-
ArtykułyPan Tu Nie Stał i książkowa kolekcja dla czytelników i czytelniczek [KONKURS]LubimyCzytać14
-
ArtykułyWojciech Chmielarz, Marta Kisiel, Sylvia Plath i Paulo Coelho, czyli nowości tego tygodniaLubimyCzytać3
-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik20
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński6
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2017-05-19
2020-08-21
2013-11-18
2013-12-21
2020-06-09
Tęsknota to zagadnienie dość złożone. Na ogół utożsamiamy je z własną przeszłością. Pragniemy tego co minione, tego co doświadczone, co zdążyliśmy poznać. Jednak prawdziwie silna, jest tęsknota za sprawami, które nas zgrabnie ominęły. Za niezaznanym.
Może to być nieobecny rodzic, wymarzona kariera czy Aneta z VI B, której zniewalający uśmiech nie dla nas był przeznaczony. Może to być naprawdę cokolwiek. Grunt, że nigdy nie zdołało zderzyć się z rzeczywistością. Nigdy nie musiało lśnić podczas najbardziej beznamiętnych chwil. Nigdy nie musiało świecić w najczarniejszych momentach naszych żyć. Nigdy nie musiało sprostać oczekiwaniom, przez co te, mogły rosnąć tworząc tak nierealny ideał. Bo czy tak naprawdę, nie za ideałem się tęskni?
Idealnym dzieckiem, partnerem, seksem, ciałem, życiem. A ideał możliwy jest tylko w próżni wyobrażeń. I ci, co bardziej świadomi, niekiedy celowo omijają swe największe żądze, by móc podsycać je w nieskończoność. By móc spełniać się w ich wizualizacji. Jednak większość zwyczajnie tęskni i dąży do ich zaspokojenia.
I gdy już dojdą do celu, znajdą klucz do wszystkich bram, przeskoczą każdy mur, wdrapią się na ostatni stopień, to… zatęsknią za czymś innym. Bo tak naprawdę, to za czym zwykle usychamy, przeważnie zaznaliśmy. Może rodzica nie było, ale był drugi albo przynajmniej jakiś wujek, nauczyciel. Może kariera w show-biznesie przeszła nam koło nosa, ale jesteśmy celebrytą numer jeden w oczach naszego dziecka. Może Aneta z VII B okazała się grać w innej lidze, ale… jej to akurat się pewnie zepsuły zęby i szkoda łez.
I nie chcę, tu wyjść na kogoś, kto umniejsza sens tęsknoty za nieznanym czy też znanym. Bynajmniej. Ważne tylko, by pośród tej melancholii zauważać świat dookoła, bo może, coś co dałoby nam największe szczęście już jest tuż obok nas.
Aaaa, miała to być przecież opinia o książce „Jedwab” Alessandro Baricco.
I chyba właśnie jest.
Tęsknota to zagadnienie dość złożone. Na ogół utożsamiamy je z własną przeszłością. Pragniemy tego co minione, tego co doświadczone, co zdążyliśmy poznać. Jednak prawdziwie silna, jest tęsknota za sprawami, które nas zgrabnie ominęły. Za niezaznanym.
Może to być nieobecny rodzic, wymarzona kariera czy Aneta z VI B, której zniewalający uśmiech nie dla nas był przeznaczony....
2018-06-13
Absolutne arcydzieło, które zadaje pytania tam gdzie nikt nie chce ich szukać. Wszyscy już wszystko wiedzą i poddali ocenie, tylko czy aby przemyślanej? Książka na pewno wielu odrzuci, ale tylko tych, których powinna. Niezwykła pozycja!
Absolutne arcydzieło, które zadaje pytania tam gdzie nikt nie chce ich szukać. Wszyscy już wszystko wiedzą i poddali ocenie, tylko czy aby przemyślanej? Książka na pewno wielu odrzuci, ale tylko tych, których powinna. Niezwykła pozycja!
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-12-23
Czy jesteśmy skazani na wolność poprzez wybór, czy wyrastamy jedynie z przodków, bezwiednie rozwijając nasze przeznaczenie? Czy jest w nas więcej dobra, czy może automatycznie skłaniamy się ku ciemnej strony mocy? Co się stanie, jeśli oddamy się falom życia, a co, gdy będziemy naginać nurt rzeki pod naszą wolę?
Na pewnym etapie życia, człowiek myślący musi sobie zadać te pytania i nie uzyskać pewnych odpowiedzi. Jednak to, do jakich półprawd dojdziemy, ukierunkuje nas życiowo, określając szanse i zagrożenia przyszłości. O ile w ogóle do nich dojdziemy, bo mogą być w nas zaprogramowane, ale to pomińmy, to byłoby zataczanie w tym tekście koła.
„Na wschód od Edenu” to powieść, która zawiera w sobie te pytania i na szczęście, nie udziela na nie odpowiedzi. Wizualizuje jedynie rezultaty obu postaw. I robi to w sposób widowiskowy, acz pozbawiony efekciarstwa. Robi to po prostu doskonale.
Historia Trasków i Hamiltonów to pełna biblijnych nawiązań saga, która owija czytelnika wciągającą fabułą, rozświetlając wnętrzem najistotniejszych życiowych pytań. To zbiór intrygujących, drażniących, wspaniałych, szarych czy przerażających bohaterów. To opis Ameryki z czasów przełomu wieków. I w końcu, to wielka przypowieść, złożona z innych, mniejszych, równie ważnych.
