewnego dnia dziewczyna z kosmosu natknie się na ich wiadomość [ napisali na drzewie R serduszko S]. Czy miałoby to dla nich jakiekolwiek znaczenie? Pewnie nie. Obchodziła ich tylko własna miłość… a przynajmniej tak powinno być.”
Obchodzi cię coś innego niż miłość? W tej chwili przestań, nie powinieneś!

I tak oto dotarłam do głównego punktu programu – opisów emocji. Sztucznych, egzaltowanych, drętwych opisów emocji. W każdej scenie widać było, że autorka nie wyobraża sobie, co czuje jej bohater, jedynie wie, co powinien i starannie tak układa mu myśli, by odczuwał akurat to, co odczuwać powinien, dokładnie to i nic więcej, a następnie tą jedna prostą informację powtarza tyle razy, by nawet ktoś czytający co dziesiąte zdanie na pewno ją sobie przyswoił. Wszystkie przemyślenia czy reakcje postaci są bardzo schematyczne i brzmią nienaturalnie. Wygłaszają w kółko swoje głodne kawałki „Chciał tylko chronić kogoś, oddałby za to wszystko”, „jeśli ktoś miałby zginąć, to wolałby już sam nie żyć”, „wierzył, że tutaj na ziemi jest ich miejsce i nie pozwoli, by mu je odebrano”. W kółko. W nieskończoność to samo. To pewnie przeszłoby w narracji pierwszoosobowej – myśli są bardziej chaotyczne, do ważnej sprawy można wrócić wiele razy – ale od trzecioosobowej wymagamy jednak pewnej dyscypliny, autor nie może zasłaniać się bohaterem, wybiera z jego myśli, to co czytelnik powinien zobaczyć.
Otóż to, zobaczyć. Nie zostać pouczonym, że tak właśnie jest.

Jeszcze jeden detal, jeśli chodzi o emocje, choć to uwaga bardziej ogólna, bo zdaje się, że mogłabym skierować ją do wielu amerykańskich autorów. (Przepraszam za powielanie tego stereotypu, ja Amerykanów bardzo cenię, mogłabym nawet zostać Amerykanką i wyznawcą kultu pierwszej poprawki… ale jest też druga strona tego wizerunku, konkretnie hamburgery, cheerleaderki i tandetne filmowe zakończenia) O czym konkretnie mówię? O mowie pogrzebowej. Po prostu nie potrafię wyobrazić sobie człowieka, który kilka dni po stracie ukochanej osoby potrafi o niej mówić w pięknych słowach. I nic – żadnego ściśniętego gardła, żadnego zająknięcia, wszystko pięknie, jakby delikwent kandydował w wyborach, a nie przeżywał żałobę.

Do tych sympatycznych detali dorzucę jeszcze komiczny opis bitwy. Biegają, strzelają, nie wiadomo za dobrze, co się dzieję i z kim – ale gdy trzeba trzasnąć długą naradę w połączeniu z mową motywacyjną albo w ramach tandetnego moralizatorstwa pojednać się z wrogiem – to robi się to na całego, prowadząc długie dysputy, pozostali wojownicy jak mniemam w tym czasie zamierają lub chociaż przechodzą w slow motion. Nagle, trzask!, autorka przypomina sobie, że jest bitwa, więc dostaniemy sceny walki, poleje się krew – a potem znowu w tej scenografii urocza scenka rodzajowa.

Wszystkie te wady - błędy logiczne, źle opisane emocje, papierowe postaci – składają się na książkę, która służy w zasadzie jedynie do tego, by przerzucać kolejne kartki. Można zapoznać się z tą historią – o ile szuka się prostego wypełniacza czasu, niezobowiązującego czytadła, po który łatwo sięgnąć na chwilę w wirze obowiązków. Traktując ją w ten sposób, podczas lektury nie będzie się cierpieć.
A przynajmniej ja nie cierpiałam. Ostrzyłam tylko klawiaturę, oczekując na słodką zemstę. I oto właśnie moja zemsta się dokonała.

Mogłabym tu teraz napisać, że nie wiem, dlaczego, będąc w środku lektury „Łabędziego śpiewu”, jednej z lepszych książek, jakie ostatnio dorwałam w swoje ręce, biorę się za recenzję mdłej i nijakiej książeczki Kass Morgan. Daruję sobie jednak, bo nie oszukam w ten sposób nikogo, kto choć trochę mnie zna. Prawda jest brutalna: komplementy mi nie wychodzą, ja wolę wylewać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zasiadam tutaj do pisania dość długiej recenzji, tymczasem tak naprawdę całą książkę można podsumować jednym słowem. Nuda. I już, to by było na tyle, powiedziałam wszystko, co powiedzieć było warto. Teraz będę marnować swój i wasz czas, rozciągając to jedno słowo na wszystkie możliwe aspekty. Zapraszam osoby chętne, by trochę się… ponudzić.
Bycie nudną to najgorszy grzech, jaki może popełnić książka. Książka, przypomnę, służy do czytania, jeśli nie jest w stanie pełnić tej funkcji, nie ma co roztrząsać jej pozostałych elementów, stawka została przegrana na początku, nie da się jej obronić.
Chociaż nie. Mówiąc o literaturze należy wystrzegać się wszystkich stwierdzeń natury ostatecznej – kto może powiedzieć z niezachwianą pewnością, że nigdy coś, a zawsze coś innego? Genialny skądinąd „Futu.re” męczył mnie momentami – niezwykle wciągał, ale czasem, zwyczajnie, odkładałam go na jeden wieczór, by trochę od niego odpocząć.
Więc to nie jest tak, że nudnych „Potomków” nie da się wybronić. Powiem szczerze – ja ich nie chce bronić. Zamiast tego będę kopać leżącego.

Zejdźmy do poziomu konkretów. W tej chwili mogą pojawić się drobne spoilery – będę zajmować się sprawami, które pojawiły się w ciągu pierwszych kilkudziesięciu stron, tudzież na okładce. Co więcej, gdyby mi ktoś, zanim zdecydowałam się na zakup tej powieści powiedział o fabule to, co ja napiszę teraz, ominęłabym ją szerokim łukiem. I byłabym o trzydzieści złotych bogatsza. Czujcie się ostrzeżeni.
Pomysł na fabułę jest bowiem bezdennie głupi.
Motyw utraty pamięci uważam za niezwykle interesujący. To jest mocny pomysł, wbrew pozorom wcale nie tak mocno wyeksploatowany, można wykorzystać go na wiele różnych sposobów i sensownie rozwinąć dzięki niemu psychikę postaci. To właśnie on zachęcił mnie do sięgnięcia po „Potomków” – nie przyjrzałam się zbyt uważnie szkieletowi fabuły. I dostałam za swoje.
W całej tej, liczącej prawie czterysta stron książeczce, chodzi o to, że była sobie hrabina, nazywała się Elżbieta Batory i popełniała straszliwe zbrodnie, mordując na oślep kogo popadnie. Albo nie popełniała, bo może to być mistyfikacja. Teraz więc potomkowie ofiar pani Batory utworzyli niezwykle potężną organizację, nazwali się Dziedzicami, i tropią zawzięcie potomków morderczyni swoich przodków, w tym i główną bohaterkę.

Ma to dla mnie mniej więcej tyle sensu, co wielka krucjata na tych, którzy kupują w sklepie podzielną przez siedem liczbę ziemniaków. Cały świat na nich czyha, z każdej strony powinni spodziewać się niebezpieczeństw – a już szczególnie ze strony tych, którzy nabywają liczbę ziemniaków z więcej niż trzema dzielnikami pierwszymi. Gość, który kupi 42 ziemniaki jest więc w straszliwym dylemacie, stoi po dwóch stronach barykady i rozdziera go konflikt wewnętrzny (po za tym musi taszczyć ciężkie siatki do domu).

No więc, zadaję pytanie: dlaczego o Potomkach można, a o ziemniakach już nie?
Zdaje sobie sprawę, że niektórzy popukają się teraz w czoło, a co więksi działacze społeczni mogą zacząć załatwiać mi bilet do wariatkowa. W trosce o to, by ci szlachetni ludzie nie przepracowali się za bardzo, spróbuję podejść do sprawy nieco bardziej poważnie. Chociaż nad logiką w książce pani Lee można śmiać się albo płakać – ja zaś jestem optymistką i bliżej mi do pierwszej opcji. Ale trudno, popłaczmy.

Zemsta potrafi być potężną siłą napędową, całkiem skutecznie radzi sobie ze sterowaniem działaniami ludzi i nadaje się na motyw bohaterów literackich – z tym nie ma co polemizować. Opiszcie mi człowieka, który ściga mordercę swojej babki lub ciotki – albo ewentualnie synka czy córeczkę tegoż mordercy – gotowa jestem uwierzyć. Ale w jaki sposób mam dać wiarę, że ktoś ściga nawet nie kogoś, kto zabił jego prapraprapradziadka, ale praprapraprawnuczkę tego mordercy? Pojedynczy człowiek oczywiście może się trafić (tak samo, jak może trafić się gość nienawidzący siedmiu oraz czternastu ziemniaków). Ale cała organizacja, w dodatku tak skomplikowana i z tak wielkimi wpływami, że masońsko-żydowskie spiski wspierane przez UFO to przy nich pikuś? Zaakceptowałabym jeszcze od biedy, gdyby ta zgraja odwiecznych mścicieli została odpowiednio zindoktrynowana przez grupę dowódców, i służyła im do jakiś własnych celów. Cała zbiorowość może żyć według pomylonej idei – ale nie dzieje się to samo z siebie, muszą zadbać o to przywódcy, którzy daną ideę potrafią cynicznie rozwinąć i wykorzystać, bo mają do tego odpowiednie środki.

Idźmy dalej w tę stronę. Na dokładkę do tych nieszczęsnych aniołów zemsty mamy drugą stronę medalu – Potomków, ofiary okrutnego polowania. Książka skąpi szczegółowych wyjaśnień, wiemy jednak, że przynajmniej część prawnucząt Elżbiety skupia się w organizacje zwane dworami. Członkowie dworu urządzają co noc huczne bale, a by nie dać się zdemaskować, zmierzając na nie, zakładają fantazyjne maski. Na całkiem przytomne pytanie bohaterki, czy te maski nie wzbudzają podejrzeń, pada odpowiedź, że w Europie maskarady są na porządku dziennym.
Dziwne miejsce, ta Europa. Całe szczęście, że chyba w niej nie żyję, skoro za oknem nie przebiega mi właśnie procesja zamaskowanych szaleńców oraz usilnie starająca się ich ignorować, doskonale zorganizowana grupa bezwzględnych morderców, których jedynym celem jest zabicie uczestników maskarady.
No i nie wydaje mi się prawdopodobne by ścigana, prześladowana grupa ludzi, dla której jedynym ratunkiem jest na ogół ukrywanie swojej tożsamości, miała chęć skupiać się i tworzyć struktury społeczne, na dodatek cofnięte w czasie o kilkaset lat, bo rządzone przez władców absolutnych nazwanych książętami.

Dobrze, zostawmy logikę zdarzeń. Chcę walczyć honorowo; trzeba pozwolić pokonanemu przeciwnikowi ocknąć się na chwilę, zanim znów zacznie się go kopać. Opowiem o postaciach. Tutaj nie będę zżymać się na Nikolę i Tibora – chociaż ledwo co przedstawieni, wydają się być zalążkami jakiś sensownych postaci. Podobnie matka głównej bohaterki mogłaby być interesującą bohaterką – może odbieram to tak dlatego, że cenię sobie motyw rodziców, których przeszłość rzuca cień na dzieci.
To byłoby na tyle, jeśli chodzi o komplementy. Cała reszta postaci jest nijaka. Nawet nie źle napisana – po prostu nijaka. Nijaka jest główna bohaterka. Ivany, Claudie, Anie czy Rolany pałętające się gdzieś po fabule, pozostają tylko imionami. Nijacy są Łowcy, pozostający bezimiennymi strachami – ani tu ich nienawidzić, ani się nimi zainteresować. Nijaki jest wreszcie ukochany głównej bohaterki.
Powiem wprost – naprawdę doceniam, kiedy wątek romantyczny nie przytłacza fabuły. Doceniam silenie się na brak schematyczności i egzaltacji, doceniam, że autorka nie wali mnie schematem po głowie. Ale, na litość, książka nie powinna być przeźroczysta! Wolałabym już ten wątek nieco przerysowany (tak, mówię to nawet ja), niż taki mdły. Przecież tu było miejsce dla fascynującej relacji, dla tego banalnego hate-love`a, który koniec końców jest w stanie jeśli nie wywołać w czytelniku emocje, to jakoś… zostać przez niego zauważonym. Tymczasem nie zdziwię się, jeśli za tydzień spróbuję postawić książkę na półce, ze zdumieniem zauważę, że mi to nie wychodzi, wytężę wzrok, zmiotę z półki kurz, przypatrzę się uważnie… i wtedy zauważę: o! na tym miejscu już coś stoi! to „Potomkowie”!

W ten sposób dochodzę do głównej wady tej powieści, bezpośrednio zresztą związaną z nudą (ostrzegałam na początku, że o niczym więcej w tej recenzji pisać nie będę). Mówię rzecz jasna o nijakości. „Potomków” nie wyróżnia jakaś wielka, niewybaczalna wada. Gorsze błędy logiczne można wskazać u Taherah Mafi czy Megan Rhodes, co nie przeszkadza mi cenić sobie tych autorek. Postaci nie są wykreowane wyjątkowo fatalnie, pomysł też nie jest z definicji skazany na porażkę (ta smakowita utrata pamięci!). Magiczne moce są wprawdzie tanim, tandetnym dodatkiem, który rozwiązuje za wiele problemów i nie przestrzega żadnych zdroworozsądkowych zasad – ale już pomysł ze żniwem jest całkiem oryginalny. Bohaterka jest postawiona przed trudną sytuacją, przeżywa emocje, jest w nich w miarę wiarygodna i można wczuć się w jej sytuację, czasem rzuci też jakąś bystrą lub zabawną uwagę. Możemy zastanawiać się, kto tu jest dobry, a kto jest zły, dostajemy trochę moralnych dylematów, wreszcie ciężko przewidzieć, co się wydarzy i w którą stronę wszystko zmierza, całości zaś towarzyszy otoczka tajemnicy.

Starałam się, naprawdę starałam się opisać tę książkę w stosunkowo różowych barwach. Kto zna mnie choć trochę ten wie, z jakim trudem mi tu przyszło. Ale co z tego? Ano nic. Cały mój wysiłek, całe to heroiczne poświęcenie, ascetyczne wręcz wyrzeczenie się na chwilę wrodzonej wredoty – wszystko to na nic, gdy Wielka Nijakość kontratakuje.
Akcja opiera się na jeżdżeniu tam i siam, uciekaniu przed tamtym i owamtym, rozmawianiu z kimś takim a takim, mordowaniu kogoś takiego czy siakiego, obserwowaniu jak ktoś zostaje zamordowany, szukaniu jakiegoś klucza albo sejfu albo pamiętnika albo super ważnych dokumentów, byciu szantażowanym przez kogośtam, płakaniu za kimś tam, wszystko to urozmaicone uciekaniem przed jakimś ktosiem i ratowaniem kogosia.
Nie jest to beznadziejne, prawda. Ale czy do tego służy książka, żeby nie była beznadziejna?

Zasiadam tutaj do pisania dość długiej recenzji, tymczasem tak naprawdę całą książkę można podsumować jednym słowem. Nuda. I już, to by było na tyle, powiedziałam wszystko, co powiedzieć było warto. Teraz będę marnować swój i wasz czas, rozciągając to jedno słowo na wszystkie możliwe aspekty. Zapraszam osoby chętne, by trochę się… ponudzić.
Bycie nudną to najgorszy grzech,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Co tu dużo mówić – tematykę „Wszechświatów” uważam za bardzo interesującą. Patrignani wpadł na pomysł, z którym można zrobić wiele dobrego, a przy tym – przynajmniej w literaturze młodzieżowej – stosunkowo mało wyeksploatowany. Mimo to zabrałam się za książkę włoskiego pisarza bez wygórowanego entuzjazmu, obawiając się, że autor nie sprosta wyzwaniu a romans zatriumfuje nad fantastyką.

Jak się okazuję - na całe szczęście. Istnienie wieloświata otwiera przed autorem – dosłownie! – nieskończenie wiele możliwości, zaś autor „wszechświatów” postarał się nie wykorzystać z tego bogatego wachlarza prawie nic. Owszem, poznajemy kilka alternatywnych rzeczywistości, do których chaotycznie przeskakują Jenny i Alex, ale ma to raczej charakter krótkich wycieczek, obrazków oglądanych na ścianie, a nie sedna fabuły. Interesujący pomysł został przykryty ograną i nie dającą takiego potencjału, jeśli chodzi o zawirowania fabularne, katastrofą kosmiczną. A przecież autor miał już szkic mocnej historii - kochają się, ona nie może żyć w jego wszechświecie, on nie może żyć w jej. I to wcale nie dlatego, że, jak pouczył nas romantyzm, literacka miłość bez cierpienia nie ma racji bytu; ale dlatego, że, np. we wszechświecie jednego z pary nie żyją rodzice drugiego.
Zresztą, wieloświat można było wykorzystać na milion innych sposób, pogrzebać trochę w naukowej stronie problemu, pokazać szukanie świata idealnego, to, że najlepszy wydaje się ten, który znamy, że nie ma obiektywnej prawdy (Kłaniam się nisko FNiNowi i Światowi Zero). Rozwiązać problem - co z Jenny ze świata nr 2566872, kiedy na jej miejsce wskakuje Jenny ze świata nr 2566895. Spotkać różne wersje tej samej osoby. Pokazać wpływ drobiazgu na całe życie. Zmierzyć się z pytaniem - co jest stałe w człowieku we wszystkich wszechświatach; ile zależy od naszego charakteru, a ile od okoliczności zewnętrznych. Pokazać relację z osobą, która jest odpowiednikiem kogoś nam bliskiego w innym wszechświecie. Pokazać szukanie dla siebie jak najlepszego świata. Pokazać światy z innymi społeczeństwami, kulturami, ustrojami, nauką.

Jest pełno pomysłów, lepszych i gorszych, można różnie je oceniać, różnie zabierać się do ich realizacji. Ale chyba każdy się zgodzi, że z teorią wieloświata COŚ trzeba zrobić.
A do oddzielania zakochanych małolatów równie dobrze sprawdzają się zwaśnione rody, przykucie do ścian w lochach i rodzice zabierający komórki.

