rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

"The Dutch House" to solidna obyczajówka o więzach rodzinnych, niepozbawiona mocnych zalet: nie tylko jest bezpretensjonalna, sprawnie napisana i szczera, ale też kompletnie stroni od uwielbianych przez pop-lit ckliwych hollywoodzkich rozwiązań, co jest zupełnie odświeżające. Bohaterowie są przekonujący, żywi i pozwalają w siebie uwierzyć. To plusów niemało, ale, jak się okazało ostatecznie, za mało.

To nie była ani fabularnie porywająca, ani urzekająca świetną prozą książka. Styl autorki nie jest co prawda sztucznym produktem topornego rzemieślnictwa blendującego banalne internetowe mądrości z nieprawdopodobną fabułą a'la opera mydlana jak u autorów z top 10 kolportera, ale też nie odznacza się niczym, co pozwalałoby go wyróżnić spośród innych czy nazwać wybitnym. Nie ma tu nic, co nazwałabym - za recenzją - "dystyngowaną prozą". Narracja jest płaska i raczej monotonna, a tekst jest prosty, z jakimś tam śladem cienia finezji jedynie w cienkiej warstwie humoru obecnego w dawce aptecznej. Przekonująca charakterystyka bohaterów żyjących w ciekawej epoce i w ciekawym miejscu (Nowy Jork i okolice, połowa dwudziestego wieku) wystarczyła, żeby mnie zaintrygować na jakiś czas, ale stopniowo letnia i przewidywalna formuła wyczerpywała swoją atrakcyjność i robiło się coraz nudniej, a kolejne wspomnienia narratora nieurozmaicone niczym więcej jak przeskokami w chronologii zaczęły coraz bardziej przypominać beznamiętną wyliczankę o wątpliwej celowości. Dojechałam do ostatniej strony w stanie sporego znużenia, potęgowanego właściwie z każdym rozdziałem.

Zważając na plusy nie mogę powiedzieć, że czas na lekturę był stracony, ale jednak nieprędko (o ile w ogóle) sięgnę po kolejną książkę Ann Patchett. Lubię powieści obyczajowe, ale nie wbiło mnie w fotel.

"The Dutch House" to solidna obyczajówka o więzach rodzinnych, niepozbawiona mocnych zalet: nie tylko jest bezpretensjonalna, sprawnie napisana i szczera, ale też kompletnie stroni od uwielbianych przez pop-lit ckliwych hollywoodzkich rozwiązań, co jest zupełnie odświeżające. Bohaterowie są przekonujący, żywi i pozwalają w siebie uwierzyć. To plusów niemało, ale, jak się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Obawiałam się, że to nie będzie mój ulubiony Abercrombie, bo najbardziej ze świata Pierwszego Prawa interesuje mnie Unia, polityka, jakaś taka szersza perspektywa, a tu jest jedna bitwa pod szkłem powiększającym.

W porównaniu z trylogiami powieść jest w rzeczy samej jakby prostsza: jest mniej wciągająca, główni bohaterowie nie są tak wielowymiarowi, piki napięć fabularnych rozwiązują się czasem zbyt gwałtownie i od strzała, no i jest obowiązkowe odtwarzanie znanych numerów, bo jak by nie było pojedynku w kręgu to tak jakby Scorpionsi nie zagrali Wind of Change. I co, i to jest nadal świetna rozrywka! Sceny bitewne są po prostu epickie, kojarzą mi się ze scenami z blockbustera kręconymi jednym ujęciem kamery. Do tego jest tu to, co bardzo doceniam u Abercrombiego, a co kojarzy mi się ze Stephenem Kingiem z jego najlepszych lat: niezależnie od tego, czy postać jest pierwszo-, drugo-, czy n-planowa, zawsze ma się wrażenie, jakby się czytało o prawdziwych ludziach. Ostatecznie wyszło na to, że mimo pewnej niekompatybilności z osobistymi preferencjami i tak mi się podobało, jak zwykle, nic na to nie poradzę!

Czyli: jeśli ktoś ma ochotę na bardzo dobrą rąbankę (miecze, topory i narzędzia tępokrawędziste) z komponentem emocjonalnym (żonglerka punktami widzenia jest miejscami pierwszorzędna) przy poluzowaniu złożoności fabularnych dla lżejszych rozrywkowych wrażeń, to polecam tę pozycję z pełnym przekonaniem, jest zupełnie super!

Obawiałam się, że to nie będzie mój ulubiony Abercrombie, bo najbardziej ze świata Pierwszego Prawa interesuje mnie Unia, polityka, jakaś taka szersza perspektywa, a tu jest jedna bitwa pod szkłem powiększającym.

W porównaniu z trylogiami powieść jest w rzeczy samej jakby prostsza: jest mniej wciągająca, główni bohaterowie nie są tak wielowymiarowi, piki napięć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Zagrani na śmierć" to reportaż o współtwórcach polskiej alternatywnej sceny muzycznej lat 80/90., których łączy, jak się bliżej przyjrzeć, zaskakująco wiele: nie tylko niewątpliwy talent, ale też determinacja przełożona na ciężką, codzienną pracę nad spełnieniem ambicji, przygody z substancjami psychoaktywnymi i uzależniającymi oraz przedwczesna śmierć pozostająca w bezpośrednim związku z powyższymi (tzn. substancjami, bo samo wielogodzinne granie oraz późne kładzenie się spać chyba jednak tak ludzi nie wykańcza). Książka jest warta przeczytania przynajmniej kilku powodów: traktuje o bez wątpienia wyjątkowych ludziach, ciekawym okresie przemian i przełomów, oraz o nowatorskiej twórczości w niełatwych okolicznościach, w czasach cenzury, niedoborów i w cieniu stanu wojennego.

Autor powstrzymał się od jakiegokolwiek komentarza własnego i poprzestał na skomponowaniu składanki wypowiedzi swoich rozmówców, osób, które znały nieobecnych bohaterów osobiście. Jest to forma adekwatna do tematu i łatwa w czytaniu, chociaż nierówna: części o Januszu Rołcie (perkusista związany m.in. z zespołem Armia) i Skandalu (wokalista Dezertera) są bardzo ciekawe, bo rzeczywiście koncentrują się na głównych bohaterach, ale część trzecia - o niejakim Sadku - opowiada już, mam wrażenie, nie tyle o tym przedwcześnie zmarłym gitarzyście, co o niespełnionych ambicjach jego kolegów z zespołu, którzy nie mogą się pogodzić z tym że ich przełomowa wizja muzyczna nie została doceniona w Polsce i na świecie. Przez to ta część tekstu odstaje od reszty na minus, jest siłą rzeczy trochę nudnawa.

Ale cały reportaż spoczko. Się czytało.

"Zagrani na śmierć" to reportaż o współtwórcach polskiej alternatywnej sceny muzycznej lat 80/90., których łączy, jak się bliżej przyjrzeć, zaskakująco wiele: nie tylko niewątpliwy talent, ale też determinacja przełożona na ciężką, codzienną pracę nad spełnieniem ambicji, przygody z substancjami psychoaktywnymi i uzależniającymi oraz przedwczesna śmierć pozostająca w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Świetna. Ambitna, błyskotliwa, wielowarstwowa, pewnie osadzona w szerokim i bogatym kontekście kulturowym, tyleż mroczna co dowcipna, portretująca przejmująco autentyczne relacje, nieoczywista, jednocześnie zaskakująco realistyczna i onirycznie dziwna. Jeśli chodzi o fabułę, to grany jest tutaj w świeży sposób znany już temat, to znaczy co jest prawdziwie potworne: czy wskrzeszona z martwych animowana zabawka doktora Frankensteina, czy może jednak społeczeństwo, co pozwala udanie połączyć atrakcyjny wiktoriański klimat "penny dreadfuls" z przenikliwymi obserwacjami socjologicznymi. Przy tym realizacja pomysłu inteligentnie pokazuje, że punkt widzenia przeważnie nie równa się prawdzie, i dotyczy to wszystkich bohaterów tej powieści. Jedna z przyjemniejszych i najbardziej pozytywnie zaskakujących lektur ostatnich miesięcy. Takie pisanie to ja rozumiem. 💞 Podobno film też jest bardzo dobry, teraz pragnę obadać.🥳

