Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Pierwszy raz o książce D. Głuchowskiego "Metro 2033" usłyszałem przy okazji premiery gry o tym samym tytule w 2010 roku. Od tamtego czasu pozycja ta znajdowała się na mojej liście "do przeczytania". Wreszcie, po ośmiu latach udało mi się tę książkę przeczytać. Czy było warto?

Powieść Głuchowskiego, zgodnie z tytułem, osadzona jest w niedalekiej przyszłości w moskiewskim metrze. Ludzie żyją pod ziemią, ponieważ w wyniku wybuchu III wojny światowej świat zewnętrzny został niemal doszczętnie unicestwiony. Na powierzchnię wychodzą jedynie stalkerzy - osoby, których głównym zadaniem na górze jest wyszukiwanie i znoszenie do metra rzeczy, które mogą się tam przydać.

Głównym bohaterem powieści jest Artem, młody mężczyzna mieszkający na jednej z peryferyjnych stacji. Pewnego dnia otrzymuje on misję od tajemniczego Huntera. Musi dotrzeć do legendarnej stacji - Polis, by zapobiec zbliżającej się zagładzie swojej stacji, ale i całego metra.

"Metro 2033" to spora powieść. Niemal 600 stron, które czyta się przyjemnie, a pewne fragmenty wciągaj tak, że książki nie da się odłożyć. Niestety są też rozdziały mniej przyjemne, według mnie nieco "przegadane", ale nie przeszkadza to nadto w odbiorze.

Głuchowski w swojej książce stara odpowiedzieć na następujące pytanie: w jaki sposób zachowają się w obliczu skrajnie ekstremalnej sytuacji, zamknięci w pułapce bez wyjścia? "Metro 2033" to powieść postapo, co za tym idzie, pełno w niej przeróżnego plugastwa stąpającego po zbombardowanej Moskwie. Okazuje się jednak, że ludzie, którzy cudem przeżyli nuklearną zagładę w sporej części są nie mniejszymi potworami niż istoty przemierzające moskiewskie metro. Chcąc przetrwać, ludzie zdolni są do najgorszych rzeczy. W metrze odradzają się dawno już potępione ideologie (komunizm, faszyzm), powstają grupy kanibali, satanistów i wiele, wiele innych.

W mojej ocenie książka D. Głuchowskiego jest bardzo dobra. Różnorodność frakcji istniejących w metrze może przyprawić o zawrót głowy. Robi wrażenie także wielość przygód Artem i fakt, że jakimś cudem wyszedł z nich cało. Jest to akurat zasługa rosyjskiego wydawcy - okazuje się że w pierwotnej wersji autor planował uśmiercić głównego bohatera, ale nie zgodził się na to wydawca.
Największą wadą "Metra 2033" są niektóre (mniej liczne) rozdziały, które zostały "przegadane". Jest to książka, którą szczerze mogę polecić każdemu fanowi postapo, ale także osobom niegustującym w tym gatunku, bo wszelkie elementy post apokaliptyczne są tu pretekstem do opowiedzenie głębszej historii o tym jak postępują ludzie w obliczu upadku. Ja po postawieniu ostaniej kropki w tej recenzji zabieram się do czytania "Metra 2034".

Pierwszy raz o książce D. Głuchowskiego "Metro 2033" usłyszałem przy okazji premiery gry o tym samym tytule w 2010 roku. Od tamtego czasu pozycja ta znajdowała się na mojej liście "do przeczytania". Wreszcie, po ośmiu latach udało mi się tę książkę przeczytać. Czy było warto?

Powieść Głuchowskiego, zgodnie z tytułem, osadzona jest w niedalekiej przyszłości w moskiewskim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Stephen King, Chudszy – Recenzja

Fanem prozy Stephena Kinga jestem niemal dziesięciu lat. Przez ten czas zdążyłem skończyć szkołę średnią i studia prawnicze. Po „Chudszego” sięgnąłem z dwóch powodów. Po pierwsze, ponieważ jest to jedna z wcześniejszych książek autora, wydana w latach 80, czyli w okresie publikacji takich pozycji jak „Carrie”, „Miasteczko Salem”, „Lśnienie”, „Wielki Marsz” czy „Cmętarz Zwieżąt”, które dziś uchodzą za klasykę gatunku. Po drugie, zachęcił mnie fakt, iż główny bohater jest prawnikiem. Chciałem przekonać się jak autor poradzi sobie z (szczególnie mi bliskim) prawniczym wymiarem książki.