Kolejnym problemem tej powieści jest nieumiejętne szafowanie patosem. Patos sam w sobie nie jest niczym złym – mówię to nawet ja, wielbicielkieka prostego, dobitnego stylu – jednak trzeba umieć się nim posługiwać. Tandetne, emfatyczne zwroty mogą zadziałać w ilościach hurtowych, ciekawie zindywidualizować styl, charakteryzować bohatera (patrz: „Dotyk Julii”). Ale to jest zawsze zabieg ryzykowny.
Najczęściej sformułowania typu „Jego ręce sunęły wzdłuż pleców, aby zatracić się w jej włosach” wywołują u czytelnika pełen pogardy uśmiech. Nie dość, że zdanie sugeruje, iż mamy do czynienia z rękoma obdarzonymi wolną wolą i zdolnością do myślenia; związek przyczynowo skutkowy jest na tyle niejasny, że nie usprawiedliwia słówka „aby” (żeby się zatracać we włosach nie trzeba wcale sunąć po plecach, śmiem twierdzić, że o wiele sprawniej byłoby dotrzeć do tych włosów bezpośrednio); na domiar złego to nieszczęsne słowo „zatracić”. O ile Jenny nie miało włosów Meduzy, żadne straty nie powinien być konieczne. Zatracić się można w swojej pasji, w nałogu, w pracy, ostatecznie mężczyzna może zatracić się w kobiecie, ale jego ręce?
Uff, tyle babrania w jednym zdaniu. A miało być po prostu słodko i romantycznie. Cóż, Patrignani to nie Moccia.

Styl jednak nie przeszkadza za bardzo w lekturze, bo jest całkiem poprawny, literacki na poziomie pojedynczych zdań, do których wcale nie tak łatwo się przyczepić, co skromnie tu zaznaczę, by nikt czasem nie pomyślał, że nie pracuję tu w pocie czoła. Jedynie czasami, w opisywaniu poszczególnych scen, język zawodzi autora, okazuje się nieposłusznym lub – nazwijmy rzecz po imieniu – nieumiejętnie używanym narzędziem. Patrignaniemu nie udaje się wywołać w czytelniku odpowiednich emocji, sam swoich bohaterów zdaje się nie rozumieć. Ot, na przykład, jego bohaterowie poświęcają chwilę na rozmowę ze znajomym, by później przerazić się, że przyjaciel ten od jakiegoś czasu stoi w płomieniach. Cóż, small talk nie zawsze wymaga empatii.

Ale na poważnie - bo problem jest poważny. Patrignani nie potrafi opisywać emocji postaci. Narracja błąka gdzieś daleko nad bohaterami, nie jesteśmy w stanie się w nich wczuć. O Jenny i Alexiie wiemy jedynie tyle, że się kochają, Alex gratisowo wykazuje się determinacją graniczącą z głupotą, ale to by było na tyle. Bohaterowie funkcjonują zawieszeni w próżni, pozbawieni tła, środowiska. Nie poznajemy ich przyjaciół (wątek rodziców Alexa ukazuje relację między nimi a synem bardziej po macoszemu, niż miało to miejsce w Kopciuszku). Pasje (przypomnę: Alex - koszykówka, Jenny - pływanie) przypominają raczej etykiety, które doczepił im autor, równie ważne co kolor włosów, niż faktyczne cechy charakteru. Równie dobrze mógłby napisać, że Alex lubi żyrafy, a Jenny plastikowe butelki - bo niby czemu nie?

Może szczegóły zostały pominięte po to, by tym wyraźniej nakreślić główny wątek? Nic z tych rzeczy. Nijako i nudno reaguje nasz duecik także na wszystko, co jest związane z osią główną fabuły. To, co aż prosi się o kilka scen, ewentualnie krótką, ale treściwą uwagę wnoszącą coś do emocjonalności bohatera, jest zbywane banalnym przejściem w rodzaju „wrzesień i październik obfitował w nowe połączenia”. Tam, gdzie byłoby miejsce na budowanie ciekawej relacji, autor rzuca na odczepnego coś w stylu „nawiązała się pomiędzy nimi niezwykła więź”. Jedynie początkowe, sceptyczne nastawienie Jenny jest ludzkim, realistycznym elementem kreacji postaci.

Czas najwyższy na pozytywy. Wyjaśnię tym, którzy nie znają mojego stylu recenzowania - nawet w miarę znośna w lekturze książeczka zgarnia ode mnie nie mało. Tymczasem nie mogę powiedzieć, by „Wszechświaty” składały się z samych wad.
Za największy atut tej książki uważam zakończenie. Wyjaśnienie tego, czym jest tajemnicza Pamięć okazało się niezwykle oryginalne i błyskotliwe, wbrew pozorom nie ckliwe, a przerażające, wymykające się z ram zarówno happy jak i sad endu. Wiele osób zarzuca tej książce, że wielcy bohaterowie niechcący ocalili cały świat, a ja nie podejmę tu z nimi polemiki, by nie zdradzać zakończenia, zapytam jedynie: naprawdę?
Owszem, w pewnym sensie mieli sporo szczęścia, i nikt jeszcze nie obudził się z krzykiem z koszmaru o skończeniu tak jak Jenny i Alex - ale czy naprawdę chcielibyście podzielić ich los? Czy tak skończyłyby szczęśliwe, wyidealizowane Marysie Zuzanny?

Co tu dużo mówić – tematykę „Wszechświatów” uważam za bardzo interesującą. Patrignani wpadł na pomysł, z którym można zrobić wiele dobrego, a przy tym – przynajmniej w literaturze młodzieżowej – stosunkowo mało wyeksploatowany. Mimo to zabrałam się za książkę włoskiego pisarza bez wygórowanego entuzjazmu, obawiając się, że autor nie sprosta wyzwaniu a romans zatriumfuje nad...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Lekka wakacyjna opowieść o życiu nastolatki? Przesłodzony romans, a może tragiczny mezalians dziedziczki wielkiego rodu i zwykłego chłopaka? Moralitet o tym, że pieniądze nie są w życiu najważniejsze? Historia choroby? Subtelny suspens?
Miotałam się jak kot za kulką papieru próbując przyporządkować gdzieś powieść -Lockharta. Przez chwilę wydawało mi się, że już wiem, co to za jedna, już ją rozszyfrowałam i rozpracowałam, tymczasem po kilkunastu stronach zaczynałam odkrywać nowy motyw, ważniejszy niż ten poprzedni i zabawa zaczynała się od nowa. Zmiana następowała bez fajerwerków, nikt nie obwieszczał jej dźwiękiem trąbki i dopiero teraz, gdy piszę te słowa, zdaje sobie sprawę, że to wielka zaleta tej historii. Przyzwyczailiśmy się do myślenia kategoriami. Coś w stylu „Igrzysk śmierci”? Pewnie nie dorówna oryginałowi, ale warto sięgnąć. Utwór zmierzchopodobny? Błe! Kolejny owoc popularności „Gwiazd naszych wina”? Ach, to znowu to… Tymczasem „Łgarze”, jakkolwiek nie są książką wybitnie oryginalną, nie łamią żadnych konwencji i nie wskakują na barykady współczesnej literatury, z wdziękiem łączą popularne motywy w ciekawą mieszankę i nie dają się zaszufladkować.

Samej fabuły w zasadzie tu niewiele – książka poskładana jest z krótkich epizodów, przeplatanych wspomnieniami. Najważniejsi są tu ludzie. Na początku zobaczyłam prawdziwą chmarę postaci – z gąszczu imion zdołałam wyłowić jedynie te należące do głównych bohaterów. Zważywszy na to, że klan Sinclairów jest dość rozbudowany, każda z trzech córek ma swoje nazwisko po mężu, czasami także męża, rodzinną willę o dziwnej nazwie oraz garstkę dzieci – naprawdę trudno się w tym wszystkim połapać. Przez połowę książki nieustannie sięgałam po drzewo genealogiczne, które, chociaż zawierało wszystkie ważne informacje, bardzo mnie irytowało. Uważam, że książka powinna mówić sama za siebie, bez tego typu dodatków. Z drugiej strony, kiedy w końcu nauczyłam się, które dziecko jest z której rodziny, zapomniałam o tym drobnym mankamencie, doceniłam nawet realistyczny sposób, w jaki postaci zostały wprowadzone. Przecież w prawdziwym życiu przyjeżdża się na zjazd rodzinny, i są tam wszyscy naraz, nie czekają grzecznie w kolejce, aż autor opisze po kolei ich wejście na scenę i przedstawi ich czytelnikowi.

Oczywiście, najlepiej poznajemy czwórkę Łgarzy (nawiasem mówiąc, szkoda, że w książce zabrakło wyjaśnienia tego przezwiska. Owszem, tytuł bardzo dobrze pasuje, a zabieg z dwoma poziomami znaczeń jest interesujący, ale przydałoby się jakieś lepsze uzasadnienie tego motywu). Cadence nie wyróżnia się niczym szczególnym, ale jej emocje są bardzo dobrze opisane. Mirren to taka typowa best friendka do grania w chórkach. Johny, jak to chłopak, wprowadza trochę humoru. Gat miota się gdzieś pomiędzy wymarzoną miłością, trudną przyjaźnią i dobrym, mądrym chłopcem który chce zmienić świat. Jego relacja z Cadence jest z jednej strony nieco zbyt dramatyczna, z drugiej strony nie zajmuje za wiele miejsca w książce i budzi zainteresowanie.

W sumie żaden z nich nie jest wyjątkową postacią – ale mają na tyle charakteru, by zdawali się jak żywi (ci, którzy przeczytali wiedzą, że to dość niefortunne określenie;). Podobnie, choć nieznacznie gorzej, wypadają młodsi kuzyni oraz ciotki – realistyczni, prawdopodobni, chociaż nie wyjątkowi. Dla mnie najbardziej interesującą postacią okazał się dziadek – z jednej strony przyjazny, swobodny, z drugiej pogrążony w żałobie, z trzeciej cynicznie rozgrywający swoją role głowy rodziny i tego, kto zadecyduje o podziale majątku, z czwartej starający się o dalszą świetność Sinclairów... Podobał mi się wątek podziału spadku, walka trzech sióstr, to, jak usiłowały wplątać w nią swoje nastoletnie dzieci – Łgarzy. Łgarzy, którzy dzielnie stawiali opór rodzicom pragnącym ich skłócić, którzy nie patrzyli na korzyści finansowe, którzy byli na wyspie niby najszczęśliwsi – ale którzy w końcu nie wytrzymali napięcia, i zareagowali tak naiwnie, że nie chcę się to zmieścić w głowie.
To dość ryzykowny motyw. Nie mówię, że jest to psychologicznie niemożliwe, ale, by w to uwierzyć, potrzebowałabym mistrzowskiego opisu uczuć postaci. Lockhart zdecydował się na kręcenie kamerą z daleka. Uciekł tym samym od problemu, zostawił resztę czytelnikowi, nie napisał majstersztyku ale i nie zepsuł szansy na takowy.

Chociaż fabuła jest w gruncie rzeczy dość hermetyczna, akcja bynajmniej nie koncentruje się na głównym wątku. Powieść jest doprawiona dobrymi przyprawami. Doceniłam takie smaczki jak odmienne listy do Johny`ego i Mirren, ciekawie obrazujące psychologiczną teorię o maskach, które zakładamy dla innych, oraz pokazany na przykładzie Cadence chory człowiek – mówiący, że nie chcę współczucia ale często przywołujący swoją chorobę.

Na uwagę zasługuje także styl pisania autora. Książkę czyta się niezwykle lekko, nie ma tu nic zbędnego, detale są dopracowane, całość jest dość oszczędna, a przy tym bardzo ekspresyjna. Autor zdobył się też na ekstrawagancję w kwestii zapisu – co do tego zabiegu mam mieszane uczucia. Dość dobrze oddawało to stan emocjonalny Cadence, wspaniale wypadło w rozmowie z Gatem o planie z czwartej części, z drugiej strony czasami czyniło tekst zbyt egzaltowanym. Wolę, kiedy autor jest w stanie przekazać mi wszystko za pomocą słów, niż kiedy musi uciekać się jeszcze do enterów. Eksperymenty formalne z „Dotyku Julii”, gdzie autorka poszła na całość i postawiła wszystko na jedną kartę, uważam za wielką zaletę tej powieści. Natomiast przeprowadzone tak nieśmiało jak w „Łgarzach” wprawdzie nie przeszkadzają, ale wypadają zbyt blado.

Lockhart zresztą także poszedł na całość, aczkolwiek w całkiem inny sposób. Czy znajdzie się chociaż jeden czytelnik, którego nie zaskoczył niezwykłym zwrotem akcji na koniec?
Kolejne emocjonalne karuzele. Ta bajka, która wzbudza w nas pewien nieokreślony niepokój. Chwila, w której przestajemy wierzyć w to, co czytamy, wszystko traci sens, upatrujemy wielkiego oszustwa. Czyżby cała książka była zapisem postępującego szaleństwa? A może pojawiło się ono dopiero na końcu? A może bohaterka cały czas mnie okłamywała? Aż ma się ochotę, by przekartkować ją znowu, sprawdzić wcześniejsze sceny, bo to przecież niemożliwe, żeby wszystko pasowało do tego zakończenia, by ułożyło się w ten sposób. Ale nie robię tego, bo mam wrażenie, że byłoby to niejako oszustwo. Uwierzyłam? No to uwierzyłam, tego już nie odwrócę, to, co niewiarygodne jest przecież możliwe a przeprowadzanie logicznej wiwisekcji nie poprawi przecież wrażeń z lektury.

„Byliśmy łgarzami” jest trochę jak bajki, które przewijają się tu i ówdzie między kartkami – cudowna mieszanka schematów i świeżości, spowiedź żyjącego fikcją introwertyka. Ściszony, dziecinny głos opowiadający o sprawach bardzo ważnych, cicho jak stłumiony oddech detonujący informacje o tragedii. Czasem zbyt dużo cukru, czasem rozwiązanie za bardzo nastawione na wyciśnięcie z czytelnika łez, czasem nie dość wnikliwa. Ale przede wszystkim – ciekawa, konsekwentna, trzymająca w napięciu i przykuwająca uwagę historia.

Lekka wakacyjna opowieść o życiu nastolatki? Przesłodzony romans, a może tragiczny mezalians dziedziczki wielkiego rodu i zwykłego chłopaka? Moralitet o tym, że pieniądze nie są w życiu najważniejsze? Historia choroby? Subtelny suspens?
Miotałam się jak kot za kulką papieru próbując przyporządkować gdzieś powieść -Lockharta. Przez chwilę wydawało mi się, że już wiem, co to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po „Trzynaście powodów” sięgnęłam spodziewając się dobrej, choć może niekoniecznie oryginalnej historii o prześladowaniu w szkole. O tyle ciekawej, że opowiedzianej nie z punktu widzenia ofiary, ale z perspektywy mimowolnego wspólnika w zbrodni. Spodziewałam się morału dość prostego, historii, o tym, że to, co dla jednych jest nieszkodliwym dokuczaniem prowadzi do ludzkiej tragedii.

Jednak ta pozycja okazała się całkiem inna, niż się spodziewałam. Ani lepsza, ani gorsza, po prostu… inna.
Owszem, opis na okładce nie kłamie: Hannah, dziewczyna, o której już wiemy, że popełniła samobójstwo, opowiada nam o przeprowadzce do nowej szkoły. Bohaterowie kolejnych nagrań, wielokrotnie wymieniani po imieniu, do których Hannah zwraca się osobiście, są tymi, których oskarża o swoje samobójstwo.
I mamy pierwszy poważny psychologiczny zgrzyt. Owszem, to co spotyka Hannah to nic miłego, jednak czy mamy do czynienia z sytuacją, która może doprowadzić do samobójstwa? Czy naprawdę wystarczy tylko chłopak, który przechwala się tym, co rzekomo z dziewczyną robili; umieszczenie na szczycie listy „najlepszych towarów”; chłopak, który podgląda ją i robi jej zdjęcia przez okno; obłuda koleżanki, naruszenie praw autorskich?
Owszem, są takie sytuacje, kiedy pozornie nieistotne sprawy pchają człowieka do samobójstwa, jednak wtedy tak naprawdę przyczyną samobójstwa nie jest jakiś incydent, ale stan emocjonalny danej osoby, relacje, jakie ma z otoczeniem. Nikt, kto ma w miarę wysoką samoocenę i chociaż kilku bliskich ludzi, nie popełni samobójstwa z powodu takich incydentów jak te, które spotkały Hannah. Może być smutny, zirytowany, przygnębiony.
Tak wiec, żeby ta historia miała sens, żeby prawdopodobieństwo psychologiczne było zachowane - Hannah musiałaby być osobą w tragicznym stanie emocjonalnym: znerwicowaną, zalęknioną, niepewną siebie, nie mającą gdzie szukać wsparcia. Tymczasem tak nie jest - i to jest jednocześnie wielka wada książki oraz wielka zaleta.

Hannah Baker to postać bardzo intrygującą. Chociaż Clay opowiada nam tę historie, zdecydowanie to Hannah gra pierwsze skrzypce. I to bynajmniej nie dlatego, że to ona popełniła samobójstwo. Historii Hannah nie odkrywa Clay, historie Hannah opowiada nam sama zainteresowana. To jej głos towarzyszy nam przez kartki, to ona jest drogowskazem zarówno dla czytelnika, jak i dla Claya. Tańczymy, jak nam zagra. Tak samo postępuję pozostałą dwunastka osób, do których Hannah adresowała swoje oskarżenie.
Hannah opowiada o kolejnych osobach, zdaje się z nich śmiać. Bynajmniej nie sprawia wrażenia bezbronnej ofiary, kontroluje wszystko. Nie oszczędza nikogo, niczego nie przemilcza, jej zwierzenia są bardzo szczere i, co najdziwniejsze, przychodzą jej bez kłopotu. Sądzę, że osoby w depresji na ogół zamykają się w sobie, a jeśli już zaczynają mówić, to, nawet jeśli opowiadają całą bolesną prawdę, to sporo je to kosztuje, przerywają swoje wypowiedzi, używają eufemizmów, czasami nie wiedzą, jak coś nazwać. Tymczasem Hannah bezpardonowo mówi o swoich uczuciach, zdaje się też dobrze rozumieć emocje swoich słuchaczy, zgaduje, co pomyślą w danym momencie - słowem, udowadnia, że ma wysoką inteligencję emocjonalną, z kolei takie osoby rzadziej mają problemy psychiczne, o samobójstwie już nie wspominając. Hannah tymczasem ma wysoko rozwiniętą samoświadomość, komentuje swoje taśmy, nierzadko z ironią, dystansem („Pamiętaj, że tworzę tu pełen emocji, spójny, dobrze powiązany kłębek słów”).
Nie opowiada o tych wydarzeniach jak ktoś zagubiony, straumowany, niepewny siebie; nie babrze się w swoich emocjach, z którymi nie umiałaby sobie poradzić; raczej snuje historię, jej słowa są precyzyjnym komunikatem mającym wywołać określony skutek u odbiorcy. Cały czas kontroluje sytuację, czasami kreuje nieomal teatralne słuchowisko. Jest pewna siebie. Odczytuje napisany przez siebie wiersz („Gdyby/Moja miłość była morzem/Zalałaby cały ląd/Gdyby była pustynią/Tylko piasek widziałabyś stąd[…]” itd.) do grupy, przypomnę i podkreślę, nastolatków, a potem komentuje: „Śmiało. Śmiejcie się. Ale wiecie, że gdybyście zobaczyli taki wiersz na kartce z życzeniami, kupilibyście ją”. Czy tak zachowuje się ofiara szkolnego prześladowania?

