-
ArtykułyDzień Bibliotekarza i Bibliotek – poznajcie 5 bibliotecznych ciekawostekAnna Sierant12
-
Artykuły„Kuchnia książek” to list, który wysyłam do trzydziestoletniej siebie – wywiad z Kim Jee HyeAnna Sierant2
-
ArtykułyLiteracki klejnot, czyli „Rozbite lustro” Mercè Rodoredy. Rozmawiamy z tłumaczką Anną SawickąEwa Cieślik2
-
ArtykułyMatura 2024 z języka polskiego. Jakie były lektury?Konrad Wrzesiński9
Biblioteczka
Książka bardzo na czasie. Wznowiona w dużym nakładzie pojawia się i znika z półek sklepowych, czego główną przyczyną jest chwalony wszem i wobec serial produkcji HBO, którego sezony (na razie trzy) oparte są na kolejnych tomach sagi „Pieśni lodu i ognia”. Czy w kilkanaście lat po premierze książka wciąż potrafi zachwycić czytelnika jeszcze nietkniętego serialem? Zdecydowanie tak.
Ponieważ mamy do czynienia z sagą, czyli historią zakrojoną na kilka lub kilkanaście (w tym przypadku – grubaśnych) tomów, pierwsze na co warto zwrócić uwagę to świat. Od pierwszych zdań zostajemy wrzuceni w sam środek imion, nazw, miast, krain, które nam nic nie mówią, a że jest ich spory tłok można odczuć pewien dyskomfort poznawczy. Na szczęście w życiu bohaterów przeszłość jest bardzo ważna i wciąż żywa, dzięki czemu powoli zagłębiamy się w historie rycerskich rodów Siedmiu Królestw, mieszaninę lodu reprezentowanego przez północ oraz ognia krążącego w żyłach ocalałych z rodu niedawnych władców, opiekunów smoków. Jako wisienki na torcie dostajemy złoto, zdrady, tajemnice i nieznane zło czające się za wielkim murem daleko na północy. Wraz z rosnącą ilością przeczytanych stron, nasza wiedza o ziemiach rycerzy i ziemiach dzikich oddzielonych Wąskim Morzem, rośnie a wraz nią również przyjemność czytania.
Warto dodać, że wydanie z 1996 roku posiada mapkę (nie wiem jak się sprawy mają w przypadku nowego, serialowego wydania pierwszego tomu), co się chwali – czytelnik może od razu sprawdzać topografię, rysować sobie w głowie trasę. Nie chwali się jednak niedopatrzenia/niedopracowania/? – brakuje mapki Wschodu, przez co miejsce pobytu i działania części postaci jest nam nieznane. Chociaż może tak miało być?
Martin w kreacji świata nie porwał się na żadną rewolucję (która pewnie i tak już jest niemożliwa), lecz wedle uznania przesunął akcenty, dzięki czemu „Gra o tron” to bardziej fantastyka miecza niż magii. Brutalna fantastyka miecza, należałoby dodać. Autor na pierwszy plan wysunął ludzi, światło-cienie okrywające ich motywacje oraz niejednoznaczności. Już sam fakt, że kolejne rozdziały nie są numerowane, tylko nazywane imionami najważniejszych bohaterów sugeruje obecność kilku subiektywnych spojrzeń na wydarzenia. Dodatkowo wybitna łatwość w uśmiercaniu istotnych postaci ułatwia czytelnikowi przywiązywanie się do swoich faworytów (chociaż można przywiązać się niecelnie, a przez to bardzo boleśnie). W ten sposób lektura staje się nie tylko bardziej wciągająca („Jeszcze tylko pięć stron i wreszcie będzie o moim ulubionym…”), ale również osobista.
Jednocześnie taki podział książki ma swoje minusy. Pisarze często podkreślają, że ich bohaterowie są trochę jak kumple z osiedla – z jednym lubi się spędzać czas, gadać o świecie i pić tanie wino, z innym z kolei spotykasz się głównie na większych imprezach, a na co dzień jesteście tylko na cześć-cześć. Podobnie jest i w „Grze o tron” – niektórzy mają dużo stron, miejsce na rozważania i przygody, inni od czasu do czasu kilka wymęczonych akapitów, w których często dochodzi do uczuciowych skrótów (ile to razy Arya chciała być „poczochrana’ po głowie przez swojego dawno niewidzianego brata…). Dlatego mimo całkiem udanych starań autora o psychologiczną głębię można spotkać kilka (niewiele) postaci nieco zbyt płaskich, zbyt… książkowych.
Warto również docenić zręczność, z którą Martin miesza różne gatunki („Jak na imprezie trunki!” cytując Sidney’a Polaka). Główny tor wydarzeń napędzany jest przez pewną tajemnicę, w związku z którą prowadzone jest nawet śledztwo, dzięki czemu dostajemy namiastkę kryminału. Postać aktualnego króla, nazywanego Uzurpatorem, jego namiestnika i najbliższych to z kolei wariacji na temat antycznej tragedii. Przygody młodej Aryi mają w sobie coś z przygodowej powieści łotrzykowskiej, a doświadczenia jej braci to już poważny młodzieżowy obyczaj o dorastaniu i pokonywaniu swoich słabości. Z kolei to, co czai się po drugiej stronie wielkiego muru na północy ma w sobie coś z horroru. Ten swoisty miszmasz fascynuje i nie pozwala się nudzić.
Dobrze opowiedziana historia, złożona z mniejszych opowieści osobistych, bardzo solidnie poprowadzony rozwój postaci, ciekawy świat z wciąż odkrywaną historią oraz rysującą się krwawo i brutalnie przyszłością, powodują, że książka wciąga, czyta się ją szybko i ma się ochotę na kolejne tomy.
No i oczywiście, skoro już powstał, wypadałoby zerknąć na serial…
Książka bardzo na czasie. Wznowiona w dużym nakładzie pojawia się i znika z półek sklepowych, czego główną przyczyną jest chwalony wszem i wobec serial produkcji HBO, którego sezony (na razie trzy) oparte są na kolejnych tomach sagi „Pieśni lodu i ognia”. Czy w kilkanaście lat po premierze książka wciąż potrafi zachwycić czytelnika jeszcze nietkniętego serialem?...
więcej mniej Pokaż mimo to
Raczej niemożliwym jest, by podczas pobytu w księgarni człowiek nieznający Dennisa Rodmana sięgnął po tę książkę. Chociaż nie da się odmówić okładce elegancko operującej kiczem efektów „przyciągowatości-wzrocznej” ani tytułowi dobrego brzmienia to mimo wszystko ludziom brakującym wiedzy o koszykarskiej lidze NBA z przekroju lat ’80 i ’90 raczej nie pojawi się w głowie idea „Hej, a może by tak sprawdzić, co też taki sympatycznie wyglądający Afroamerykanin ma do powiedzenia…”. Nie pozostaje mi zatem nic innego niż spróbować odpowiedzieć na pytanie czy warto takiego nieświadomego czytelnika nieco uświadomić zachęcając jednocześnie do lektury?
Chociaż recenzja to zawsze pisanina bardzo subiektywna, w końcu nie od parady cały czas słyszy się powiedzenie będące jednocześnie wentylem bezpieczeństwa, że „o gustach się nie dyskutuje”, to postaram się ograniczyć wpływ na ten tekst mojego poglądu, że każdy człowiek ma do opowiedzenia historię, której warto wysłuchać. Prawdopodobnie wielu się ze mną zgodzi, zaznaczając jednak prosty fakt, że może i faktycznie każdy nosi w sobie ciekawą opowieść, ale nie za każdą warto płacić prawie cztery dyszki.