Bo książka Steinbecka, pomimo ponad 800 stron, swoje szczyty osiąga już na poziomie pojedynczych zdań, pojedynczych aluzji i tych cudownych niedopowiedzeń. Dostajemy sporo informacji, ale esencja zostaje w zarysie, irytując, ale przede wszystkim intrygując, na długo po lekturze. Wciąż przypatrujemy się tym historiom na początku, wciąż szukamy w nich czegoś nowego i co najważniejsze, wiąż coś tam znajdujemy. Idealna pozycja do literackich powrotów.
Szczególnie, że jak to na przypowieść przystało, jest szalenie uniwersalna. Niby Amerykanin opowiada o losach swoich przodków, niby akcja ma miejsce w innych czasach, na obcej ziemi, a jednak, bezradnie wciąż odnajdujemy tam siebie. Wciąż ściskamy w ręku zadane na początku pytania i wędrujemy po pamięci naszych losów.
Oczywiście, można też skupić się na wszystkich pisarskich aspektach dopracowania tego tytułu. Podział postaw ze względu na pierwsze litery imion, rozpoczynająca się wciąż na nowo ta sama historia czy rozbrzmiewające dygresje pobocznych bohaterów, mówiących nam niekiedy o tych głównych zdecydowanie najwięcej. Mnie jednak, bardzo prywatnie, zafascynowało coś innego. Otóż ja, naprawdę nie lubię aż tak długich książek, a rozciągnięte historie niemal zawsze kończą się dla mnie w sposób rozczarowujący (ech, te seriale). Tu jednak było zupełnie inaczej. Im dłużej przebywałem z tą książką, tym bardziej mi się podobała. Nie mogłem się doczekać by znów do niej zasiąść, nie mogłem się powstrzymać by jednak spóźnić się do pracy, byle przeczytać jeszcze parę stron. Nie mogłem też przestać o niej myśleć. Rozbudowywałem w sobie tę fabułę do takich rozmiarów, iż byłem pewny, że finał zetrze moje oczekiwania w puch. A jednak, gdy doszedłem do wieńczącej dzieło kropki, oniemiałem z wrażenia. To było tak doskonałe i tak bardzo wynikające z poprzedzającej całości, że wybiło trwały ślad w moim wnętrzu. Rozbudzając przy okazji chęć na rozpoczęcie tej przygody raz jeszcze.
„Na wschód od Edenu” to powieść totalna (cokolwiek to znaczy). Z jednej strony doskonale poruszająca się w rejonach pozycji zostawiających po sobie „coś” w czytelniku, a z drugiej, idealna dla odbiorców dopiero początkujących. Prosty język oraz brak kilkunastostronicowych opisów jest przyjaznym zwrotem w stronę tych, którzy w pierwszej kolejności szukają relaksu.
A wady? Nawet jeśli jakieś są, zdecydowałem się ich nie widzieć. A może, to potencjalne zauważenie nigdy nie było mi pisane?
Czy jesteśmy skazani na wolność poprzez wybór, czy wyrastamy jedynie z przodków, bezwiednie rozwijając nasze przeznaczenie? Czy jest w nas więcej dobra, czy może automatycznie skłaniamy się ku ciemnej strony mocy? Co się stanie, jeśli oddamy się falom życia, a co, gdy będziemy naginać nurt rzeki pod naszą wolę?
Na pewnym etapie życia, człowiek myślący musi sobie zadać te...
2013-12-17
2020-05-31
Dzieciństwo traci się w człowieku niezależnie od wieku. Szczególnie gdy całe życie trzeba przeżyć w 12 dni.
Oskar to 10-latek chory na białaczkę. Śmiertelnie chory. Każdy to wie. Łącznie z nim. Tylko, że nie każdy potrafi to zaakceptować. Poza nim. On potrafi. On i ciocia Róża – wolontariuszka, która towarzyszy mu w jego ostatnich dniach, naznaczając go łaską prawdziwej przyjaźni. Zresztą otrzymując w zamian dokładnie to samo.
Ta dziwna relacja między umierającym dzieckiem, a tajemniczą (bo z tymi zapasami to wypadła mniej wiarygodnie niż bajka o Świętym Mikołaju ;)) opiekunką jest terapią. Dla nich samych, dla ich otoczenia i dla czytelnika. Jest też świadectwem, że dziecko należy traktować poważnie, nie okłamywać i szanować - jako człowieka.
I niezależnie czy pozostaje nam tego życia kilkadziesiąt lat czy parę dni, należy nadać mu sens - cel. Choćby i najmniejszy, bo życie go pozbawione zaczyna przypominać oczekiwanie na śmierć. A ona i tak nadejdzie. Nie musimy sobie zatem o niej ciągle przypominać.
Éric-Emmanuel Schmitt osiągnął w tej małej książeczce wielką rzecz. Napisał o jednym z najtrudniejszych tematów lekko. Jednocześnie ominął szerokim łukiem jakąkolwiek infantylizacje. Jest w tym wszystkim sporo mądrości, trochę gorzkiego śmiechu (czy nie taki jest najprawdziwszy?) i morał. Morał, że żyć nadzieją, to nie znaczy wierzyć, że wszystko będzie dobrze. Żyć nadzieją, to wierzyć, że i najgorsze można przetrwać.
Choćby tylko psychicznie.
