zmianowy

Profil użytkownika: zmianowy

Nie podano miasta Mężczyzna
Status Czytelnik
Aktywność 9 lata temu
28
Przeczytanych
książek
28
Książek
w biblioteczce
8
Opinii
22
Polubień
opinii
Nie podano
miasta
Mężczyzna
Dodane| Nie dodano
Ten użytkownik nie posiada opisu konta.

Opinie


Na półkach: ,

Zabierając się za czytanie „Ostatnich listów Jacopa Ortis” musimy być świadomi, że obcujemy z dziełem wiekowym. Książkę, w wersji zaakceptowanej i zredagowanej przez autora, wydano w 1802 roku, czyli w czasach gorących, naznaczonych rewolucją i wielką odyseją Napoleona; czasach, kiedy porządny, umysłowy neoklasycyzm ustępował miejsca nieco szalonemu romantyzmowi. Warto również pamiętać, że Ugo Foscolo pisał ją w momencie trudnym dla rozbitych na wiele pomniejszych państewek Włoch, w okresie niezbyt lubianego na terenie „buta” traktatu w Campoformio, kiedy to małe ojczyzny wielu ludzi spełniały role nagród dla zwycięzców wojen lub łapówek dla przyszłych sprzymierzeńców. Wszystko to miało ogromny wpływ na autora, a skoro, jak sam twierdził - zawarł w powieści własne odczucia i cierpienia możemy się domyślać, że znalazło również odbicie w książce.
Sam Ugo Foscolo, urodzony w 1778 roku, jest dosyć ciekawą postacią włoskiej literatury, choć nie można powiedzieć by pozostawił po sobie miliony zapisanych stronic. W oryginale możemy przeczytać recenzowaną powieść epistolarną, poezje, dwa większe nierymowane poematy, z czego jeden niedokończony, kilka tragedii, listy i trochę prac z dziedziny literatury. Z tego, co wiem na pewno – w Polsce przeczytamy „Ostatnie…” w przekładzie B. Sieroszewskiej oraz poemat „Groby” przetłumaczony przez E. Grabowskiego zamieszczony w „Antologii polskich przekładów poezji włoskiej” (radzę jednak nie dowierzać moim słowom i poszukać samemu). Z podręczników możemy się jednak dowiedzieć, że pisarz prowadził intensywne życie: był dobrym żołnierzem obecnym niejednokrotnie na polach bitew (na których dosłużył się rangi kapitana piechoty), miłośnikiem płci pięknej z licznymi romansami zapisanymi w lędźwiach oraz literatem skorym do dyskusji. Ostatnie lata życia spędził wraz z córką na emigracji w Anglii, gdzie mimo trudności finansowych i zdrowotnych nie zapomniał o swojej wrodzonej, obecnej przez całą wędrówkę po ziemskim padole słabości – rozrzutności. Umarł jednak w 1827 roku w biedzie i zapomnieniu.
Na kartach recenzowanej powieści autor zachował dla potomnych listy, które na przestrzeni lat 1797-1799 napisał i zostawił po sobie młody wenecjanin Jakub Ortis. Czasami do narracji włącza się jego serdeczny przyjaciel, adresat zdecydowanej większości listów - Lorenzo, próbując wyjaśnić nam to, co ważne dla opowieści, lecz pominięte z różnych powodów przez głównego zainteresowanego w jego osobistych wynurzeniach.
Większość osób i zdarzeń wywołujących coraz agresywniejszą burzę uczuć we wnętrzu młodego człowieka pojawiło się na terenie malowniczych (co zostało niejednokrotnie wspomniane i opisane) Wzgórz Euganejskich w okolicach Padwy. Tam właśnie schronił się Jakub przed represjami politycznymi, które mogły go dosięgnąć w Wenecji jako przeciwnika aktualnych władz i tam poznał pana T*** wraz z rodziną: dwoma córkami – młodziutką Isabeliną i będącą, mniej więcej, w wieku Ortisa Teresą oraz Odoardem, czyli przyszłym zięciem (który jednak przez dłuższy czas jest z racji służbowego wyjazdu nieobecny). Matka, nie zgadzając się na planowany ślub swojej córki, który tak naprawdę spowodowany był przyszłymi korzyściami polityczno-finansowymi, a nie uczuciem - odeszła. Ta rodzina oraz relacje jakie zbuduje sobie z poszczególnym członkami bohater będą miały decydujący wpływ na akcję – zarówno tę rozgrywającą się na płaszczyźnie psychicznej, jak i fizycznej.