Świetna. Ambitna, błyskotliwa, wielowarstwowa, pewnie osadzona w szerokim i bogatym kontekście kulturowym, tyleż mroczna co dowcipna, portretująca przejmująco autentyczne relacje, nieoczywista, jednocześnie zaskakująco realistyczna i onirycznie dziwna. Jeśli chodzi o fabułę, to grany jest tutaj w świeży sposób znany już temat, to znaczy co jest prawdziwie potworne: czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Narkomania w bloku wschodnim to fascynujący ale niestety trudny do złowienia temat. Największe wrażenie z tej półki zrobił na mnie reportaż "My, dzieci z dworca Zoo" rzeczywiście przytłaczający duszną atmosferą szarych wieżowców i opresyjnej rzeczywistości, od której iluzoryczną ucieczką dla zgnębionej młodzieży stawały się muzyka i używki. Rodzimy "Pamiętnik narkomanki" żadnym dziełem nie był, ale uczciwie i po chłopsku mierzył się z tematem, no i ciężko znaleźć cokolwiek lepszego w tej niszy.

Najmniej z tej trójki znane "Gady" (już niewznawiane i trudno dostępne, ja swoją używkę kupiłam na aukcji internetowej za mnóstwo simoleonów), to w wielu aspektach ciekawe świadectwo epoki, ale powiedzmy sobie szczerze: koło literatury ten tekst nawet nie stał. Zamysłem wydawnictwa są wyznania naturszczyka, rzekomo brutalnie szczere, tyle że nie. Autor nie ma warsztatu, a szczerość mąci warstwa pretensji i pewna wyczuwalna niechęć do wyznań prawdziwie osobistych. Dialogi - główną objętość książki - określiłabym jako nieporadne. Opisywane zdarzenia kręcą się przede wszystkim wokół "produkcji", transakcji kupna-sprzedaży i utarczek z MO, ale sposób ich ujęcia trąci tanią sensacyjką. Autor vel główny bohater-narrator przeżywa wydarzenia dramatyczne, ale kompletnie nie umie przekazać ich doniosłości ani wpływu, jaki na niego, o ile w ogóle, wywierają. Może zresztą ta płytkość stanowi prawdziwy autentyzm tej pozycji, chociaż na dostrzeżenie tego autorowi nie starcza samoświadomości. Tak więc, niestety, nie jest to żadna porażająca autentyzmem i szczerością wyznań spowiedź przedwcześnie zgasłego geniusza, tylko tekst grający na sensacji i swoistej pozie.

Najciekawsze z publikacji są wyrażenia slangowe, nigdzie zresztą niewyjaśniane (można się bawić domyślając się z kontekstu) oraz pojęcia i zjawiska charakterystyczne dla epoki. Autor słucha płyt z Mr. Hita, dyskutuje z "prawdziwym hipem" oraz spotyka na prywatce punkówę Grażynę.

Dla koneserów tematu z zasobniejszym portfelem.

Narkomania w bloku wschodnim to fascynujący ale niestety trudny do złowienia temat. Największe wrażenie z tej półki zrobił na mnie reportaż "My, dzieci z dworca Zoo" rzeczywiście przytłaczający duszną atmosferą szarych wieżowców i opresyjnej rzeczywistości, od której iluzoryczną ucieczką dla zgnębionej młodzieży stawały się muzyka i używki. Rodzimy "Pamiętnik...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Heart-Shaped Box" to klasyczny horror o nieskomplikowanej fabule, ale dobrze napisany, zwłaszcza jak na debiut. Co prawda "N0S4A2" podobał mi się dużo bardziej, ale i tak podtrzymuję opinię, że Joe Hill dostarcza czytelnikom udanego przedłużenia pisarstwa swojego sławnego taty: pisze klimatyczne, solidne historie, pełne udanych postaci które pozwalają w siebie uwierzyć. Nie jest to może takie mistrzostwo psychologiczne (na miarę rozrywkową) jak u Kinga, ale narzekać nie można. Tutaj rozwój relacji dwójki głównych bohaterów był zdecydowanie miłym i pożądanym dodatkiem do głównego straszaka, czyli krwiożerczego ducha-mściciela.

Pewnym minusem formuły (w kontraście do stylu Kinga) jest dla mnie kompletny brak budowania napięcia, pan Hill właściwie od razu przystępuje do akcji właściwej, wzorem Mastertona, a cliffhangerów i zaskakujących zwrotów akcji jest jak na lekarstwo. Niemniej niezadowolenie z tego faktu mieści się w granicach osobistych preferencji.

Ogólnie jest to warta uwagi propozycja dla poszukujących prostego, odpowiednio krwawego horroru z nieskomplikowaną fabułą i niewieloma postaciami, gdy akurat nie ma się ochoty na nic bardziej fikuśnego. Mimo niewyrafinowanej formy aspekt językowo-warsztatowy nie zawodzi, co jest bardzo ważnym fundamentem każdej, nawet niewymagającej historii.

"Heart-Shaped Box" to klasyczny horror o nieskomplikowanej fabule, ale dobrze napisany, zwłaszcza jak na debiut. Co prawda "N0S4A2" podobał mi się dużo bardziej, ale i tak podtrzymuję opinię, że Joe Hill dostarcza czytelnikom udanego przedłużenia pisarstwa swojego sławnego taty: pisze klimatyczne, solidne historie, pełne udanych postaci które pozwalają w siebie uwierzyć....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W pełni się zgadzam z pojawiającym się regularnie w recenzjach porównaniem książek J. Abercrombiego do filmów Tarantino, którego zresztą uwielbiam i to chyba nie jest przypadek. Podobieństwa są takie: 1) przemoc 2) żywe, ciekawe postaci 3) świetne dialogi. A tu jest jeszcze fabuła, rzeczywiście, jak z "Kill Billa": wkurzona niedoszła martwa idzie i się mści. Ludzie mówią, że warto zacząć czytanie J.A. właśnie od "Best served cold", bo pierwsza trylogia z cyklu Pierwsze Prawo może odstraszyć wolno rozwijającą się akcją (cały tom 1, "Ostrze" oryg. "The Blade Itself" to swoisty wstęp do dalszych wydarzeń), ale ja się nie do końca zgadzam z tą opinią. "Zemsta" mi się podobała, ale jest dość prosta i przewidywalna fabularnie, i choć autor przemycił, swoim zwyczajem, parę atrakcyjnych twistów w toku rozwoju fabuły, inne jego książki bardziej mnie wciągnęły, żeby nie powiedzieć że na amen. Gdybym z kolei przeczytała "Zemstę..." jako pierwszą książkę z dorobku autora, pewnie odznaczyłabym ją jako "obiecujące, przeczytać coś jeszcze" i odłożyłabym temat na półkę na wieczne może kiedyś.

Niemniej nadal jest to pozycja pełna zalet: humor, gore i postaci, praktycznie bez wyjątku dysfunkcyjne monstra które jednocześnie są tak bardzo ludzkie. Z kolei relacje między nimi można wyjadać długą łyżeczką ze srebrnego pucharka, pyszniutkie. Nigdy nie są proste i nigdy cukierkowe. Z drugiej strony nie ma tu żadnych na siłę wymyślonych i wciśniętych dram, to samo życie (paradoksalnie, jak się zastanowić, biorąc pod uwagę że gatunek Abercrombiego to fantastyka).