Głównym bohaterem jest Billy Halleck. Poznajemy go, gdy stoi przed gmachem sądu, tuż po wyroku uniewinniającym go z zarzutu nieumyślnego spowodowania wypadku komunikacyjnego, którego następstwem była śmierć kobiety. Halleck, choć jego wina była bezsporna, został uniewinniony, ponieważ w środowisku prawniczym (i policyjnym) posiadał pewne znajomości dzięki którym uchylił się od odpowiedzialności. W tym miejscu powstaje duża, ale na szczęście jedyna, nieścisłość, która odebrała mi chęć do dalszej lektury. Mianowicie Halleck został uniewinniony przez sędziego, który był jego przyjacielem. W mojej ocenie taka sytuacja stanowi całkowite zaprzeczenie podstawowych gwarancji procesu karnego. Choć z drugiej strony zauważam, że proces miał miejsce w USA w latach 80. Jest możliwe, że w innym systemie prawnym, istniejącym prawie czterdzieści lat temu, taka sytuacja była dopuszczalna.

Generalnie fachowego słownictwa w „Chudszym” jest tyle, że można je policzyć na palcach jednej ręki. Z pewnością pod tym względem lepiej wypada Remigiusz Mróz a nawet Andrzej Sapkowski w ostatnim tomie przygód Wiedźmina. Z jednej strony może to być zawód, bo King pokazał choćby w „Joyland”, że potrafi odwzorowywać konkretne grupy społeczne. Ale czy to wada? Moim zdaniem niekoniecznie. Rozumiem, że dla Kinga profesja głównego bohatera jest jedynie pretekstem do snucia innej, niezwiązanej z prawem historii. Historii, nota bene, całkiem intrygującej i zapadającej w pamięć.

W tej książce nie występuje zbyt wiele postaci (szczególnie w porównaniu do „Pod kopułą” czy „Miasteczka Salem”), a te które się pojawiają, opisane są zdawkowo, ale opis ten jest na tyle ciekawy, że jestem w stanie w jakiś sposób się do nich ustosunkować. Mi najbardziej spodobały się postacie doktora Mike’a „chcesz niucha?” Houstona i Richie’go Ginelli.

Podsumowując, „Chudszego” czytało mi się (z wyłączeniem pierwszych 60-70 stron) bardzo przyjemnie, ale nie jest to poziom dla mnie poziom „Miasteczka Salem”, „Misery” czy „Dallas ’63. To typowa powieść Kinga, rozpoczyna się nieco niemrawo, powoli, ale mnie od około 80 strony wciągnęła bez reszty. Drobny zawód nastąpił dopiero w zakończeniu, które jest bardzo w stylu Kinga, ale całkiem dobrze udało mi się je przewidzieć. Z pewnością nie jest to książka dla miłośników prawniczych kryminałów, bo prawa tu bardzo mało (te osoby odsyłam do książek wspominanego wcześniej Remigiusza Mroza).

Stephen King, Chudszy – Recenzja

Fanem prozy Stephena Kinga jestem niemal dziesięciu lat. Przez ten czas zdążyłem skończyć szkołę średnią i studia prawnicze. Po „Chudszego” sięgnąłem z dwóch powodów. Po pierwsze, ponieważ jest to jedna z wcześniejszych książek autora, wydana w latach 80, czyli w okresie publikacji takich pozycji jak „Carrie”, „Miasteczko Salem”,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Steven Gerrard. Serce pozostawione na Anfield. Autobiografia legendy Liverpoolu Steven Gerrard, Donald McRae
Ocena 7,1
Steven Gerrard... Steven Gerrard, Don...