„Powinienem być już martwy” to, bodajże, trzecia z kolei autobiografia tego świetnego niegdyś koszykarza. Dennis Rodman, pseudonim Robak, poza rewelacyjnymi statystykami szczególnie na polu defensywy był jednym z współtwórców i bardzo ważnych członków dwóch świetnych zespołów koszykarskich – kolejno złych chłopców z Detroit Pistons i legendarnych Chicago Bulls ery drugiego „three-peat'a” (nie wiem czy jest równie ładnie brzmiące polskie określenie na trzykrotnie zdobyte z rzędu mistrzostwo?). Czy ten sympatyczny i kontrowersyjny sportowiec naprawdę miał aż tak ciekawe życie by zużyć tyle stron na jego opisanie i wyciągnięcie właściwych wniosków? No cóż…
Zagłębiając się w opowieść pierwszy wniosek, do którego dochodzimy to taki, że stron tych autobiografii wystarczy, by na każdej znalazły się dane osobowe i krótka notka biograficzna każdej kolejnej partnerki seksualnej pana Rodmana.
Kolejny wniosek to taki, że stron tych autobiografii wystarczy, by na każdej znalazła się grafika reklamowa i krótki opis alkoholu, który niejednokrotnie rozkręcał imprezę w wątrobie pana Rodmana (chociaż mając na uwadze fakt, że mimo takich ilości alkoholu były koszykarz wciąż ma swoją własną wątrobę można dojść do wniosku, że akurat ten organ na owe imprezy nie był zapraszany).
Niestety – przykra prawda i niewielki przytyk zawarte w dwóch powyższych akapitach mogą nasunąć każdemu czytelnikowi tej recenzji pewne wnioski. Dużo znajdziemy w tej autobiografii opisów pijackich, głośnych imprez oraz spotkań damsko-męskich zakończonych niewątpliwym, dwustronnym happy-endem (a zdarza się, że i trzystronnym). Nawet ci, którzy lubią pikantne szczegóły z życia znanych (w końcu zaglądamy tutaj nie tylko do hotelowych łóżek gwiazdy NBA, lecz również takich pięknych dam jak Madonna czy Carmen Electra) w pewnym momencie mogą poczuć znużenie i przesyt. Wtedy pojawia się bardzo przykre pytanie o sens lektury „Powinienem być już martwy” skoro na półce czekają inne, być może lepsze autobiografie.
Czytamy jednak dalej i okazuje się, że… wciąż nie jest dobrze. Należę do grupy, którzy zasiadali do tego dzieła ze sporą znajomością tamtych czasów, ludzi i miejsc od strony sportowej. Tymczasem szczegółów związanych z tym aspektem również nie uświadczyłem za dużo, moja wiedza nie poszerzyła się o żadne szczególnie interesujące fakty. Rodman, wbrew temu, co można by przypuszczać oceniając jedynie jego interesującą aparycję, stara się unikać wycieczek osobistych i wymieniania nazwisk w negatywnym kontekście (choć wybierający się wolnym krokiem na emeryturę aktualny komisarz ligi David Stern mógłby być odmiennego zdania). Wraz z przebiegiem lektury zacząłem dostrzegać, że, poza nieco wzrastającym ciśnieniem przy okazji opisów jednej czy drugiej sielanki w związku, Dennis stara się podejść do swojej przeszłości pozytywnie, wyciągnąć właściwe wnioski ze swoich doświadczeń. W tym momencie zaczynają na wierzch wychodzić pozytywne aspekty akurat tej autobiografii (nie wiem jak się sprawy miały w przypadku poprzedniczek).
Pierwsza sprawa to szczerość Robaka. Mam wrażenie, że punktem wyjścia do rozpoczęcia pisania była refleksja nad pewnym szczególnym momentem w życiu tego człowieka, czyli balansowaniem na linie, bardzo cienkiej linie (szczególnie, kiedy w rękach trzyma się strzelbę) o zimnej nazwie „samobójstwo”. Daruję sobie dokładny opis okoliczności jednak właśnie wtedy (jeszcze) koszykarz podjął pewne decyzje dotyczące swojej osobowości i sposobu na życie. Teraz z kolei, na kartach autobiografii, przyszedł czas na ocenę podjętych wtedy decyzji.
Śledząc te rozważania możemy odczuć na czysto ludzkim, empatycznym poziomie wspomnianą już szczerość. Nie ma w tym kokieterii ani wyrachowania, nie znajduję również w słowach autora (ani w zabiegach współautora) żadnych sztuczek mających na celu wywołanie jakiegoś konkretnego efektu na czytelnikach. Jak to można czasem usłyszeć w hip-hopowych utworach – czysty przekaz.
Drugi pozytyw, który również odczuwamy bardziej swoją uczuciowością to niewątpliwa prostota, ale nie (co zawsze warto zaznaczyć) prostactwo. Dennis Rodman mówi swoim językiem, przekazuje uczucia tak jak on sam je odczuwa. Nie uświadczymy zatem patetycznych przemów czy spóźnionego moralizatorstwa, dostaniemy prostą, męską, zwyczajnie ludzką filozofię w odpowiedzi na wcale nie takie proste zdarzenia. Bo obok wielu przygód miłosno-alkoholowych poznamy również sytuacje, które wymagały podjęcia trudnych decyzji, wpływających nie tylko na samego bohatera i jego najbliższych, ale także szerzej – na społeczeństwo.
Ostatnie zdanie może dziwić, ale naprawdę – były momenty, kiedy zachowania Robaka czynione pod sztandarem z napisem „bądź sobą i toleruj innych” wpływały na pewne społeczności (na przykład mieszkańców Chicago żeby nie być gołosłownym). Nie sposób się nad tym nie zastanowić i nie odnieść wrażenia, że czasami z robienia show i zamieszania rodzą się pozytywne rzeczy, a niektórym ludziom o najbardziej zatwardziałych poglądach zmienia się spojrzenie na pewne sprawy. Ile w tym było planu, ile przypadku, a ile zwykłego klaunowania – warto przeczytać i ocenić samemu.
Książka jest wybuchową, opowiedzianą żywym językiem (wielkie brawa dla tłumacza, Michała Rutkowskiego, któremu poza świetną znajomością języka niewątpliwie pomogła ogromna znajomość specyfiki i historii NBA) mieszanką historii pełnych alkoholu, seksu, ale również akcji na rzecz tolerancji, wolności osobistej i w końcu, jako wisienka na torcie - walki z własnymi demonami. Ten ostatni wątek, choć procentowo pewnie najmniejszy, również się pojawia,
Jako ogromnemu fanowi tego zawodnika brakuje trochę opowieści z dzieciństwa i młodości bohatera, jako ogromnemu fanowi NBA brakuje szczegółów z okresu kariery koszykarskiej, ale trzeba się pogodzić z faktem, że w tej książce Dennis Rodman chciał podzielić się z nami czymś innym. Najlepiej docenić to czytając tę książkę z pozycji człowieka tolerancyjnego, ceniącego szczerość i prawdziwe emocje. Można co nieco zarzucić „Powinienem być już martwy”, może nie spodobać się postępowanie jej bohatera, ale według mnie trzeba przyznać, że Robak potrafi poruszyć. Jego niektóre słowa potrafią naprawdę pokręconymi drogami dotrzeć do delikatnych strun naszej uczuciowości i chwilę na nich pobrzdękać. Oczywiście, nie ma takich momentów nie wiadomo jak wiele i może niekoniecznie warto zostawić te prawie cztery dyszki w sklepie, ale już poszperać w bibliotece…
W końcu każdy człowiek ma do opowiedzenia historię, której warto wysłuchać… Szczególnie taki kolorowy ptak jak Dennis Rodman!
Raczej niemożliwym jest, by podczas pobytu w księgarni człowiek nieznający Dennisa Rodmana sięgnął po tę książkę. Chociaż nie da się odmówić okładce elegancko operującej kiczem efektów „przyciągowatości-wzrocznej” ani tytułowi dobrego brzmienia to mimo wszystko ludziom brakującym wiedzy o koszykarskiej lidze NBA z przekroju lat ’80 i ’90 raczej nie pojawi się w głowie idea...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wszystkie dzieła Josepha Conrada były już analizowane i opisywane na setki sposobów przez umysły o wiele większe niż mój, ciężko zatem jest się zmusić do skreślenia choćby kilku słów bez popadania przy tym w interpretacyjną śmieszność. Szczególnie, że Conrad jest pisarzem nietuzinkowym, stawiającym czytelnikowi wiele pytań, na które odpowiedzi mogą okazać się nieprzyjemne dla ducha i umysłu. Nie ukrywam, że dla mnie to jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy i każda jego powieść zasługuje na zainteresowanie.