I cały czas, z każda kolejną stroną coraz głośniejsze, w głowie dudni pytanie: dlaczego? Dlaczego, Hannah? A obok, niestety o wiele głośniej o uwagę dopomina się drugie: dlaczego, autorze? Co to ma być: kosmiczna niekonsekwencja w kreowaniu postaci i brak wiedzy psychologicznej, czy może próba ukazania bohatera, o psychice tak złożonej, że nawet ja ze swoją skłonnością do wałkowania postaci wzdłuż i wszerz nie jestem w stanie jej ogarnąć i usprawiedliwić wszystkich sprzeczności?

Postać taka jak Hannah sprawdziłaby się na stanowisku jakiegoś złoczyńcy czy po prostu nieoczywistego bohatera. Opisanie jej załamania nerwowego wymagałoby geniusza pióra i geniusza psychologii w jednym - a Jay Asher, choć bez wątpienia z psychiką bohaterów dobrze sobie radzi, aż tak złożonej sprzeczności oddać nie potrafił. Pewnie dałoby się wykreować Hannah na osobę bardzo niestabilną psychicznie, lekko schizofreniczną, świadomie wykorzystać kontrast między jej opanowaniem i inteligencją emocjonalną a problemami, brakiem bliskich. Warto byłoby poświęcić jej więcej miejsca i uwagi, opisać wydarzenia, które doprowadziły ją do załamania. Bo niestety nie czuło się atmosfery osaczenia, znęcania, skoro dowiadywaliśmy się o tym dopiero z kaset, z opowiadania Hannah - która na osobę przegraną bynajmniej nie wyglądała.
Tak czy inaczej, brawa dla autora za kreację takiej postaci. Nawet jeśli - mam wrażenie - główna bohaterka trochę wymknęła się spod kontroli i jest nie do końca taka, jaką Asher chciał ją przedstawić.

Kolejne zastrzeżenia mam do warstwy konstrukcyjnej. Asher nadaje swojej opowieści bardzo ciekawą formę, oryginalną, pomysłową, a przy tym prostą, beż żadnego wydziwiania, słowem: z bardzo dużym potencjałem. Niestety, potencjał ten nie jest wykorzystany. Pomiędzy fragmenty nagrania, nawet pomiędzy pojedyncze zdania wciskają się komentarze Claya. I tutaj to prawdopodobieństwo psychologiczne, którego tak się czepiałam, jest jak najbardziej zachowane, w końcu człowiek jest (przynajmniej w większości przypadków) istotą rozumną, podczas przeżywania takich emocji nie da się wyłączyć myślenia, to, czego słuchamy (czy też, na przykład, oglądany właśnie poruszający film), egzystuje równolegle do naszych myśli, i jakoś jesteśmy w stanie to ogarnąć, jednocześnie odbierać bodźce i o nich myśleć. Niestety, oddanie tego w literaturze to już nie taka prosta sprawa. Rozumiem, że w zamyśle poszatkowane fragmenty nagrania Hannah uzupełniane co chwilę o myśli Claya miały stwarzać wrażenie dialogu, jakiejś mistycznej rozmowy między nimi. Szczytna idea, ale niestety niezrealizowana. Przez ten, pozornie świetny i bardzo sensowny chwyt kompozycyjny bardzo ciężko było mi skupić się na lekturze. Chciałam zatopić się w głosie Hannah, poczuć jej historię, dać się jej zahipnotyzować - nie mogłam, bo główny bohater stale mi gadał za uchem. Chciałam też zrozumieć Claya, pozwolić, by ożył - ale jego rola obejmowała głównie zdawkowe wypowiedzi, którym, łowiąc opowieść Hannah, mogłam się jedynie pobieżnie przyjrzeć, o wczuciu się w niego tylko wspomnę.
Słowo daję, czasem miałam ochotę zawołać bohaterów i powiedzieć do nich, jak do dzieci w przedszkolu: uspokójcie się wreszcie! Każdy dostanie swój czas antenowy, tylko nie mówcie jeden przez drugiego. No dobrze, teraz ty mówisz, Asiu, a Basia w międzyczasie siedzi cichutko i nie przeszkadza. Jak Asia skończy, to odezwie się Basia i wszyscy posłuchamy, co ma do powiedzenia.

Kolejna rzecz, która mi nie pasuje to wciśnięty trochę na siłę motyw drogi. Ja wiem, że motywy drogi to rzecz chwytliwa, to rzecz dobrze korespondującą z literaturą z wyższej półki, że zamiast prowadzić akcję swojej obyczajówki w jakimś zaścianku czy w wielkiej metropolii, można bohatera zaopatrzyć w dowolny bilet kolejowy, ewentualnie nalać mu do baku benzyny, postawić gdziekolwiek i kazać jechać przed siebie - i już, choćby działo się to samo, powieść zyskuję głębszy wymiar, staje się jakimś poszukiwaniem siebie, własnej tożsamości, prawdy o życiu, i tym podobnych. Przykładem może być „19 razy Katherine” – nawet wdzięczna, interesującą obyczajówka, w której w zasadzie nie ma za wiele motywu drogi (z rozmysłem nie używam tu jakiegoś eleganckiego synonimu, takie chociażby „podróżowanie” czy „włóczęga” to już zupełnie coś innego niż owa „droga”) – jednak wydawcy i czytelnicy, być może patrząc przez pryzmat ambitnego, genialnego „Gwiazd naszych wina” uparli się doszukiwać w „19 razach” przesłania o głębokości saharyjskiej studni.
Noż autorzy, zlitujcie się! Od kiedy wartość literacką książki mierzy się ilością kilometrów, jakie przebył bohater? Stosunkiem czasu, jaki spędził w ruchu do czasu, jaki spędził w bezruchu? Średnią prędkością? Średnią ilością środków komunikacyjnych na rozdział? Owszem, wielu by chciało stać na półce koło Kerouaca, i to nawet nic złego, o ile robi się to konsekwentnie. O ile ta droga faktycznie coś w powieści znaczy, i o ile coś nie oznacza : «pas ziemi łączący jakieś miejscowości lub punkty terenu, przystosowany do komunikacji»
Zastanówmy się: jaki sens ma fabularnie Clayowa wycieczka po okolicach. Po co nam wiedzieć, jak wyglądał dom Hannah, kawiarnia, którą lubi, czy sklep, w którym ktoś zachował się względem niej nieprzyzwoicie? To naprawdę nic nie wnosi do psychiki bohaterów, nic nie wnosi do fabuły, bo fabuła jest niezwykle hermetyczna, to wyłącznie to, co toczy się w ich głowach, jakiekolwiek inne wydarzenia są niepotrzebne. O ile jeszcze rozmowy Claya z matką jakoś go fajnie rozwijają, pokazują, co przeżywa, o ile Tony jeszcze się tej historii przydaje, o tyle wiele innych scen nic nie wnosi .
Nie wykluczam jednak i możliwości, że całe to jeżdżenie autobusami odebrałabym inaczej, gdyby dostało jakieś większe fragmenty, a nie bezczelnie wcinało się w nagrania Hannah.

Jeszcze o okładce. Bo ta okładka, chociaż na pozór prosta, niezbyt pomysłowa, narysowana prostacką kreską, niesie za sobą głębsze przesłanie i dobrze interpretuje treść książki. Więc mamy twarz, skrytą kapturem, połowa jasna, połowa ciemna - i to już samo w sobie przekazuje odpowiedni pakiet znaczeń: wewnętrzny konflikt? to, że każdy ma swoą ukrytą stronę, każdy coś ukrywa? nie można nikogo jednoznacznie oceniać? Dodajmy jeszcze do tego, że jasna strona twarzy zakapturzonej postaci wygląda jak inna twarz, widziana z profilu: a więc ktoś obserwujący? Wpływ innych na nasze życie? Dobrze jest słuchać innych? Ktoś namawia kogoś do złego? Czyjeś słowa (Hannah?)sprawiające, że ktoś pogrąża się w mroku?
Ale się rozkręciłam. Dajcie mi nakrętkę butelki wody, to napiszę esej, o czym ona tak naprawdę jest.
Bądź co bądź wszystkie interpretacje istnieją tylko w głowie interpretującego.

Jaką wartość więc przedstawia „13 powodów”? Bo nie ulega, że to jest książka, o której trzeba rozmawiać właśnie w kategorii wartości.
Niektórzy doszukują się w niej morału - uważaj na to, co robisz, małe działania mogą mieć swoje konsekwencje. Nie zgadzam się z tym, z powodów, które wyżej wymieniłam.
Jedno jest pewne - to historia nieoczywista, zostawiająca nam sporo luzów interpretacyjnych i - niezależnie od tego, czy zatracimy się w niej, czy będziemy ją analizować na zimno - zmuszającą do przemyśleń.

Po „Trzynaście powodów” sięgnęłam spodziewając się dobrej, choć może niekoniecznie oryginalnej historii o prześladowaniu w szkole. O tyle ciekawej, że opowiedzianej nie z punktu widzenia ofiary, ale z perspektywy mimowolnego wspólnika w zbrodni. Spodziewałam się morału dość prostego, historii, o tym, że to, co dla jednych jest nieszkodliwym dokuczaniem prowadzi do ludzkiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Przyznaję, moja opinia o „Wrogu” niejednokrotnie zmieniła się podczas lektury. Ale, żeby było zabawnie, jest to książka prezentująca dość wyrównany poziom, a to, że raz z zainteresowaniem śledziłam losy bohaterów a innym razem przerzucałam kolejne kartki, byle szybciej mieć ją z głowy i przejść do ciekawszej pozycji, wynikało raczej z tego, jak zmieniało się moje nastawienie do lektury i oczekiwania wobec niej, a nie z faktycznych wzlotów i upadków.
Ponieważ jeden dowód mojej niekonsekwencji i subiektywności mógłby nie wystarczyć, by zachęcić Was do lektury dalszej części tej recenzji, czas najwyższy na przedstawienie kolejnego. Przyznam się, że z oceną wielu elementów „Wroga” mam niemały problem - czy jest to świat, czy postaci, czy też fabuła. A przecież, umówmy się, powieść Higsona nie jest kontrowersyjna, napisana jakoś wyjątkowo nietypowo, przepełniona mieszanką wad i zalet.

A więc, skoro już wytłumaczyłam, dlaczego „Wroga” zrecenzować nie potrafię, czas najwyższy na recenzję. Zacznę od pomysłu. Po pierwsze nie jest oryginalny - zarówno zombie jak i dzieci zmuszone do samodzielnego radzenia sobie z niebezpieczeństwem i walczące o władzę pojawiały się już w literaturze miliony razy. Co nie znaczy, że jest to pomysł pozbawiony potencjału. Na szczególną uwagę zasługuję w sposób wybitnie dosłowny potraktowanie konfliktu pokoleń - otóż nagle wszyscy dorośli stają się potworami, które za przysmak upodobały sobie młodocianych przedstawicieli swojego gatunku. I - tu bardzo miły detal językowy, zawsze zwracam uwagę na takie drobiazgi, subtelne i wyraziste zarazem - słowa „matka” czy „ojciec” stały się synonimami dla słowa „potwór”.

Nietrudno się domyślić, że wykreowany przez Higgsona świat jest bardzo brutalny. I z początku robi to wrażenie na czytelniku, bo okrucieństwo, choćby i przeciętnie napisane, angażuje czytelnika, lepiej chociażby, niż przeciętnie napisana scenka obyczajowa. Dla dzieci z „Wroga” walka na śmierć i życie z dorosłymi to szara codzienność, do której się przyzwyczaiły się tak bardzo, że bronią własnego życia z pewną rutyną, działając mechanicznie jak automaty. W ten sposób powieść ewoluuje w strony gry komputerowej - mniej ważne staje się kto walczy, dlaczego walczy, co myśli, jak to wpłynie na całą fabułę - natomiast bardziej jaki jest wynik walki i ile nasi stracili punktów życia. Poważnie. Walki w tak niewielkim stopniu wpływają na bohaterów, że nie mają szans wpłynąć na czytelnika.

Zatrzymajmy się tu na chwilę, bo problem jest ciekawszy i bardziej złożony, niż by się z początku wydawało. W literaturze pokazanie obojętnej reakcji na okrucieństwo jest nieraz o wiele ciekawsze niż pokazanie szoku, braku akceptacji; nierzadko zło jest tym straszniejsze, im bardziej normalne. Co więc nie wyszło we „Wrogu”?
Chociaż zgrywam tutaj mądralę, trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Po prostu dobrzy autorzy potrafią pokazać bohaterów obojętnie reagujących na okrutny świat jednocześnie angażując emocjonalnie czytelnika. A na czym polega to magiczne słowo „potrafią”? Cóż, gdybym to wiedziała, byłabym już na etapie dzwonienia po wydawnictwach.

I tak oto, z rosnącym znudzeniem przebrnęłam przez połowę książki. Dopiero z chwilą, gdy akcja przeniosła się do pałacu i straciła na tempie, a zyskała na jakości, wróciło moje zainteresowanie lekturą. Tam też fabuła toczyła się dość przewidywalnie, ale przynajmniej opowiadała jakąś historię, układała się w sensowną całość, wprowadzała elementy niepewności, co jest słuszne, a co nie - nawet jeśli dotyczyło to tylko bohaterów, a nie czytelnika.

Teraz ciut o bohaterach, chociaż akurat o nich nie mam za wiele do powiedzenia, a kiedy ja nie rozgaduję się o bohaterach, to naprawdę coś to znaczy. Nie mogę nawet za bardzo ponarzekać na ich nijakość, bo oni nie są nawet na tyle jacyś, by być nijakimi. Są raczej przeźroczyści - nie przeszkadzają w lekturze, popychają fabułę do przodu, i na tym kończy się ich rola. Wielu z nich umiera, ale czytelnik odbiera to po prostu tak, że jakieś imię przestaje pojawiać się na kartkach.
Ale znajdzie się i jakiś pozytywny akcent. Naprawdę polubiłam Maxie. To trochę dziwne, zważywszy na to, że Maxie to osoba, która kieruje się kompasem moralnym, robi to, co uważa za słuszne, zamiast chłodno kalkulować, jak można by się spodziewać po przywódcy czy bohaterze, do którego zapałam sympatią. Jak się okazuje, to nie jest tak, że lubię tylko bohaterów egoistów, po prostu cenię altruizm tylko w tych uniwersach, gdzie przychodzi on z trudem, gdzie bohater może go w y b r a ć, a nie jest na niego z góry zaprogramowany..
Jest jeszcze Ollie, którego darzę sympatią, chociaż w zasadzie nie działo się z nim nic ciekawego, a jedno niby zaskoczenie pod koniec można było łatwo przewidzieć - ale polubiłam go, bo autor napisał, że jest rozsądny, nie siląc się w sumie na podkreślanie tego rozsądku. Wspominałam już, że jestem niekonsekwentna?
Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o Davidzie. Znowu - żaden z niego dobrze napisany schwarzcharakter, chociaż kilka scen z nim było naprawdę ładnych. Ale chciałam go polubić, nie chciałam dokopać autorowi, z sadystyczną przyjemnością stwierdzając, że nie umie on pisać, wolałam raczej dokonać pewnej nadinterpretacji i postarałam się, by uznać Davida za dobrze napisaną istotę. Sama siebie nie poznaję.
Właśnie coś sobie uświadomiłam. Chociaż żaden z bohaterów nie jest wyraźnie wykreowany, chociaż o żadnym nie będę pamiętała dłużej niż tydzień, to jednocześnie są wykreowani z wystarczającą dozą prawdopodobieństwa, wydają się być ludzcy, o czym świadczy fakt, że lubię ich, nie za cokolwiek konkretnego, tylko ot, tak, za całokształt. Owszem - nie liczą się dla czytelnika jako osoby, indywidualności, są raczej przeciętni - ale przynajmniej żywi.


Na deser poplotkuję sobie o okładce. Bo - jakkolwiek może to dziwnie zabrzmieć - okładka to kwintesencja tej książki. W zasadzie, zamiast męczyć się tutaj i rozwałkowywać tą powieść kawałek po kawałku, mogłabym po prostu wkleić zdjęcie okładki, by to ono odwaliło za mnie cała robotę.
Więc, po pierwsze, jest czarno, jest mroczno, jest nieprzyjaźnie - i taka jest ta książka. Wiele można jej zarzucić, autor może i nie dość umiejętnie tworzy atmosferę, rozlewając krew obficie, podczas gdy inni potrafią wzbudzić w czytelniku większy strach, nie sięgając po tak bezpośrednie środki. Ale też autor nie waha się okrutnie potraktować swoich postaci, nie oszczędza czytelnika, i, co najważniejsze, nie posypuje swojej książki cukrem. A po drugie, są karykaturalne postaci dorosłych-zombie, które mówią nam, że te strachy są trochę groteskowe, nie bardzo serio, owszem straszne, ale mało z tego wynika, słowem - ze zmarnowanym potencjałem, bo to książka w gruncie rzeczy skierowana do młodszej młodzieży - zawiniła tu prosta fabuła i marne wykorzystanie realiów świata.

Ta historia ostatecznie zawisła gdzieś pomiędzy dwoma ścieżkami. Mogłaby stać się brutalniejsza (ale rozsądnie brutalniejsza, zamiast zabijać bohaterów na prawo i lewo autor mógłby narobić większego spustoszenia w ich mentalności, więcej wyciągnąć z małych strat), dobitniejsza, wgłębiającą się w psychikę bohaterów. Wtedy wystarczyłaby nawet akcja prosta jak drut, złożona z kolejnych walk, bo byłyby to walki literackie, a nie komputerowe. Dokonał tego chociażby Bacigalupi w „Zatopionych miastach” - prostą historię opartą na motywie drogi opisał z takim przytupem, że bije to na głowę wszystkie pozakręcane, lecz w gruncie rzeczy pozbawione smaku fabuły. Mogłaby też pójść w stronę porządnej młodzieżówki, skomplikować nieco świat, bohaterów, dorzucić intrygi, ciekawą genezę obecnego kryzysu - cokolwiek, byle nie serwować akcji w czystej postaci, odejść od konwencji filmu sensacyjnego na rzecz - ja wiem - thrillera?
Nie chcę przesądzać, które z tych wyjść jest lepsze, prawdopodobnie ideałem byłoby połączenie zalet jednego i drugiego, chociaż myślę, że wymagałoby to od autora ogromnych umiejętności. Zresztą, nie byłoby to nawet konieczne - wystarczyłoby wyraźne pchniecie w którąkolwiek stronę, by powieść zyskała wyraz i stała się ponadprzeciętną pozycją.

Przyznaję, moja opinia o „Wrogu” niejednokrotnie zmieniła się podczas lektury. Ale, żeby było zabawnie, jest to książka prezentująca dość wyrównany poziom, a to, że raz z zainteresowaniem śledziłam losy bohaterów a innym razem przerzucałam kolejne kartki, byle szybciej mieć ją z głowy i przejść do ciekawszej pozycji, wynikało raczej z tego, jak zmieniało się moje...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ogień Sara Bergmark Elfgren, Mats Strandberg
Ocena 7,9
Ogień Sara Bergmark Elfgr...