Dzieciństwo traci się w człowieku niezależnie od wieku. Szczególnie gdy całe życie trzeba przeżyć w 12 dni.
Oskar to 10-latek chory na białaczkę. Śmiertelnie chory. Każdy to wie. Łącznie z nim. Tylko, że nie każdy potrafi to zaakceptować. Poza nim. On potrafi. On i ciocia Róża – wolontariuszka, która towarzyszy mu w jego ostatnich dniach, naznaczając go łaską prawdziwej...
2020-11-22
„Przeciwżycie” to książka, której nie powinno się czytać wyłącznie dosłownie. To wariacja myślowa na temat świata, życia i innych takich. To alegoria, przypowieść i baśń w jednym. To zapis najbardziej przyziemnych i realnych problemów na jakie nas stać. Ta powieść jest wszystkim co nas aktualnie dręczy i czego poszukujemy. Roth pyta nas: „a co, jeśli?”.
I to pytanie jest fundamentem naszych żyć. Nieważne czy poukładanych, czy szalonych. Nieważne czy przeznaczonych celom wzniosłym, czy hedonistycznym. Nieważne czy w kraju tym, czy zupełnie innym. Nigdy nie wiemy „co by było, gdyby”. Wydawać by się mogło, że zmieniając cokolwiek zmienilibyśmy wszystko. A co, jeśli zmieniając wszystko, nie zmieniłoby się nic? Co, jeśli głównym problemem jesteśmy my? Co, jeśli nasze życia i wybory są z nami tak zespolone, że nawet gdybyśmy zmienili każdy mikron naszych żyć, dotarlibyśmy do tak samo wyglądającej mety? A może wszystkie mety, są tak naprawdę takie same?
To nie jest książka o Żydach, to nie jest książka o seksie, to nie jest książka o fikcji literackiej, to nie jest książka… itd. To jest książka o tym, co z niej wyciągnie odbiorca. I oczywiście, każda jest taką, jednak nie każda robi to tak celowo i tak precyzyjnie. Nie każda potrafi tak sprytnie i intelektualnie „dręczyć” odbiorcę. Nie każda nadaje się do wielokrotnego czytania raz za razem. Roth osiąga mistrzostwo, pokazując moc literatury. Moc kreacji rzeczywistości wykrzywiającej nasz realny świat, jednocześnie idealnie go reprezentując. „Przeciwżycie” jest idealnym przykładem na harmonijne współistnienie przeciwieństw. Ona cała jest jedną wielką sprzecznością.
Sprzecznością, która jest spójna.
Jak my.
„Przeciwżycie” to książka, której nie powinno się czytać wyłącznie dosłownie. To wariacja myślowa na temat świata, życia i innych takich. To alegoria, przypowieść i baśń w jednym. To zapis najbardziej przyziemnych i realnych problemów na jakie nas stać. Ta powieść jest wszystkim co nas aktualnie dręczy i czego poszukujemy. Roth pyta nas: „a co, jeśli?”.
I to pytanie jest...
2020-05-21
Podobno aktorowi o wiele łatwiej wykreować postać psychopatycznego mordercy niż nieśmiałego introwertyka. Dzieje się tak, ponieważ ten pierwszy, posiada mnóstwo cech, aż nazbyt, charakterystycznych, podczas gdy introwertyk swoją paletę emocji ma skrytą w subtelnościach. Podobnie jest z tematami, jakie artyści podejmują w swoich dziełach. II Wojna Światowa to niemal murowany hit. Opis gigantycznego cierpienia setek ludzi, i co gorsze, opartego na faktach, też ma, aż nazbyt wiele, cech charakterystycznych. Cech wyzwalających w odbiorcach najgłębsze emocje – pisząc krótko – samograj. Co jednak, gdy do tematu podejdzie się inaczej?
Kurt Vonnegut napisał książkę. Nie nazwę jej powieścią, autobiografią czy reportażem, bo chyba najlepszym określeniem byłby termin „terapia”. Vonnegut napisał książkę terapeutyczną. Dla siebie.
Autor był jeńcem wojennym oraz mimowolnym świadkiem bombardowania Drezna. Wyjątkowo spektakularnego bombardowania. I z tym wspomnieniem żyje każdego dnia. Codziennie może zadać sobie pytanie o sens ludzkiego życia, działania czy przeznaczenia, opierając się o te blizny przeszłości. I przecież wszyscy wiemy, że ich nie znajdzie. Nie można znaleźć odpowiedzi na bezsens. No chyba, że…
Chyba, że stworzy się sztuczny świat, stworzy się krainę o osobnych właściwościach, stworzy się wewnętrzną filozofię na zgodzę z losem. Losem, który się na po prostu zdarza.
Ta książka nie ma być opisem wojny, po którym uznamy, że to wydarzenie było straszne, ale jednocześnie będziemy fantazjować na temat jej bohaterów. Tego jak siedzieli w okopach i choć strach płynął im po nogawkach, to koniec końców pokonali własne słabości i pokazali męstwo, okrywając się chwałą. Niby straszne, ale też podniecające – każdy przecież chce być bohaterem, nawet gdy koszt zdaje się być wysoki.
Ta książka ma pokazać życie po traumie wojny, na której zamiast bohaterów walczą ślamazarne dzieci. Dzieci, które nigdy nie dorosną, bo zawsze będą taszczyły ze sobą bagaż nadmiernych wspomnień. Będą żyć teraz, ale i wtedy, jak i za chwilę. Będą uciekać, znikać, ginąć. Będą istnieć, ale jakby gorzej, mniej płynnie, bezsensownie.