Właśnie ukazanie pogłębionych psychologicznie obserwacji międzyludzkich relacji, budowanych w takich historycznych i społecznych warunkach było chyba głównym celem autora i to one są solą powieści. Jakub Ortis patrzy na wszystko i analizuje przepuszczając swoje myśli przez trzy główne pryzmaty: miłości, jako największego i najważniejszego z uczuć, wiedzy przekazanej przez wielkich z przeszłości, która nie okazuje się ostatecznie zbyt pomocna oraz historii mającej do siebie to, że lubi się powtarzać i zmuszać kolejnych żyjących w kolejnych wiekach do odgrywania tych samych ról. Dodatkowo rozważania bohatera naznaczone są pesymizmem wywołanym nieuchronnością czającej się zawsze gdzieś w pobliżu śmierci i pogłębiającym się kryzysem wiary w Boga, przed którym w pewnym momencie młodzieniec zaczyna stawiać swoją ukochaną Teresę.
Na pewno podczas czytania tych kilku akapitów recenzji myśli każdego czytającego popłynęły przynajmniej na chwilę za naszą zachodnią granicę, gdzie w 1774r. powstało dosyć znane dzieło pisarza nazwiskiem Goethe, pt.: „Cierpienia młodego Wertera”. Pisząc i rozmyślając o powieści Ugo Foscolo nie sposób o tej inspiracji nie wspomnieć. Chociaż zagłębiając się w dyskusję krytycznoliteracką nie można także zapomnieć o „Nowej Heloizie” J.J. Rousseau to jednak wypowiedź Stendhala jakoby „Ostatnie listy…” miały być kiepską kopią niemieckiego wzoru sugeruje dosyć mocno z czym trzeba przede wszystkim włoską powieść zestawić.
W tym momencie można też zadać najtrudniejsze pytanie: czy czytelnikowi zaznajomionemu z genialnym dziełem Niemca przyniesie cokolwiek nowego lektura „Ostatnich listów…” – książki pod wieloma względami bardzo podobnej? Oczywiście – już sam fakt, że książkę napisał autor innej narodowości sprawia, że dostajemy spojrzenie na bardzo podobne uczucie z innej perspektywy, szczególnie, że Włosi znani są ze swojego gorącego temperamentu. Mimo wszystko jednak patrząc na bardzo zbliżony rozwój akcji, podobne kreacje bohaterów, uczucia i sposoby radzenia sobie z nimi sprawiają, że wielu może mieć wątpliwości przed poświęceniem czasu tej powieści. Wątpliwości słuszne.
Nie należy się oszukiwać i uważać, że jest inaczej – żyjemy w czasach, w których nasz kontakt z wszelkimi wytworami kultury jest bardzo ograniczony przez czas. Czas, który musimy poświęcić na pracę (a w związku z nią często długą podróż „do” i „z”), na dbałość o logistyczne zaplecze codziennego życia, na pobyt z bliskimi, na sen. Dlatego podczas wyboru książki/filmu/sztuki/wystawy itd. coraz bardziej polegamy na recenzjach specjalistów, opiniach znajomych o podobnym guście panicznie wręcz bojąc się, żeby czas, który już poświęcimy na kulturę nie okazał się stracony. Mogę święcie wierzyć i w każdym swoim tekście zaznaczać, że jakikolwiek kontakt z kulturą i tak nasz czegoś uczy, jakoś nasze wnętrze rozwija, nawet jeśli odczuliśmy zawód, lecz nie zmieni to faktu, że ograniczenie czasowe, prędzej czy później, zniszczy takie podejście, a niestety – bez takiego podejścia „Ostatnie listy…” nie są absolutną koniecznością, jeśli wcześniej zapoznaliśmy się z „Cierpieniami młodego Wertera”.