Na półkach: , , , ,

„Ogień” - drugi tom trylogii „Krąg” - moim zdaniem jest bardzo podobny do poprzednika. Jak w mało której serii, omawiając drugi tom jednocześnie powiem wszystko, co powiedziałabym o pierwszym.

W „Ogniu” poznamy dalszy ciąg historii młodych czarownic, Wybrańców, które jako jedyne mogą uchronić świat przed wywołaną przez bezduszne demony apokalipsą. Historia, której mało co może dorównać banalnością, jednak, o dziwo, duet szwedzkich autorów sprawnie radzi sobie z pomysłem, który tak mizernie wygląda. Może to dlatego, że tak naprawdę nie na wątek magiczny jest tu położony nacisk. Cała awantura z przepowiednią i Wybrańcami jest raczej pretekstem dla mocnej fabuły niż cudownym pomysłem, który tak zachwycił autora, że skupił się on tylko na jego opisywaniu. Owszem, wprowadzona przez autorów magia to źródło ciekawych wątków, takich jak proces i Pozytywne Engelsfors - ale, z drugiej strony, czy magia jest do nich potrzebna? Siła tych motywów nie bierze się z ich magiczności. Stąd skrajnie nieoryginalny pomysł w ogóle nie rzuca się w oczy pod porządnym - i tak, oryginalnym - wykonaniem.

„Krąg” i „Ogień” to historia przede wszystkim bohaterów. Może to brzmieć osobliwie, ale ta cecha stanowi olbrzymi, wyróżniający ją spośród innych, atut szwedzkiej sagi. To nie wydarzenia są najważniejsze, ale główne bohaterki, które z kolei poruszają się w wiarygodnym środowisku, uplecionym z może niezbyt oryginalnych czy pogłębionych, ale wiarygodnych, zróżnicowanych pobocznych postaci. Z nich na wyróżnienie zasługuje Viktor. I znowu, co zabawne, autorom udało się przywołać najbardziej oklepany z możliwych schematów - Viktor, taj
emniczy chłopak, nowy w klasie i w miejscowości siada na pierwszej lekcji akurat obok Minoo. Wszyscy wiemy, jak dalej być powinno. Nie muszę chyba wspominać, że nienawidzę tego typu motywów. W ogóle jestem krytycznie nastawiona do wszystkich wątków romantycznych, a jeśli zaczynają się od siadania razem w ławce to sięgam po środki na uspokojenie i rozpaczam na kondycją wszechświata. Ale tutaj, sama siebie zaskakując, liczyłam na jakąś romantyczną relację - na coś, co pozwoliłoby Victorowi zaistnieć bliżej głównych bohaterek. Niestety, tak to już jest, że autorzy, o których wiem, że nie zepsują romansu, romansów nie piszą. Może jedno wynika z drugiego?
Odbiegłam od tematu. Ale prawda jest taka, że o samym Viktorze nie ma za wiele do powiedzenia. Lubię gościa, po prostu. Mam słabość do istot, które zachowują się uprzejmie, podając katu topór do ścięcia ci głowy.

Ale, jak już trąbiłam i trąbię dalej, najważniejsze są tu główne bohaterki. Widać, że w „Ogniu” zmieniło się podejście autorów do nich. Na początku nie mogliśmy być pewni, która z postaci dotrwa kolejnego rozdziału, jednak podczas lektury drugiego tomu nabrałam przekonania, że autorzy przywiązali się już do nich i zwyczajnie byłoby im szkoda uśmiercić jedną z nich. Oczywiście nie powiem, czy rzeczywistość zweryfikowała moje optymistyczne przypuszczenia.
Optymistyczne? Cóż, sama się wygadałam. Jestem zadeklarowaną zwolenniczką tego, by nie oszczędzać bohaterów, uważam, że realne zagrożenie czyhające na bohaterów (czyli nie takie „ach, to straszne, ale wiem, że autor im tego nie zrobi”) jest konieczne, żeby interesować się ich losami, bać się o nich, popieram podejście Martina. Mimo to… nie chciałabym, żeby cokolwiek złego przytrafiło się dziewczynom. Minoo, która jest trochę wycofana, dobrze zorganizowana, ma dobre relację z rodzicami (ale czy na pewno?) i dużo się uczy. Ale nie tak jak Hermiona, tylko tak naturalnie (jak ja, ale cii…). Annie-Karin, prześladowanej w szkole, kochającej naturę, kochającej chorego dziadka, obarczonej nieporadną, depresyjną mamą i kontrowersyjnym darem. Linnei, tej zbuntowanej, która już nie ćpa, ale tylko pali, mieszka sama, ma ojca alkoholika i potrafi czytać w myślach. Idzie, tej złej, ale przecież takiej - ludzkiej? Zrozumiałej, głównie z powodu sceptycznego, pełnego niechęci stosunku do pełnienia roli Wybranki, budzącej współczucie - z powodu swojej rodziny. Vanessie, która jest sumie najbardziej nijaka, aż korci, by określić ją jako typową amerykańską(!) nastolatkę - ale przecież czujemy, że jest żywa, prawdziwa jest jej relacja z matką, bratem, Willem, cieszymy się wraz z nią, kiedy rozwiązuję się jej domowa sytuacja. Szkoda, że w normalnym życiu nie zawsze jest to takie proste.
Sukces autorów. Wielki sukces, bo ja nie przywiązuję się tak łatwo. Może nie jest tak, że polubiłam jedną z bohaterek, bo jest barwna i wyjątkowa. Ale każda z nich jest prawdopodobna. Niby reprezentują pewne typy - kujonka, ofiara, outsiderka z problemami, szkolny prześladowca, american girl - ale są czymś o wiele więcej.

W tym miejscu wypada chyba wspomnieć o Eliasie. Do niego przywiązałam się od pierwszej strony - jak to się skończyło, wszyscy wiemy. Wtedy pokochałam i znienawidziłam autorów „Kręgu” - i już wiedziałam, że muszę go mieć.

Do sukcesu książki przyczyniła się i narracja. Personalna, przeskakująca z bohatera na bohatera - uważam ją za kapitalny wybór. Nieco ryzykowny czas teraźniejszy tylko indywidualizuje styl, i jakoś tu pasuje, do tego powściągliwego a zarazem emocjonalnego sposobu wypowiadania się narratora. Szybkie zmiany miejsca akcji wspaniale wpływają na dynamikę.
Przerzucanie akcji z bohatera na bohatera przyspiesza lekturę wtedy, gdy staję się ona nieco nużąca - tutaj ten zabieg nie był konieczny, ale po prostu poprawiał dobre. Na lepsze.
Zauważyłam tylko jedną drobną usterkę - to nieszczęsne słowo „mobbować”. Jego użycie za każdym razem kłuło mnie w oczy. Nawet „mobbing” brzmi nieco sztucznie i kojarzymy go głównie z prześladowaniem pracowników przez szefa, co dopiero na siłę utworzony czasownik, którego nasz język nie potrzebuje i odrzuca jak może. Tyle mamy polskich odpowiedników: prześladować, dręczyć, znęcać się, dokuczać. Niosą za sobą o wiele większe znaczenie niż kalka z angielskiego, która brzmi śmiesznie i odwraca uwagę czytelnika od sedna sprawy.

Z wydarzeń chyba najciekawszy był magiczny rytuał, który na poziomie fabularnym służył do ocalenia się przed Radą, a na poziomie konstrukcyjnym jeszcze większemu namieszaniu w relacjach międzyludzkich. Moim zdaniem to genialny manewr. Trochę trudno było się w nim połapać, ale za to jakie otworzył perspektywy, ile ciekawych scen - a przecież autorzy nie wykorzystali nawet całego ich potencjału.

Żeby nie było tak kolorowo, wspomnę jeszcze o Pozytywnym Engelsfors. Wprowadzenie sekty uważam za trafny pomysł, jednak sposób prowadzenia tego wątku wzbudził we mnie pewien niesmak. Autorzy dość beztrosko i radykalnie skrytykowali optymizm, którego ja jestem wyznawcą. Nie wiem, może po prostu jestem opętana przez demony.
Dobrze, to teraz ze śmiertelna powagą, bo chciałabym coś zamanifestować: pozytywne myśli są ważne. Liczą się nie tylko czyny, ale i myśli. Odpowiednie nastawienie do życia potrafi zdziałać cuda: sprawia, że jesteśmy szczęśliwsi, a to z kolei ułatwia relacje międzyludzkie, pomaga znosić przeciwności losu, wpływa nawet na zdrowie. Optymiści z prawdziwego zdarzenia nie lekceważą innych, nie dyskryminują tych, którym nie udaje się zachować pogody ducha, raczej starają się dzielić z innymi swoim entuzjazmem. Optymiści nie wierzą, że wystarczy myśleć „będzie dobrze” by zaliczyć test, wierzą raczej, że może się udać go zaliczyć, a jeśli się nie uda, to nie będzie katastrofy.
Podpisano: Ja, Optymistka.

Owszem, optymizm ma swoje wady, podobnie jak demokracja, ale nie pozwalają one potępić całego zjawiska. Tak samo jak ta jedna wada „Ognia” nie wpłynie na moją jego ocenę.
Ta książka to kawał solidnej roboty. Wszystko u jest zrobione bardzo porządnie: bohaterowie, fabuła, styl, tempo akcji. Dzięki temu efekt jest więcej niż bardzo porządny.

„Ogień” - drugi tom trylogii „Krąg” - moim zdaniem jest bardzo podobny do poprzednika. Jak w mało której serii, omawiając drugi tom jednocześnie powiem wszystko, co powiedziałabym o pierwszym.

W „Ogniu” poznamy dalszy ciąg historii młodych czarownic, Wybrańców, które jako jedyne mogą uchronić świat przed wywołaną przez bezduszne demony apokalipsą. Historia, której mało co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie lubię streszczać akcji książek, tu jednak muszę się na to zdobyć, ponieważ wypadałoby rozprawić się z porównywaniem tej historii do [i]Igrzysk Śmierci[/i]. Dobra, miejmy to jak najszybciej z głowy.
Eva po śmierci brata postanawia zastąpić go i podejmuje się niebezpiecznych Prób, czyli zmagań nastolatków o tytuł wielkiego Archona. Szkoli ją do tego przyjaciel z niższej warstwy społecznej, Lucas, a wśród jej rywali znajdzie się Jasper, który jest wymieniany jako kandydat na jej męża.
Nieee, to wcale nie są Igrzyska. Lukas to nie Gale, a Jasper to nie Peeta, bynajmniej.
To tylko nędzna podróbka.
Osobom, które zbulwersuje fakt, że nie wspomniałam ani odrobinę o chociażby realiach, a już rozpisuję się o Lucasie i Jesperze, wyjaśniam: to z mojej strony zabieg celowy. Na początku książki, zanim zdołałam odnaleźć się w tym dziwnym, blado i pusto nakreślonym świecie, nim pojęłam rządzące nim zasady i zorientowałam się, jak mniej więcej będzie się toczyć fabuła - już widziałam wyraźnie przygotowanych dla głównej bohaterki lovestorantów.

Nie twierdzę, że nie można napisać dobrej książki podobnej do dzieła pani Collins. To, że właśnie jej powieść stała się symbolem gatunku nie oznacza, że zdobyła monopol na wątek morderczej rywalizacji. Mój prymitywny gust nie uznaje oryginalności za kluczowe kryterium oceny książek. [i]Relikt[/i] to po prostu powieść źle napisana - więc i jej wtórność kłuje po oczach.
Tu wszystko wydaje się mdłe, bezcelowe, alogiczne. Ewa zgłasza się do Prób nie po to, by osiągnąć cel, by udowodnić coś sobie i innym, ale by uczcić pamięć brata. Niezbyt dobrze świadczy to o jej zdolności racjonalnej oceny sytuacji, ale nawet nie o to chodzi. Gdyby uczucie, jakim darzy bliźniaka było tak silne, jak wymaga tego ten chwyt fabularny, powinna myśleć o nim znacznie częściej i głębiej niż to robi.
Szczerze mówiąc, sądzę, że Heather Terrel stworzyła pozycję mizerną nie dlatego, że zaczerpnęła wiele z książki pani Collins, ale dlatego, że nic się od niej nie nauczyła. Niby zadania stawiane przed Ewą i jej rywalami są niebezpieczne, niby niektórzy zginą, ale wszystko to jakieś mdłe. W [i]Igrzyskach Śmierci[/i] interwencja świata zewnętrznego w zmagania uczestników zwiększały w czytelniku przerażenie i poczucie niesprawiedliwości, stanowiły dojrzałą, dobitną refleksję nad naszym światem. W [i]Relikcie[/i] Kandydaci podczas Prób otoczeni są ze wszystkich stron Tropicielami, Strażnikami, Asystentami i autorka jedna wie, kim jeszcze - zmienia to rzekomo śmiertelnie niebezpieczne zmagania w jakiś szkolny obóz przetrwania. Mogłabym jeszcze porównywać Katniss do Ewy, ale to chyba byłoby zbyt okrutne, nawet jak na mnie. Wspomnę tylko, że Ewa śmiało może ubiegać się o tytuł Mary Sue - udaje się jej tam, gdzie nie powinno się jej udawać, wszyscy dookoła muszą jej pomagać, a gdy wygrywa, wierzy - ona i inni bohaterowie, zmuszeni do tego przez autorkę - że stało się to dzięki jej samej. Stale też myśli o tym, że chociaż jest Panną, staje w szranki z płcią przeciwną, co, jak rozumiem, miało być wstawką feministyczną, a w rzeczywistości tylko ugruntowuje stereotyp, że kobieta robiąca coś tak samo dobrze jak mężczyźni to jakiś ewenement. Czy Katniss Everdeen musiała powtarzać „często radzę sobie lepiej niż chłopaki”?

Kolejnym problemem Reliktu są fatalne opisy emocji. Autorka, która decyduje się na narrację pierwszoosobową nie może mieć kłopotów z wczuwaniem się w bohatera i ogólnym rozumieniem emocji ludzi. Brzmi to jak banał, ale, jak widać, nie wszyscy przyswoili sobie tę prawdę. Prosty przykład, na stronie 69. czytamy: "z trudem powstrzymuję sapnięcie grozy, gdy dostrzegam głębokie [b]skaleczenie[/b]”. Na kolejnej stronie: "rana taka jak ta zmieni go w bredzącą w malignie kukłę, o ile pierwsze nie dopadną go zwierzęta”. Rety, jeżeli rana jest aż tak straszna, to zwraca się na to uwagę najpierw, a nie po stronie spokojnego myślenia o tym, czym wyleczyć skaleczenie. Z prawie identyczną sytuacją mamy do czynienia na dwóch ostatnich stronach - gra w zasadzie kończy się, zanim dowiadujemy się, co jest stawką i mamy szansę się przestraszyć.
Stąd smutny wniosek - no dobrze, nie taki smutny dla mnie, bo jako złośliwa istota z przyjemnością dostrzegam cudze literackie niekompetencje - autorka wciska do książki to, co akurat jest jej potrzebne, w tym miejscu, gdzie akurat pisze.
I jeszcze jeden przykład, z prologu: „…spostrzegł, że lina jest przetarta. Nie miał pojęcia, jak do tego mogło dojść. Sam skręcił ją z foczej skóry. Był pewien jej wytrzymałości. Przyczyna przetarcia nie miała jednak znaczenia. Liczyło się tylko to, czy skaleczony zdoła po przetartej linie wspiąć się na wysokość pozostałych dwudziestu stóp”.
Uch. Facet zwisa na skalnej ścianie, po czym zauważa, że jego lina jest przedarta. Następnie zajmuje się kontemplacją tego, co wywołało taki stan rzeczy - przecież to niemożliwe, sam ją skręcił, był pewien jej wytrzymałości. Potem dochodzi do wniosku, że przyczyna przetarcia liny jest nieważna, bo teraz może myśleć tylko o aktualnym zagrożeniu.
Nie zrozumcie mnie źle, nie twierdzę, że w obliczu niebezpieczeństwa człowiek potrafi myśleć tylko o jednym. Jednak myśl o niebezpieczeństwie musi dominować nad innymi, wtrącenia na nieistotne tematy podkreślają co najwyżej, chaos w mózgu bohatera i jego stres, czyli, poniekąd - są jakąś reakcją na niebezpieczeństwo. W sytuacji zagrożenia koncentrujemy się na zagrożeniu właśnie, inaczej nasz gatunek nie byłby taki żywotny.
Powyższy fragment jest dla mnie nieco zakamuflowaną wersją tego: „spadał z dziesiątego piętra wieżowca. Zauważył, że niestety na klatce schodowej znowu przepaliła się żarówka. Nie rozumiał, jak to się stało, przecież niedawno była wymieniana. To jednak nie było ważne, w końcu spadał z dziesiątego piętra wieżowca.”

I znowu - może się wydawać, że to szczegół, drobiazg, kwestia pojedynczych zdań. Ale powieść, przecież, składa się właśnie ze zdań. Niezręczności stylistyczne można autorowi wybaczyć, jeśli zdarzają się rzadko, nikt nie jest perfekcyjny. Ale brak zrozumienia człowieka, własnego bohatera? To co, może jeszcze autor może nie wiedzieć, w jakim świecie ma miejsce jego historia?

Tym oto płynnym przejściem dotarłam do świata. Świata, który nie podoba mi się ani trochę. Niby są to moje klimaty - góry, zimno, dziko - jednak nie przemawia to do mnie. Autorce nie udało się oddać odpowiedniej atmosfery, aury grozy, potęgi przyrody. Przypomina mi się powieść „Black ice” - też ze sporą ilością błędów logicznych, ale przynajmniej ten klimat!
Świat jest słabo zarysowany, coś tam mamy niby wspomniane, ale czytelnik kreując sobie w głowie scenę tej historii w większości opiera się na schematach znanych z innych powieści postapokaliptycznych, a nie na przekazie dobiegającym bezpośrednio z „Reliktu”.
Jakkolwiek najmniej odrzucającym mnie elementem world-buildingu są restrykcyjne zasady tego fikcyjnego społeczeństwa, to uważam ten motyw za zbyt mało rozwinięty, by miał istotny wpływ na mój odbiór powieści. Jednak, przyznaję bóg Apple wywołał na mojej twarzy uśmiech. Kronika Elizabet w wykonaniu Ewy także wyszła zabawnie i błyskotliwie.
Zamiast mdławej historii o jeżdżeniu zaprzęgiem po pustkowiu, chętnie przeczytałabym opis naszego świata pozornie oczami przedstawiciela tegoż świata, a tak naprawdę członków społeczeństwa Ewy.