Niezmiennie przepadam. Moje krwawe comfort stories. 🖤💕

W pełni się zgadzam z pojawiającym się regularnie w recenzjach porównaniem książek J. Abercrombiego do filmów Tarantino, którego zresztą uwielbiam i to chyba nie jest przypadek. Podobieństwa są takie: 1) przemoc 2) żywe, ciekawe postaci 3) świetne dialogi. A tu jest jeszcze fabuła, rzeczywiście, jak z "Kill Billa": wkurzona niedoszła martwa idzie i się mści. Ludzie mówią,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

PRLu jako ustroju nie pamiętam, ale kiedy on umierał, ja się rodziłam, więc na pewno mamy więź astralną. PRLowska rzeczywistość zakupowo-kolejkowo-bazarowa zyskała już status legendarnej, więc usystematyzowane opracowanie tematu to pożądana rzecz. To tutaj opracowanie nie jest może jakąś wyższą sztuką reportażu, ale spełniło moje oczekiwania. Pan autor starannie przemyślał ujęcie zagadnienia i wydał ciekawy, urozmaicony tekst, w którym i starsi, i młodsi znajdą coś dla siebie. Ci pierwsi zapewne docenią nutę (czy nawet więcej niż nutę) sentymentu w pochwyconych na papierze wspomnieniach (własnych autora i cudzych), pełnych szczegółów i odwołań do wrażeń sensualnych: smaków, zapachów i dźwięków. Z kolei młodsi znajdą tu wieloaspektowy obraz rzeczywistości PRLu i odpowiedzi na wiele pytań. Podoba mi się, że te odpowiedzi nigdy nie są patronizujące i wyjaśniają również najbardziej podstawowe kwestie, które dla starszych byłyby prawdopodobnie oczywiste (kim byli cinkciarze a kim badylarze, czy kartki były jak pieniądze, czy istniały sklepy samoobsługowe, no i SKĄD właściwie brały się te kolejki). Tematyka szczegółowa jest bardzo szeroka, chociaż rozwinięcie podtematów bywa skrótowe: na przykład giełdy samochodowe doczekały się tekstu który ma nie wiem czy więcej niż stronę, a jeśli chodzi o czytelnictwo w PRL, autor przytacza wspomnienia jednego księgarza, i chociaż lepsze to niż nic, założę się, że temat nie został nawet w przybliżeniu wyczerpany. Bardzo ciekawym pomysłem było przytaczanie i komentowanie historii z filmów i książek z epoki, nie brakuje też zdjęć, skanów artykułów prasowych i etykiet. Bardzo fajna pozycja, polecanko!

PRLu jako ustroju nie pamiętam, ale kiedy on umierał, ja się rodziłam, więc na pewno mamy więź astralną. PRLowska rzeczywistość zakupowo-kolejkowo-bazarowa zyskała już status legendarnej, więc usystematyzowane opracowanie tematu to pożądana rzecz. To tutaj opracowanie nie jest może jakąś wyższą sztuką reportażu, ale spełniło moje oczekiwania. Pan autor starannie przemyślał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O losie, spodziewałam się sensownej sagi fantasy z nutą grimdark (że niby czas zarazy), a to jest ckliwy, pensjonarski i bardzo głupiutki gazetowy romans. Fabułę można sprowadzić do tego, że główna bohaterka, uboga ale szlachetna, istny cnót wzór na dwóch zgrabnych nogach (jak to określiłaby Ania z Zielonego Wzgórza: bosko piękna, oszałamiająco mądra i anielsko dobra, czyli mój ulubiony rodzaj protagonisty, o którym nie chcę czytać) bardzo dużo zasobów poznawczych poświęca na zamartwianie się, co właściwie czynić winna z narządami płciowymi swemi - innymi słowy, jak ująłby anonimowy klasyk, "chciałaby, ale boi się". Fabuła jest głupia i gdzieniegdzie szkodliwa: na przykład bohaterka przekonuje żołnierzy, że powinni puścić wolno ślicznego chłopca, bo ten "nie wygląda na mordercę" albo dowodzi, że celem skutecznej obrony przed gwałtem należy po prostu bronić swej czci dostatecznie walecznie - łatwizna, co nie. Może zresztą w świecie przedstawionym ten sposób (cnota, misiu, cnota! I wszystkie problemy same się rozwiążą) rzeczywiście by się sprawdził, bo realizm jako taki w tej powieści jako taki właściwie nie istnieje. Główna bohaterka jest ponad piramidę potrzeb Masłowa: jakkolwiek głodna i zziębnięta, i tak uratuje i ocali wszystkich słabszych głodnych i zmarzniętych z okolicy. Jest tak idealna, że czytając o niej można umrzeć z nudów. Mimo wszystko wolałabym nie.

Książkę ewidentnie napisano w celach czysto rozrywkowych (mokry, emocjonalny erotyk o zakazanych żądzach) i jako taka musi mieć swoje mocne strony i funkcję praktyczną, w końcu jest to bardzo słynna i doceniana przez kolejne pokolenia pozycja. Swoje własne krótkie zetknięcie z sagą mogę jednak określić tylko jako niefortunny wypadek przy pracy: nie jestem po prostu w stanie docenić jej zalet, jakiekolwiek by miała, bo jest tak ckliwa, nierealistyczna i durna. Odpowiednik tasiemcowej telenoweli, tylko na papierze. Nada się dla świadomych koneserów tego typu treści, i/lub dla kogoś, kto połknie wszystko, byle tylko było gorącym romansem.

Miłej zabawy fanom, ja wysiadam na przystanku na żądanie.

O losie, spodziewałam się sensownej sagi fantasy z nutą grimdark (że niby czas zarazy), a to jest ckliwy, pensjonarski i bardzo głupiutki gazetowy romans. Fabułę można sprowadzić do tego, że główna bohaterka, uboga ale szlachetna, istny cnót wzór na dwóch zgrabnych nogach (jak to określiłaby Ania z Zielonego Wzgórza: bosko piękna, oszałamiająco mądra i anielsko dobra, czyli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Świetna trylogia, im dalej w las (stron), tym świetniejsza. Dowcipna, mądra, naturalistyczna, brutalna, pełna odwołań historycznych, zawoalowanych, niezobowiązujących rozważań na temat miejsca jednostki w trybach historii, wypchana szczelnie zaskakująco złożonymi i nieoczywistymi moralnie postaciami, budząca autentyczne emocje, pozwalająca przeżyć radość i żałobę w imieniu bohaterów.

Świetny kąsek dla antyfanów cukierkowych rozwiązań, prostych relacji w stylu wieczni przyjaciele do wymiotów, i baśniowych banałów w stylu "dobro wraca" (jednocześnie jeśli ktoś właśnie taki baśniowy i nierealny świat łaknie zgłębiać w książkach fantastycznych, powinien rzecz jasna trzymać się z dala od tej serii, bo to nie skończy się dobrze).

Zakończenie cudowne, jakby pisane na moje zamówienie. Czytanie domknięcia trylogii, jak zwykle, kiedy wszystkie elementy układanki łączą się w całość i do człowieka dociera, jak nic (nic!) w tej serii nie było przypadkowe, to czysta przyjemność. Ostatni tom trzymał mnie w napięciu przez dobrych kilkaset stron. Chodzę z oczami w kształcie serduszek. Nie mogę się nachwalić i naczytać.

Świetna trylogia, im dalej w las (stron), tym świetniejsza. Dowcipna, mądra, naturalistyczna, brutalna, pełna odwołań historycznych, zawoalowanych, niezobowiązujących rozważań na temat miejsca jednostki w trybach historii, wypchana szczelnie zaskakująco złożonymi i nieoczywistymi moralnie postaciami, budząca autentyczne emocje, pozwalająca przeżyć radość i żałobę w imieniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam problem z oceną tej książki. Z jednej strony nie można jej odmówić tego, że intryguje, z drugiej - musiałam się zmusić, żeby ją skończyć.