Bardzo istotny jest fakt, że w tym przypadku mamy do czynienia z dziełem debiutanckim, w którym styl Conrada dopiero się kształtuje (szczególnie, że praca nad powieścią trwała długo i była przerywana). Nie da się zatem nie odczuć podczas lektury pewnego… zmęczenia, a precyzyjniej – wymęczenia. Zupełnie jakby w trakcie pisania autor wpadł na inny pomysł, lepszy, ale mimo wszystko postanowił najpierw skończyć to, co zaczął jako pierwsze w kolejności.
Tytułowego bohatera poznajemy jako młodego, pełnego zapału, pomysłów i ambicji Europejczyka żyjącego na malowniczym Borneo. Dzięki swoim zdolnościom na płaszczyźnie szeroko pojętego handlu zostaje dostrzeżony przez jednego z możnych tego mikroświata tamtych czasów. Otrzymuje od niego nie tylko wiedzę dotyczącą handlu i miejsc, w których przyszło im pracować, ale również żonę – Zahirę, czyli miejscową, sponiewieraną przez życie, a potem przez nauczyciela Almayera traktowaną jak córkę, wychowaną w europejskim klasztorze i wreszcie – wyposażoną w spory posag. Z takim prezentem od losu przenosimy się w kolejnych rozdziałach w czasie.
Sytuacja zmienia się diametralnie – nauczyciel, przyjaciel i przybrany teść Almayera umiera, z małżonki wychodzi stłamszona próbami wychowania dzikość połączona ze złością za rany otrzymane w przeszłości, a w hierarchii społecznej bohater zsunął się o co najmniej kilka stopni i traktowany jest przez miejscowych z przymrużeniem oka, a niektórym wręcz jego obecność wydaje się zbędna.
Można zadać pytanie – co w takim razie trzyma jeszcze Almayera w tym miejscu? Przede wszystkim ogromna miłość do córki, pół-Malajki oraz wiara, ogromna wiara, że wreszcie uda mu się zapewnić swojemu jedynemu dziecku bogactwo i właściwy, czyli wysoki status społeczny. Szansy na to upatruje w pewnym biznesie, który planuje wraz z Dainem – jedynym człowiekiem, którego może uważać za przyjaciela i który ma pewne poważanie, wpływy i możliwości. W przeciwieństwie do bohatera, który zaoferować może jedynie swoją wiedzę zdobytą w przeszłości.
Na takim tle zaczynają dziać się wydarzenia przynależące do różnych gatunków. Współpraca Almayera i Daina ma w sobie posmak powieści przygodowej. Znajdziemy tutaj kłótnie, groźby, ucieczki, a nawet wystrzały. Z kolei rozwijające się uczucie Niny i Daina to romans z całkiem niezłą paletą rekwizytów jak potajemne schadzki czy groźba rozstania. Wszystko to jednak to pomniejsze płaszczyzny tej powieści, bo i tak wszystkie elementy zbiegają się w dramat, prawdziwy dramat.
Chociaż brzmi to nieco jak zbyt nachalny tekst reklamowy na plakacie lub ulotce to w „Szaleństwie Almayera” każda postać, nawet drugoplanowa, przeżywa swój wewnętrzny dramat. Czasami podczas czytania byłem zdziwiony, że w dość cienkiej książce Conrad decydował się na bogate „wyposażenie” skrytymi emocjami bohaterów mniej istotnych dla przebiegu akcji. Chwilę potem zdziwienie jeszcze bardziej rosło, kiedy okazywało się, że owe emocje i to, co w końcu spowoduje bardzo istotnie wpłyną na akcję. Zdziwienie i podziw dla Conrada, że tak wielkie umiejętności zaprezentował już w pierwszej swojej powieści (chociaż podczas pięciu lat pisania mógł ją spokojnie dopracowywać).
Jasne jest, że w recenzji powieści zatytułowanej „Szaleństwo Almayera” trzeba coś wspomnieć o tytułowym szaleństwie. Nawet jeśli dramat przeżywa każda postać i ma się wrażenie, że wszystkie są tak samo ważne to szaleństwo ogranicza się tylko do głównego bohatera. W tytule to słowo klucz zapisane jest w liczbie pojedynczej, lecz moim zdaniem Joseph Conrad spokojnie mógłby użyć liczby mnogiej.
Kasper Almayer to według mnie postać tragiczna. Od początku przepełnia go ogromna ambicja, która na początku w sposób dynamiczny i nieco agresywny doprowadza młodego chłopaka do trudnych decyzji o przyszłości. Te decyzje i ich konsekwencje staną się później bezpośrednią przyczyną tragizmu bohatera – tragizmu wyobcowania, samotności, utraty znaczenia społecznego, otoczenia przez obojętnych lub wrogo nastawionych ludzi, tęsknoty za Europą i przeszłością…
Dalszy rozwój akcji pokazuje, że z połączenia tragizmu oraz wciąż niewygasłej ambicji Almayer momentami popada, planuje lub realizuje jakieś mniejsze lub większe szaleństwo. Od razu trzeba zaznaczyć, że wcale nie chodzi tutaj o chorobę psychiczną. To my, czytelnicy, nadajemy zachowaniom i myślom głównego bohatera miano „szaleństwa”. W samej książce takie sformułowania pada raz lub dwa i jest jedynie nazwą, którą miejscowi nadali dużemu, wybudowanemu w stylu europejskim domowi Almayera. Domowi, warto dodać, z racji najróżniejszych problemów, niedokończonemu.
Wszystkie inne szaleństwa to już sprawka naszych interpretacji, sądów i refleksji, za którymi stoją zdobyte w życiu doświadczenia. Warto jednak zwrócić uwagę jak bardzo różnią się czasy oraz (przede wszystkim!) światy, w których przyszło żyć Almayer’owi i nam. Może to tak naprawdę nasze interpretacje są „szaleńcze” w stosunku do tamtych miejsc, czasów, ludzi?
Poza refleksją nad samą fabułą, treścią, z którą obcujemy warto przypomnieć sobie jak ważny jest sam czytelnik i jego bagaż doświadczeń przez pryzmat którego ocenia bohaterów. Niby oczywiste, ale warto pamiętać, że nie tylko każdy z nas może to, co czyta rozumieć inaczej oraz gdyby sami bohaterowie mogli ze swoją wiedzą przeanalizować nasze przemyślenia mogliby się bardzo zdziwić jak określamy ich poczynania.
Jednak „Szaleństwo Almayera” to nie tylko intelektualne doznania i ciekawa mieszanka gatunkowa. To również powieść, którą z nie do końca jasnych przyczyn (bo nie chodzi ani o treść, ani o formę) czyta się dosyć ciężko, jakby nieco topornie. Myślę, że ma na to wpływ wspomniane wymęczenie – zupełnie jakby męczący się przy pisaniu Conrad chciał sprawić żeby również czytelnik się męczył. To pewnie odczucie subiektywne, ale nie polecałbym tej powieści na leniwe niedzielne popołudnie.
Poza tym momentami widać, szczególnie w opisach przyrody i historii niektórych mieszkańców, że autor dopiero szukał swojego stylu. Otrzymujemy więc barwne, bogate i obszerne opisy przyrody (podobne do tych, które później zaproponuje na przykład Tolkien albo trochę bliżej Szklarski). Nie jest to jakiś poważny zarzut, ale dodaje coś od siebie do opisanej wcześniej toporności.