Ta książka nie wyciska łez. Ona pokazuje prawdziwą grozę wojny. Grozę zawartą w człowieku.
Który wciąż się nam niestety zdarza.
Podobno aktorowi o wiele łatwiej wykreować postać psychopatycznego mordercy niż nieśmiałego introwertyka. Dzieje się tak, ponieważ ten pierwszy, posiada mnóstwo cech, aż nazbyt, charakterystycznych, podczas gdy introwertyk swoją paletę emocji ma skrytą w subtelnościach. Podobnie jest z tematami, jakie artyści podejmują w swoich dziełach. II Wojna Światowa to niemal murowany...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-07-21
Nigdy nie byłem fanem realizmu magicznego, ale tutaj jest olśniewający. Dodaje mnóstwo emocji, których, przy normalnej narracji, moglibyśmy nie odczuć aż tak mocno. Ta książka to kunszt w najczystszej postaci. Aż brakuje słów. Zachwycająca.
Nigdy nie byłem fanem realizmu magicznego, ale tutaj jest olśniewający. Dodaje mnóstwo emocji, których, przy normalnej narracji, moglibyśmy nie odczuć aż tak mocno. Ta książka to kunszt w najczystszej postaci. Aż brakuje słów. Zachwycająca.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-12-13
W życiu każdego, przychodzą takie momenty, gdy Bóg, przypadek albo los (co kto woli) stawiają przed nami szansę przetestowania własnych prawd o nas samych. Te kluczowe punkty naszych biografii łatwo przeoczyć, zagłuszyć, stłamsić w zarodku zaspokajając aspiracje najlżejszego z żyć. Choć z drugiej strony, uwypuklenie autobiograficznej prawdy, nasycanie się osobistą hipokryzją również może być sposobem ucieczki. Ucieczki na szczyty osądów bliźnich. Szczyt arogancji przez samoświadomą pokorę. Brzmi alogicznie? No właśnie.
Camus w perfekcyjny sposób, na zaledwie 120 stronach, dokonał niezwykłej rzeczy. Ukazał, że prawda jest jedynie subiektywnym kłamstwem, a życie nie pozwala się przeżyć w schemacie zachowań dobrych i złych. Wszystko jest relatywne, ze wszystkiego możemy wyciągać sprzeczne wnioski, które mogą harmonijnie ze sobą koegzystować. Życie nie znosi instrukcji obsługi, a na każde zadane mu pytanie, odpowiedź powinna się zaczynać od: „to zależy”.
Jednakże, bez obrania właściwej, skonkretyzowanej drogi, będziemy ginąć podduszani plątaniną przeciwstawnych wyborów. Będziemy ograniczać rozwój pokornego kroczenia wybraną ścieżką, przeskakiwaniem z miejsca w miejsce przy pierwszym drogowskazie.
Jak zatem żyć? Nie wiadomo. By bolało jak najmniej? By zdobyć jak najwięcej? By śmiać się jak najczęściej? A może, by pamiętano o nas jak najdłużej? Nie wiadomo. Warto się jednak w tej niewiedzy nie zniechęcać. Warto wciąż pytać i dążyć do odpowiedzi. Tworzyć przestrzeń „autopoznania” (nawet jeśli prawda nie istnieje) i ponosić poziom odpowiedzialności za własne motywacje, żądze czy wybory. Być świadomym, to już chyba krok w sensowym kierunku.
„Upadek” to książka, po której ciężko się przebywa we własnym towarzystwie. Camus stworzył lustro ukazujące każdego z nas. Lustro, które, z racji bycia przedmiotem, nas nie ocenia. Tworzy jednak szansę na przetestowanie tzw. „wiedzy o nas samych”.
Warto jej nie zmarnować.
W życiu każdego, przychodzą takie momenty, gdy Bóg, przypadek albo los (co kto woli) stawiają przed nami szansę przetestowania własnych prawd o nas samych. Te kluczowe punkty naszych biografii łatwo przeoczyć, zagłuszyć, stłamsić w zarodku zaspokajając aspiracje najlżejszego z żyć. Choć z drugiej strony, uwypuklenie autobiograficznej prawdy, nasycanie się osobistą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-05-06
„Zbrodnia i kara”, to jedna z tych książek, których recenzować już chyba nie wypada, a na dogłębną analizę trzeba by poświęcić miesiące, tworząc tekst o obszerności małej książki. Tekst, zajmujący się w głównej mierze kwestiami psychologicznymi, bo to w tym obszarze Dostojewski, doprowadził swoją powieść do perfekcji. Jako beneficjent 6-miesięcznych wykładów w tym zakresie [sic!], pokuszę się o całkowicie darmową i zupełnie amatorską diagnozę wybranych na chybił trafił zagadnień, a właściwie - zagadnienia.
Fabuły przypisywać nie będę, wierząc, że większość zainteresowanych, nawet i bez aktywnego czytania, zdaje sobie sprawę z jej głównych założeń.