Styl jest co najmniej ciekawy. To bardzo wybuchowy miks języka mówionego, pełnego wykrzykników i wielokropków, z bogatą, świadomą i bez wątpienia wyróżniającą się prozą. Fabuła nie jest niczym innym jak pełnym werwy i zadziorności, niepozbawionym humoru opisem życia codziennego, gdzieniegdzie z onirycznymi, odrealnionymi wtrętami traktującymi przeważnie o wściekłości jakiegoś tłumu (nie mam pojęcia, jaki jest klucz do tego pomysłu). Jak to z opisami codzienności bywa, jest ciekawiej tu i ówdzie, a gdzie indziej (i niestety im dalej w las, tym bardziej) niemożliwie nudno, przy czym fabuła, o ile jestem w stanie stwierdzić, nie zmierza absolutnie donikąd, na szkodę kreacji głównego bohatera. Na przykład nie wiem, jak i kiedy zdołał zostać lekarzem, skoro jego losy od dzieciństwa do późnej młodości przedstawione są wyłącznie jako perypetie pracownika fizycznego konsekwentnie i świadomie unikającego wszelkiej nauki w ramach, chyba, buntu przed dorosłymi. Możliwe, że nie załapałam jakiegoś ważnego szczegółu z fabuły, ale tekst z ostatnich kilkadziesięciu stron czytałam już naprawdę nieuważnie, odebrałam go jako powtarzalny i, mówiąc wprost, pozbawiony większego sensu.

Na obwolucie jest napisane, że to książka o rozpadzie więzi rodzinnych. Rzeczywiście dużo miejsca zajmują opisy relacji głównego bohatera - dziecka, które dorasta, przepoczwarzając się stopniowo w rozseksualizowanego nihilistę (jakieś to chyba typowe dla literatury francuskiej) - z rodzicami, drobnomieszczańskimi handlarzami. Tyle że, przysięgam, nie wiem, o co ma chodzić w takim a nie innym kształcie realizacji. Główny bohater i jego matka są ofiarami drastycznej wręcz przemocy domowej, ale emocjonalna warstwa tego stanu rzeczy zupełnie nie istnieje, bohaterowie równie dobrze mogliby być pacynkami tłukącymi się po głowach. Z kolei interpretacja takiego ujęcia jako zdystansowania i oderwania od traumy też mi nie za bardzo pasuje, no bo wykrzykniki i wielokropki, i dużo emocjonalnych przekleństw. Qu'est-ce que c'est?? Nie mam pojęcia.

Podsumowując: doceniam jakość prozy, indywidualne cechy stylu autora raczej mnie zmęczyły, niż dopieściły, a w ogólności nie wiem, o co cho. Mam jeszcze dwie książki Celine'a w biblioteczce, ale zerkam na nie teraz z pewnym sceptycznym dystansem.

Dla lubiących eksperymenty.

Mam problem z oceną tej książki. Z jednej strony nie można jej odmówić tego, że intryguje, z drugiej - musiałam się zmusić, żeby ją skończyć.

Styl jest co najmniej ciekawy. To bardzo wybuchowy miks języka mówionego, pełnego wykrzykników i wielokropków, z bogatą, świadomą i bez wątpienia wyróżniającą się prozą. Fabuła nie jest niczym innym jak pełnym werwy i zadziorności,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Próbowałam zakochać się w "Wiedźminie" kilka razy w ciągu życia, ale mimo prób i szczerych chęci polubienia cyklu zupełnie nie ogarniam, jak można robić z niego wzór fantastyki. Mam wrażenie, że za bezkrytycznymi zachwytami stoi raczej sentyment, niż obiektywna, rzekomo niedościgniona jakość materiału.

Pierwsze ważne, czyli proza. Język jest charakterystyczną podróbką archaicznej polszczyzny. Zręczny, ale daleki od szczytu (czy nawet wyżyn) czytelniczej przyjemności. W narracji jest mnóstwo powtórzeń. Humor często polega na zestawianiu podniosłego quasienkiewiczowskiego albo quasireymontowskiego stylu z wulgaryzmami i żartami o rzyci. Domyślam się, że nastolatek dręczony polskimi noblistami w szkole mógł być w latach dziewięćdziesiątych takim humorem zachwycony, ale to teoretycznie ma być książka dla dorosłych. Tylko, no właśnie, czy jest? Dla kogo ona właściwie jest?

Główną bohaterką akurat tego tomu jest dwunastolatka przechodząca typową drogę "wybranej" (obdarzonej niespotykanymi mocami, które dopiero musi odkryć) nowicjuszki trenującej się w sztukach magii i miecza (klisza, ale co zrobić, o czymś trzeba te książki fantasy pisać). Perypetie Ciri (polegające głównie na treningach i nauce, w systemie zaskakująco mocno inspirowanym szkolnictwem współczesnym - biedaczka dosłownie rozwiązuje testy na inteligencję!) stanowią bardzo rozbudowaną warstwę fabuły, niestroniącą od bardzo oczywistych pouczeń w stylu "nauka to potęgi klucz". Z tego względu aspekt fabularny plasuje potencjalnych docelowych odbiorców książki mniej więcej w grupie wiekowej równolatków Ciri, może ze dwa lata starszych. W każdym razie głęboki wiek szkolny.

Z drugiej strony dla wczesnych nastolatków powieść nie bardzo się nadaje, bo jest pełna nierealistycznych i nie do końca zdrowych wzorców seksualnych. Wiedźmin Geralt jest opisywany jako "brzydki" i "straszny" ale każda chce z nim spać, no po prostu nic innego jak magiczny penis z silnie promienującą aurą. Jaskier "wychędożyłby" każdą, co się rusza, ale miłość fizyczna to dla niego nie dobra zabawa wszystkich stron zaangażowanych, tylko pole bitwy, w którym kobieta uwiedziona jest stroną przegraną - na przykład ostentacyjnie gapi się na cycki przyłapanej w sytuacji łóżkowej jednej z bohaterek (nieletniej zresztą) po to, żeby ją zawstydzić. Biseksualizm to magiczna przypadłość dotykająca wyłącznie młode i piękne kobiety, nigdy mężczyzn. Aspekt relacji damsko-męskich w tej książce to typowe fantazje chłopca-teoretyka. W powieści dla dorosłych oczekiwałabym jednak czegoś bardziej realistycznego, a w powieści dla młodzieży - czegoś mądrzejszego, niż po prostu mokre bajania.

Książka w swoim miejscu i czasie wydania była na pewno postępowa ze względu na nacisk na tworzenie wyrazistych postaci kobiecych, niestety wykonanie tego ostatniego pozostawia sporo do życzenia i starzeje się raczej brzydko. Postaci żeńskie w tej książce sprawiają wrażenie pisanych przez faceta, dla którego kobiety są intrygującymi, ale dość egzotycznymi stworzeniami, z którymi nie miał za wiele praktycznego do czynienia - coś tam o nich wie, ale wiele (błędnie) zgaduje, na przykład uważa, że, uwaga, nie żartuję: skoro kobiety mają cycki, to zapewne muszą być nimi zafascynowane i traktować je jako coś niebywale ważnego (serio, to nie jest gołosłowie, mam na to szereg przykładów z fabuły). Na przykład Triss z pełną powagą poucza wiedźminów, że nie powinni trenować Ciri ponad miarę bo... nie urosną jej cycki. Sytuacja nie wynika z charakteru postaci, jest przedstawiona z pełną powagą jako uniwersalny kobiecy punkt widzenia i ważny kontrapunkt do męskiego świata wiedźminów. Jako aspekt obyczajowy jest to zwyczajnie słabe. Dalej: postaci żeńskie są bez wyjątku są zafiskowane na wyglądzie zewnętrznym, nawet jeśli kompletnie nie pasuje to do bohaterki - na przykład Ciri, dwunastoletnia chłopczyca, jest pod wielkim wrażeniem wyglądu Yennefer (i jej cycków oczywiście - dosłownie i serio) przy pierwszym spotkaniu chociaż, no właśnie, nie tylko sama jest jeszcze prawie dzieckiem zainteresowanym przede wszystkim bieganiem z mieczem, ale też księżniczką, więc musiała spotkać do tej pory wiele wystrojonych kobiet, również nadnaturalnie pięknych czarodziejek, więc jej reakcja jest bezzasadna w kontekście kreacji postaci. Same czarodziejki, mimo że żyją znacznie dłużej niż śmiertelniczki, zachowują się jak dzieci, również te, które sprzedaje się czytelnikowi jako dojrzałe, sztandarowym przykładem Yennefer. Ta rzekomo dojrzała czarodziejka traktuje Ciri dość okropnie zupełnie bez powodu, a w każdym razie nie da się tego wyjaśnić w żaden inny sposób niż zazdrością o Geralta. Ciężko mi sobie wyobrazić naprawdę dojrzałą kobietę zazdrosną o kogokolwiek, ale powiedzmy, że w przypadku jakiejś autentycznej rywalki dałoby się to jeszcze jakoś sprzedać. Ale zazdrość o randomową dwunastolatkę? Przy czym zachowania Yennefer wobec Ciri nie da się wyjaśnić przyrodzonym czy wypracowanym emocjonalnym chłodem (czyli nie zazdrość, tylko po prostu taka z niej zimna sucz) bo nie jest to postać chłodna - potrafi ona na przykład dosłownie gonić jedną z postaci wykrzykując wulgarne groźby, toż to przecież klisza z komedii slapstickowej. Rozwój relacji między Yennefer i Ciri z jej doniosłym finałem jest najważniejszym, ale i najsłabszym aspektem fabuły, sprawia wrażenie uproszczonego i skróconego. Zgadywałabym, że autor nie chciał zanudzać czytelnika robieniem z tego wątku emocjonalnego behemota, ale wobec tego co tu robią te wszystkie przydługie opisy sytuacji codziennych? Lubię slices of life, uwielbiam naturalizm, również ten najbrudniejszy, opisy codzienności mogłabym czytać dosłownie setkami stron, ale aspekt obyczajowy tu akurat jest nudnawy, wysilony i raczej sztuczny. Raczej starania i dobre chęci, niż efekt prawdziwie wart uwagi.