Chociaż w porównaniu ze swoim wielkim poprzednikiem dzieło Włocha jest mimo wszystko warte uwagi. Nie tylko dla tych zainteresowanych historią literatury włoskiej. Co najmniej kilka niuansów w fabule zasługuje na docenienie. Bohater Ugo Foscolo dużo więcej uwagi niż jego niemiecki kolega poświęca w swoich rozważaniach sprawom cierpiącej ojczyzny, a z kolei te akcenty dość mocno zbliżają powieść Włocha do licznych dzieł naszej literatury, szczególnie tej powstałej w czasach, kiedy zniknęliśmy z map. Ogólnie warto pamiętać, że Włochom blisko do Polski i vice versa (w końcu wspominamy o sobie w naszych hymnach). Warto zwrócić również uwagę na walkę jaką toczy w sobie Jakub jeśli chodzi o wiarę w Boga. Ma wiele ciekawych spostrzeżeń i zadaje sobie pytania, które możemy sobie zadać także dzisiaj. Ogólnie główny bohater nie tylko stwierdza różne problemy dotyczące człowieka lub społeczeństwa, ale próbuje od razu szukać jakichś rozwiązań i czasami nawet (oczywiście, według siebie) je znajduje. My możemy się tylko zastanowić czy z dzisiejszej perspektywy ma rację. Bo pytania, które nic nie straciły na aktualności.
Ugo Foscolo inaczej konstruuje pozostałe postaci. Szczególnie warto zwrócić uwagę na Teresę, która wraz z rozwojem akcji staje się głęboko tragiczną postacią. Lotta Goethego była jednak w pewnym stopniu graczem świata, w którym przyszło jej żyć, włączyła się do pewnego stopnia do rozgrywki. Teresa nie – Teresa jest pogodzonym ze swoim losem pionkiem, którym sterują najważniejsi gracze (w tym przypadku ojciec i narzeczony). Także obok dramatu Jacopa i dramatu niemożliwej miłości mamy również dramat młodej dziewczyny, za którą wszystko zaplanowano już na starcie. Nieważne z takich czy z innych powodów.
Z trudem przychodzi mi podsumowanie, bo jestem człowiekiem, który lubi chwalić, zachwycać się i zachęcać. Trzeba jednak być szczerym z czytelnikami, którzy poświęcą swój czas na przeczytanie tej recenzji oraz być świadomym czasów, w których przyszło nam pędzić i biegać za życiem (albo obok niego). „Ostatnie listy Jacopa Ortis” Ugo Foscolo, włoskiego pisarza tworzącego na przełomie XVIII i XIX wieku, to książka ciekawa, która jednak z racji gatunku, fabuły oraz zawartych w niej uczuć i przemyśleń rywalizuje poniekąd z wielką literacką klasyką – „Cierpieniami młodego Wertera”. J.W. Goethego. Tam, gdzie jest rywalizacja – tam musi być zwycięzca i w tym przypadku pełniejszą, bogatszą, bardziej niejednoznaczną, czyli zwyczajnie lepszą i w dodatku napisaną wcześniej powieścią epistolarną jest dzieło Niemca. Klasyk literatury włoskiej jest dziełem ciekawym, wartym poznania dla tych lubiących wchodzić w temat głębiej lub tych zainteresowanych historią literatury tego narodu. Jest kilka istotnych różnic, dzięki którym możemy poznać przemyślenia autora na tematy, których nie uświadczymy w „Cierpieniach…”, lecz jeśli ktoś po zapoznaniu się z powieścią Niemca stwierdził, że nie potrzebuje już pobudzania do refleksji w tym konkretnym temacie to jeśli nie przeczyta „Ostatnich listów Jacopa Ortisa” raczej nic nie straci.