Zacznę zatem od początku, czyli tytułu, który dobrany został tak zręcznie, że od razu dostarcza czytelnikowi istotnych informacji o treści, jednocześnie będąc na tyle nieprecyzyjnym, by bawić się swoim znaczeniem bez końca. Bo czym w książce Dostojewskiego jest „zbrodnia”, a czym „kara”? Możemy wyjść naprzeciw najprostszym skojarzeniom i stwierdzić, że sprawa kręci się wokół morderstwa (zbrodni), które Raskolnikow popełnia na lichwiarce oraz więzieniu (karze), które koniec końców naszego bohatera dosięga. Jednak czy aby na pewno? Autor, postaci ofiary, poświęca tak mało miejsca, charakteryzuje ją tak niewielką ilością zdań, że dociera do nas, iż nie o nią tu chodzi. Nie może chodzić, kiedy jest tylko narzędziem w piórze pisarza, by zakomunikować nam „zbrodnię” umiejscowioną gdzie indziej. Gdyby śmierć Alony Iwanowny miała nam przedstawiać prawdziwe wykroczenie Raskolnikowa, to czy nie powinniśmy jej poznać lepiej, zaangażować się w jej życie, po prostu zapamiętać? Tymczasem Dostojewski daje jej raptem moment, dodatkowo malując ją raczej w ciemnych barwach. Przez to ani nam na niej nie zależy, ani za nią nie przepadamy. I osiąga tym zabiegiem dwa (przynajmniej dwa) efekty.
Pierwszym jest wyłuskanie z czytelnika jego wewnętrznego zła. No bo na ilu z nas, śmierć, dajmy na to, prawego i mądrego Mufasy z „Króla lwa”, zrobiła o wiele większe wrażenie niż bohaterki omawianej książki. I to, pomimo że zestawiamy ze sobą kreskówkę o gadających zwierzętach, których śmierć pokazana została w delikatny, przystosowany do dziecięcego wzroku sposób, z bestialską i mroczną napaścią na starszą kobietę, która w gruncie rzeczy nie zrobiła nic złego. A jednak – jakoś ciężej nam na sercu w przypadku władcy zwierząt spadającego pod rozpędzone nogi antylop. I wynika to z prostego faktu, że zanim się to stało, myśmy Mufasę poznali – ba, pokochali. A Pani Iwanowna? A cóż ona nas obchodzi? Kim ona w ogóle jest? I nie ma w tym nic dziwnego – wszak łatwiej nam o potoki łez na pogrzebie krewnego, aniżeli oglądając w wiadomościach masowe eksterminacje jakiejś oddalonej ludności. W nasze cierpienie, zawsze angażujemy własną stratę. I jest w tym coś niepokojąco egoistycznego, coś wewnętrznie obmierzłego, coś co siedzi w każdym z nas. Tutaj Dostojewski po raz pierwszy uderza w dzwon z napisem: „w każdym człowieku siedzi potwór”.
No bo czy to nieprawa? Wiele naukowych eksperymentów dowodziło, że grupa przypadkowych studentów, przy odpowiednich założeniach, może stać się najbardziej okrutnymi oprawcami. Zło, tak jak dobro siedzi w każdym z nas i czeka na rozkazy. Tylko że zło, jest o wiele bardziej ambitne, wyrywa się do pracy samo i jeśli częściej po nie sięgamy, to z prostej przyczyny – jest o wiele wygodniejsze i łatwiejsze w obsłudze oraz daje szybsze efekty. Dlatego gdy nie zdajemy sobie z niego sprawy, gdy myślimy, że ludzie, w tym i my, jesteśmy tylko dobrzy, wtedy na wierzch wychodzą najgorsze instynkty. Przecież nikt chyba nie wierzy, że w latach 40 XX w., w Niemczech żyło pokolenie socjopatów. Oni zostali po prostu sprawnie podprowadzeni pod swoje najgorsze cechy charakteru. I tylko świadomość zagrożenia, może nas konsekwentnie przed nim chronić. Dlatego, tym wskazywaniem potępiającym palcem na czytelnika, Dostojewski nas nie oskarża, on nam wyświadcza przysługę. Mówi: „możesz być zły, ale póki masz tego świadomość, możesz nad tym panować, możesz oswoić swoją wewnętrzną bestię”.
Efekt numer dwa to, uzmysłowienie nam, że morderstwo to „tylko” rezultat zbrodni popełnionej przez Raskolnikowa dużo wcześniej. Zbrodni polegającej na życiu pozbawionym celu. Autor daje nam do zrozumienia, że brak idei, brak punktu do którego moglibyśmy zmierzać to przestępstwo wobec danego nam życia. Stajemy się marnością, wyrzutem, jakąś pokraczną ideą, która imituje prawdziwe ambicje i plany. Zatracamy się w nicości naszego bytu i ani nie potrafimy nadać mu sensu, ani wartości. Jesteśmy emocjonalną próżnią, która jedynie odrywa kolejni dni z kalendarza. Dlatego Raskolnikow z początku powieści tylko leży i nawet posiłek jest dla niego zbyt dużym wyzwaniem. Dlatego, później Raskolnikow popełnia zbrodnię - bo, z powodu braku wyższego celu, ma wypaczone spojrzenie na życie - dlatego, by w końcu coś poczuć.
Dlatego też w końcu, gdy śledztwo w sprawie jego zbrodni nabiera rumieńców on cały czas szuka konfrontacji ze stróżami prawa. Balansuje na granicy odkrycia się przed nimi, a wodzenia ich za noc. Ma cel - i choć przyprawia go on o dreszcze, to dzięki niemu po prostu, działa. Lecz założenie to jest celem wypaczonym, celem wyniszczającym, celem, który nastąpił po czynie niegodnym, czynie do Raskolnikowa w gruncie rzeczy niepasującym. Celem, który nie może dać wytchnienia, bo jest kłamstwem. Nie samym w sobie, ale w założeniu – jest szukaniem braku odpowiedzialności. Jest oszustwem. I tu następuje „kara”.