Autor albo nie czuje się dobrze w opisach, albo unika ich celowo, żeby nie odstraszać fanów akcji. Ale z drugiej strony samej akcji też tu nie ma za wiele, a tom nie broni się jako samodzielna powieść, bo nie ma ani początku, ani końca, ani momentu kulminacyjnego. Z kolei niedobory opisów zastępowane są długimi (i sztucznymi) dialogami, w których jedna postać dosłownie wyjaśnia drugiej całą geopolitykę świata przedstawianego, na zasadzie "albowiem musisz wiedzieć, że". Jestem w stanie w pewnych sytuacjach zaakceptować takie rozwiązanie, ale od biedy, a nie jako regułę. A jeśli chodzi o sam świat: pomysły autora nie tyle są świadectwem wielkiej wyobraźni, co wycinanką, kolażem cudzych pomysłów: pionierów fantasy (Tolkien) i science fiction (Herbert z jego pompatyczymi "skryptami ze świata przedstawionego"), mitu arturiańskiego, baśni i legend, ale nie słowiańskich, tylko zachodnich (dużo bardziej słowiańska była, co zaskakujące, gra).

Podsumowując: doceniam ambicje autora (cykl na pewno nie jest głupi) i jego wkład do polskiej literatury fantasy, ale nie reklamowałabym go jako uniwersalnie dobrego pisarza, ani nawet nie stawiałabym za wzór jako autora fantastyki. "Krew elfów" mogłaby być napisana lepiej na naprawdę wielu, wielu polach, zarówno jeśli traktować ją jako powieść dla nastolatków (którą nie jest) jak i dla dorosłych (którą również nie jest. Po raz kolejny nasuwa się więc pytanie, co to właściwie jest). Podobno kolejne powieści z cyklu są lepsze, ale też niestroniące od klisz i do kopczyka nieszczęść dokładające rozwiązania typu deus ex machina.

Od siebie polecam oczywiście dać szansę, ale nie dawać wiary bezkrytycznym zachwytom. Sentyment: tak, lubienie na zasadzie "u mnie ta formuła się sprawdza": oczywiście że tak, nawet chłopięce fantazje seksualne o rozwiązłych czarodziejkach czemu nie, każdemu według potrzeb. Tyle że nie ma co robić z tego cyklu biblii fantasy i świetnej prozy, to jest po prostu nieuprawnione.

Próbowałam zakochać się w "Wiedźminie" kilka razy w ciągu życia, ale mimo prób i szczerych chęci polubienia cyklu zupełnie nie ogarniam, jak można robić z niego wzór fantastyki. Mam wrażenie, że za bezkrytycznymi zachwytami stoi raczej sentyment, niż obiektywna, rzekomo niedościgniona jakość materiału.

Pierwsze ważne, czyli proza. Język jest charakterystyczną podróbką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Powtórzę za poprzednim recenzentem: coraz ciekawiej i coraz lepiej. Jak to miło, kiedy pisarz z potencjałem rozwija ten potencjał z tak świetnym efektem.

Zupełnie nie rozumiem, czemu książek fantasy w stylu Abercrombiego jest tak zaskakująco mało. Kiedy autorzy zrozumieją, że nie ma nic nudniejszego i durniejszego w literaturze rozrywkowej niż idealny, piękny, niezniszczalny, wszechstronnie utalentowany, skończenie wyjątkowy bohater? To jest wprost niebywałe, jak często z dobrze zapowiadających się i obmyślonych pieczołowicie protagonistów wyłażą po paru stronach superśliczni i supercudowni Mary Sue i Gary Stu, nawet jeśli autor próbuje nieporadnie ukryć z początku swoje rzeczywiste procudownościowe intencje. Na szczęście to nie tu! Tutaj każdy z bohaterów pierwszoplanowych jest co prawda w jakiś sposób wyjątkowy (inaczej nie byłby pierwszoplanowy; powiedzmy sobie szczerze, przeciętniaki pędzące spokojne i nudne życie giną w mrokach historii) ale żaden nie jest nieskazitelnym superbohaterem. Każdy jest szary, składa się z wad i zalet o różnym stopniu wysycenia gradientowego (czyli: i drobne, irytujące słabostki, i cechy autentycznie ohydne), nikt nie jest niezniszczalny/zawsze odważny/jednoznacznie szlachetny/silny psychicznie i fizycznie do przesady, żaden nie przechodzi nierealistycznej przemiany, a jednocześnie wszyscy ewoluują i potrafią zaskoczyć, ale bez szkody dla wiarygodności postaci. Sztos! W ogóle studium charakterów i interakcje między bohaterami to tutaj jakaś rewelacja. Wynikowo żadnej postaci od Abercrombiego nie sposób w pełni polubić, ale jednocześnie chce się na ich temat pisać rozprawki i mowy obrończe, takie emocje budzą i tacy są złożeni i wielowarstwowi.

Do tego zauważam, że Abercrombie, w przeciwieństwie do chyba większości autorów fantasy, z sukcesem wpadł na to, jak ważna jest perspektywa. To nie jest autor, który jak wielu innych (zupełnie błędnie) uważa, że nie ma dobrej kreacji bohatera bez mozolnego opisu jaki ówże ma kolor włosów i oczu, krój kubraka i długość nogawic (oraz kolor kubraka i kolor nogawic, i długość włosów i krój oczu). Tutaj bohaterowie opisywani są wyłącznie przez pryzmat punktu widzenia innych postaci, a każdy przecież zwraca uwagę na coś innego i z innych powodów (i te powody również są elementem kreacji postaci - tej patrzącej). W efekcie opisy jednego bohatera mogą się skrajnie różnić w zależności od sceny i kontekstu, ale też dlatego są tak przekonujące i kompletne. No i ma kolo talent do tworzenia przekonujących bohaterów, trzeba mu to przyznać. Każdy rozdział "The Little People", z definicji wypełniony nieistotnymi dla fabuły postaciami dalszoplanowymi, jest tego dowodem.