Mimo wszystko warto poznać „Szaleństwa Almayera”. Jest to wartościowa powieść, pozwalająca na najróżniejsze interpretacje i zachęcająca do refleksji nie tylko na temat treści, ale również całej literatury, jej odbioru i roli czytelników w procesie jej kształtowania. To również dowód na to, że Joseph Conrad, pisarz, z którego powinniśmy być nieustannie dumni i ciągle wracać do jego dzieł, był praktycznie od razu całkowicie ukształtowanym twórcą i naprawdę niewiele rzeczy musiał jeszcze poprawić lub się ich nauczyć. W zasadzie bez żadnych wcześniejszych publikacji postanowił napisać powieść, więc usiadł, napisał ją (w ciągu pięciu lat, ale zawsze) i osiągnął sukces. W przypadku takiego pisarza niemożliwym jest by przesadzić z pochwałami, prawda?
Wszystkie dzieła Josepha Conrada były już analizowane i opisywane na setki sposobów przez umysły o wiele większe niż mój, ciężko zatem jest się zmusić do skreślenia choćby kilku słów bez popadania przy tym w interpretacyjną śmieszność. Szczególnie, że Conrad jest pisarzem nietuzinkowym, stawiającym czytelnikowi wiele pytań, na które odpowiedzi mogą okazać się nieprzyjemne...
więcej mniej Pokaż mimo to
Autorzy biografii (zarówno tych autoryzowanych, jak i nieautoryzowanych) podróżują przez życie swojego bohatera, szukając faktów, anegdot i głębszych prawd. Na początku, w fazie zbierania materiałów może to być chaotyczna podróż – tutaj w ręce wpadnie jakiś ciekawy wywiad, tam przypadkowo spotka się znajomego z podstawówki opisywanej postaci. System tej część pracy zależy od samego piszącego i właściwie nie musi nas interesować. Kiedy jednak dochodzi do momentu pisania, autor musi podjąć bardzo ważną decyzję i wybrać drogę, którą poprowadzi nas, czytelników, przez cudze życie.
Twórcy biografii próbują różnych dróg lub, nazywając to dokładniej, kluczy. Osnuwali opowieść dookoła jednego, według nich lub samego bohatera najważniejszego faktu/wydarzenia; wodzili piórem wzdłuż chronologicznej linii kolejnych lat życia albo wychodzili od postaci drugoplanowych by dotrzeć do tej najważniejszej (na przykład opisując partnerów/partnerki, z którymi wiązała się artystka/artysta). Takich kluczy jest co najmniej kilka i w zasadzie tylko od autora zależy, który wybierze. Z pomocą może jednak przyjść zawód bohatera i właśnie tak się stało w tym przypadku. Otóż John Baxter spróbował przybliżyć i przeanalizować nieco życie reżysera Stevena Spielberga podążając chronologicznym śladem jego kolejnych filmów, koncentrując swoją uwagę na całym etapie tworzenia – od inspiracji i pomysłu, przez zdobycie pieniędzy i wejście na plan, po premierę i krytykę.
Oczywiście pierwsze rozdziały, wprowadzające na arenę życia młodego Spielberga nie są podciągnięte pod pracę „w branży”, choć jak praktycznie każdy reżyser – Stephen od najmłodszych lat kręcił swoje pierwsze etiudy i filmiki, które tu i ówdzie zdobywały jakieś pochwały lub niewielki, lokalny rozgłos. Baxter na początek spróbował prześledzić te pierwsze, według niektórych mające decydujący wpływ na późniejszą drogę, inspiracje filmowe (oraz szerzej – popkulturowe) jednocześnie przepuszczając je przez pryzmat sytuacji rodzinnej.
Autor praktycznie od razu wykazuje, że u Stevena Spielberga od najmłodszych lat świat przeżyć osobistych przenika się bardzo intensywnie ze światem filmowym, widocznym zarówno na ekranie telewizora, jak i w salach kinowych. Dlatego dosyć istotna staje się dla pisarza próba odpowiedzi na pytanie jak wychowanie obok trzech młodszych sióstr w dosyć ortodoksyjnej żydowskiej rodzinie, powolny rozpad związku i w końcu rozwód rodziców oraz przeprowadzki wpłynęły na odbiór oglądanych wtedy przez Spielberga filmów i animacji. Jakie psychiczne uwarunkowania i traumy mogły sprawić, że młody chłopak „dodał do ulubionych” akurat takie, a nie inne produkcje. Ktoś mógłby pomyśleć, że jest to spłycanie psychiki młodego dziecka, jednak po przeczytaniu całej książki przestajemy się takim analizom dziwić. Steven Spielberg nie kręci filmów – on nimi jest. Każdym kolejnym, który nakręcił; każdym kolejnym, który obejrzał i go zachwycił.
Trochę za dużo jednak przedstawiłem analiz Baxtera i moich własnych, należałoby zatem wrócić do książki. Po pierwszych, bardziej analitycznych rozdziałach, rozpoczynamy wraz z głównym bohaterem karierę filmową. Autor biografii roztacza przed nami ogromne tło Hollywood tamtych lat. Wprowadza na scenę liczne postaci, zarówno te, które znamy z występów przed kamerą, jak i czające się gdzieś za nią. Pojawiają się również szare eminencje, czyli ci, którzy dzierżą pieniądze, a co za tym idzie – prawo decyzji. Nazwisk jest wiele, ale ponieważ Baxter próbuje je faktycznie wprowadzać i przedstawiać, a nie tylko wymieniać, to profesor Google nie musi być cały czas proszony o pomoc.
Dla wszystkich, którzy lubią podróżować po filmowym świecie, zwiedzać hale największych amerykańskich wytwórni i poznawać już od etapu wpadania na pomysł swoje ukochane filmy, ta książka może się okazać prawdziwą ucztą. Dodatkowo jeśli nam się zachce pogrzebać w sieci, w wypożyczalniach kaset czy domowych zbiorach to obok klasyków tamtych lat, obok Indiany Jonesa, braci Blues czy powrotu do przyszłości pana McFly’a znajdziemy wiele innych fascynujących tytułów jak „Spaced Invanders”, „High Road to China” lub inne warte uwagi.
W ten sposób właśnie dotarliśmy do największej zalety tej książki – filmowości. Steven Spielberg jest ogromnym fanem filmów, pochłania je w ogromnych ilościach, inspiruje się nimi, a Baxterowi udaje się dzięki ogromnej wiedzy i konkretnemu, dziennikarskiemu językowi przenieść tę filmowość na karty książki. Wraz z wielkim reżyserem podróżujemy po produkcjach, które stawały się kolejnymi klockami jego własnej budowli, jego własnego języka filmowego.
Jednocześnie jest to też moment, w którym niektórzy mogą zacząć kręcić nosem z niezadowoleniem, bo to raczej biografia artysty-reżysera niż ogólnie - człowieka. Sprawy osobiste Spielberga, jak dwa małżeństwa czy kontakty z dziećmi i przyjaciółmi lub momenty bardziej kontrowersyjne (szczególnie obojętność Stevena wobec śmiertelnego wypadku na planie „The Twilight Zone”) są odsuwane trochę na bok i opisywane ze znacznie mniejszą werwą niż przygotowania i praca na kolejnych planach zdjęciowych. Nie wiem jaki wpływ na takie, a nie inne podejście do treści miał brak autoryzacji, ale wydaje mi się, że to po prostu wybór Johna Baxtera, by tak poprowadzić opowieść. Zdecydowanie lepiej się czuje w opisywaniu filmowych faktów niż grzebaniu w psychice swojego bohatera. Czasami próbuje wejść głębiej, na przykład w relacje z ojcem, ale dla mnie, psychologicznego laika nie brzmi wtedy zbyt przekonywująco i z ulgą powracam do tematu dinozaurów lub kosmitów.
Autor, mimo braku autoryzacji, stara się solidnie okrasić swoje dzieło cytatami ludzi z otoczenia Spielberga, współpracowników oraz (co zdecydowanie najciekawsze) innych filmowców, z którymi gdzieś po drodze się spotkał (a będąc producentem i ważną personą – spotkał ich wielu). Stara się również przytaczać ciekawe cytaty samego Spielberga, lecz tych jest stosunkowo mało. Faktem jest, że bohater do gaduł nie należał.