Życie każdego z nas składa się z okoliczności i decyzji w nich podjętych. Decyzji, z którymi możemy zrobić dwie rzeczy. Wziąć za nie odpowiedzialność lub tłumaczyć się z nich właśnie okolicznościami. Prawdziwe szczęście i spokój zawierają się tylko w jednym rozwiązaniu. No bo czy możemy być prawdziwie spokojni, gdy dowodzimy, że w naszym życiu nie mamy na nic wpływu lub co gorsza, gdy ciągle obawiamy się, że ta odłożona na później odpowiedzialność, nawet z zmienionej formie, w końcu nas dosięgnie? Raskolnikowa nie paraliżuje wizja życia w więzieniu, jego przeraża wizja ciągłego ukrywania swojego czynu, ciągłej ucieczki, ciągłej obawy, ciągłego stania w miejscu wynikającego z niemożności „zaczęcia wszystkiego od nowa”, bo gdy nosi się z sobą taki bagaż, to w każdej chwili może on, wszystko co zbudowaliśmy, zaprzepaścić. W komediowym serialu „Jak poznałem waszą matkę”, pośród setek odcinków pojawia się jeden, dość ciekawy wątek. Dwójka głównych bohaterów, w wyniku nieistotnego teraz zdarzenia, umawia się, że oto pierwszy ma prawo do jednorazowego wymierzenia drugiemu najsilniejszego ciosu w twarz na jaki będzie go stać. Przy jednoczesnym założeniu, że nastąpi to, kiedy tylko najdzie go ochota - nie dając konkretnej daty tego przedsięwzięcia. I prawdziwą udręką dla obiorcy owego uderzenia nie jest ból, tylko obawa przed bólem. Cały drży przy każdym, nawet najmniejszym ruchu ręki przyjaciela. Pragnie w końcu dostać w tą twarz, tylko po to by ukrócić to niemożliwe do wytrzymania oczekiwanie. By zabolało i się zagoiło, bo teraz boli, pomimo że o wiele mniej, to nieustannie. I na tym polega wzięcie za siebie odpowiedzialności. Na zebraniu najwyższego bólu teraz, by nie cierpieć ciągle - by móc cieszyć się życiem, nawet z ranami po ciosach. Bo wyjście z sytuacji, najczęściej jest tam, gdzie było wejście.
Dlatego, gdy Raskolnikow w końcu przyznaje się do wszystkiego, następujące po tym wydarzenia są o wiele mniej rozedrgane. Nie dostajemy tu szczęścia w klasycznej formie, dostajemy ból w jego szczytowym położeniu, ale dostajemy też nadzieję na lepsze jutro. Na to, że ten czas w końcu przeminie, a bohater zazna spokoju. Spokoju, który, gdy wszystko było wciąż zatajane, wydawał się być największym pragnieniem. Spokoju, które jest szczęściem wynikającym z wzięcia odpowiedzialności za swoje czyny.
Dlatego rzesze uciekinierów, babrających (bo przecież nie żyjących) się w swoich egzystencjach są wiecznie sfrustrowane, są wiecznie nieszczęśliwe, są wiecznie okradane. Okradane przez samych siebie: ze szczęścia, spokoju, swobody. Wybierają rozwiązania najłatwiejsze, licząc, że znajdą w nich szczęście, a znajdują jedynie obawę: „czy się uda?”. Obawę, która nigdy nie przemija, która dręczy wiecznym koszmarem i która jedynie zachęca karą rozciągniętą w czasie. Niczym kredyt, który spłacany małymi partiami, zabiera nam z portfela o wiele więcej niż tam początkowo włożył. Pozwolił jednak zaoszczędzić wysiłku w samodzielnym oszczędzaniu na szczęście.
Ktoś kiedyś napisał, że „Zbrodnia i kara”, to jedna z tych książek, których recenzować już chyba nie wypada, a na dogłębną analizę trzeba by poświęcić miesiące, tworząc tekst o obszerności małej książki. I to chyba prawda, bo w tym co napisałem zawiera się los raptem jednego bohatera i to opisany dość pobieżnie. A gdzie Sonia – uosobienie dobroci i nadziei na lepsze jutro? Postać uświadamiająca Raskolnikowi, gdzie leży sens życia. A gdzie Swidrygajłow – uosobienie rozpusty, którego dosięga cel tak wielki i nieosiągalny, że nie starcza mu sił i odwagi by o niego zawalczyć lub żyć w cieniu swojej porażki? A gdzie Łużyn – postać chyba najbardziej nikczemna, choć przewrotnie, popełniająca najmniejsze niegodziwości? Człowiek wiecznie szukający poklasku i dowartościowania w zamian za okrągłe i wielkie – nic. A gdzie Marmieładow – postać przegrana i swojej porażki świadoma? Postać, która odpowiedzialność bierze wciąż na nowo i wciąż wypuszcza ze swoich rąk. A gdzie Pietrowicz, gdzie Razumichin, Katarzyna Iwanowna, nawet Zosimow? Wszyscy zasługują na osobne eseje, analizy, dywagacje, spory. Każdy rozdział tej książki może być odrębną przestrzenią do dyskusji. Całość jest wręcz zbyt przytłaczająca, by móc wyrwać z niej każdy istotny element. „Zbrodnia i kara”, to powieść, którą po pierwszym przeczytaniu i szczegółowym zapoznaniu się z jej fabułą, należałoby przeczytać po raz wtóry, tylko po to by móc porozkładać to sobie na malutkie elementy. I dochodzić, kroczek po kroczku do każdego szczegółu, który Dostojewski tam zawarł. A potem najlepiej zacząć od początku.