Do świetnych postaci oraz nie mniej świetnych relacji między nimi dostaję tutaj inteligentny (lub przynajmniej autentycznie zabawny) humor, przemoc i gore bez kompromisów (poza może brakiem opisów przemocy seksualnej, co jest IMO niczym innym jak kolejnym plusem - drodzy autorzy fantasy, spadajcie ze swoimi kinkami na AO3), odświeżający realizm i naturalizm, bardzo dobre, dynamiczne opisy potyczek zbrojnych, coraz lepszą jakość prozy oraz wciągającą fabułę, jeśli tylko potraktuje się intrygę polityczną dostatecznie uważnie - wielkie emocje do samego końca, może nawet największe na końcu. Zaczęłam trzeci tom i jest jeszcze lepszy. Płaczę i raduję się!

To nie jest żadna wielka literatura, to po prostu dobra opowieść, ale rzadko spotykam równie dobre mimo poszukiwań, powaga.

Niestety relatywnym minusem jest to, że nie mogę przestać tego czytać, ale widać każda przyjemność musi mieć jakieś skutki uboczne.

Pyszna rozryweczka, obżeram się.

Powtórzę za poprzednim recenzentem: coraz ciekawiej i coraz lepiej. Jak to miło, kiedy pisarz z potencjałem rozwija ten potencjał z tak świetnym efektem.

Zupełnie nie rozumiem, czemu książek fantasy w stylu Abercrombiego jest tak zaskakująco mało. Kiedy autorzy zrozumieją, że nie ma nic nudniejszego i durniejszego w literaturze rozrywkowej niż idealny, piękny,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Ta książka to raczej miłe zaskoczenie, niż rozczarowanie. Miałam jej w ogóle nie czytać, bo 1. ostatnie sensacyjne Kingi mocno mnie nużyły i już w zasadzie doszłam do przekonania, że nowe propozycje spod pióra autora - bardzo skądinąd ważnego pour moi - nie są warte czasu i pieniędzy; 2. "Mroczną wieżę" czyli sztandarowe kingofantasy doceniam za oryginalność, ale dwa tomy nie wciągnęły mnie na tyle żeby przeczytać całą serię; 3. elementy fantastyczne w książkach napisanych przez Kinga wespół z synem Owenem uważam za najsłabszy aspekt ich łączonych fabuł. W końcu jednak się skusiłam i - dobra wiadomość - ostatecznie nie żałuję czasu spędzonego z "Fairy Tale", chociaż końcowy zachwyt nie był tak duży, na jaki się zapowiadało po pierwszych stu stronach.

No właśnie, a propos pierwszych stu stron, nad wyraz dobrą częścią tej książki jest obyczajowy wstęp: jak to u Kinga bardzo solidny warsztatowo, ze spokojną, dopracowaną narracją, wiarygodnymi postaciami i bardzo dobrze budowanymi relacjami między nimi. Wydarzenia wprowadzające do właściwej, fantastycznej fabuły są typową obyczajówką zabarwioną mocno comfort lit, a jednocześnie są tak ciekawe, żywe i poruszające że wciągają od strzała, nie mówiąc o tym że natychmiast skłaniają człowieka do fantazji jak by to było zaopiekować się jakimś owczarkiem niemieckim (tak, jednym z pierwszoplanowych bohaterów tej historii jest owczarek niemiecki). Tę część przeczytałam na jednym wdechu, taka była miła.

Ale, ale ale ale, temat przewodni książki - reklamowany samym tytułem - czyli literatura fantastyczna, zagrał tu najmniej. Świat serwowany przez Kinga jest po prostu za mało bogaty i za mało oryginalny, żeby zapadał w pamięć jak klasyka gatunku. Żaden to Czarnoksiężnik z Oz, żadna Niekończąca Się Opowieść, żadna Nibylandia, Narnia czy co tam jeszcze. Klasyczny motyw drogi, kiedy bohater po raz pierwszy przedostaje się do magicznego świata i spotyka na swojej drodze postaci, które obowiązkowo wyjaśniają mu co i jak, sprowadza się do opisów warunków mieszkaniowych i menu śniadaniowego. Szybko robi się to nużące, a potem jest niestety wcale nie lepiej. Postaci w magicznej krainie są wykreowane wyraźnie gorzej niż w części obyczajowej - są dużo bledsze, bardziej niekonkretne, suspens siada mimo natłoku wydarzeń dramatycznych, i wynikowo finał powieści, teoretycznie najbardziej emocjonujący, okazał się raczej nudny i przeczytałam go zupełnie bez zainteresowania. A potem bohater wrócił do starej, dobrej, niebaśniowej Ameryki i... znowu było ciekawie. No, coś tu nie zagrało, jeśli mamy mówić o dobrej fantastyce. Jednocześnie nie mówię, że część fantastyczna nie ma żadnych plusów. Podobała mi się samoświadomość bohatera w kwestii własnych motywacji, i to, że nie jest on kryształowym superbohaterem. Podobały mi się przemycane ze smakiem tu i ówdzie nostalgicznie nawiązania do pulp-horroru z lat osiemdziesiątych, lekki flirt z klasyczną literaturą grozy i plastyczność opisywanego świata. Czyli: plusy są, ale nie jest genialnie.

Ostatnia bardzo dobra książka, którą King napisał, to "Dallas '63" (rocznik 2011) i podtrzymuję tę opinię po przeczytaniu "Fairy Tale". Prawdziwym powołaniem pana Kinga jest pisanie obyczajówek z domieszką fantastyki, ale nigdy odwrotnie, uważam.

Ta książka to raczej miłe zaskoczenie, niż rozczarowanie. Miałam jej w ogóle nie czytać, bo 1. ostatnie sensacyjne Kingi mocno mnie nużyły i już w zasadzie doszłam do przekonania, że nowe propozycje spod pióra autora - bardzo skądinąd ważnego pour moi - nie są warte czasu i pieniędzy; 2. "Mroczną wieżę" czyli sztandarowe kingofantasy doceniam za oryginalność, ale dwa tomy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Klasyka horroru i w ogóle literatury fantastycznej może łatwo brzydko się zestarzeć. Tymczasem wygląda na to, że Ray Bradbury to nie ten przypadek, a to dzięki temu, że dysponował on w tej kwestii skutecznym antidotum: były nim indywidualny styl oraz, jak na jego czasy, nowatorskość i odważne przecieranie fantastyczno-strasznych szlaków.

To nie jest horror, który czyta się dla fabuły, ani książka z gatunku wciągających. Ale, słodka dynio wycinana, jaki to ma klimat! Do tego niepodrabiany. Autor urodził się w Stanach, a jego własne, prywatne dzieciństwo przypada na lata dwudzieste i trzydzieste dwudziestego wieku. Jest jasne, że od urodzenia gromadził doświadczenia, z których przy pisaniu fabuł mógł czerpać garściami. Dodać do tego fantazję i pisarską wrażliwość - trochę naiwną, ale autor podobno był urodzonym w biednej rodzinie samoukiem, więc i tak jest przed czym chylić czoła - i już ze zwykłego obwoźnego wesołego miasteczka robi się coś bardzo, bardzo niepokojącego. Książka jest wypakowana po brzegi klimatycznymi pomysłami: jest ślepa czarownica z zaszytymi powiekami, organy parowe, które grają same, nawiedzony gabinet luster, pewna bardzo dziwna karuzela, "zły siostrzeniec" itede itepe, no i jest plejada niezwykłych postaci z gabinetu osobliwości. Do tego smaczny sosik sennego małego miasteczka zawieszonego gdzieś w przestrzeni i czasie - obyczajowy aspekt jest odsunięty na niewidoczny plan i dzięki temu akcja powieści mogłaby rozgrywać się dosłownie w którejkolwiek dekadzie dwudziestego wieku.