Na półkach:

Autobiografia wieloletniego kapitana Liverpoolu rozczarowuje. Przez ponad 440 stron wieje - poza kilkoma smaczkami - nudą.

Autobiografia wieloletniego kapitana Liverpoolu rozczarowuje. Przez ponad 440 stron wieje - poza kilkoma smaczkami - nudą.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka całkowicie burzy moje pojęcie o futbolu. Na stadionach widzimy uśmiechniętych zawodników cieszących się po zdobyciu bramki, radość kibiców. Anonimowy Piłkarz prezentuje nam zupełnie inny obraz piłki, którego wolelibyśmy nie znać. Depresja, myśli samobójcze - oto jaki obraz prezentuje AP. Cała książka w gruncie rzeczy jest bardzo ponura i depresyjna.

Ta książka całkowicie burzy moje pojęcie o futbolu. Na stadionach widzimy uśmiechniętych zawodników cieszących się po zdobyciu bramki, radość kibiców. Anonimowy Piłkarz prezentuje nam zupełnie inny obraz piłki, którego wolelibyśmy nie znać. Depresja, myśli samobójcze - oto jaki obraz prezentuje AP. Cała książka w gruncie rzeczy jest bardzo ponura i depresyjna.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Czarna Bandera" nie jest moim pierwszym spotkaniem z prozą Jacka Komudy. Wcześniej spędziłem bardzo przyjemne chwile z "Samozwańcem", "Wilczym Gniazdem", "Opowieściami z Dzikich Pól" czy utrzymaną w podobnym marynistycznym nurcie co do recenzowanej pozycji dwutomowej powieści "Galeony Wojny". Nie obce są mi także powieści "Bohun", "Czarna szabla", "Banita" czy "Zborowski". Niestety z uwagi na ograniczony czas, nie miałem jeszcze styczności z nowymi książkami autora - "Ostatni honorowy" i "Hubal" oraz nieco starszymi pozycjami, które nie są już dostępne w pierwotnym obiegu. "Czarna Bandera" trafiła w moje ręce w Święta Wielkanocne A.D. 2017. Czy były one udane?

Wpierw konieczne jest zaprezentowanie struktury książki. Nie jest to powieść, a zbiór sześciu opowiadań. Słowa uznania należy skierować do wydawcy. Książka została przygotowana w atrakcyjnej oprawie wizualnej za którą stoi niezastąpiony Piotr Cieśliński. Tusz jest solidny, nie rozmazuje się od trzymania książki.

Warsztat jakim operuje autor jest mi dobrze znany, czułem się zatem "jak w domu" już po kilku pierwszych przeczytanych stronach. Czyta się w ekspresowym tempie. Środowisko pirackie przedstawiono wprost wybornie. Jest to zasługą ostrego, ciętego języka i plastycznych opisów. Co ciekawe, autor, korzysta bezpośrednio z magii i mistycyzmu. Wzbudziło to moją konsternację, albowiem Jacek Komuda jest osobą, która unika sił nadprzyrodzonych w swojej twórczości. Warto zauważyć, że główni bohaterowie każdego (za wyjątkiem jednego) z opowiadań są na wskroś źli i plugawi. Zwykle na końcu z poszczególnych historii spotykają ich straszliwe rzeczy. Nie powiem, że im nie współczułem, ponieważ, wydaje mi się, że żaden człowiek nie powinien doznawać takich okropności. Jednakowoż czułem, że w pełni zasłużyli na to co im się przytrafiło.

Konkludując, muszę stwierdzić, że "Czarna Bandera" to jedna z najlepszych książek Jacka Komudy. Zdecydowanie wybór tegorocznej świątecznej lektury był dobry. Nie pozostaje mi nic innego jak zorganizować odpowiednią ilość czasu na "Ostatniego honorowego" i "Hubala".