Wśród zapisanych stron zdarzają się kilkustronicowe przerwy ze zdjęciami, wśród których przeważają fotografie z planów zdjęciowych. Mamy zatem okazję zobaczyć kilku innych, znanych i lubianych, w swoich młodszych wersjach.
Jeśli chodzi o ocenę postaci Stevena Spielberga, jego zachowań i podejścia do życia oraz filmów to już sprawa osobista każdego czytelnika. Uważam, że jest genialnym reżyserem kina głównego nurtu, doskonale posługującym się językiem filmu, z niesamowitą wręcz intuicją umieszczania odpowiednich akcentów na odpowiednich miejscach planszy gry o nazwie „opowieść filmowa” i wielu reżyserów powinno się od niego uczyć. Szczególnie polskich. Z kolei strefa jego… człowieczeństwa naznaczona jest pewną kontrowersyjnością, która niestety może zniechęcić. Pomijając nawet tyrańskie zapędy, które są widoczne u każdego reżysera, Spielberg bywał zwyczajnie nie w porządku („not cool”!). Najbardziej w pamięci utkwiło mi pewne zdarzenie związane z innym wielkim artystą świata filmowego – Orsonem Wellesem.
Wellesowi z biegiem czasu było coraz trudniej realizować swoje wizje – uważano go za dinozaura, którego już nie stać na nic specjalnego. On jednak wciąż miał pomysły i wciąż próbował. Z jednym z tych pomysłów trafił właśnie do Spielberga, wtedy już postaci rozdającej karty w Hollywood, będącego współwłaścicielem firmy producenckiej. Welles-twórca opowiedział, a Spielberg-producent odrzucił. Nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu biznes to biznes, gdyby nie fakt, podkreślany przez Stevena w co drugim wywiadzie, uwielbienia dla sztuki Wellesa i ciągłego zaznaczania ogromnego wpływu, jaki na młodym jeszcze chłopaku wywarł „Obywatel Kane”. Jakby tego było mało to sanki, rekwizyt ze wspomnianego filmu Wellesa (bardzo istotny dla przebiegu akcji) Spielberg kupił i trzymał w swoim domu wraz z oryginalnym scenariuszem. Po latach ten mistrz, ten geniusz przyszedł do niego z prośbą o wyprodukowanie kolejnego filmu i temu mistrzowi, temu geniuszowi jego wielki fan odmówił. Dlaczego?
Zostając jeszcze na chwilę przy ciemniejszej stronie bohatera dosyć mocno irytowała mnie tendencja Baxtera do umniejszania wpływu, a czasami i umiejętności innych reżyserów przy okazji filmów kolaboracyjnych (na przykład „Poltergeist” Tobe’a Hoopera, w Polsce znany jako „Duch”). Z reguły, według pisarza, to co w tych filmach dobre to głównie zasługa Spielberga, natomiast wszelkie mankamenty były winą „tego drugiego”. Można odnieść wrażenie, że kiedy Steven pojawiał się na planie z reżyserów wiedza wyparowywała, pojawiały się coraz liczniejsze problemy, ale na szczęście bohater tej biografii okazywał się zbawcą. Zważywszy na fakt, że ci „gorsi” współpracownicy kontynuowali swoje kariery z jako takim powodzeniem i nie znikali gdzieś w filmowym niebycie, zatem trochę ciężko uwierzyć w takie jasne i łatwe rozgraniczenie wspólnej pracy.
Warto zaznaczyć, że książka kończy się w okresie „Parku Jurajskiego”, także od tego czasu mieliśmy okazję obejrzeć kilka nowych filmów reżysera, a i w jego życiu osobistym to i owo się wydarzyło. Jednak dalej skazani już jesteśmy na samotne poszukiwania.
Tę biografię polecam przede wszystkim fanom filmów, lubujących się w opowieściach dziejących się na terenie magicznego, pięknego, ale czasami i groźnego Hollywood. Czytelnicy, którym sprawia przyjemność przypominanie się sobie przeczytanych gdzieś w napisach końcowych nazwisk, śledzenie inspiracji filmowych wielkich reżyserów oraz czasami ostrożnie zaglądanie do willi tej czy innej gwiazdy będą usatysfakcjonowani, a może nawet zachwyceni. Inni mogą poczuć niedosyt wobec braku głębokich analiz psychologicznych i faktu, że życiu pozafilmowemu poświęcono tak mało miejsca. Jednak jeśli wierzyć opisowi Johna Baxtera – samemu Spielbergowi bardziej spodobała by się biografia skupiona na filmach, a nie na żonach i kochankach. Tak samo jak i mnie.
Autorzy biografii (zarówno tych autoryzowanych, jak i nieautoryzowanych) podróżują przez życie swojego bohatera, szukając faktów, anegdot i głębszych prawd. Na początku, w fazie zbierania materiałów może to być chaotyczna podróż – tutaj w ręce wpadnie jakiś ciekawy wywiad, tam przypadkowo spotka się znajomego z podstawówki opisywanej postaci. System tej część pracy zależy...
więcej mniej Pokaż mimo to
Za każdym razem, kiedy czytam kolejny horror Grahama Mastertona, zastanawia mnie fenomen tego twórcy. Uwielbiany przez Czytelników, ponad 100 książek przełożonych i wciąż przekładanych na ze dwadzieścia języków najmarniej, wyprzedający kolejne nakłady, i jakby tym w ogóle niezmęczony - wciąż aktywny i obecny w życiu swojej gałęzi kultury. Skąd te umiejętności, gdzie tkwi haczyk, skąd tyle mocy przerobowych u tego, dobiegającego 70-ki twórcy?
Gdyby tak wziąć się za analizę jego kolejnych dzieł, szczególnie tych o silnej przynależności do gatunku „horror”, naszym oczom szybko ukazałby się niezawodny schemat Grahama: śmierć wprowadzająca – zaangażowanie mniej lub bardziej przypadkowe głównego bohatera – kolejna śmierć lub kilka – śledztwo (prowadzące zapewne do jakiegoś starego, do tej pory spokojnie drzemiącego demona z mniej lub bardziej egzotycznych mitologii) – kolejna śmierć lub kilka (z reguły wkraczająca do ogródka bohatera) – pojedynek. Zapoznałem się już z przynajmniej kilkoma dziełami Mastertona i praktycznie we wszystkich akcja toczyła się według tego schematu. Chociaż nie wymagam odkrywania Ameryki w każdym kolejnym czytanym horrorze, a i sam gatunek nie może sobie na zbyt wiele szaleństw pozwolić, to jednak taki brak urozmaicenia mógłby w końcu zacząć męczyć i odpychać. Dlaczego więc, nawet po słabszych książkach Grahama do których „Czarny anioł” niewątpliwie się zalicza, wciąż mam ochotę na następne?
Wydaje mi się, że odpowiedzialne za taki stan rzeczy są przede wszystkim niektóre fabularne rozwiązania i pomysły, których inni twórcy (jak np.: King) nawet nie braliby pod uwagę. Żeby nie być gołosłownym - w recenzowanej książce możemy przeczytać uroczy akapit o człowieku „wyrzygującym” swoją duszę, dowiedzieć się, że poza „normalnymi” metodami typu „dawaj go czymś, co akurat jest pod ręką” z pradawnymi demonami można również walczyć za pomocą – uwaga – SŁÓW. Mniej obytych z dziwnymi pomysłami autora zdziwić może również ludzka twarz wyrastająca z boku łba domowej papugi, że o płaszczu z kieszeniami pełnymi ektoplazmy nawet nie wspomnę. Lecz nawet jeśli kolejne pomysły Mastertona wydają nam się coraz bardziej groteskowe, czy wręcz… no cóż, idiotyczne, to mimo wszystko potrafią czasami bardzo dobrze współgrać z zaletami tych powieści i przede wszystkim wprowadzają nas w stan niegasnącego zaciekawienia „co tam jeszcze szalonego nasz Grahamek ma zanadrzu?’.