Wreszcie: styl, który umie tyleż nużyć, co dogłębnie intrygować. Autor bawi się tekstem z radością i entuzjazmem dziecka, czasem wychodzi mu z tego grafomania, ale równie często bardzo nastrojowa, refleksyjna opowieść, i ostatecznie przeczytawszy całość stwierdziłam, że trochę mnie ta powieć zmęczyła, ale tak właściwie to chętnie przeczytałabym ją znowu, byle tylko wyłapać wszystko, co potencjalnie przeoczone. To po prostu nie jest tekst nadający się do czytania w biegu czy przy połowicznej koncentracji, ale jak już się złapie odpowiednie nastrojenie fal, to jest naprawdę super. To prawdziwie jesienna książka: łączy najśliczniejsze halloweenowe straszaki z autentycznym nastrojem zadumanej jesieni.

Co ciekawe, teraz czytam zeszłorocznego Kinga ("Fairy Tale") i autor nie tylko uhonorował tę książkę umieszczając ją na stoliku nocnym jednego z bohaterów, ale wypełnił swój tekst odwołaniami do niej. I słusznie! Wszystko wskazuje na to, że to naprawdę ważna część popkultury w podkategorii horror.

Ogółem: dla miłośników literatury grozy, jej ewolucji i historii jest to, uważam, obowiązkowa praca domowa do odrobienia, jeśli nawet nie do pokochania ze względu na charakterystyczny styl i senne tempo.

Klasyka horroru i w ogóle literatury fantastycznej może łatwo brzydko się zestarzeć. Tymczasem wygląda na to, że Ray Bradbury to nie ten przypadek, a to dzięki temu, że dysponował on w tej kwestii skutecznym antidotum: były nim indywidualny styl oraz, jak na jego czasy, nowatorskość i odważne przecieranie fantastyczno-strasznych szlaków.

To nie jest horror, który czyta się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Nie lubię fantasy, ale lubię TO fantasy, a to oznacza naprawdę entuzjastyczną recenzję poniżej. Bardzo podobała mi się pierwsza trylogia zaczynająca się od "The Blade Itself" i specjalnie wybrałam z dorobku autora kontynuację "30 lat po" jako następną w kolejce, bo jeśli chodzi o "starych" bohaterów, to cierpię na zespół odstawienia i galopujące niedobory. Trochę się jednak cykałam, że kontynuacja nie zdoła mnie już tak oczarować, skoro pierwotni bohaterowie są tu zepchnięci na dalszy z dalszych planów. I co? Co prawda brak wewnętrznych monologów Glokty, jego wisielczego humoru i sarkastycznych spostrzeżeń zdecydowanie nie jest plusem (rozdziały z Gloktą z poprzednich tomów przeczytałam chyba ze trzy razy, a wysłuchałam też ze trzy - ten cały Steven Pacey jest jakiś skończenie niesamowity!) ale mimo to, o dziwo, pierwszy tom zapowiada trylogię chyba jeszcze lepszą od pierwszej, chociaż właściwie nie powinno to być aż takim zaskoczeniem jeśli mowa o kolejnych powieściach spod pióra dobrego debiutanta.

Tak więc "A Little Hatred" to książka BARDZO dowcipna, wciągająca, zapchana po brzegi ciekawymi bohaterami których łączy jedna zaleta: brak braku wad. Erm, chodzi mi o to, że każda jedna postać jest cudnie złożona, nic nie jest białe i czarne i absolutnie nikomu nie można kibicować z czystym sumieniem, ale może właśnie dlatego to jest takie dobre i autentycznie angażujące. Pomysł na świat jest bardzo ciekawy: knujący magowie którzy wzbraniają się przed używaniem magii, analogie do świata współczesnego w którym bieg historii jest jakby przyspieszony - średniowieczne pojedynki pogania rewolucja przemysłowa, nadająca całości atrakcyjnego steampunkowego posmaczku. I ten karkołomny pomysł gra bardzo skocznie! Autor wykorzystuje znane i lubiane pomysły z poprzedniej trylogii (zaskakująco dużo tu losów lustrzanych) ale i wzbogaca repertuar, na przykład poszerzył słownictwo i zaczął pisać zaskakująco dobre sceny erotyczne, jednocześnie mięsne i sensualne, i odwala złotą, po prostu przezłotą robotę w kwestii studium charakterów swoich bohaterów. Książka jest pełna bardzo dobrych dialogów które są i zabawne, i inteligentne. Może przemyślenia bohaterów nie są skończenie oryginalne, ale na pewno nie są głupie i zawsze pasują.

Oj, jak tu rozpieszczają! Jak tak dalej pójdzie to przeczytam wszystko tego Abercrombiego, kurde no.

Nic tylko czytać i cieszyć się efektami.

TAK!

Nie lubię fantasy, ale lubię TO fantasy, a to oznacza naprawdę entuzjastyczną recenzję poniżej. Bardzo podobała mi się pierwsza trylogia zaczynająca się od "The Blade Itself" i specjalnie wybrałam z dorobku autora kontynuację "30 lat po" jako następną w kolejce, bo jeśli chodzi o "starych" bohaterów, to cierpię na zespół odstawienia i galopujące niedobory. Trochę się jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Mam trochę problem z oceną tej książki. Obiektywnie patrząc, nie jest to zupełnie nic jakkolwiek gorszego od wielu innych pozycji ze współczesnej literatury rozrywkowej, włączając te najpopularniejsze. To takie silne Może Być, 4/10, nieszkodliwa przeciętna, wielu może ubawi. Ale subiektywnie, no, kwęk, 2/10 w porywach. To nie było dobre.

Powieść grozy? Coś jak E.A. Poe? Nie wiem, kto ten opis pisał, chyba sztuczna inteligencja. A okładka taka ładna... A treść taka... Nieadekwatna do wszystkiego, i do grafiki, i do opisu... Mam nawet problem, żeby nazwać tę książkę "powieścią", które to słowo implikuje bądź co bądź jakąkolwiek twórczą i oryginalną wartość artystyczną... A to jest, jeżu kolczasty, tak generyczy romans... Taki... Jak wszędzie... Aż mi się chce stawiać tylko wielokropki.

A jeśli chodzi o mniej wielokropkowe konkrety: mamy tu 1) główną bohaterkę która odmienia swoje życie 2) tajemniczego bruneta uosobiającego moce tajemnicze i demoniczną żądzę 3) wesołego blondyna reprezentującego ziemskie pocieszenie i wsparcie zapewniane przez cynamonową bułkę 4) romansową dynamikę 1x(2±3). Plus elementy fantastyczne odwołujące się do legend z Kotliny Kłodzkiej (to akurat oryginalny plus, pierwszy i jedyny) i oklepane motywy z horrorów, które autorka stosuje jakby ani ich nie czuła, ani specjalnie nie lubiła, w sposób, no cóż, chciałam nie użyć określenia "bezmyślny" ze względu na jego negatywny wydźwięk, ale naprawdę ciśnie mi się to na klawiaturę. Ciotka chodząca w "wiktoriańskich sukniach" w dwudziestym pierwszym wieku? Stary dom na wzgórzu opisany o tyle że wcale, przysięgam że ciekawsze opisy starej architektury znalazłabym w "Panu Samochodziku"? Napisać, że nawiedzony dom jest tłem w tej powieści, to napisać za dużo - on tu nie istnieje. Wiem o nim, że jest stary i że wymaga remontu. Ostatecznie efekt końcowy sprawia wrażenie jakby autorka chętniej napisała raczej kolejny sztampowy kryminał, niż szumnie tu zapowiadaną "powieść grozy".

Treść jest niefinezyjna i cukierkowa. Do cukierkowych tekstów nic nie mam, mają swoją doniosłą życiową funkcję, ale, erm, to miał być horror, tak? W cukierkowym horrorze styki się po prostu nie łączą. To nie zadziała. Prąd nie przepłynie przez ten obwód. Tak więc, jeśli liczyć na jakość w kontekście horroru, to jej tu nie ma. Nie stwierdzono nawet ilości śladowych.