Dobra, teraz czas wziąć na warsztat Archona. Dopiero korzystając z aneksu na końcu książki, zdołałam określić, że to ktoś w rodzaju archiwisty, strażnika historii, zajmujący się przedmiotami z przeszłości. Wobec tego podróż przez bezdroża i wspinaczka po lodowcu jest naturalnie idealnym testem na to stanowisko.
Mało tego, Archon jest jednym z trzech najważniejszych ludzi w społeczeństwie. Świetnie. Świat po klęsce, zbudowany praktycznie od zera w niesprzyjających warunkach - i najważniejsza jest dla niego przeszłość. Może być i tak, czemu nie, ludzie nie są racjonalni. Symbole, wprowadzanie nowej religii, sterowanie tłumem - okej, rozumiem, ładny motyw w książce. Załóżmy, że Archon jest rzeczywiście bardzo ważny dla społeczności. Z tego wynikałoby też, że raczej nie naraża swojego życia, samodzielnie wydobywając artefakty. To dlaczego test na Archona składa się w sporej części z umiejętności przetrwania?
Proszę zwrócić uwagę, że pierwszy zwiadowca nie jest nigdy lordem dowódcą.
I tą optymistyczną (albo nachalno-propagandową i kryptoreklamową) wzmianką kończę tą recenzję a tym samym i pobyt [i]Reliktu[/i] w mojej głowie.

Nie lubię streszczać akcji książek, tu jednak muszę się na to zdobyć, ponieważ wypadałoby rozprawić się z porównywaniem tej historii do [i]Igrzysk Śmierci[/i]. Dobra, miejmy to jak najszybciej z głowy.
Eva po śmierci brata postanawia zastąpić go i podejmuje się niebezpiecznych Prób, czyli zmagań nastolatków o tytuł wielkiego Archona. Szkoli ją do tego przyjaciel z niższej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przykro mi pisać cokolwiek o [i]Posłańcu[/i], naprawdę. Zakochałam się w [i]Dawcy[/i], wsiąknęłam zupełnie w ten niesamowity świat. Potem [i]Skrawki błękitu[/i] przyniosły mi tylko rozczarowanie - okazały się pozycją do bólu zwyczajną. By rozdrapać stare rany, które zostały mi po tym przykrym doświadczeniu sięgnęłam po trzeci tom tej serii, licząc na kawał porządnej lektury, ale też na nic powyżej średniej - i, jak się okazało, miałam rację. Nadzieję ośmielam się żywić dopiero w związku z [i]Synem[/i]… tam przecież w końcu wrócimy do świata [i]Dawcy[/i].

No dobrze, [i]Posłaniec[/i] zawiera nawiązania do pierwszego tomu tej serii, jednak właśnie te nawiązania są dla mnie jedną z większych jego wad. Piękne otwarte zakończenie [i]Dawcy[/i] zostało przez autorkę wyjaśnione. I przebolałabym to nawet, gdyby nie fakt, że wyjaśnienie to zostało zrobione po macoszemu, a cisnące się mi na usta pytanie: no dobrze, zaraz, a co z…? zignorowane. Tak wyszło takie ni to otwarte, ni to zamknięte zakończenie, przy okazji z wadami obu tych rozwiązań. Tak jak w zamkniętych zakończeniach, zostaliśmy pozbawieni możliwości samodzielnego wyobrażenia sobie końca, i tak jak w otwartych - nie otrzymaliśmy kluczowej informacji, a autorka wręcz dała nam do zrozumienia, że to, co wydawało się ważne, ważne nie jest. Olała czytelników i swojego bohatera.
Z dezaprobatą przyjęłam też fakt, że pewna, jak myślałam, metafora, okazałą się rzeczywistością.

No dobrze, dość tych mglistych aluzji. Przejdźmy do fabuły.
Matt mieszka w Wiosce, która to wioska oprócz posiadania niezwykle oryginalnej nazwy wyróżnia się tym, że jest istnym rajem na ziemi. Ludzie są tu dobrzy i mili, żyją szczęśliwie, w związku z czym do Wioski często przybywają nowi w poszukiwaniu lepszego życia.
Nie lubię utopijnych rzeczywistości. Głównie dlatego, że, co wynika z samej ich definicji, są niemożliwe, więc jeśli są opisywane w książkach to nie, nie myślę, że to jest jak pomarańczowy słoń z pięcioma nogami. Jestem tolerancyjna, nie mam nic przeciwko pomarańczowym słoniom. Myślę raczej, to jest jak jabłko przyciągające do siebie ziemię. Jak komunizm, w którym wszyscy są szczęśliwi. Niemożliwe. I świadczy o niedojrzałości autora.

Ale jeszcze moment, nie osądzajmy po pozorach, bo robi się ciekawiej. Mieszkańcy wioski decydują się zamknąć granice, by nie musieć żywić nowych przybyszy. Strach pomyśleć, jaki to aktualny problem. Aż sprawdziłam datę wydania książki - okazało się, że została napisana dziesięć lat temu. Tyle tylko, że ten problem nie ma oczywistego i jedynego słusznego rozwiązania.
Na dodatek, okazuje się że coś dziwnego dzieje się na targowisku. Ludzie nabywają nowe przedmioty, płacąc utratą dobrych cech swojego charakteru. Tak, wiem, jak to brzmi. Matt marzy o maszynie, jaką można w ten sposób zdobyć, w której przyciska się guziki i, jeśli pojawi się odpowiednia sekwencja obrazków, wygrywa cukierki - i chwała mu za to, że o niej marzy, bo to ładnie przyszarza jego wizerunek. Ale alegoria jest tu dość wyraźna, by nie powiedzieć: łopatologiczna. Głupi ludzie, którzy tylko wciskają guziki i żrą cukierki, prawda, Autorko?

To przejdźmy do logiki, tego dziwnego stworzenia, którego z bliżej niewyjaśnionych przyczyn wyglądam na zadrukowanych kartkach. Chyba, że dzieło tak mi się podoba, że może być nawet bezdennie głupie, ale to osobny temat.
Na jakiej zasadzie odbywała się ta wymiana? Niestety, w książce nie jest to wyjaśnione, co stwarza wrażenie, że potrzebna była autorce nie jako element fabuły książki, ale element moralistyczny. Smutne. Wisi więc sobie ten wątek, zawieszony w próżni, i razi o wiele bardziej niż niewyjaśniona zagadka dziwnego zachowywania Lasu. Bo co innego to fabularne niedopatrzenie, pominięcie czegoś, a co innego wyrzucenie czegoś, co nie ma sensu, bo nie poucza czytelnika, albo i, o zgrozo, pouczanie by utrudniło.

I to jest tu w zasadzie najgorsze… Książki Lois Lowry aspirują do jakiejś wyższej roli. Nie chcą być czytadłami, nie chcą być takimi zwyczajnymi młodzieżówkami, one chcą być CZYMŚ WIĘCEJ. I o ile [i]Dawca[/i] faktycznie jest wspaniałą, nadzwyczajną, dającą do myślenia historią, o ile Skrawki błękitu to… no, czytadło właśnie, ale jeszcze nie moralitet, o tyle Posłaniec jest nadęty i zadufany w sobie. Widać wyraźnie, że autorka chciała walnąć z grubej rury, opowiedzieć o Czymś, zadziwić wszystkich, przypodobać się krytykom, umieszczając w książce niezwykle aktualne, mądre i świadczące o jej wrażliwości przesłanie. Nie masz tu za wiele akcji, nie masz bohaterów, kreacji świata, wszystko to stoi w cieniu Jego Wysokości Przesłania. Stąd książka jest zarozumiała, na siłę mędrkująca, niewiarygodna, rozpaczliwie pragnąca mówić o Wielkich Rzeczach.

A przecież [i]Posłaniec[/i], to miłe, zwyczajne czytadełko, które nie odmieni niczyjego życia, nie utkwi w pamięci i nie zacznie kołatać się w głowie na dni kilka - ale przecież napisane całkiem sprawnie, lekko, z niezwykle wciągającą końcówką i mocnym zakończeniem.

Przykro mi pisać cokolwiek o [i]Posłańcu[/i], naprawdę. Zakochałam się w [i]Dawcy[/i], wsiąknęłam zupełnie w ten niesamowity świat. Potem [i]Skrawki błękitu[/i] przyniosły mi tylko rozczarowanie - okazały się pozycją do bólu zwyczajną. By rozdrapać stare rany, które zostały mi po tym przykrym doświadczeniu sięgnęłam po trzeci tom tej serii, licząc na kawał porządnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

A jeśli pokochasz największego wroga…?
… to staniesz się bohaterką klasycznej młodzieżówki.
Ciężka kara, wiem, ale i przewinienie nie byle jakie.

Przepraszam, przepraszam, jaki wróg? Gdzie? Coś go nie zauważyłam… A, chyba, że to on…
Nowy ukochany Leny, Julian jest synem szefa organizacji zrzeszającej fanatycznych zwolenników remedium, i chłopakiem tak nieśmiało szepczącym do czytelnika ,,jestem zły”, że trzeba mieć słuch nietoperza, by to usłyszeć. Oczywiście, nie spodziewałam się po Lauren Oliver, że sprowadzi ubranego na czarno gota z mrocznym spojrzeniem i Mrokiem w duszy, którego cała magiczna siła przyciągania sprowadza się do krzyku: JESTEM ZŁY! BO… BO TAK. ALBO: BO UBIERAM SIĘ NA CZARNO. Cała szczęście, pani Oliver daleko od takich skrajności - ale uciekając przed skrajnościami stworzyła coś mdłego. Brak jest wyraźnego konfliktu pomiędzy Julianem i Leną, a konflikt ten, jakkolwiek oczywiście strasznie schematyczny, mógłby dostarczyć czytelnikowi trochę emocji. Autorka odgrzała nam główny wątek z poprzedniego tomu, zamieniając miejscami główną bohaterkę z jej adoratorem. I to na nieświeżym oleju, a to nie jest zdrowe.
Podobała mi się delikatność, subtelność ,,Delirium”. ,,Pandemonium” wyszło by na dobre ostrzejsze podejście do… wszystkiego.

Dowiedz się, do czego jest zdolna dziewczyna taka jak ty.
Lepiej nie. Mam nadzieję, że jestem zdolna do czegoś więcej, niż Lena. I wolę bohaterki, z którymi nie utożsamia się 95% czytelniczek, bohaterki, które czymś się wyróżniają. Nie da się ukryć, że nowa Lena podoba mi się mniej niż ta poprzednia. Nie mam już szansy, by obserwować jej przemianę, a Lena nie utknęła w punkcie, w którym można by się jej długo przyglądać. Paradoksalnie, skoro nie jest elementem szarej masy wyleczonych i wyczekujących zabiegu ludzi niewiele już ją wyróżnia z anonimowego tłumu postaci.

Dobrze, teraz co nie co o sprawach technicznych, czyli o kompozycji. Autorka zastosowała podział akcji na ,,wtedy” i ,,teraz”. Jeden wątek to życie Leny w głuszy. Na początku strasznie mnie wkurzało to chronologiczne pomieszanie. Bądź co bądź nie bez przyczyny strony są w książkach ponumerowane. Czytamy stronę o numerze x, potem pora na x+1. Chyba się ze mną zgodzicie, że to sprawdzone rozwiązanie. Wreszcie, trudno było bać się o bohaterów podczas czytania ,,wtedy”, jeśli w ,,teraz” chodzili sobie cali i zdrowi. Jednak z czasem przekonałam się do takiej oryginalnej formy. Przerzucanie akcji z miejsca na miejsce, czy raczej z czasu w czas, naprawdę przyspieszało tempo, w jakim przerzucałam kartki. Urozmaicenie było naprawdę mile widziane. Tylko czemu autorka musiała się posunąć do takiego triku i sztucznie wymuszać napięcie?
Bo nie potrafiła stworzyć go inaczej.

W tym tomie, chociaż kładą się na łopatki świat i postaci - z buntowników tylko Raven jest czymś więcej niż imieniem - tempo akcji jest zdecydowanie szybsze. Akcja jest, toczy się. Jednak jak dla mnie zabrakło tła i logiki. Co robią buntownicy w mieście? Udają wyleczonych, ale po co? Nie wiemy. A przecież podobno jest ich tam niemało. Monotonna jakoś dla mnie ta akcja, schematyczna, przewidywalna, niezbyt porywająca. Autorka nie wywołała we mnie emocji, nie troszczyłam się więc o bohaterów (bohaterów? My tu raczej mamy jedną bezkształtną masę, bohatera zbiorowego. Jaka jest Lu? Blue? Dziadek? Czemu ktokolwiek z nich miałby obchodzić czytelnika?), więc i akcja nie specjalnie mnie obchodziła.

Cóż, nie da się ukryć, "Pandemonium" podobało mi się znacznie mniej niż "Delirium". Nawet jeśli, starając się dokonać obiektywnej oceny, dałam tylko jedną gwiazdkę mniej. Z pewnością przesądziły wywindowane oczekiwania, jakie miałam do drugiego tomu tej trylogii, a może po prostu autorce źle wyszło pisanie akcji w porównaniu z pisaniem o uczuciach.

A jeśli pokochasz największego wroga…?
… to staniesz się bohaterką klasycznej młodzieżówki.
Ciężka kara, wiem, ale i przewinienie nie byle jakie.

Przepraszam, przepraszam, jaki wróg? Gdzie? Coś go nie zauważyłam… A, chyba, że to on…
Nowy ukochany Leny, Julian jest synem szefa organizacji zrzeszającej fanatycznych zwolenników remedium, i chłopakiem tak nieśmiało szepczącym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Niewdzięczna jest to książka w ocenie, niewdzięczna. Ale z rozsądkiem nie zawsze mi po drodze, więc podejmę to wyzwanie i spróbuję ocenić ją w miarę obiektywnie. Jak to zwykle ja - po wystawieniu przyzwoitej oceny, siódemki świadczącej o tym, że czytało się przyjemnie, rozpocznę długą litanię wad i zawiedzionych nadziei.

Sięgnęłam po tą książkę wcale nie z powodu opisu na okładce - ten jakoś mnie nie wciągnął - ale dzięki temu, że narracja prowadzona jest z czterech różnych punktów widzenia, ukaże perspektywy może i nie wrogów, ale osób, którzy nie mają wspólnego celu, bohaterów połączy sieć zawiłych relacji. Zawsze interesuje mnie to o wiele bardziej niż jedna czy kilka postaci, które są dobre i walczą ze swoimi przeciwnikami. Którzy są źli, naturalnie.

Relacje między bohaterami… były. Ba, ile w tych relacjach zamieszania! Wells kocha Clarke, tak mocno, że dla niej daje się zesłać w niepewną misję na Ziemię; Clarke kiedyś go kochała, teraz go nienawidzi i nie może mu wybaczyć dawnych krzywd; Glass chce tylko spotkać się z byłym chłopakiem, który już jej nie kocha, z którym ona zerwała, by go chronić; jedynym celem życiowym Bellamy`ego, do którego gotów jest dążyć niemal po trupach, jest ochrona siostry.
Niby powinnam być zadowolona. Niby mam to co chciałam. Ale, jakoś tak… nudne to było. Płytkie, powierzchowne niewciągające. Dopiero po chwili zrozumiałam, dlaczego. Autorka napełniła głowy bohaterów wielkimi myślami, nakazała im być targanymi przez potężne emocje, zapomniała jednak zupełnie o szczegółach. Bohater nie może myśleć tylko o wielkich sprawach, żeby go poznać, nie wystarczy informacja, że bardzo kocha i ma wyrzuty sumienia, nie może on być li i wyłącznie miłością. Bohaterowie pozbawieni szczegółów, o których autorka wymyśliła tylko to, co widoczne z daleka, ale zapomniała, że czytelnik dobrego bohatera zbada pod mikroskopem, są po prostu karykaturalni, egzaltowani, papierowi.
Moim zdaniem tutaj w idealnej opozycji do „Misji 100” stoi seria „Jutro”. Żadna z postaci Johna Mardsena nie jest wulkanem wyjątkowych cech i przeżyć, reprezentantem jakiegoś tam typu, za to wydają się żywe. Bohaterowie Kass Morgan są martwi - i nikogo nie obchodzi, jak mocno kochają i przeżywają swoje wewnętrzne rozterki.

Nie powiem jednak, że kreując czwórkę głównych bohaterów, autorka popełniła same błędy. Za wielką zaletę tej książki poczytuje sobie to, że bynajmniej nie są oni szlachetni i prawi. Popełniają błędy, często ich działania są dwuznaczne moralne, są egoistami. I bardzo dobrze!

Okładka obiecywała mieszankę „W otchłani”, „Władców much” i „Igrzysk śmierci”. Podobieństwem „Misji 100” do tej ostatniej nie będę się zajmować, wszak wiadomo nie od dziś, że każda książka jest podobna albo do Pottera, albo do Igrzysk, albo, o zgrozo, do Zmierzchu.
Zresztą, jak już mówimy o opisach na okładce, muszę pochwalić wydawnictwo za to zdanie - „Jest to powieść naprawdę dobra”. Gdy je przeczytałam, nabrałam pewności, że książka będzie genialna.

Rozpatrzmy teraz podobieństwo do „Władców much”. Historia ma potencjał - setka przestępców musi sama poradzić sobie w nowym, niesprzyjającym środowisku. Teoretycznie mamy jakiś zalążek walki o władzę między nijakim Grahamem, a wyidealizowanym w tej roli, i równie nijakim Wellsem, ale czytelnik odnosi wrażenie, że nikogo z tych bohaterów walka o władzę czy o przetrwanie nie obchodzi. Nie dowiadujemy się, jak zorganizowano podział prac, co robiły całymi dniami dzieciaki, kto próbował się rządzić, nie poznajemy też żadnej postaci poza główną czwórką oraz Octavią i Thalią.
To zakrawa na paradoks, ale najważniejszymi elementami fabuły, które przykuwają uwagę czytelnika i zmuszają go chociaż do chwili namysłu nad książką, są retrospekcje. To, czy nastolatki przeżyją na Ziemi pozostaje w cieniu takich pytań, jak: co Wells zrobił Clarke, dlaczego Glass zerwała z Luke`iem, jak wyglądała przeszłość Bellamy`ego i Octavii.

„W otchłani”. Nawet nie wiem, jak porównać te dwie książki. „W otchłani” wciągało, miało starannie wykreowany świat i dwójkę bohaterów, którym poświęcono dość uwagi, wreszcie wartką i ciekawą akcję. I tylko pod względem podejścia do dobra i zła musi ustąpić „Misji 100”.

Niestety, ta książka bardzo schematycznie przedstawia świat z przyszłości. Nie jestem zwolennikiem twardej science fiction, nie lobbuje bynajmniej za szczegółowymi technicznymi informacjami, długim streszczeniem historii Kolonii czy stworzonym z pieczołowitością studenta socjologii ( pieczołowitość studenta, ha, a co tam, pofolgujmy stereotypom, udało mi się stworzyć śliczny oksymoron) szczegółowym opisem społeczeństwa, jednak uważam, że tej literackiej rzeczywistości zabrało wyrazistości i koloru.