Wspomniane inne zalety literackich szaleństw Mastertona to chociażby łatwość w kreowaniu prawdziwych i bliskich nam psychologicznie bohaterów, którzy zachodzącymi zdarzeniami są tak samo zszokowani jak i my, czy osadzanie swoich fantazji w bardzo realistycznym tle („W radiu leciała piosenka zespołu… pod tytułem…”, „Jadł swój ulubiony batonik marki…” itp.). No i oczywiście mistrzowskie posługiwanie się makabrą, do tego stopnia, że momentami aż przyjemnie, nieco perwersyjnie czyta się opisy tych wszystkich paskudnych morderstw (no chyba, że tylko ja tak to odczuwam i zamiast namawiać do czytania tych diabelskich manuskryptów powinienem szybciutko rozpocząć jakieś leczenie).
Niestety, w przypadku „Czarnego anioła” ta mieszanka nie zagrała najlepiej. Chociaż z początku śledztwo sympatycznego Larry’ego Foggi z policji w San Francisco, dotyczące sadystycznych i okrutnych morderstw dokonanych przez niejakiego „Szatana z mgły” na niewinnych rodzinach zaciekawia, to jednak wraz z upływem czasu dzieje się coraz gorzej. Rozwiązania fabularne stają się zbyt groteskowe, zachowania bohaterów wołają o pomstę do nieba, a cała ich prawdziwość psychologiczna znika w oparach absurdu. Wystarczy wspomnieć, że śmierć matki spływa po głównym bohaterze jak oliwa po pomidorach, a podczas najbardziej dramatycznych momentów wykazuje takim spokojem duchem, by rzucać rock n’ rollowymi one-linerami typu „przygarniał kocioł garnkowi”. Nie wspominając już o tym, że finalny pojedynek, gran derbi całego horroru zajmuje jakieś… 2 strony.
Lepiej sobie „Czarnego anioła” odpuścić i pogrzebać w stosie książek Mastertona głębiej. Może komuś, kto nie czytał trafi się „Manitou” albo „Wyklęty”?
Pozostaje jeszcze odpowiedzieć na pytanie, skąd starszy pan Masterton, ma tyle energii? Odpowiedź wydaje się prosta… ponieważ jest wcieleniem demona z indiańskich wierzeń, który postanowił zdobyć władzę nad światem za pomocą książek. W każdym kolejnym horrorze zakodowana jest podprogowa wiadomość o wielkim Master-To-Nie, który nadchodzi, by ostatecznie wyrwać ludzkość spod skrzydełek dobrych bogów i zniewolić nas wszystkich. I chociaż nie przewidział kryzysu czytelnictwa to ciągle walczy.
Za każdym razem, kiedy czytam kolejny horror Grahama Mastertona, zastanawia mnie fenomen tego twórcy. Uwielbiany przez Czytelników, ponad 100 książek przełożonych i wciąż przekładanych na ze dwadzieścia języków najmarniej, wyprzedający kolejne nakłady, i jakby tym w ogóle niezmęczony - wciąż aktywny i obecny w życiu swojej gałęzi kultury. Skąd te umiejętności, gdzie tkwi...
więcej mniej Pokaż mimo to
Alfred Hitchcock to postać legendarna, człowiek żyjący swoimi filmami i w swoich filmach, a jednocześnie persona specyficzna, pełna sprzeczności. Patrick McGilligan podjął się trudnego zadania, próbując opisać jego życie, filmy oraz odnieść się do wielu plotek i legend krążących wokół tego twórcy.
Patrick McGilligan miał o tyle ułatwione zadanie, że w przypadku Hitchcocka nie ma wyraźnej granicy między życiem prywatnym i zawodowym. Sfera prywatna tego twórcy wiąże się ściśle z pracą nad kolejnymi produkcjami. Jest to wniosek, który można wyciągnąć już z pierwszych rozdziałów dotyczących jego początków na planach filmowych. Mamy do czynienia z pracoholikiem kochającym kamerę całym sobą, czasami ma się nawet wrażenie, że bardziej, niż otaczających go bliskich. Na ekranie realizuje swoje najskrytsze fantazje, pokazuje świat tak ja go widzi lub tak, jak chciałby go widzieć, a nawet przedstawia widzom swój ideał kobiety (tzw. hitchcockowska blondynka).
Jednocześnie ma się wrażenie, że autor książki trochę marginalizuje najbliższą rodzinę swojego bohatera, szczególnie relacje z córką Pat, które wydają się dosyć płytkie. Może tak to właśnie wyglądało, choć z często cytowanych słów samego Hitchcocka wyłania się nieco inny obraz. Od momentu, w którym Pat wyszła za mąż, praktycznie znika z kart biografii, a o opinii ojca na temat zięcia pojawia się może jedno zdanie. Nie wiem, czy mam to rozumieć jako rozluźnienie relacji, brak danych czy zwyczajne przycięcie pewnych wątków przez McGilligana. Jeśli to ostatnie, nie jest to chyba właściwa droga, zważywszy, że o ile artykułów, analiz i informacji o filmach możemy znaleźć całe kilogramy, o tyle o życiu prywatnym danych jest znacznie mniej.
Również Alma, szanowna małżonka Hitcha, na pierwszy plan wysuwa się głównie podczas pracy nad scenariuszami i ewentualnie w kilku akapitach poświęconych prawdopodobnemu romansowi. Natomiast bardzo trudny moment walki Almy z chorobą nowotworową potraktowany został zupełnie po macoszemu, na zasadzie: Hitchcock był wystraszony, postanowił dbać o Almę, takie i takie leczenie pomogło, mógł się więc zabrać za następnym film. W wielu wypowiedziach reżyser podkreśla swoje ogromne, nieustające uczucie i podkreśla rolę swojej żony, zatem może dziwić marginalizowanie tej postaci przez biografa.
W biografiach zawsze warto zwrócić uwagę na stosunek piszącego do bohatera. Oczywiście bardzo często motywacjami autora zamierzającego omówić życie jednej z wielkich postaci historii są szacunek i podziw, jednak mimo swoich osiągnięć owe postaci pozostają ludźmi z pełnym asortymentem wad i zalet. Dobry biograf powinien pokazać zarówno ich jasną, jak i ciemną stronę. Patrick McGilligan, niestety, pozwolił, by podziw zawładnął ręką dzierżącą pióro. Wszystkie anegdoty o charakterze pejoratywnym postanowił wytłumaczyć na korzyść Hitcha. Przytoczywszy słynne powiedzenie „aktorzy to bydło” zaczął udowadniać, że nie do końca te słowa tak brzmiały, że zostały wyrwane z kontekstu, że tak naprawdę reżyser lubił swoich aktorów… Owszem, lubił, ale tych, którzy mu się podporządkowywali całkowicie, zwłaszcza jeśli go również podziwiali. Kłótnia z Tippi Hedren, odtwórczynią głównej roli w „Ptakach”, najlepiej obrazuje ten problem. Irytowanie się na aktorki, które zaszły w ciążę albo z niewłaściwym (oczywiście - zdaniem Hitchcocka) człowiekiem wzięły ślub, brak poszanowania przejawiający się w licznych żartach o różnego rodzaju uczuciach aktorów świadczą raczej, że nawet jeśli zdanie takie nie padło, to paść mogło.
Pisząc o relacjach międzyludzkich, a szczególnie zawodowych, kiedy z reżysera wychodziły zapędy tyrańskie i podejście wszechwiedzącego, McGilligan przesuwa akcent na wady drugiej strony konfliktu. Dobrze to obrazuje opis starć między Hitchem a Raymondem Chandlerem współtworzącym scenariusz do filmu "Nieznajomi z pociągu". Mimo, że reżyser zachowywał się niekulturalnie, czasami wręcz negując pisarskie umiejętności Chandlera, autor skupił się przede wszystkim na alkoholizmie pisarza, w tym dopatrując się głównego powodu konfliktu.