A jeśli chodzi o romans? Żywe, dobrze napisane postaci i ciekawe, emocjonujące relacje między nimi obroniłyby ten tekst. "By", ale mamy tu kolejny upadek z wysokiego konia, na którym autorka nie umie jeździć, albo, powiem inaczej: jeździ jak większość współczesnych autorów książek rozrywkowych, ale mnie ta hippika nie bawi. Główna bohaterka zaczęła jako prawniczka, która musi mieć nad wszystkim kontrolę i skrywa żale z przeszłości pod maską silnej babki, ale autorka potrafi przekreślić tę stworzoną przez samą siebie charakterystykę w dosłownie jednym zdaniu. A jeśli coś takiego ma miejsce, jeśli postać zachowuje się out of character u ORYGINALNEGO autora, to znaczy że o żadnej kreacji postaci nie może być po prostu mowy, to jest przypadkowy zlepek oklepanych pomysłów bez, no właśnie, pomysłu. A jeśli chodzi o relacje między bohaterami, to nie ma tu miejsca na żadną niepewność, żadne niedopowiedzenia, są tylko nieudolne, słabe pozory - że niby bohaterka "czuje coś, czego sama nie umie jeszcze nazwać", a poza tym "czuje znajomą wilgoć między nogami", cytat/koniec cytatu. No cóż, jeśli sprawa jest postawiona w ten sposób, to chyba nie ma o czym dalej dyskutować? You've got a pussy, I have a dick, so what's the problem, let's do it quick, śpiewał Rammstein? To jest ten poziom wyrafinowania. A jeśli ktoś się już cieszy na tę wiadomość, bo chciałby szybko przejść do twardych (czy też wilgotnych) konkretów, to mam kolejne rozczarowanie: erotyka jest tu, niestety, bardzo mechaniczna i wyzuta z pasji, jakiejkolwiek chemii między bohaterami zupełnie się nie czuje, więc dobry i mięsny tekst porno to też bynajmniej nie jest.

Zgniła wisienka na tym pod każdym względem niesmacznym torcie: lektorka mojego audiobooka miała tendencję do ustnego wymawiania głosek nosowych, i przez to dowiedziałam się, że historia starego domu na wzgórzu jest owiana mrocznoł tajemnicoł.

To wszystko było naprawdę straszne, ale bynajmniej nie w takim sensie, jakiego się naiwnie spodziewałam.

Strata czasu. Można se ewentualnie okładkę pooglądać.

Mam trochę problem z oceną tej książki. Obiektywnie patrząc, nie jest to zupełnie nic jakkolwiek gorszego od wielu innych pozycji ze współczesnej literatury rozrywkowej, włączając te najpopularniejsze. To takie silne Może Być, 4/10, nieszkodliwa przeciętna, wielu może ubawi. Ale subiektywnie, no, kwęk, 2/10 w porywach. To nie było dobre.

Powieść grozy? Coś jak E.A. Poe?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mam szczęście do dobrych książek ze szprycą w temacie, więc po cudownym (boskim🖤) "Infinite Jest" i bardzo dobrej opioidowej obyczajówce laureatki Pulitzera 2023 ("Demon Copperhead") na warsztat wjechał "Junkie". Ludzie dzielący swój czas wolny pomiędzy eksperymentowanie z substancjami psychoaktywnymi i pisanie książek mają jedną niekwestionowaną zaletę: niczego nie udają. "Junkie" wpisuje się w tę regułę, to minipowieść rozbrajająco szczera i kompletnie bezpretensjonalna. Okazała się jednak być nie tak dobra, jak się spodziewałam. Klimat NY lat 40. istnieje gdzieś wpleciony w metafizykę stroniczek, ale jest dozowany bardzo oszczędnie, to samo artyzm - malutki, jakby pojawiający się mimo woli autora. Wynikowo tekst stanowi raczej dowód potencjału niż niekwestionowaną wartość per se. Ciekawe, czy kolejne książki autora są lepszym popisem jego talentu. Najlepszy z tej króciutkiej powieści okazał się, o dziwo, wstęp. Na razie się nie zachwycam, ale w sumie wychwalany pod niebiosa kumpel Burroughsa Jack Kerouac też mi nie za bardzo przypasował, chociaż POWINIEN (tematyka).

Takie pięć i pół, więc zaokrąglam w górę.

Mam szczęście do dobrych książek ze szprycą w temacie, więc po cudownym (boskim🖤) "Infinite Jest" i bardzo dobrej opioidowej obyczajówce laureatki Pulitzera 2023 ("Demon Copperhead") na warsztat wjechał "Junkie". Ludzie dzielący swój czas wolny pomiędzy eksperymentowanie z substancjami psychoaktywnymi i pisanie książek mają jedną niekwestionowaną zaletę: niczego nie udają....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Lubię horrory i szukam dobrych. Ta pozycja nie jest pozbawiona pewnych zalet, ale ogólnie to chyba po prostu nie moja para butów, zarówno pod względem tematyki jak i sposobu prowadzenia akcji. Fabularnie jest to coś w rodzaju horroru o mutantach czerpiącego inspiracje z teorii spiskowych (źli naukowcy nie mają pojęcia, co robią, "oni" chcą nas kontrolować itepe, a przed kontrolą chronią... czapeczki z folii aluminiowej. Klasyk!) połączonego z ambitniejszą young adult lit (główni bohaterowie to uczniowie liceum).

Zaczęło się nawet nieźle, postaci były przekonujące, autor eksperymentował trochę ze stylem i wyszło mu parę subtelnych dowcipów, ale potem zabrakło czegoś, co określiłabym jako budowanie świata przedstawionego. Autor miał pomysł na głównych bohaterów, tyle że niewystarczający (postaci są "zaczęte" w sposób ujawniający jędrny koncept, ale nigdy nie zaczynają żyć własnym życiem), więc zapchał luki gwałtownie eskalującą przemocą, która szybko robi się zwyczajnie nudna. Było całkiem intrygująco na początku, potem to już było raczej męczenie kebaba niż czytanie z dreszczem emocji i satysfakcją.

Podsumowując, książka się nada dla zdeklarowanych fanów biotech horror, którym nie przeszkadza, że główni bohaterowie są nieletni. Reszta fanów literatury grozy może spokojnie spuścić pozycję na dno szuflady, klasyką gatunku to się nigdy nie stanie IMO.

Lubię horrory i szukam dobrych. Ta pozycja nie jest pozbawiona pewnych zalet, ale ogólnie to chyba po prostu nie moja para butów, zarówno pod względem tematyki jak i sposobu prowadzenia akcji. Fabularnie jest to coś w rodzaju horroru o mutantach czerpiącego inspiracje z teorii spiskowych (źli naukowcy nie mają pojęcia, co robią, "oni" chcą nas kontrolować itepe, a przed...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Rewelacyjna, jak zawsze tej autorki, właściwie nie widzę żadnych minusów. Duży i kontrowersyjny temat naświetlony z ciekawych ujęć, pełen świadectw, a do tego literacko bardzo dobra lektura. Warsztat autorki ma tę olbrzymią zaletę, że nie polega na siedzeniu w bibliotece i pisaniu kolejnej pracy doktorskiej na podstawie Prusa i Orzeszkowej, przepraszam, w tym wypadku byłby to pewnie Reymont i Zola (tak, piję do innej autorki, która pisze książki historyczno-feministyczne, przegrywając na jakość w przedbiegach, choć oczywiście na bezrybiu i rak ryba) tylko na zbieraniu i opracowywaniu autentycznych historii prawdziwych ludzi. Przez to na każdą kolejną książkę trzeba poczekać, ale czekać warto, a jakość wygrywa z ilością.

Polecam serdecznie, można od razu dziękować losowi, że się żyje w Europie dwudziestopierwszowiecznej.

Rewelacyjna, jak zawsze tej autorki, właściwie nie widzę żadnych minusów. Duży i kontrowersyjny temat naświetlony z ciekawych ujęć, pełen świadectw, a do tego literacko bardzo dobra lektura. Warsztat autorki ma tę olbrzymią zaletę, że nie polega na siedzeniu w bibliotece i pisaniu kolejnej pracy doktorskiej na podstawie Prusa i Orzeszkowej, przepraszam, w tym wypadku byłby...

więcej Pokaż mimo to