Jednym z najważniejszych elementów świata Kass Morgan jest konflikt pomiędzy flagowym statkiem Kolonii: Feniksem, oraz dwoma pomocniczymi jednostkami: Waldensem i Arkadią. Na Feniksie ludzie żyją szczęśliwie, bawią się i balują, nie mają limitu zużycia wody, podczas gdy na pozostałych statkach ciężko pracują w złych warunkach. Strasznie jest to schematyczne, czarno-białe, propagandowe i nachalne, szkoda tylko, że książka nie szeleściła kartkami na melodię „Wyklęty powstań, ludu…”.
W ogóle, cały wątek o życiu na statku, z narracją skoncentrowaną na płytkiej, beznadziejnie zakochanej Glass, był nudny i nijak nie popychał fabuły do przodu. Jedynie w końcówce coś zaczęło się dziać. Jedyne, co mnie interesowało z tego, co działo się w kosmosie, to postać kanclerza Yahy, ojca Wellsa. Myślę, że miał on potencjał, ze swoim rygorystycznym przestrzeganiem restrykcyjnych, totalitarnych reguł, ze swoim popieraniem demokracji i działaniem dla dobra ogółu, . No dobrze, wątek badań rodziców Clarke też był bardzo dobry i z olbrzymim potencjałem… ale to, niestety, tylko retrospekcja.
Zaczynam myśleć, ze książka wypadłaby lepiej, gdyby nie opisywała wyprawy na Ziemię, tylko wydarzenie przed nią.

Mojej opinii o świecie wykreowanym w tej powieści nie polepszają i błędy logiczne. Tytułowa misja, choć rzekomo tak ważna, wygląda raczej na wymyślna egzekucję setki młodocianych, niż wielką wyprawę, mającą na celu ocalenie przyszłości ludzkości. Rozumiem, że wysłano na nich ludzi i tak już skazanych na śmierć, tylko czemu, na zapomnianego bożka, jakim jest Rozsądek, samych nastolatków? Dlaczego nie przeszkolono ich przed misją i nie zaopatrzono lepiej? Dlaczego nie ustalono jakiejś hierarchii dowodzenia, dlaczego nie utrzymywano z nimi kontaktu, skoro nadawanie sygnału z Ziemi było możliwe (bransoletki)?
Zresztą, sam sposób, w jaki autorka wmanewrowała w całe zamieszanie akurat młodzież, też nie jest zbyt sensowny. System prawny w Kolonii nie wygląda logicznie: osoby, które skazano na śmierć przed upływem osiemnastego roku życia, czekają w celi do swojej pełnoletności, a potem mają szanse na ułaskawienie podczas ponownego procesu. Po co zwlekać z taką sprawą? Jakie nowe dane pojawiają się, gdy delikwent skończy osiemnastkę? I skoro i tak ostatecznie skazujemy wszystkich na śmierć, to po co ich wcześniej żywić.
No i jak jeden Bellamy był w stanie wykarmić całą setkę?


Czym jest więc „Misja 100”? Wciągającym, lekkim w lekturze czytadłem, które aspirowało do jakiejś lepszej roli, niestety, bezskutecznie.

Dla mnie największą wadą tej książki jest zbytnie skupienie się na bohaterach - i tak, mówię to ja, która uważam, że świetnymi postaciami wszystko można uratować, a złymi wszystko zepsuć. Może gdyby bohaterowie „Misji 100” byli wybitnie wykreowani, faktycznie, przymknęłabym oko na braki w innych płaszczyznach, ale niestety, nie są.
Z lektury wyciągnęłam nowy, trochę zaskakujący mnie wniosek - bohaterowie, by ożyć w umyśle czytelnika, potrzebują świata i fabuły.

Niewdzięczna jest to książka w ocenie, niewdzięczna. Ale z rozsądkiem nie zawsze mi po drodze, więc podejmę to wyzwanie i spróbuję ocenić ją w miarę obiektywnie. Jak to zwykle ja - po wystawieniu przyzwoitej oceny, siódemki świadczącej o tym, że czytało się przyjemnie, rozpocznę długą litanię wad i zawiedzionych nadziei.

Sięgnęłam po tą książkę wcale nie z powodu opisu na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

„Uprowadzoną” po raz pierwszy zobaczyłam w księgarni kilka lat temu. Z zainteresowaniem przeczytałam opis, doszłam do tego strasznego zdania ,,co będzie, jeśli się zakochasz?” i natychmiast odłożyłam książkę z niesmakiem. Dopiero po natrafieniu na jakąś opinię o niej pojęłam, że nie będzie to jakieś banalne romansidło. Naprawdę, tą książkę strasznie skrzywdzono. Różowiutka okładka? Motylki? Kluczyk z serduszkiem? Serio? Moje brwi właśnie odleciały na księżyc. Wydawnictwo zrobiło wszystko, żeby przekonać nas, że to będzie słodka opowiastka o dziewczynie, którą porwie jakiś tajemniczy przystojniak, co stanie się początkiem wielkiej miłości. Nie, nie, i jeszcze raz nie!

Historia Gemmy jest o wiele bardziej złożona. Złożona, a przy tym prosta, bez specjalnych zawijasów, bez świetnego wątku sensacyjnego. Ot, dziewczyna budzi się nagle w domu, na środku pustyni, z dwudziestoparolatkiem który otwarcie deklaruje brak złych zamiarów, nie wiadomo, o co chodzi, twierdzi, że szuka towarzystwa i w związku z tym zamierza zatrzymać Gemmę. Na jak długo? Na zawsze. Czy on ją porwał? Nie, nie porwał, tylko uratował, bo pustynia jest taka wspaniała, a miasta są be. Gemmie się to nie podoba? Trudno, przyzwyczai się.

Nie lubię pustyń. Nie lubię pustyń, i właśnie dlatego sytuacja Gemmy wydawała mi się jeszcze bardziej straszna. To śmieszne, ale chyba odbierałabym ją lepiej, gdyby porwana odnalazła się w górach. Góry w teorii są tak samo straszne, oddalone od cywilizacji, a przyroda w nich równie niebezpieczna, ale nie potrafiłabym ich nienawidzić tak jak pustyni. Cóż, umysł nie jest racjonalny. Kiedy przeczytałam, że Tyler lubi szybko jeździć samochodem po pustyni, od razu poczułam do niego sympatię - tak jakby fajne hobby w jakiś sposób go usprawiedliwiało.

Tyler, właśnie. Szczerze mówiąc, kiedy zaczynałam czytać, spodziewałam się, że to on będzie dominującą postacią, że będę rozgryzać jego osobowość, może nawet przyćmi jakąś bezbarwną główną bohaterkę, na tyle, że to jemu będę kibicować. Tak już mam, mam słabość do dobrze napisanych antagonistów. I faktycznie, Gemma nie jest jakąś niezwykłą bohaterką zapadająca w pamięć, jest całkiem przeciętna, nie denerwująca, owszem, jest uparta, nie poddaje się łatwo, jest całkiem sprytna, ale wszystkimi cechami charakteru obdarzona jest mniej więcej w tym samym stopniu co zwykły człowiek - zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jest everymanem. To chyba zabieg celowy, by łatwiej było utożsamiać się z bohaterką, wyobrażać sobie, że jest się na jej miejscu… Brr, aż się wzdrygnęłam.
W porównaniu do Gemmy, Tyler jest postacią o wiele bardziej barwną, pełną sprzeczności, dziwnych poglądów, skomplikowanej przeszłości.... Jednak moje czytelnicze zainteresowanie nim nigdy nie przysłoniło mi troski o Gemmę i współczucia jej.

Autorka spisała się na medal: historia jest wciągająca, los Gemmy przeraża i fascynuje zarazem. Jako czytelniczka, siedząca bezpiecznie na kanapie we własnym domu, nie byłam zafascynowana Tylerem, bałam się go. Tak jak Gemma.
Lucy Christopher świetnie się spisała, ani przez moment nie zapominając o tym, że niezależnie od tego, jak zachowuje się Tyler, zawsze jest porywaczem, i Gemma się go boi. Zarówno wtedy kiedy mówi jak szalony, jak i wtedy, kiedy jest opiekuńczy .I bałam się i ja. Tak, ja, wielbicielka złych postaci, miałam ochotę potrzasnąć nim i powiedzieć mu coś w stylu ,,ty arogancki dupku, jak śmiesz rozwalać czyjeś życie, bo wierzysz, że twój światopogląd jest jedynym słusznym i w twojej ocenie nie robisz nic złego”. Z całego serca kibicowałam w tym starciu Gemmie. Sukces autorki?
Niewątpliwie, choć można mówić i o porażce - wszak jej bohater nie dołączył do galerii moich ulubionych antagonistów, tych, których przekładam nad „dobrych” i z któ®ych zwycięstw nad protagonistami się cieszę.
To prawdopodobnie dlatego, że ta książka jest taka… realna. Spokojna, nie uatrakcyjniana na siłę - nawet w bibliotece stała nie wśród młodzieżówek, ale wśród pozycji dla dorosłych - najpierw się zdziwiłam, teraz naturalnie zgadzam się z tym przyporządkowaniem.

Wiecie, kiedy naprawdę polubiłam Tylera? To znaczy, nie tyle polubiłam, bo jako bohatera lubiłam go od początku, a jako człowieka nie potrafię i nie zamierzam nawet próbować, ale kiedy… zrozumiałam go i byłabym gotowa mu przebaczyć. Wtedy, kiedy po raz pierwszy wraz z Gemmą poczułam nadzieję - i, cholerny syndrom sztokholmski - wdzięczność. Czy można odczuwać wdzięczność, kiedy ktoś ma tylko naprawić własne błędy? Czy może jest ona tylko skutkiem psychologicznego mechanizmu, któremu ulega ofiarą, żeby porwanie stało się dla niej łatwiejsze do zniesienia?

To kontrowersyjna, mądra książka. Szkoda, że wydawnictwo opakowało ją tak tandetnie. Mam teraz ochotę chodzić po wszystkich księgarniach i bibliotekach, skreślać to okropne pierwsze zdanie i zamieniać je na „Co, jeśli zapadniesz na syndrom sztokholmski?”

To, skoro już zmierzamy do końca, pochwalę się bezwstydnie, że prawie odgadłam, jakie będzie rozwiązanie akcji - liczyłam tylko na to, że wszystko stanie się z woli i inicjatywy Gemmy. Determinacji chyba by jej wystarczyło, żeby sięgnąć po taki środek. Piszę tak niejasno, żeby nie zdradzić zakończenia, proszę mi wybaczyć prymitywne peryfrazy.

To teraz coś o sprawach technicznych, chociaż nie zamierzam się tu wygłupiać, paplając o rozkładzie napięcia w czasie, kompozycji fabuły i sposobie ukazania świata przedstawionego. Ta opowieść jest na to zbyt prawdziwa, czytelnik wierzy w nią, przeżywa ją. Tak niezwykłych książek nie da się poddać chłodnej, teoretycznoliterackiej analizie - jednak chyba każdy mi wybaczy parę słów o nośniku tej niepowtarzalnej historii.
„Uprowadzona” napisana jest hipnotyzującym językiem. To jedna z tych książek, która - choć pisana stylem potocznym - wzbudza w czytelniku zachwyt nad słowem. Z jednej strony chciałam zatrzymać się nad pojedynczym opisem czy zdaniem, czytać je powoli, smakując świetny styl autorki - z drugiej połykałam kolejne słowa jak najszybciej, byle tylko wiedzieć, co wydarzy się dalej. To z pewnością nie jest książka dobra do podczytywania w tramwajach. Warto poświęcić jej w całości jedno czy dwa popołudnia.

Czego mi zabrakło? Głupio mi to pisać, po tym jak chwaliłam brak fajerwerków, tanich hollywoodzkich sztuczek i tego, jak ta książka nie dopasowuje się do życzeń i oczekiwań odbiorcy - ale zabrakło mi czegoś wyjątkowego. Czegoś: wow. Jakiejś sceny skreślonej mocniejszą kreską, straszniejszej, bardziej dramatycznej. Rety, sama sobie zaprzeczam. Jednak „Uprowadzona” jest bardzo spokojna. Intryguje, przykuwa uwagę czytelnika, ale raczej nie będzie się mu śnić w nocy. Tylko dlatego nie wystawiam jej najwyższej oceny.

Czego żałuje najbardziej? Tego, że urywa się w tak ciekawym momencie. Ostatnie strony książki bardzo mi się podobały, uczucia Gemmy były takie wiarygodne i wyważone, nie przesadzone. Na przykład jej relacje z rodzicami - ani nie było przesłodzonych uścisków i wiecznego pojednania, ani buntu i odpychania ich. Chciałabym zobaczyć, co Gemma będzie myśleć za kilka lat, po tym jak ochłonie, co będzie mówić o porwaniu rodzinie i znajomym, jak będzie wracać do życia, chciałabym chociaż śledzić proces.
Ta historia skończyła się stanowczo za szybko.

„Uprowadzoną” po raz pierwszy zobaczyłam w księgarni kilka lat temu. Z zainteresowaniem przeczytałam opis, doszłam do tego strasznego zdania ,,co będzie, jeśli się zakochasz?” i natychmiast odłożyłam książkę z niesmakiem. Dopiero po natrafieniu na jakąś opinię o niej pojęłam, że nie będzie to jakieś banalne romansidło. Naprawdę, tą książkę strasznie skrzywdzono. Różowiutka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czego tu nie ma…
Jest chłopak, nadzwyczaj utalentowany, w dodatku mistrz biegów, ukrywający swoje talenty, stosując się do tajemniczych zasad wpojonych mu przez rodziców. Jest szkoła, która jest super mega elitarna. Jest jakaś odwieczna walka dobra ze złem, reprezentowanym przez dziwne potwory. Jest historyczna zagadka, wielcy i tajemniczy rycerze oraz Karol Wielki. Są i faceci w czerni, ot tak, na deser. I jest kosmiczny wręcz galimatias.

,,Proroctwo” to powieść w zamyśle młodzieżowa, chociaż ja zaadresowałabym ją raczej do dzieci. Kiedy człowiek miał osiem czy dziesięć lat, to pochłaniał z entuzjazmem podobne bzdury. Czy powinien je pochłaniać, to już odrębna sprawa.

Z tym całym ,,Paladynem” problem mam następujący - mierność tej pozycji jest czymś, czego nie widać na pierwszy rzut oka. Główny bohater - Will - to postać nawet nie wyzuta z charakteru, a to, że jego rodzice kazali mu nauczyć się na pamięć stu dziwnie brzmiących regułek, od ,,dbaj o porządek w głowie”, przez ,,wnioski powinny opierać się na przesłankach”, po ,,majtki i okulary: zawsze miej zapasowe” - to pomysł całkiem ciekawy. Bohaterowie są różnorodni, trudno też przewidzieć kolejne wydarzenia, nie wiadomo, w jaką stronę powieść ewoluuję. Tempo wydarzeń zadowoli wielbiciela szybkiej akcji, mamy i parę zagadek. To czego chcieć więcej?

Sensu. ,,Proroctwo” to zbiór kolorowych klisz, które może i wyglądają ogólnie ładnie, ale kiedy ogląda się je z bliska, widać, że są nieostre. Książka przypomina efekt pracy gromady dzieci, które kolorowymi pisakami na wielkich planszach zapisały swoje ulubione wątki z książek, przetłumaczony i oprawiony w fabułę przez kogoś, kto zebrał te plansze i ustawiał w losowej kolejności. Miałam ochotę potrząsnąć autorem i powiedzieć mu: chłopie! Co ty właściwie piszesz? Sensację, fantasy, opowieść o szkole? O czym jest ta twoja książka? Proszę nie zrozumieć mnie źle, nie uważam, że książka powinna mieć tylko jeden wątek. Wręcz przeciwnie, cenię sobie pogmatwane historie. Tylko… pogmatwane z rozmysłem, takie, w których wszystkie elementy układają się w trudną do zrozumienia, ale dobrze przemyślaną całość.

Mark Frost poskładał rozmaite popularne motywy, wrzucił je do jednego worka, wymieszał, wyjął ze środka pomysł na powieść. Czy to zła metoda? Niekoniecznie. Dostajemy historię o chłopcu, który jest bardzo uzdolniony i szybko biega, porywają mu rodziców, trafia do szkoły, w tej szkole jest grupka złych i niedobrych uczniów, trafia też w środek walki Niebytu z Porządkiem
Czy to już na dzień dobry brzmi nielogicznie? Nie. Czego ja się więc czepiam, na czym wyłożył się autor? Na szczegółach i wykonaniu. Miałam takie wrażenie, jakby chciał upchnąć za wiele naraz, za wiele pomysłów, historii, myśląc tylko o tym, by to wszystko się zmieniło. Gdyby skupił się na jednym wątku, dopracował go ładnie, mogłoby z tego wyjść coś całkiem wdzięcznego w lekturze.

Nie chcę być gołosłowna, więc przewałkujmy tę powieść po kolei.
Will. Osiągnął maksymalny wynik w teście na inteligencję i wiedzę, wcale się nie starając i w dwadzieścia minut. W ciągu całej powieści kilkakrotnie pobija swój życiowy rekord biegu na czas - i przy okazji światowy. Podręcznikowy przykład marysuizmu. Nie ma co nad tym dłużej rozpaczać, zło zostało dokonane.
Z rodzicami Willa dzieje się coś dziwnego. Ojciec gdzieś sobie zniknął, matka zachowuje się jak nie ona, coś ją zmieniło. Bardzo obiecujący wątek. Czy to dalej jego matka? Po czym poznał, że nie, jak mógł tak szybko ją skreślić, nie próbować się czegoś dowiedzieć, pomóc jej, zaklinać rzeczywistość. Zniknęli mu rodzice? Trudno, trzeba biec, odhaczać kolejne check-pointy w fabule, synowska tęsknota nikogo tu nie obchodzi. Łącznie z synem.
Will nie ma czasu na emocje, nawet ze swoim talentem do biegania z trudem przecież nadąża za powieściowym biegiem wydarzeń.
Tak oto trafia do elitarnej szkoły dla wybitnie uzdolnionych dzieci. Nasi mali geniusze mają cztery przedmioty. Polityka, genetyka, literatura i sporty jesienne. Tak, aż cztery, a jednym z nich jest wf. Sportu w ogóle uprawiają bardzo dużo, i są w nim niemal wszyscy bardzo dobrzy. Czy autor nie wie, jak wygląda statystyczna grupka genialnych dzieci? Nie chcę popierać stereotypu kujona, nie lobbuje za ofermami w niemodnych okularach. Ale trzeba zachować jakiś rozsądek, trzymać się statystyki. Weźmy górny jeden procent dzieci pod kątem IQ. Ile z tych dzieci będzie w górnym jednym procencie pod względem sportu? Nawet zakładając, że sprawność intelektualna i fizyczna nie są z sobą w żaden sposób skorelowane, odpowiedź jest prosta: jeden procent. Co niniejszym daję autorowi pod rozwagę.
Dobrze, zostawmy w spokoju genialne dzieci i przejdźmy do pytań egzystencjonalnych. Jaki sens fabularny ma ta szkoła? Jak się ma do tego całego Niebytu i Porządku? Bo jeśli nijak, a ja jak na razie za tym optuję, to dlaczego główny bohater wplątał się przypadkiem w dwie ,,przygody”, dwa niezwykle nieprawdopodobne zdarzenia? Do czego jeszcze chcemy zmusić rachunek prawdopodobieństwa?
W szkole Will mieszka w jednym apartamencie z dwójką chłopców, którzy szybko zostają jego najlepszymi przyjaciółmi, i z dwójką dziewczyn, które całkiem przypadkiem są bardzo piękne i bardzo mądre. Ich charaktery są nakreślone prosto i schematycznie, ale przynajmniej są, więc to nie ich się czepiam. Czepiam się banalnego sposobu, jakiego autor użył dla zbudowania drużyny wokół swojego bohatera. Ot, mieszkają razem, są najlepszymi przyjaciółmi, koniec, kropka. I dalej, dalej, dalej, bo fabuła nam ucieknie.
Pojawiają się też Paladyni. O nich powiem tyle - w życiu nie widziałam tak nudnej i bezsensownej ,,intelektualnej zagadki”. I, na litość, dlaczego ten, kto jest wredny ma zaraz stać po stronie zła?
Jest jeszcze taksówkarz, który zmienia się w tajnego agenta i pomaga przypadkowemu chłopakowi, bez sensu, bez celu, jest cała sterta agentów w czerni, pałętających się po fabule tylko po to, żeby było jeszcze fajniej. Jest jakiś anioł stróż z limitem stróżowania, jest jakiś adept, tylko nie wiadomo, czego, jak i po co, wszystko to zgubiło sens, poplątało się w sobie nawzajem, obiecującym wątkom ucięto głowy, ręce i nogi, a efekt jest makabryczny. Jak to z ucinaniem głów bywa.