Co ciekawe, wydaje się że sam reżyser od pewnego momentu swojej kariery miał pewne problemy z alkoholem, lecz temu tematowi jego biograf nie poświęcił zbyt dużo miejsca, a w zasadzie pominął tę sprawę. Więcej możemy się o tym temacie dowiedzieć z najnowszego filmu z Anthony'm Hopkinsem w roli głównej, pt.: Hitchcock, będącym ekranizacją wydaje u nas przy okazji premiery filmu książki Stephena Rebello.
Na koniec zostawiłem sobie moją ulubioną „akcję obronną”. Praktycznie w całej książce pisarz podkreśla specyficzne poczucie humoru swojego bohatera, bardzo rubaszne i przaśne. Dużo żartował o seksie, o morderstwach i rzeczach dosyć obrzydliwych, czasami robił aktorom psikusy w rodzaju umieszczania w garderobach sztucznych kościotrupów itp. Pod koniec kariery, kiedy przyszło mu współpracować z młodszymi ludźmi, zaczęły pojawiać się trudności w komunikacji. McGilligan znalazł tylko jedno wyjaśnienie dla tych problemów: „Nowi pracownicy nie rozumieli WYSUMBLIMOWANEGO poczucia humoru Hitchcocka”* (wielkie litery zostały użyte przeze mnie). Może się mylę, ale jakoś trudno mi uwierzyć, że rubaszne i przaśne żarty reżysera nagle stały się wysublimowane. Może to kwestia tłumaczenia, ale z uwagi na wiele innych przypadków obrony reżysera przez autora jego biografii raczej trudno mi w to uwierzyć.
Choć wymienione wady uznałbym za dosyć poważne wobec pozycji należącej do gatunku biografii, tutaj jednak się kończą. Dalej można tylko chwalić – ilość informacji, cytatów, źródeł, a także styl. Książkę (grubą, ciężką i w dziwnym formacie, bo ani standardowym, ani A4) czyta się płynnie, przyjemnie, a fragmenty, w których pojawiają się inne znane postaci z Hollywood, to miód na serce wszystkich fanów starego amerykańskiego kina.
Bardzo ważne dla mnie jest również to, że autor wiele uwagi poświęca inspiracjom Hitchcocka, co pozwala po lekturze obejrzeć filmy, przeczytać książki czy popodziwiać obrazy, które fascynowały reżysera i dawały mu impuls do stworzenia tej, czy innej sceny lub całego filmu.
Czarno-białych zdjęć jest niewiele, ale, moim zdaniem, wystarczająco – można na nich zobaczyć wszystkie ważne dla historii postaci oraz Hitcha w każdym okresie życia. Najwięcej o reżyserze mówią i tak jego filmy, a nie zdjęcia dobrze zatem, że w książce podana jest dokładna filmografia z najważniejszymi informacjami technicznymi oraz zacytowanymi kilkoma zdaniami recenzji (oczywiście głównie pozytywnych, nawet tych filmów, które dość powszechnie są uważane za słabsze).
Fani Alfreda Hitchcocka, starego kina, które do dzisiaj nie straciło nic ze swojej mocy, mimo wszelkich wad tej książki powinni się z nią zapoznać. Niejako w podzięce na poświęcony czas dostaną wiele ciekawych informacji, interesujących tropów artystycznych oraz, być może, zyskają nowe spojrzenie na swojego idola lub któryś z jego filmów. Z kolei fani dobre napisanych biografii, cóż… przeczytać mogą, jednak nie czytając stracą niewiele.
* P. McGilligan, "Alfred Hitchcock: Życie w ciemności i pełnym świetle", 2006, Wydawnictwo Książkowe Twój Styl.
Alfred Hitchcock to postać legendarna, człowiek żyjący swoimi filmami i w swoich filmach, a jednocześnie persona specyficzna, pełna sprzeczności. Patrick McGilligan podjął się trudnego zadania, próbując opisać jego życie, filmy oraz odnieść się do wielu plotek i legend krążących wokół tego twórcy.
Patrick McGilligan miał o tyle ułatwione zadanie, że w przypadku...
Zabierając się za czytanie „Ostatnich listów Jacopa Ortis” musimy być świadomi, że obcujemy z dziełem wiekowym. Książkę, w wersji zaakceptowanej i zredagowanej przez autora, wydano w 1802 roku, czyli w czasach gorących, naznaczonych rewolucją i wielką odyseją Napoleona; czasach, kiedy porządny, umysłowy neoklasycyzm ustępował miejsca nieco szalonemu romantyzmowi. Warto również pamiętać, że Ugo Foscolo pisał ją w momencie trudnym dla rozbitych na wiele pomniejszych państewek Włoch, w okresie niezbyt lubianego na terenie „buta” traktatu w Campoformio, kiedy to małe ojczyzny wielu ludzi spełniały role nagród dla zwycięzców wojen lub łapówek dla przyszłych sprzymierzeńców. Wszystko to miało ogromny wpływ na autora, a skoro, jak sam twierdził - zawarł w powieści własne odczucia i cierpienia możemy się domyślać, że znalazło również odbicie w książce.
Sam Ugo Foscolo, urodzony w 1778 roku, jest dosyć ciekawą postacią włoskiej literatury, choć nie można powiedzieć by pozostawił po sobie miliony zapisanych stronic. W oryginale możemy przeczytać recenzowaną powieść epistolarną, poezje, dwa większe nierymowane poematy, z czego jeden niedokończony, kilka tragedii, listy i trochę prac z dziedziny literatury. Z tego, co wiem na pewno – w Polsce przeczytamy „Ostatnie…” w przekładzie B. Sieroszewskiej oraz poemat „Groby” przetłumaczony przez E. Grabowskiego zamieszczony w „Antologii polskich przekładów poezji włoskiej” (radzę jednak nie dowierzać moim słowom i poszukać samemu). Z podręczników możemy się jednak dowiedzieć, że pisarz prowadził intensywne życie: był dobrym żołnierzem obecnym niejednokrotnie na polach bitew (na których dosłużył się rangi kapitana piechoty), miłośnikiem płci pięknej z licznymi romansami zapisanymi w lędźwiach oraz literatem skorym do dyskusji. Ostatnie lata życia spędził wraz z córką na emigracji w Anglii, gdzie mimo trudności finansowych i zdrowotnych nie zapomniał o swojej wrodzonej, obecnej przez całą wędrówkę po ziemskim padole słabości – rozrzutności. Umarł jednak w 1827 roku w biedzie i zapomnieniu.
Na kartach recenzowanej powieści autor zachował dla potomnych listy, które na przestrzeni lat 1797-1799 napisał i zostawił po sobie młody wenecjanin Jakub Ortis. Czasami do narracji włącza się jego serdeczny przyjaciel, adresat zdecydowanej większości listów - Lorenzo, próbując wyjaśnić nam to, co ważne dla opowieści, lecz pominięte z różnych powodów przez głównego zainteresowanego w jego osobistych wynurzeniach.
Większość osób i zdarzeń wywołujących coraz agresywniejszą burzę uczuć we wnętrzu młodego człowieka pojawiło się na terenie malowniczych (co zostało niejednokrotnie wspomniane i opisane) Wzgórz Euganejskich w okolicach Padwy. Tam właśnie schronił się Jakub przed represjami politycznymi, które mogły go dosięgnąć w Wenecji jako przeciwnika aktualnych władz i tam poznał pana T*** wraz z rodziną: dwoma córkami – młodziutką Isabeliną i będącą, mniej więcej, w wieku Ortisa Teresą oraz Odoardem, czyli przyszłym zięciem (który jednak przez dłuższy czas jest z racji służbowego wyjazdu nieobecny). Matka, nie zgadzając się na planowany ślub swojej córki, który tak naprawdę spowodowany był przyszłymi korzyściami polityczno-finansowymi, a nie uczuciem - odeszła. Ta rodzina oraz relacje jakie zbuduje sobie z poszczególnym członkami bohater będą miały decydujący wpływ na akcję – zarówno tę rozgrywającą się na płaszczyźnie psychicznej, jak i fizycznej.