Bo Dostojewski, tak naprawdę, napisał książkę z tezą. Coś czego wyjątkowo nie lubię, coś czego, będąc raczej zainteresowanym pytaniami, zwykle nie szukam. I napisał naprawdę sporo, pozwalając mi wierzyć, że gdyby tworzył to dziś, to jakiś wydawniczy redaktor skróciłby całość o dobre 150 stron. Stworzył też zupełnie niepotrzebny „Epilog”, którego dwa rozdziały mogłyby z powodzeniem zastąpić dwa zdania – dające o wiele więcej literackiej frajdy (choć nie będące aż tak czytelne we wnioskach). Mógł zrobić to wszystko, zrobił jednak po swojemu i zrobił to genialnie. Zawarł w swoim dziele niemal wszystkie odcienie szarości naszych żyć, pokazał większość możliwych dróg i uprzytomnił (przynajmniej tym którzy czytali z otwartymi oczami) co w życiu jest ważne. Tak po prostu. A że zrobił przy tym dość dobry odwrócony kryminał i thriller? Efekt uboczny wielkiego pióra.
Dlatego warto do „Zbrodni i kary” wciąż wracać, warto w niej grzebać i warto być przy tym pokornym, zadając sobie pytanie: „którym Raskolnikowem teraz jestem?”. Bo którymś jesteśmy zawsze. A nasze życie jest na to najlepszą odpowiedzią.
Albo najgorszą.
„Zbrodnia i kara”, to jedna z tych książek, których recenzować już chyba nie wypada, a na dogłębną analizę trzeba by poświęcić miesiące, tworząc tekst o obszerności małej książki. Tekst, zajmujący się w głównej mierze kwestiami psychologicznymi, bo to w tym obszarze Dostojewski, doprowadził swoją powieść do perfekcji. Jako beneficjent 6-miesięcznych wykładów w tym zakresie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-09-05
2020-03-18
Internet to niewątpliwie jeden z tych wynalazków, który odmienił świat nieodwracalnie. Dał możliwość kontaktowania się z niemal każdym, zobaczenia najodleglejszego zakątka ziemi (i nie tylko) czy poznania najbardziej tajemniczego sekretu wiedzy specjalistycznej. Zmienił sposób spędzania wolnego czasu, robienia zakupów czy czerpania energii z zasobów kultury. Dodał ogrom gałęzi gospodarczych czy wykształcił całe rzesze nowych zawodów. W gruncie rzeczy, ciężko sobie nawet wyobrazić świat bez tej siatki połączeń, a co dopiero spróbować w nim funkcjonować. Internet oswoiliśmy tak bardzo, że aż wkradł się nam do kieszeni, zegarków czy nawet pod skórę. Posługujemy się nim machinalnie, wręcz maniakalnie wszystko weryfikując, odchodząc tym samym od wierzeń „na słowo”.
Dzięki temu wszystkiemu, „Cesarz” Ryszarda Kapuścińskiego, oznaczany jest na portalach zajmujących się książkami jako „literatura piękna”, zamiast, jak kiedyś zakładano – „literatura faktu”. I choć okablowany jestem wszystkim światłowodami jakie dostępne były na lokalnym rynku i możliwości, wydawać by się mogło, mam nieograniczone, nie pokusiłem się o nadgodziny w zawodzie detektywa. Nie doszukiwałem się kolejnych dowodów na to, że Kapuściński odwiedził Etiopię już po opisywanych w swojej książce wydarzeniach, że zawarł tam parę przekłamań, czy był zwykłym: „pisarzem na zlecenie (jedynym)”, który miał tylko siać propagandę i wylewać litry tuszu na to wszystko, co zleceniodawcy wskazywali palcami.
Nie zrobiłem tego, bo Internet ma też swoja ciemną stronę (niestety nie jedną). Pozbawił społeczeństwa czegoś niemierzalnego, ale esencjalnego – autorytetów. Pozwolił uwierzyć prostym ludziom, że mając dostęp do nieograniczonej, ale też niezweryfikowanej informacji, faktycznie coś wiedzą. Pozwolił utrwalić ich w przekonaniu, że skoro już coś wiedzą, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby sami zaczęli nauczać, tworzyć, jak to się teraz ładnie mówi - swój kontent. Ten kontent trafia do kolejnego grona odbiorców, którzy znów czują, że posiedli jakąś wiedzę. Co prawda jest ona szczuplejsza o to, co poprzedni, niewykształceni w poważny sposób obywatele, utracili w niepełnej umiejętności odbierania, ale i przekazywania wiedzy. I ten schemat, wciąż i wciąż powielany, prowadzi do coraz mniejszej erudycji panującej w społeczeństwie i coraz większym przekonaniu o własnej nieomylności. Stąd armie ekspertów w każdym temacie, niezależnie czy to sport, choroby sezonowe, a nawet ustrój polityczny – każdy zna receptę na problemy, a jego racja jest jedyną słuszną. A przecież w Internecie można napisać wszystko, elektroniczny papier, tak samo jak ten rzeczywisty, przyjmie każdą bzdurę. Z tą jednak różnicą, że o wiele sprawniej rozprowadzi ją po całej ziemi. W efekcie mamy świat antyszczepionkowców, płaskoziemców czy wyznawców Jerzego Zięby, a kultura, oddana w ręce coraz gorzej wyedukowanego społeczeństwa, stawia kroki na niziutkich szczeblach jakości. No bo skoro ekspertem muzycznym nie jest już wykształcony muzycznie dziennikarz, który ma za sobą lata pracy z muzyką i artystami, tylko użytkownik Yo_AshiULKA13:*, która loFFFcia songi chłopców z zadziornymi grzywkami i wykręca im w tydzień odsłuch na poziomie paru milionów, bo nie ma nic do roboty, to skutek może być tylko zły. Dla niej, dla kultury, dla świata.