Zabierając się za czytanie „Ostatnich listów Jacopa Ortis” musimy być świadomi, że obcujemy z dziełem wiekowym. Książkę, w wersji zaakceptowanej i zredagowanej przez autora, wydano w 1802 roku, czyli w czasach gorących, naznaczonych rewolucją i wielką odyseją Napoleona; czasach, kiedy porządny, umysłowy neoklasycyzm ustępował miejsca nieco szalonemu romantyzmowi. Warto...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka bardzo na czasie. Wznowiona w dużym nakładzie pojawia się i znika z półek sklepowych, czego główną przyczyną jest chwalony wszem i wobec serial produkcji HBO, którego sezony (na razie trzy) oparte są na kolejnych tomach sagi „Pieśni lodu i ognia”. Czy w kilkanaście lat po premierze książka wciąż potrafi zachwycić czytelnika jeszcze nietkniętego serialem? Zdecydowanie tak.
Ponieważ mamy do czynienia z sagą, czyli historią zakrojoną na kilka lub kilkanaście (w tym przypadku – grubaśnych) tomów, pierwsze na co warto zwrócić uwagę to świat. Od pierwszych zdań zostajemy wrzuceni w sam środek imion, nazw, miast, krain, które nam nic nie mówią, a że jest ich spory tłok można odczuć pewien dyskomfort poznawczy. Na szczęście w życiu bohaterów przeszłość jest bardzo ważna i wciąż żywa, dzięki czemu powoli zagłębiamy się w historie rycerskich rodów Siedmiu Królestw, mieszaninę lodu reprezentowanego przez północ oraz ognia krążącego w żyłach ocalałych z rodu niedawnych władców, opiekunów smoków. Jako wisienki na torcie dostajemy złoto, zdrady, tajemnice i nieznane zło czające się za wielkim murem daleko na północy. Wraz z rosnącą ilością przeczytanych stron, nasza wiedza o ziemiach rycerzy i ziemiach dzikich oddzielonych Wąskim Morzem, rośnie a wraz nią również przyjemność czytania.
Warto dodać, że wydanie z 1996 roku posiada mapkę (nie wiem jak się sprawy mają w przypadku nowego, serialowego wydania pierwszego tomu), co się chwali – czytelnik może od razu sprawdzać topografię, rysować sobie w głowie trasę. Nie chwali się jednak niedopatrzenia/niedopracowania/? – brakuje mapki Wschodu, przez co miejsce pobytu i działania części postaci jest nam nieznane. Chociaż może tak miało być?
Martin w kreacji świata nie porwał się na żadną rewolucję (która pewnie i tak już jest niemożliwa), lecz wedle uznania przesunął akcenty, dzięki czemu „Gra o tron” to bardziej fantastyka miecza niż magii. Brutalna fantastyka miecza, należałoby dodać. Autor na pierwszy plan wysunął ludzi, światło-cienie okrywające ich motywacje oraz niejednoznaczności. Już sam fakt, że kolejne rozdziały nie są numerowane, tylko nazywane imionami najważniejszych bohaterów sugeruje obecność kilku subiektywnych spojrzeń na wydarzenia. Dodatkowo wybitna łatwość w uśmiercaniu istotnych postaci ułatwia czytelnikowi przywiązywanie się do swoich faworytów (chociaż można przywiązać się niecelnie, a przez to bardzo boleśnie). W ten sposób lektura staje się nie tylko bardziej wciągająca („Jeszcze tylko pięć stron i wreszcie będzie o moim ulubionym…”), ale również osobista.
Jednocześnie taki podział książki ma swoje minusy. Pisarze często podkreślają, że ich bohaterowie są trochę jak kumple z osiedla – z jednym lubi się spędzać czas, gadać o świecie i pić tanie wino, z innym z kolei spotykasz się głównie na większych imprezach, a na co dzień jesteście tylko na cześć-cześć. Podobnie jest i w „Grze o tron” – niektórzy mają dużo stron, miejsce na rozważania i przygody, inni od czasu do czasu kilka wymęczonych akapitów, w których często dochodzi do uczuciowych skrótów (ile to razy Arya chciała być „poczochrana’ po głowie przez swojego dawno niewidzianego brata…). Dlatego mimo całkiem udanych starań autora o psychologiczną głębię można spotkać kilka (niewiele) postaci nieco zbyt płaskich, zbyt… książkowych.
Warto również docenić zręczność, z którą Martin miesza różne gatunki („Jak na imprezie trunki!” cytując Sidney’a Polaka). Główny tor wydarzeń napędzany jest przez pewną tajemnicę, w związku z którą prowadzone jest nawet śledztwo, dzięki czemu dostajemy namiastkę kryminału. Postać aktualnego króla, nazywanego Uzurpatorem, jego namiestnika i najbliższych to z kolei wariacji na temat antycznej tragedii. Przygody młodej Aryi mają w sobie coś z przygodowej powieści łotrzykowskiej, a doświadczenia jej braci to już poważny młodzieżowy obyczaj o dorastaniu i pokonywaniu swoich słabości. Z kolei to, co czai się po drugiej stronie wielkiego muru na północy ma w sobie coś z horroru. Ten swoisty miszmasz fascynuje i nie pozwala się nudzić.
Dobrze opowiedziana historia, złożona z mniejszych opowieści osobistych, bardzo solidnie poprowadzony rozwój postaci, ciekawy świat z wciąż odkrywaną historią oraz rysującą się krwawo i brutalnie przyszłością, powodują, że książka wciąga, czyta się ją szybko i ma się ochotę na kolejne tomy.
No i oczywiście, skoro już powstał, wypadałoby zerknąć na serial…