Teraz powiem coś, co będzie dowodem mojej rażącej niekonsekwencji, albo i głupoty: ,,Paladyn” to nieszkodliwe czytadełko. Od tej pory będę omijać prozę pana Frosta szerokim łukiem, ale, by być sprawiedliwym, nie mogę powiedzieć, ze podczas lektury tej powieści wgryzałam zęby w ścianę. Przeczytałam, zapomnę.

Czego tu nie ma…
Jest chłopak, nadzwyczaj utalentowany, w dodatku mistrz biegów, ukrywający swoje talenty, stosując się do tajemniczych zasad wpojonych mu przez rodziców. Jest szkoła, która jest super mega elitarna. Jest jakaś odwieczna walka dobra ze złem, reprezentowanym przez dziwne potwory. Jest historyczna zagadka, wielcy i tajemniczy rycerze oraz Karol Wielki. Są i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Patriota. Koniec legendy.
Dawno nie czytałam książki, która tak by mnie wciągnęła, wywołała we mnie tyle emocji, i jednocześnie pozostawiła po sobie tak olbrzymi niesmak.

Ale wróćmy do początku. Rebeliant był historią dobrego przestępcy i agentki w służbie złego rządu. Może i niezbyt to oryginalne, może przedstawione z debiutancką naiwnością, ale… ale kupiłam ten pomysł. Kupiłam i pokochałam.
W Rebeliancie akcję dało się łatwo przewidzieć, w Wybrańcu także (dzięki jakże uprzejmym opisom na okładce). Ale idea przewodnia Wybrańca - trzeba zabić Elektora, obalić zły rząd, ale Elektor jest sympatyczny i też chce reform - wzbudziła moje uznanie. Myślałam, że autorka już niczym mnie nie zaskoczy, a tu proszę, znów ciekawa roszada sił. Przewidywalna, owszem, ale emocjonująca.
I nadchodzi Patriota. I wszystko się psuje. Gdzie się podział ten pazur, ten tupet Marie Lu, to wywracanie moralności bohaterów do góry nogami, to zmuszanie ich i czytelnika do zmienienia swoich opinii i odczuć, gdzie to uczucie, że jest wiele prawd, a każdy bohater ma swoją? Gdzie, gdzie, gdzie?
Nie w Patriocie.

Tu od początku mamy do czynienia ze schematem pod tytułem: wojna pomiędzy dobrą Republiką a złymi Koloniami. Autorka nieomal przemocą zmusza czytelnika do zaakceptowania tego narzuconego przez nią odgórnie porządku rzeczy.
Co gorsza, pojawia się wiele ciekawych wątków. Szans na ciekawe wątki, które zostają z miejsca ucięte.
Anden. Postać fascynująca, chociaż można się upierać, że jednoznaczna - Anden jest przecież tym dobrym. W Patriocie Marie Lu dorzuca do lukrowanego Andena z Wybrańca szczyptę ostrej przyprawy. Anden chce poprawić sytuację w kraju, wstrzymuje badania nad żywą bronią biologiczną, kończy przeprowadzanie Prób. Ale wszystkie te decyzje podejmuje sam. Jako dyktator. Nawet nie myśli o zmianach ustrojowych. Pozwolę sobie zacytować Orwella: nie istnieje coś takiego jak dobrotliwa dyktatura. Autorka paradoksalnie z jednej strony nie chce dopuścić możliwości, że Anden jest zły czy choćby dwuznaczny moralnie, z drugiej strony przemyca wiele ciekawych scen, ukazujących jego mroczniejszą stronę. Anden bez wahania grozi senatorom czy skazuje na śmierć zdrajców. Dlaczego autorka nie pociągnęła tego wątku, nie stworzyła ciekawego, dwuznacznego bohatera?
Przeprowadźmy mały eksperyment myślowy. A gdyby Patrioci nie stanęli po stronie Republiki? Wówczas Anden kazałby ich stracić, jak komandor Jameson, Thomasa i Razora. To byłoby złe, prawda? A stracenie wrogów naszych bohaterów, Jameson i spółki, jest dobre, czyż nie? Czym to się różni?
Autorka poszła na łatwiznę, uciekła od tej dwuznaczności.

Mocną ideą, na jakiej miał się opierać ostatni tom tej trylogii jest dylemat Daya: czy zgodzić się na testy medyczne na jego bracie, żeby ocalić Republikę. Tak, Republikę, bo mowa tu o państwie, a nie o chorych ludziach. Pozostawię to bez komentarza. Patrząc z chłodnej perspektywy przywódcy, wybór jest oczywisty: trzeba poświęcić jednostkę dla dobra tysięcy innych jednostek. Anden powinien przemocą przeprowadzić badania na Edenie. Nie wierzę w to, że jego brata nie dałoby się uciszyć.
Ale autorka wykonała unik przed zderzeniem się dwóch prawd - emocjonalnej prawdy Daya i bezdusznej, obiektywnej prawdy Andena, w zamian zastosowała najprostsze z możliwych rozwiązań.

Autorka kazała nam też uwierzyć na słowo, że w Republice zaszły pozytywne zmiany. Nie mogłam się przy tym oprzeć wrażeniu, że manipuluje ona czytelnikiem. W pierwszym tomie serii mieliśmy scenkę rodzajową z żołnierzem zabierającym ubogim cywilom jedzenie. Tym razem dostajemy żołnierza tworzącego dla dzieci teatrzyk kukiełkowy. Bo przecież oni najpierw byli Źli przez duże Ź, potem stali się Dobrzy przed duże D, zupełnie jakby autorka przełączyła jakiś magiczny pstryczek. Tak, nowa polityka Andena na pewno wpłynęła tak bardzo na szeregowych żołnierzy…
Nic nie zmienia się ot tak. Zmiany trzeba pokazać, pokazanie ich to trudne zadanie, nie można założyć, że czytelnik automatycznie w nie wierzy, czy też że go nie interesują.

Właśnie, jak zmieniła się Republika? Owszem, zaczęła się zmieniać, ale nie radykalnie. Najważniejsze, co się zmieniło, to nasz punkt widzenia, nie patrzymy już na Republikę z perspektywy biedoty, odkąd i June, i Day są w łaskach rządu. Daya, kiedyś biedaka-buntownika, teraz wozi się samochodem po ulicach, a jego brat ma najnowsze zabawki. Przestał też przejmować się tak innymi ludźmi, odkąd jest mu wygodnie, już nie janosikuje. Można to zrzucić na karb choroby, której wątek Marie Lu poruszyła bardzo zgrabnie, wyraźnie i nienachalnie. Jednak ja dostrzegam tu przede wszystkim potwierdzenie popularnego przysłowia, głoszącego iż ,,punkt widzenia zależy od miejsca. siedzenia.” Tyle tylko, że mam wrażenie, że krytyczne ukazanie Daya wcale nie było zamiarem autorki.

Jakbym miała podsumować w dwóch słowach wieńczący Legendę tom, powiedziałabym: zmarnowane szanse. Mamy tu pełno ciekawych, obiecujących, pełnych dwuznaczności wątków, którym ucięto skrzydła nim zdążyły wzbić się w niebo. Ale… nie uznam ich z góry za wadę książki. Zepsute genialne wątki pozostają całkiem dobrymi wątkami.

Zmierzajmy do meritum, bo trochę się rozpisałam: Patriota ewoluuje w stronę współczesnej powieści pozytywistycznej. Mogłabym przysiąc, że autorka żyła pod zaborami i mieszkała koło Sienkiewicza. Nachalnie, z subtelnością akwizytora odkurzaczy, w świetnie napisaną młodzieżową przygodówkę wciska morał: ojczyzna jest najważniejsza. Trzeba walczyć za ojczyznę, nie ważne jaka jest.
Pozwolę sobie przedstawić cytat, który doprowadził mnie do szewskiej pasji:
,,- To będzie niebezpieczne posuniecie. Na pewno zginie kilku cywili. Nie ma sposobu, żeby tego uniknąć.
- Nie mamy wyboru. Ten kraj to spaczony twór, ale to nadal ich ojczyzna. Musimy ich wezwać do walki.”
Walczyć? Za jaką ojczyznę oni mają walczyć? Tą która do nie dawna zabijała słabe dzieci, w której panuje dyktatura, więc jak Elektorowi się odwidzi, to może powróci do tego zwyczaju?
Albo zapytam inaczej: czy mieszkaniec Korei Północnej powinien być patriotą i walczyć za swój kraj?

Ponarzekałam na warstwę ideową książki, teraz czas na komplementy. Bardzo spodobała mi się pobieżnie nakreślona wizja Antarktydy, jak zwykle jestem zachwycona głównymi bohaterami i opisem ich uczuć oraz dynamiką. Jeśli chodzi o komplementy, to by było na tyle - zaliczam się do tych osób, którym krytyka wychodzi o wiele lepiej.

Mam ochotę dać tej książce dziesiątkę - czytało się świetnie, tak jak poprzednie tomy tej serii. Mam ochotę dać jej jakąś skandalicznie niska ocenę - za wszystkie zmarnowane wątki, za łopatologiczne przesłanie, z którym nie zgadzam się całym sercem.
W końcu zostaje ósemka. Muszę być sprawiedliwa, nie mogę dopuścić, żeby mój gniew i rozczarowanie rzutowały na całą opinię o powieści. Ale ta ósemka dla książki pani Marie Lu to zniewaga.

Patriota. Koniec legendy.
Dawno nie czytałam książki, która tak by mnie wciągnęła, wywołała we mnie tyle emocji, i jednocześnie pozostawiła po sobie tak olbrzymi niesmak.

Ale wróćmy do początku. Rebeliant był historią dobrego przestępcy i agentki w służbie złego rządu. Może i niezbyt to oryginalne, może przedstawione z debiutancką naiwnością, ale… ale kupiłam ten pomysł....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , , , ,

Świat, w którym po wojnie między obrońcami życia a zwolennikami wolnego wyboru doszło do kompromisu - można ,,podzielić” nastolatki, wszczepić ich od organy różnym biorcom, pod warunkiem, że wszystkie fragmenty zostaną wszczepione komuś innemu, a więc formalnie będą żyli.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to absurdalność tego pomysłu, ale o tym później. Bo na razie jako czytelnik myślę sobie ,,wow, to jest mocny pomysł, z tym można wiele zrobić”. Ale, że zacytuję Feliksa Kresa, swojego idola, pomysł to jeszcze nic, żeby zaistnieć potrzebuje wykonania. Bądź co bądź, wiele dobrych pomysłów jest marnowanych. Można też polemizować, czy pomysł przewodni z ,,Podzielonych” jest oryginalny i z potencjałem, czy też nie.

Ale pomysł staje się nieważny, gdy na scenę wkracza jego realizacja. Ona od samego porządku zwróciła moją uwagę jako bardzo rzetelna. No dobrze, zapierająca dech w piersiach. Książka niezmiernie mnie wciągnęła już od pierwszych stron. Za jej wielki plus uważam akcję. I to wcale nie dlatego, że dużo się działo. Niektórzy autorzy wychodzą z założenia ,,niech dużo się dzieje, niech biegają w kółko i strzelają, a młodzieży się spodoba”. Neal Shustern tej drogi nie wybrał. Zamiast tego oferuję akcję naprawdę wysokiej jakości.
A co rozumiem przez akcję wysokiej jakości? Ciekawe wydarzenia, trudne wybory, konflikty, zestawienie różnych bohaterów, najlepiej takich, których interesy są ze sobą sprzeczne, ciekawe, zróżnicowane punkty widzenia, stawianie postaci w trudnych sytuacjach…

I już. To recepta na dobrą książkę. Kiedy powyższe warunki są spełnione, nawet taka wiecznie marudząca osoba jak ja, nie zrazi się przez inne wady. Żeby nie było tak różowo, muszę teraz wspomnieć o największym mankamencie ,,Podzielonych”: realizmie. Oczywiście, realizmu w powieści z gatunku science-fiction nie można normalnie ocenić. Jednak nawet fantastykę obowiązuje logika, która wcale nie ogranicza kreatywności, wręcz przeciwnie. Dla mnie zwyczajnie bez sensu jest pomysł, by podzielenie zostało powszechnie zaakceptowane. To nie byłby dobry kompromis dla stronnictwa obrońców życia. Z resztą, i dla zwolenników aborcji - co innego to uważać, że życie zaczyna się dopiero po narodzinach, co innego popierać mordowanie niegrzecznych nastolatków. Nie twierdzę, że ten pomysł jest z definicji alogiczny - po prostu autor powinien naprawdę porządnie się postarać, żeby go uzasadnić.

Wróćmy do pozytywów. Bohaterowie to kawał dobrze odwalonej roboty. Może nie rozmyślałam o nich zasypiając, może i nie błąkali mi się cały czas po głowie, może i nie dostałam na ich punkcie obsesji. Ale widziałam ich. Mogłam sobie ich wyobrazić. Kibicowałam im, bo byli autentyczni. Żywi. Niespecjalnie mnie obchodzą wybory i losy stereotypowego rycerza w białej zbroi, jakiegoś Harry`ego Pottera, który zawsze zrobi to co słuszne. Nie znoszę bohaterstwa, ale kibicuję Connorowi, gdy ten postąpi altruistycznie i odważnie, bo widzę, że jest żywym człowiekiem, świadomym konsekwencji swojego czynu, ma swoją psychikę i bodźce, które go pchnęły do podjęcia takiej a nie innej decyzji, podejmował ryzyko, a innym razem go nie podejmie, i stchórzy, bo to leży w ludzkiej naturze.
Główni bohaterowie są dobrze wykreowani, można ich rozróżnić nie tylko dzięki imionom, przy tym nie są zrobieni prosto na zasadzie kontrastu, ich charaktery są pogłębione i nie przerysowane. Connor to twardy chłopak, trzyma się ziemi, stara się przeżyć i wpada w kłopoty, ma problem z panowaniem nad sobą, ale potrafi też zachować się subtelnie - scena z Ronaldem i Risą. Tu kolejny plus dla autora, bo udało mu się nie wtłoczyć ich w schemat on-implulsywny, ona-mądra. Ich zachowania zależą od sytuacji. Raz wykazują się siłą, innym razem są słabi, bo to są ludzie, a nie manifesty jakichś cech. Risa to artystka, ale wychowała się w domu dziecka, jest więc twarda i umie się bronić, co nie zawsze jej się nie udaje. Dostrzega plan Rolanda, zaatakowana przez niego traci głowę, jest zła na Connora, kiedy ten zachował się optymalnie, a nie emocjonalnie, jest na tyle cyniczna, by przyjmować prezenty od Rolanda, uważa opiekę nad dzieckiem za bezsensowne bohaterstwo, ale się jej podejmuje. Najprościej mówiąc - Risa żyje.
Najwięcej wątpliwości budzi we mnie kreacja Leva. Kiedy dowiedziałam się, że chłopak autentycznie chce złożyć się w ofierze, pomyślałam sobie, że będzie to mój ulubiony wątek. Całą książkę czytałam z przyjemnością, ale chyba najbardziej podobały mi się fragmenty, w których cała trójka bohaterów występowała razem, na początku, te sprzeczności w ich interesach, ta ostrożność, kalkulacja i gra. W związku z wątkiem Leva spotkał mnie największy zawód. Jego przemiana była dla mnie niewiarygodna, zbyt szybka. I tak jednak, w porównaniu do Connora i Risy, Lev był tym grzecznym, i to autorowi udało się bardzo dobrze pokazać. Jak tu nie chwalić autora, którego bohater nawet kraść potrafi uprzejmie? Jednak i tak uważam, że z Levem można było zrobić dużo, dużo więcej.

Zastosowana w książce narracja personalna skupiająca się na przemian na różnych bohaterach świetnie pogłębia charaktery głównych bohaterów, daje też okazje do zaistnienia na jej kartach innych postaci. Takie jak ,,nauczycielka” czy ,,gliniarz” są wprawdzie bezimienni i dostają tylko kilka stron własnej narracji personalnej, jednak są stworzeni lepiej, niż wiele nazwanych postaci w słabszych pozycjach. Pod względem kreowania postaci ,,Podzieleni” przypominają mi Atramentowy Świat; autor wychodzi z założenia, że każda, nawet trzecioplanowa, zasługuje na swój charakter, przeszłość, wszystko niezbyt szczegółowe, ale mocno nakreślone. I bohaterowie oddychają.

Styl autora jest dobry. Na początku razi zestawienie czasu teraźniejszego i narracji trzecioosobowej, potem czytelnik się przyzwyczaja. Zdania są ładne, wyraziste. Czytając czułam, że słowa są posłuszne autorowi. No, z jednym drobnym wyjątkiem:
,,Wychodząc z sali, korytarze wypełnione są już rzeszą uczniów”(s.116).
Na szczęście to jedyny wypadek, więc wychodzące z sali korytarze budzą raczej śmiech, niż złość.

To dla równowagi zacytuję mój ukochany fragment. Za co go kocham? Za złożoność, pogłębienie relacji, tą międzyludzką grę która zza kartek dociera i do czytelnika.
,,Gdyby ich kłótnia była całkowicie prawdziwa, to zachowałaby wtedy wobec niego ostrożność. Gdyby była całkowicie na pokaz, to również wzmogłoby jej czujność, ponieważ jeżeli Connor potrafiłby tak przekonująco kłamać, to nigdy nie mogłaby mu zaufać. Jednak tu chodziło o mieszankę jednego i drugiego. Kłótnia była zarówno prawdziwa i udawana, i ta kombinacja sprawiała, że wszystko było w porządku - że było bezpiecznie, zupełnie jak w przypadku wykonania grożących śmiercią akrobatycznych trików ponad siatką bezpieczeństwa.”