"Czarna Bandera" nie jest moim pierwszym spotkaniem z prozą Jacka Komudy. Wcześniej spędziłem bardzo przyjemne chwile z "Samozwańcem", "Wilczym Gniazdem", "Opowieściami z Dzikich Pól" czy utrzymaną w podobnym marynistycznym nurcie co do recenzowanej pozycji dwutomowej powieści "Galeony Wojny". Nie obce są mi także powieści "Bohun", "Czarna szabla", "Banita" czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po trzech tygodniach i po około 2000 stron skończyłem trylogię Ostatnie Imperium.

Popłakałem się, co zdarza mi się niezwykle rzadko przy książce. Tym bardziej to dziwne, że Sanderson nie napisał wcale najlepszego high fantasy jakie czytałem. A czytałem dużo.

Ostatnie Imperium nie powala rozmachem kreowanego świata jak Śródziemie czy Westeros. Nie ma tu tak wyrazistych bohaterów jak w Mrocznej Wieży. Brak też charakterystycznych filozoficznych dla Sapkowskiego przemyśleń filozoficznych.

"Ostatniemu Imperium" bardzo daleko do dzieła wybitnego (a może za bardzo rozpieścili mnie w/w dzieła?) Nie zmienia to faktu, że te trzy tomy czytało mi się po prostu świetnie. Od pewnego czasu zacząłem z nieskrywaną zgrozą zastanawiać się, o co się ze mną dzieje - co do moich rąk trafiała fantastyka to szło mi z nią jak po grudzie. Czy wyrosłem z fantastyki? Och nie! Po lekturze książek Sandersona stwierdzam, że nie jest ze mną tak źle jak przypuszczałem. Polecam serię każdemu fanowi fantastyki!

Po trzech tygodniach i po około 2000 stron skończyłem trylogię Ostatnie Imperium.

Popłakałem się, co zdarza mi się niezwykle rzadko przy książce. Tym bardziej to dziwne, że Sanderson nie napisał wcale najlepszego high fantasy jakie czytałem. A czytałem dużo.

Ostatnie Imperium nie powala rozmachem kreowanego świata jak Śródziemie czy Westeros. Nie ma tu tak wyrazistych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeczytałem przez ostatnie dwa miesiące całą serię książek fantasy z których jedna była słabsza od drugiej. Fakt ten wprawił mnie w bardzo niepokojący nastrój. W mojej głowie zaczęła nawet kołatać najczarniejsza myśl z możliwych – „wyrosłem z fantastyki”. Szczęśliwie złożyło się że właśnie wtedy w moje ręce trafił „Uczeń skrytobójcy”.

Robin Hobb to pseudonim autorski Margaret Astrid Lindholm Ogden, amerykańskiej pisarki w Polsce znanej dzięki uprzejmości wydawnictwa MAG, które wznawia jej książki. Ogden miała kilkuletnią przerwę w pisaniu książek. Kiedy postanowiła powrócić do tworzenia historii, uczyniła to pod wspomnianym wyżej pseudonimem. Jest to moje pierwsze spotkanie z prozą Hobb.

Głównym bohaterem jest Bastard – bękart księcia Rycerskiego, następcy tronu. Poznajemy go w wieku lat sześciu i przez prawie 500 stron śledzimy rozwój chłopca. Choć jest on – bądź co bądź – członkiem rodziny królewskiej, to jednak jej członkowie nie interesują się losem bękarta, w najlepszym wypadku (poza nielicznymi wyjątkami) traktują go jak powietrze.

Przyznam otwarcie, że Robin Hobb udało się stworzyć bardzo ciekawy i rozbudowany świat. Podczas czytania czuć, że Królestwo Siedmiu Księstw żyje. Autorka szczegółowo opisała ludowe wierzenia, kultury wybranych księstw i wiele więcej.

Pochwalić muszę wydawcę, gdyż nowe wydanie z 2014 roku jest naprawdę piękne. Ilustracja na okładce w pełni oddaje klimat tego, co znajdziemy wewnątrz. Sama oprawa jest twarda, więc nie mam obaw, że mój egzemplarz biblioteczny szybko się zniszczy.