Książka bardzo na czasie. Wznowiona w dużym nakładzie pojawia się i znika z półek sklepowych, czego główną przyczyną jest chwalony wszem i wobec serial produkcji HBO, którego sezony (na razie trzy) oparte są na kolejnych tomach sagi „Pieśni lodu i ognia”. Czy w kilkanaście lat po premierze książka wciąż potrafi zachwycić czytelnika jeszcze nietkniętego serialem?...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dennis Rodman. Powinienem być już martwy Jack Isenhour, Dennis Rodman
Ocena 5,8
Dennis Rodman.... Jack Isenhour, Denn...

Na półkach: ,

Raczej niemożliwym jest, by podczas pobytu w księgarni człowiek nieznający Dennisa Rodmana sięgnął po tę książkę. Chociaż nie da się odmówić okładce elegancko operującej kiczem efektów „przyciągowatości-wzrocznej” ani tytułowi dobrego brzmienia to mimo wszystko ludziom brakującym wiedzy o koszykarskiej lidze NBA z przekroju lat ’80 i ’90 raczej nie pojawi się w głowie idea „Hej, a może by tak sprawdzić, co też taki sympatycznie wyglądający Afroamerykanin ma do powiedzenia…”. Nie pozostaje mi zatem nic innego niż spróbować odpowiedzieć na pytanie czy warto takiego nieświadomego czytelnika nieco uświadomić zachęcając jednocześnie do lektury?
Chociaż recenzja to zawsze pisanina bardzo subiektywna, w końcu nie od parady cały czas słyszy się powiedzenie będące jednocześnie wentylem bezpieczeństwa, że „o gustach się nie dyskutuje”, to postaram się ograniczyć wpływ na ten tekst mojego poglądu, że każdy człowiek ma do opowiedzenia historię, której warto wysłuchać. Prawdopodobnie wielu się ze mną zgodzi, zaznaczając jednak prosty fakt, że może i faktycznie każdy nosi w sobie ciekawą opowieść, ale nie za każdą warto płacić prawie cztery dyszki.
„Powinienem być już martwy” to, bodajże, trzecia z kolei autobiografia tego świetnego niegdyś koszykarza. Dennis Rodman, pseudonim Robak, poza rewelacyjnymi statystykami szczególnie na polu defensywy był jednym z współtwórców i bardzo ważnych członków dwóch świetnych zespołów koszykarskich – kolejno złych chłopców z Detroit Pistons i legendarnych Chicago Bulls ery drugiego „three-peat'a” (nie wiem czy jest równie ładnie brzmiące polskie określenie na trzykrotnie zdobyte z rzędu mistrzostwo?). Czy ten sympatyczny i kontrowersyjny sportowiec naprawdę miał aż tak ciekawe życie by zużyć tyle stron na jego opisanie i wyciągnięcie właściwych wniosków? No cóż…
Zagłębiając się w opowieść pierwszy wniosek, do którego dochodzimy to taki, że stron tych autobiografii wystarczy, by na każdej znalazły się dane osobowe i krótka notka biograficzna każdej kolejnej partnerki seksualnej pana Rodmana.
Kolejny wniosek to taki, że stron tych autobiografii wystarczy, by na każdej znalazła się grafika reklamowa i krótki opis alkoholu, który niejednokrotnie rozkręcał imprezę w wątrobie pana Rodmana (chociaż mając na uwadze fakt, że mimo takich ilości alkoholu były koszykarz wciąż ma swoją własną wątrobę można dojść do wniosku, że akurat ten organ na owe imprezy nie był zapraszany).