Nie wspomniałam chyba jeszcze o postaciach drugoplanowych. A i oni spisują się bardzo dobrze. CyFi, Roland, Admirał, Sonia, Ariana - każdy ma swój charakter, nikt nie jest jednoznaczny w ocenie. Mogłoby się wydawać, że w ,,Podzielonych” podział na dobro i zło będzie bardzo wyraźny. Nic bardziej mylnego. Bohaterowie wybierają to, co jest słuszne, ale czasem są dwie słuszności, które są ze sobą sprzeczne. Historia Gila jest najlepszym przykładem, jak można pogłębić zdawałoby się oczywisty moralitet pod hasłem ,,nie zabijaj, szanuj życie innych”.
Wiecie, dlaczego mogę jeść mięso i nie odczuwa dyskomfortu moralnego? Ponieważ zwierzęta hodowlane zyskują i śmierć i życie w nierozrywalnym pakiecie, przez to, że ludzie je jedzą. Czym różni się to od tworzenia ludzi tylko na narządy? Mój wewnętrzny moralny kompas krzyczy, że to złe, ale dlaczego? Czy powiemy to patrząc w oczy zapłakanej matki chorego dziecka, które czeka na te narządy?
Co woleliby dziesięciorodni? Przeżyć trzynaście lat i umrzeć, czy nigdy nie żyć?
Z drugiej strony, wyobraźmy sobie popularny eksperyment. Pociąg jedzie po torze, jeśli nic się nie zmieni, przejedzie pięć osób. Możesz pociągnąć za dźwignię i skierować pociąg na inny tor, na którym przejedzie tylko jedną osobę. Zrobisz to?
Większość ludzi odpowiada ,,tak”, wybiera mniejsze zło. Mi też wydaje się to najlepszą opcją.
Ale przecież, będąc idealną analogią do sytuacji z pociągiem, tylko trochę bardziej nacechowaną emocjami, zabijanie kogoś ,,na narządy”, by uratować życie wielu jest złe. Wie to nasza intuicja, serce, ale rozum ma wątpliwości. Może właściwe rozwiązanie proponuje Connor (nawiasem mówiąc Connor, ten, który filozofować nie lubi i w każdej innej książce dostałby etykietkę ,,nie-od-myślenia”) - gdyby nie podziały, więcej lekarzy pracowałoby nad innymi sposobami ratowania życia, niż zabijanie niewinnych.
W ,,Podzielonych” na pozór przedstawiono prosty problem, ale komplikuje się on po wnikliwszym przyjrzeniu. Autor nie narzuca tematu do rozmyślań, raczej prowokuje nasze rozważania. Ludzie zawsze próbowali zdefiniować duszę, a pytanie ,,Kiedy zaczyna się życie?” ostatnio na arenie społeczno-politycznej zyskało sobie sporo miejsca, wywołując jeszcze więcej kontrowersji. Nie traktuję ,,Podzielonych” jak jakiś manifest w tej sprawie, książka zresztą nie aspiruję do tej roli, jest zbyt oderwana od rzeczywistości. Przede wszystkim oferuje czytelnikowi wspaniałą, wciągającą i pełną wzruszeń rozrywkę.

Świat, w którym po wojnie między obrońcami życia a zwolennikami wolnego wyboru doszło do kompromisu - można ,,podzielić” nastolatki, wszczepić ich od organy różnym biorcom, pod warunkiem, że wszystkie fragmenty zostaną wszczepione komuś innemu, a więc formalnie będą żyli.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to absurdalność tego pomysłu, ale o tym później. Bo na razie jako...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ja mam chyba jakąś schizofrenię. Dlaczego zawsze daje książce niemało gwiazdek, wiedząc z góry, że będę złorzeczyć na nią ile wlezie? Rozwiązania widzę dwa: jestem za miękka w ocenach i nie mam sumienia wymierzyć książce sprawiedliwej kary albo czepiam się przyzwoitego tworu.

Bo - spójrzmy tej strasznej prawdzie w oczy - Król uciekinier to nie jest zła książka. Lekka w lekturze, wiarygodna narracja, tu i ówdzie cięta riposta, bohaterowie skonstruowani może i nie mistrzowsko, ale i nie beznadziejnie, akcja dynamiczna… ale logika! Ta logika! To biedne, zarżnięte stworzenie, którego szczątki odnajdywałam między kartkami, zmasakrowane i zakrwawione. O, biedna logiko! Pozwól, że zapalę na twym grobie znicz z tej recenzji. Nic więcej dla ciebie zrobić nie mogę.

Już w poprzedniej części logika wydarzeń była mocno naciągana. Nie dość, że autorka zmusiła rachunek prawdopodobieństwa do niemałe gimnastyki, to jeszcze ta nieszczęsna próba nauki książęcych umiejętności w dwa tygodnie. Tam jednak jakoś te nieścisłości mi aż tak nie przeszkadzały. Tutaj jednak… Dobrze, stawiam sobie pod ręką cysternę z melisą i zaczynamy…

Jaron jest królem Carthyi. Któremu to królestwo zagraża banda piratów. Piratów w liczbie stu. Słownie: stu.
Nie, proszę państwa. To nie jest śmieszne. Tu trzeba płakać. Stu piratów zagraża królestwu. Ktoś może powiedzieć, że się czepiam. Bądź co bądź w książce mamy napisane tylko tyle, że setka ich była w obozie. Może pozostałe parę tysięcy czaiło się za pobliskim rododendronem, może pływali po morzu, chociaż o taką ekstrawagancję to akurat piratów nie posądzam. Ale wtedy co da rozprawienie się z tą setką na lądzie? Nic. Chyba, że z zamiłowania do władzy centralnej pozostali po usunięciu przywódcy grzecznie odstąpią od wykonania jego planów, zajmując się pokojową uprawą ogórków tudzież czymkolwiek innym, byle nie kontynuowaniem cudzej polityki.
Rozumiem, że trwające miesiąc rządy Jarona mogłyby poważnie osłabić każde królestwo… ale żeby aż tak? Tym samym dochodzimy do kolejnego problemu: Jaron królem. Nie. Nie, nie i jeszcze raz nie. Pod względem opanowania, inteligencji, umiejętności dalekowzrocznego planowania, realistycznego podejścia do rzeczywistości i umiejętności kalkulacji własnych szans, oceny sił, zarządzania ludźmi, strategii wojskowej, ekonomii, dyplomacji... w tych wszystkich dziedzinach Jaron ma olbrzymie braki, łagodnie mówiąc. To dziecko. Pyskate, złośliwe, bystre, dobre w walce na miecze i w kradzieży mięsa ze straganu, ale nie w królowaniu. Śmiem twierdzić, że lepiej na tronie poradziliby sobie Sansa Stark, Tommen Baratheon i mały Robert Arryn razem wzięci.
Z góry przepraszam za liczne porównania do Pieśni Lodu i Ognia, ale po prostu nie będę mogła się powstrzymać. Saga Martina mnie zepsuła. Teraz oczekuję od każdego literackiego średniowiecza tej samej brutalności i złożoności, jaką może pochwalić się Westeros.
Taa, nadzieja matką głupich.

Lećmy dalej. W pierwszym rozdziale Jaron pada ofiarą zamachu. Napastnik trzymając mu nóż na szyi oznajmia, że ma dziesięć dni by poddać Carthyę piratom. Aaa, szantażysto drogi, nie uważałeś na swoim szkoleniu. By komuś zagrozić, można wysłać list. Skoro już masz króla w garści, może zamiast go wypuszczać, wykorzystasz jakąś tą przewagę? Nie, żebym się na tym znała, ja to w zasadzie nic nie wiem, ale król to dosyć cenny zakładnik. W najgorszym razie dostalibyście od jego dworu kwiaty i czekoladki w nagrodę za usuniecie problemu. Ja też bym coś podesłała, niewdzięczna nie jestem.
Nie, musze wrócić do tematu piratów, bo nie wytrzymam. Otóż, moi drodzy, słowo ,,piraci” ma określone znaczenie. Jak na słowo to nic dziwnego. Mówiąc ,,kanapa” nie mamy na myśli kaktusa, co pozwala uniknąć wielu kłopotliwych nieporozumień. Idąc dalej tym tropem dochodzę do konkluzji, że puryści językowi mogliby się upierać, iż termin ,,piraci” odnosi się do rozbójników morskich. Bandy rzezimieszków pływających statkiem po morzach i oceanach i napadających na statki, sporadycznie miasteczka nadbrzeżne. Zdarzały się wielkie pirackie flotylle, ale raczej nie tworzyli oni na tyle dużej, centralnie zarządzanej i myślącej przyszłościowo machiny wojennej, by mieszać się w politykę na lądzie. Piraci nie atakują państw. Piraci nie mają obozów na stałym lądzie. Mogą mieć jakąś kryjówkę, pomniejszą bazę czy coś, generalnie jednak pływają w statkach. Dlatego nazywamy ich piratami.
Jak widać to dla niektórych za trudne.

Kolejny idiotyzm to cytat, który w zasadzie mówi sam za siebie.
,,Po za tym oni nas nawet nie dotykają. Dopóki wykonujemy swoją pracę i nie mieszamy się do ich spraw, nie robią nam żadnej krzywdy”
Gra o tron, gra o tron - zaśpiewałam tylko smutno. Żadne słowa nie mogły by pokazać mojej rozpaczy po przeczytaniu tego fragmentu. Ale i tak spróbuję.
Może tak: autorko, najpierw, będąc kobietą młodą i niebrzydką, zatrudnij się jako pomoc kuchenna (jedna z trzech!) u bandy piratów (przypominam, rozbójników, morderców i tym podobne) i spędź tam parę tygodni. Potem opisz swoje wrażenia.
Albo wyciągnij wnioski metodą mniej empiryczną. Przeczytaj sobie dobre, mocne high fantasy pisane z myślą o starszym czytelniku niż dziesięciolatek. A potem dopiero ciągnij gadkę o piratach, którzy mają swój kodeks honorowy, i grzecznie go przestrzegają.

Wróćmy do polityki. Wróćmy do polityki i rzekomo wielkiej intrygi. O naiwności! Polityczna intryga w fantasy, która sprowadza się do hasła ,,myśleliśmy, że on jest dobry, a on jest zły”. Musze komentować? Dziękuję. Muszę porównywać do takiej jednej serii…? Nie, to okej, zostanę przy kryptoreklamie.
Aha, jeszcze, jeśli chodzi o Harlova warto wspomnieć Jarona przekonanie ,,miły człowiek = dobry człowiek”.
Błagam, niech jego królestwo upadnie jak najszybciej, bo sprawa jest prosta: albo ono, albo logika.

Tak oto doszłam do bohaterów. O akcji i fabule, zwał jak zwał, wypowiadać się nie zamierzam. Co z tego, że wydarzenia mkną do przodu, że co chwila bohater wpada w kolejne tarapaty, skoro ja większość z nich kwitowałam kolejnymi wybuchami śmiechu, albo, kiedy śmiać się już nie miałam siły, wymownym spojrzeniem i znaczącym uniesieniem brwi. Cud, że po lekturze tej książki brwi mi nie zostały na czubki głowy!
Powieść ratował Sage. Był zarazem wielkim plusem i minusem swojej historii. Chłopak, o czym już pisałam, kompletnie nie nadaje się na władcę. Nie powierzyłabym mu w zarządzanie fermy drobiu, co dopiero mówić o królestwie. Jednak właśnie te jego cechy, które mu królowanie uniemożliwiają, są największą zaletą ,,Króla uciekiniera”. Jaron jest pyskaty, złośliwy, uparty. W jego kreacji nie przeszkadza mi nawet bohaterstwo i skłonność do narażania skóry, by ratować innych. Robiąc to stale wpada w tarapaty i wykazuję się niejakim wdziękiem, więc niech już sobie będzie bohaterski. Scena z Harlovem była miłym akcentem.
Niestety, dalej jest gorzej. Obiecujące wątki z poprzedniego tomu, takie jak Tobias, Mott, Conner, zostają zapomniane i spłaszczone. Imogena dalej zostaje starą, dobrą Imogeną - wierną i oddaną przyjaciółką, wykazującą się odwagą, która nie przeszkadza jej nie wychodzić ze swojej kobiecej roli maszynki do pocieszania i opatrywania ran. Imogena po prostu jest. Nic więcej o niej powiedzieć nie można.
Roden… autorka miała ciekawy pomysł, którego kompletnie nie potrafiła przenieść na papier. Roden zachowuje się jakby miał rozdwojenie jaźni, to jest okrutny, to jest przyjazny, zmiany jego charakteru są nagłe i niczym wytłumaczalne, zrobione ,,bo tak”. Wgłębianie się w psychikę bohatera? Facet, słuchaj się autorki, nie masz mieć psychiki, jak ona cię zabrania, bądź tylko funkcją fabularną i motorem napędzającym akcję, znaj swoje miejsce i nie podskakuj. To smutne, Roden mógł być kapitalną postacią. Stał się… podmiotem w kilkudziesięciu zdaniach.
Podobnie było z Amarindą. Ta postać miała potencjał, byłam ciekawa, co wywinie, po czyjej stoi stronie, jakie ma motywacje. I co dostałam? Kilka wątłych, dwuwymiarowych scen i koniec. W zasadzie jedyną z drugoplanowych postaci, którą oceniam na plus, był Fink. Może dlatego, że i tak niewiele z tą postacią można było zrobić. Miał niewielki potencjał, więc autorka zdołała go wykorzystać z całości.

Zasiadałam do pisania tej recenzji z myślą: a co mi tam, dam książce sześć. Ale wypisując najbardziej rażące dziury logiczne doszłam do wniosku, że 5/10 będzie w sam raz. Tak oto stałam się bardziej bezwzględna i mniej paranoiczna.

Ja mam chyba jakąś schizofrenię. Dlaczego zawsze daje książce niemało gwiazdek, wiedząc z góry, że będę złorzeczyć na nią ile wlezie? Rozwiązania widzę dwa: jestem za miękka w ocenach i nie mam sumienia wymierzyć książce sprawiedliwej kary albo czepiam się przyzwoitego tworu.

Bo - spójrzmy tej strasznej prawdzie w oczy - Król uciekinier to nie jest zła książka. Lekka w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Biorąc się za ,,Lewiatana” miałam ochotę na lekką, wybitnie młodzieżową powieść. Nawet obawiałam się, po okładce i opisie, że będzie to historia wojenna, trudna w lekturze, podpadająca pod ,,dorosłe fantasy”. Nic bardziej błędnego. Ta powieść jest lekka jak wydychany przez ,,Lewiatana” potwór - a więc o wiele za lekka.
Zaskoczenie numer jeden: wiek bohaterów. Alka poznajemy, kiedy bawi się żołnierzykami. Potem okazuje się, że ma piętnaście lat. Pozwolę sobie zostawić to bez komentarza. Tak czy inaczej, bohaterowie stoją na bardzo przyzwoitym poziomie. Wprawdzie poza Volgerem i specjalistką nie ma żadnych choćby zarysowanych drugoplanowych, a uwaga czytelnika w całości skupia się na Alku i Dery. Są to jednak postacie o wyraźnie nakreślonych i ciekawych charakterach, nawet jeśli autor nie wgłębiał się zbytnio w ich psychikę.

Ksiązka zwabiła mnie do siebie obiecanym spotkaniem postaci stojących po dwóch stronach barykady. Jest to jeden z moich ukochanych literackich motywów. Niestety, Alek i Dery spotykają się dopiero w połowie książki. Oczywiście od tego momentu czytało mi się o wiele przyjemniej, szczególnie fragment, w którym interesy bohaterów zaczęły być ze sobą sprzeczne. Jednak, na moje nieszczęście, generalnie czytelnik dostanie podwójna porcję morału o przyjaźni. No i aż mnie skręcało przy końcowej akcji ze złotem - moralizatorstwo, bajka, wychowywanie zamiast tworzenia literatury. A ja cynikiem jestem i nic co cyniczne nie jest mi obce.

To jeszcze o realiach. Na pewno podział na chrzęstów - wykorzystujących maszyny i darwinistów - tworzących sztuczne organizmy - jest pomysłem świeżym i intrygującym. Mimo to jednak świat namalowany jest bardzo pobieżnie. Namalowany? Ha, dokładnie! W książce znajdziemy wiele dużych ilustracji, co uważam, za wielki minus. Pal sześć, że toto zajmuje miejsce i książka jest o tych kilkach kartek za ciężka, to łaskawie mogę jej wybaczyć. Za to nie wybaczę, że z rysunków dowiem się więcej o tym, jak wyglądały maszyny, niż z treści. Niewiele tu tła, polityki, szerszych opisów świata, wyjaśnienia takiego a nie innego rozwoju techniki, poruszenia dylematu moralnego, jakim jest wykorzystywanie zwierząt jako machin wojskowych - dla mnie to nieludzkie, podpada pod dręczenie zwierząt.
Dostajemy samą akcję, owszem, całkiem dynamiczną, ale niezbyt porywającą, przynajmniej przez pierwszą połowę.

Bardzo zaskoczyło mnie to, że książka opiera się na historii I wojny światowej. Wpisanie tej baśniowej opowiastki w historyczne realia powiodło się zaskakująco dobrze, tyle tylko, że zostawiło po sobie pełen… niesmak. I wojna światowa to wydarzenie z ubiegłego wieku, a więc jeszcze stosunkowo świeże jest wspomnienie o nim. Jak zawsze cenie sobie, gdy nie mamy pokazanych palcem ,,tych dobrych” i ,,tych złych”, tak tutaj uważam, że okropieństwa wojny powinny być lepiej pokazane, a więc i tych, którzy ją rozpętali należałoby trochę przyciemnić. Nie pasuje mi po prostu ta rozrywkowa, dziecinna historia do wielkiej wojny, jednego z największych dramatów w dziejach ludzkości. Jako tło ,,Lewiatana” lepiej sprawdziła by się jakaś wymyślona wojenka, rozgrywająca się w świecie podobnym do naszego, ale o nieokreślonym czasie - bo przydałaby się niemała gimnastyka, żeby wyjaśnić tak dziwny rozwój techniki, czyli bardzo zaawansowane machiny wojenne, a reszta technologii starsza o przynajmniej 150 lat. Na gimnastykę tą autor oczywiście się nei zdecydował.

Narzekam na tą książkę, narzekam. Muszę jednak przyznać, że jej wady wynikają głównie ze źle dopasowanej grupy odbiorców. Czytałam bez męczarni - stąd 6/10.
Lewiatan to całkiem miła historyjka, tyle tylko, że skierowana raczej do dzieci niż do nastolatków.

Biorąc się za ,,Lewiatana” miałam ochotę na lekką, wybitnie młodzieżową powieść. Nawet obawiałam się, po okładce i opisie, że będzie to historia wojenna, trudna w lekturze, podpadająca pod ,,dorosłe fantasy”. Nic bardziej błędnego. Ta powieść jest lekka jak wydychany przez ,,Lewiatana” potwór - a więc o wiele za lekka.
Zaskoczenie numer jeden: wiek bohaterów. Alka...

więcej Pokaż mimo to