Jednak do meritum. Piszę o tym dlatego, by pamiętać o zasługach informacji z Internetu, które pozwoliły przekwalifikować „Cesarza” z reportażu w fikcję, na faktach jedynie opartą, ale też, by przypomnieć, że Kapuściński był jednak mistrzem pióra i jeśli w twojej intencji nie leży drobiazgowe poznanie współczesnej historii Etiopii (co w przypadku sięgania po literaturę piękną byłoby dość osobliwe), to ta książka może ci zaoferować wiele literackich i umysłowych uniesień. Niezależnie od prywatnych opinii i etykiet o autorze.
Dzieje się tak dlatego, że opisane w niej rządy Hajle Syllasje, podane są z perspektywy osób nieustannie przebywających w jego otoczeniu, osób, które doświadczały poniekąd zwykłej codzienności swojego władcy, osób, które po prostu - wielbiły swego dyktatora. Nie jest to jednak miłość bezrefleksyjna, opatrzona czystą ślepotą. Każdy z narratorów podaje powody, dla których było jak było i źle się nie żyło. Dlatego, możemy choć trochę zrozumieć zasadność totalitarnego reżimu. Te głęboko filozoficzne opisy (zbyt filozoficzne jak na prosty lud etiopski, stąd pewnie zalążek niepewności czy ów reportaż nosi znamiona prawdy) budują w nas przekonanie, że to wszystko co się tam dzieje jest głęboko oczywiste – na swoim miejscu. I choć dostajemy informacje o matactwach i specyficznej precyzji zarządzania własnych wizerunkiem naszego wszechwładnego, to odnosimy wrażenie, że w gruncie rzeczy ma to swoje uzasadnienie. Z jego punktu widzenia, wielu z nas, o ile pozwoliłby nam na to intelekt, postąpiłoby podobnie. Jednocześnie, nikt nie próbuje nam wmówić, że to co jest nam przedstawiane, jest dla kogokolwiek spoza pałacu dobre. Czy jednak różni się to czymś od bardziej humanitarnych systemów? Czy w kapitalizmie też nie obowiązuje zasada „każdy sobie”? Oczywiście, że obowiązuje, różnica tkwi tylko i aż w możliwościach, jakie w tych dwóch systemach można posiąść. Totalitaryzm jest zły, ale też niejednoznaczny. Tak jak i cała reszta.
„Cesarz” Kapuścińskiego ma tę moc, że umie rozbić pewność sądów oczywistych. Czytając kolejne zdania, przewracając strona za stroną, doznajemy oświecenia tak oczywistego, że aż nam głupio – każdy kij ma (przynajmniej) dwa końce i nic nie jest czarne ani białe. Niby rzecz oczywista, ale w świecie skąpanym prostymi, internetowymi rozwiązaniami na coraz trudniejsze, życiowe zagadnienia, mocno odświeżająca. Przynajmniej dla tych nielicznych, którzy sięgną po coś więcej niż łatwo dostępne opinie politologów z 3 „b”.
Bo nie chodzi o to by zło próbować tłumaczyć, tylko by próbować zrozumieć. Zrozumieć to, skąd się wzięło i dlaczego w tak określony sposób funkcjonowało. Tylko wtedy będziemy mogli starać się go nakierować na inne tory, tym samym zwyciężając, zamiast tępo walczyć z nim przy użyciu siły, powiększając okalające konflikt ruiny. Niezależnie czy jest to system polityczny czy nasze własne wnętrze – zło warto poznawać też od lepszej strony.
Internet to niewątpliwie jeden z tych wynalazków, który odmienił świat nieodwracalnie. Dał możliwość kontaktowania się z niemal każdym, zobaczenia najodleglejszego zakątka ziemi (i nie tylko) czy poznania najbardziej tajemniczego sekretu wiedzy specjalistycznej. Zmienił sposób spędzania wolnego czasu, robienia zakupów czy czerpania energii z zasobów kultury. Dodał ogrom...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-01-18
2019-05-26
Jak to możliwe, żeby zawrzeć tak wiele, na, jedynie, 150 stronach. Roth jest mistrzem, który zachwyca treścią, ale też formą. GENIUSZ!
Jak to możliwe, żeby zawrzeć tak wiele, na, jedynie, 150 stronach. Roth jest mistrzem, który zachwyca treścią, ale też formą. GENIUSZ!
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nie wypada nic pisać.
Nie wypada nic pisać.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to