Niestety – przykra prawda i niewielki przytyk zawarte w dwóch powyższych akapitach mogą nasunąć każdemu czytelnikowi tej recenzji pewne wnioski. Dużo znajdziemy w tej autobiografii opisów pijackich, głośnych imprez oraz spotkań damsko-męskich zakończonych niewątpliwym, dwustronnym happy-endem (a zdarza się, że i trzystronnym). Nawet ci, którzy lubią pikantne szczegóły z życia znanych (w końcu zaglądamy tutaj nie tylko do hotelowych łóżek gwiazdy NBA, lecz również takich pięknych dam jak Madonna czy Carmen Electra) w pewnym momencie mogą poczuć znużenie i przesyt. Wtedy pojawia się bardzo przykre pytanie o sens lektury „Powinienem być już martwy” skoro na półce czekają inne, być może lepsze autobiografie.
Czytamy jednak dalej i okazuje się, że… wciąż nie jest dobrze. Należę do grupy, którzy zasiadali do tego dzieła ze sporą znajomością tamtych czasów, ludzi i miejsc od strony sportowej. Tymczasem szczegółów związanych z tym aspektem również nie uświadczyłem za dużo, moja wiedza nie poszerzyła się o żadne szczególnie interesujące fakty. Rodman, wbrew temu, co można by przypuszczać oceniając jedynie jego interesującą aparycję, stara się unikać wycieczek osobistych i wymieniania nazwisk w negatywnym kontekście (choć wybierający się wolnym krokiem na emeryturę aktualny komisarz ligi David Stern mógłby być odmiennego zdania). Wraz z przebiegiem lektury zacząłem dostrzegać, że, poza nieco wzrastającym ciśnieniem przy okazji opisów jednej czy drugiej sielanki w związku, Dennis stara się podejść do swojej przeszłości pozytywnie, wyciągnąć właściwe wnioski ze swoich doświadczeń. W tym momencie zaczynają na wierzch wychodzić pozytywne aspekty akurat tej autobiografii (nie wiem jak się sprawy miały w przypadku poprzedniczek).
Pierwsza sprawa to szczerość Robaka. Mam wrażenie, że punktem wyjścia do rozpoczęcia pisania była refleksja nad pewnym szczególnym momentem w życiu tego człowieka, czyli balansowaniem na linie, bardzo cienkiej linie (szczególnie, kiedy w rękach trzyma się strzelbę) o zimnej nazwie „samobójstwo”. Daruję sobie dokładny opis okoliczności jednak właśnie wtedy (jeszcze) koszykarz podjął pewne decyzje dotyczące swojej osobowości i sposobu na życie. Teraz z kolei, na kartach autobiografii, przyszedł czas na ocenę podjętych wtedy decyzji.
Śledząc te rozważania możemy odczuć na czysto ludzkim, empatycznym poziomie wspomnianą już szczerość. Nie ma w tym kokieterii ani wyrachowania, nie znajduję również w słowach autora (ani w zabiegach współautora) żadnych sztuczek mających na celu wywołanie jakiegoś konkretnego efektu na czytelnikach. Jak to można czasem usłyszeć w hip-hopowych utworach – czysty przekaz.
Drugi pozytyw, który również odczuwamy bardziej swoją uczuciowością to niewątpliwa prostota, ale nie (co zawsze warto zaznaczyć) prostactwo. Dennis Rodman mówi swoim językiem, przekazuje uczucia tak jak on sam je odczuwa. Nie uświadczymy zatem patetycznych przemów czy spóźnionego moralizatorstwa, dostaniemy prostą, męską, zwyczajnie ludzką filozofię w odpowiedzi na wcale nie takie proste zdarzenia. Bo obok wielu przygód miłosno-alkoholowych poznamy również sytuacje, które wymagały podjęcia trudnych decyzji, wpływających nie tylko na samego bohatera i jego najbliższych, ale także szerzej – na społeczeństwo.