Właśnie ukazanie pogłębionych psychologicznie obserwacji międzyludzkich relacji, budowanych w takich historycznych i społecznych warunkach było chyba głównym celem autora i to one są solą powieści. Jakub Ortis patrzy na wszystko i analizuje przepuszczając swoje myśli przez trzy główne pryzmaty: miłości, jako największego i najważniejszego z uczuć, wiedzy przekazanej przez wielkich z przeszłości, która nie okazuje się ostatecznie zbyt pomocna oraz historii mającej do siebie to, że lubi się powtarzać i zmuszać kolejnych żyjących w kolejnych wiekach do odgrywania tych samych ról. Dodatkowo rozważania bohatera naznaczone są pesymizmem wywołanym nieuchronnością czającej się zawsze gdzieś w pobliżu śmierci i pogłębiającym się kryzysem wiary w Boga, przed którym w pewnym momencie młodzieniec zaczyna stawiać swoją ukochaną Teresę.
Na pewno podczas czytania tych kilku akapitów recenzji myśli każdego czytającego popłynęły przynajmniej na chwilę za naszą zachodnią granicę, gdzie w 1774r. powstało dosyć znane dzieło pisarza nazwiskiem Goethe, pt.: „Cierpienia młodego Wertera”. Pisząc i rozmyślając o powieści Ugo Foscolo nie sposób o tej inspiracji nie wspomnieć. Chociaż zagłębiając się w dyskusję krytycznoliteracką nie można także zapomnieć o „Nowej Heloizie” J.J. Rousseau to jednak wypowiedź Stendhala jakoby „Ostatnie listy…” miały być kiepską kopią niemieckiego wzoru sugeruje dosyć mocno z czym trzeba przede wszystkim włoską powieść zestawić.
W tym momencie można też zadać najtrudniejsze pytanie: czy czytelnikowi zaznajomionemu z genialnym dziełem Niemca przyniesie cokolwiek nowego lektura „Ostatnich listów…” – książki pod wieloma względami bardzo podobnej? Oczywiście – już sam fakt, że książkę napisał autor innej narodowości sprawia, że dostajemy spojrzenie na bardzo podobne uczucie z innej perspektywy, szczególnie, że Włosi znani są ze swojego gorącego temperamentu. Mimo wszystko jednak patrząc na bardzo zbliżony rozwój akcji, podobne kreacje bohaterów, uczucia i sposoby radzenia sobie z nimi sprawiają, że wielu może mieć wątpliwości przed poświęceniem czasu tej powieści. Wątpliwości słuszne.
Nie należy się oszukiwać i uważać, że jest inaczej – żyjemy w czasach, w których nasz kontakt z wszelkimi wytworami kultury jest bardzo ograniczony przez czas. Czas, który musimy poświęcić na pracę (a w związku z nią często długą podróż „do” i „z”), na dbałość o logistyczne zaplecze codziennego życia, na pobyt z bliskimi, na sen. Dlatego podczas wyboru książki/filmu/sztuki/wystawy itd. coraz bardziej polegamy na recenzjach specjalistów, opiniach znajomych o podobnym guście panicznie wręcz bojąc się, żeby czas, który już poświęcimy na kulturę nie okazał się stracony. Mogę święcie wierzyć i w każdym swoim tekście zaznaczać, że jakikolwiek kontakt z kulturą i tak nasz czegoś uczy, jakoś nasze wnętrze rozwija, nawet jeśli odczuliśmy zawód, lecz nie zmieni to faktu, że ograniczenie czasowe, prędzej czy później, zniszczy takie podejście, a niestety – bez takiego podejścia „Ostatnie listy…” nie są absolutną koniecznością, jeśli wcześniej zapoznaliśmy się z „Cierpieniami młodego Wertera”.
Chociaż w porównaniu ze swoim wielkim poprzednikiem dzieło Włocha jest mimo wszystko warte uwagi. Nie tylko dla tych zainteresowanych historią literatury włoskiej. Co najmniej kilka niuansów w fabule zasługuje na docenienie. Bohater Ugo Foscolo dużo więcej uwagi niż jego niemiecki kolega poświęca w swoich rozważaniach sprawom cierpiącej ojczyzny, a z kolei te akcenty dość mocno zbliżają powieść Włocha do licznych dzieł naszej literatury, szczególnie tej powstałej w czasach, kiedy zniknęliśmy z map. Ogólnie warto pamiętać, że Włochom blisko do Polski i vice versa (w końcu wspominamy o sobie w naszych hymnach). Warto zwrócić również uwagę na walkę jaką toczy w sobie Jakub jeśli chodzi o wiarę w Boga. Ma wiele ciekawych spostrzeżeń i zadaje sobie pytania, które możemy sobie zadać także dzisiaj. Ogólnie główny bohater nie tylko stwierdza różne problemy dotyczące człowieka lub społeczeństwa, ale próbuje od razu szukać jakichś rozwiązań i czasami nawet (oczywiście, według siebie) je znajduje. My możemy się tylko zastanowić czy z dzisiejszej perspektywy ma rację. Bo pytania, które nic nie straciły na aktualności.
Ugo Foscolo inaczej konstruuje pozostałe postaci. Szczególnie warto zwrócić uwagę na Teresę, która wraz z rozwojem akcji staje się głęboko tragiczną postacią. Lotta Goethego była jednak w pewnym stopniu graczem świata, w którym przyszło jej żyć, włączyła się do pewnego stopnia do rozgrywki. Teresa nie – Teresa jest pogodzonym ze swoim losem pionkiem, którym sterują najważniejsi gracze (w tym przypadku ojciec i narzeczony). Także obok dramatu Jacopa i dramatu niemożliwej miłości mamy również dramat młodej dziewczyny, za którą wszystko zaplanowano już na starcie. Nieważne z takich czy z innych powodów.
Z trudem przychodzi mi podsumowanie, bo jestem człowiekiem, który lubi chwalić, zachwycać się i zachęcać. Trzeba jednak być szczerym z czytelnikami, którzy poświęcą swój czas na przeczytanie tej recenzji oraz być świadomym czasów, w których przyszło nam pędzić i biegać za życiem (albo obok niego). „Ostatnie listy Jacopa Ortis” Ugo Foscolo, włoskiego pisarza tworzącego na przełomie XVIII i XIX wieku, to książka ciekawa, która jednak z racji gatunku, fabuły oraz zawartych w niej uczuć i przemyśleń rywalizuje poniekąd z wielką literacką klasyką – „Cierpieniami młodego Wertera”. J.W. Goethego. Tam, gdzie jest rywalizacja – tam musi być zwycięzca i w tym przypadku pełniejszą, bogatszą, bardziej niejednoznaczną, czyli zwyczajnie lepszą i w dodatku napisaną wcześniej powieścią epistolarną jest dzieło Niemca. Klasyk literatury włoskiej jest dziełem ciekawym, wartym poznania dla tych lubiących wchodzić w temat głębiej lub tych zainteresowanych historią literatury tego narodu. Jest kilka istotnych różnic, dzięki którym możemy poznać przemyślenia autora na tematy, których nie uświadczymy w „Cierpieniach…”, lecz jeśli ktoś po zapoznaniu się z powieścią Niemca stwierdził, że nie potrzebuje już pobudzania do refleksji w tym konkretnym temacie to jeśli nie przeczyta „Ostatnich listów Jacopa Ortisa” raczej nic nie straci.
Zabierając się za czytanie „Ostatnich listów Jacopa Ortis” musimy być świadomi, że obcujemy z dziełem wiekowym. Książkę, w wersji zaakceptowanej i zredagowanej przez autora, wydano w 1802 roku, czyli w czasach gorących, naznaczonych rewolucją i wielką odyseją Napoleona; czasach, kiedy porządny, umysłowy neoklasycyzm ustępował miejsca nieco szalonemu romantyzmowi. Warto...
więcej Pokaż mimo to