Ostatnie zdanie może dziwić, ale naprawdę – były momenty, kiedy zachowania Robaka czynione pod sztandarem z napisem „bądź sobą i toleruj innych” wpływały na pewne społeczności (na przykład mieszkańców Chicago żeby nie być gołosłownym). Nie sposób się nad tym nie zastanowić i nie odnieść wrażenia, że czasami z robienia show i zamieszania rodzą się pozytywne rzeczy, a niektórym ludziom o najbardziej zatwardziałych poglądach zmienia się spojrzenie na pewne sprawy. Ile w tym było planu, ile przypadku, a ile zwykłego klaunowania – warto przeczytać i ocenić samemu.
Książka jest wybuchową, opowiedzianą żywym językiem (wielkie brawa dla tłumacza, Michała Rutkowskiego, któremu poza świetną znajomością języka niewątpliwie pomogła ogromna znajomość specyfiki i historii NBA) mieszanką historii pełnych alkoholu, seksu, ale również akcji na rzecz tolerancji, wolności osobistej i w końcu, jako wisienka na torcie - walki z własnymi demonami. Ten ostatni wątek, choć procentowo pewnie najmniejszy, również się pojawia,
Jako ogromnemu fanowi tego zawodnika brakuje trochę opowieści z dzieciństwa i młodości bohatera, jako ogromnemu fanowi NBA brakuje szczegółów z okresu kariery koszykarskiej, ale trzeba się pogodzić z faktem, że w tej książce Dennis Rodman chciał podzielić się z nami czymś innym. Najlepiej docenić to czytając tę książkę z pozycji człowieka tolerancyjnego, ceniącego szczerość i prawdziwe emocje. Można co nieco zarzucić „Powinienem być już martwy”, może nie spodobać się postępowanie jej bohatera, ale według mnie trzeba przyznać, że Robak potrafi poruszyć. Jego niektóre słowa potrafią naprawdę pokręconymi drogami dotrzeć do delikatnych strun naszej uczuciowości i chwilę na nich pobrzdękać. Oczywiście, nie ma takich momentów nie wiadomo jak wiele i może niekoniecznie warto zostawić te prawie cztery dyszki w sklepie, ale już poszperać w bibliotece…
W końcu każdy człowiek ma do opowiedzenia historię, której warto wysłuchać… Szczególnie taki kolorowy ptak jak Dennis Rodman!

Raczej niemożliwym jest, by podczas pobytu w księgarni człowiek nieznający Dennisa Rodmana sięgnął po tę książkę. Chociaż nie da się odmówić okładce elegancko operującej kiczem efektów „przyciągowatości-wzrocznej” ani tytułowi dobrego brzmienia to mimo wszystko ludziom brakującym wiedzy o koszykarskiej lidze NBA z przekroju lat ’80 i ’90 raczej nie pojawi się w głowie idea...

więcej Pokaż mimo to

Więcej opinii

Aktywność użytkownika zmianowy

z ostatnich 3 m-cy

Tu pojawią się powiadomienia związane z aktywnością użytkownika w serwisie


statystyki

W sumie
przeczytano
28
książek
Średnio w roku
przeczytane
2
książki
Opinie były
pomocne
22
razy
W sumie
wystawione
28
ocen ze średnią 6,8

Spędzone
na czytaniu
176
godzin
Dziennie poświęcane
na czytanie
3
minuty
W sumie
dodane
0
cytatów
W sumie
dodane
0
książek [+ Dodaj]