„Królewskiego skrytobójcę” czyta się (nie)stety dosyć ciężko, ale warto się zaprzeć i brnąć w historię Bastarda, bo pisarka to co najlepsze w lekturze odłożyła na sam koniec. Mi nie pozostaje nic innego jak powtórzyć za G.R.R. Martinem: „ Fantastyka taka, jaką powinno się pisać”.

Przeczytałem przez ostatnie dwa miesiące całą serię książek fantasy z których jedna była słabsza od drugiej. Fakt ten wprawił mnie w bardzo niepokojący nastrój. W mojej głowie zaczęła nawet kołatać najczarniejsza myśl z możliwych – „wyrosłem z fantastyki”. Szczęśliwie złożyło się że właśnie wtedy w moje ręce trafił „Uczeń skrytobójcy”.

Robin Hobb to pseudonim autorski...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trylogia Valisarów to trzy książki z których każda kolejna jest znacznie gorsza od poprzedniej. Dziwię się sobie, że dotrwałem do końca tej tandetnej historii.

Trylogia Valisarów to trzy książki z których każda kolejna jest znacznie gorsza od poprzedniej. Dziwię się sobie, że dotrwałem do końca tej tandetnej historii.

Pokaż mimo to


Na półkach:

"Królewski wygnaniec" to pierwszy tom trylogii Valisarów zapoczątkowanej w roku 2008, która w naszym kraju ukazała się za pośrednictwem Galerii Książki w 2013 roku.

Książkę Fiony McIntosh śmiało można zaliczyć do high fantasy. Mamy tu bowiem fikcyjne uniwersum złożone z siedmiu niezależnych królestw, które są połączone sojuszem i tworzą Koalicję. Autorka najbardziej skupia się na najpotężniejszym z tych królestw - Penraven.

Historia rozpoczyna się w momencie, kiedy Koalicja pogrążona jest w wojnie z barbarzyńską hordą przybyłą ze wschodu. Przewodzi jej bezwzględny Loethar. Jego głównym celem jest podbój wszystkich księstw Koalicji i przejęcie mocy, którą posiadają niektórzy władcy Penraven - daru umożliwiającego narzucanie innym własnej woli.

W moim odczuciu Fiona McIntosh stworzyła całkiem udaną historię. Nie wszystko jednak działa w niej tak jak powinno. Mimo, że książka liczy ponad 560 stron to czyta się ją w doprawdy ekspresowym tempie. Jest tak, gdyż lekturę nasycono wieloma dialogami i relatywnie małą ilością opisów. Autorka nie eksploruje nadto stworzonego świata, ogranicza się jedynie do rzeczy najważniejszych, ściśle powiązanych z fabułą. Naprawdę ciężko jest się w "Królewskim wygnańcu" pogubić. Bohaterów jest - jak na taką książkę - niewielu, wszyscy praktycznie są w jakiś sposób powiązani z najważniejszą nitką fabularną. Jeśli już o postaciach mowa to muszę wspomnieć, że praktycznie wszystkie są jednakowe. McIntosh nie postarała się i stworzyła bohaterów płaskich jak deska. Niemających żadnych cech charakterystycznych, niewyróżniających się niczym na tle całości.

"Królewski wygnaniec" to książka, którą czyta się szybko, miło i przyjemnie. Ma całkiem sporo wad, ale mimo to z niecierpliwością oczekuję możliwości zagłębienia się w drugi tom - "Krew tyrana".

"Królewski wygnaniec" to pierwszy tom trylogii Valisarów zapoczątkowanej w roku 2008, która w naszym kraju ukazała się za pośrednictwem Galerii Książki w 2013 roku.

Książkę Fiony McIntosh śmiało można zaliczyć do high fantasy. Mamy tu bowiem fikcyjne uniwersum złożone z siedmiu niezależnych królestw, które są połączone sojuszem i tworzą Koalicję. Autorka najbardziej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kilka miesięcy temu miałem okazję przeczytać – skądinąd fantastyczne- dwa tomy powieści grozy „Czarny Wygon” Stefana Dardy. Pochłonąłem je – jeden po drugim- w dwa dni. Z miejsca zakochałem się w historii wykreowanej przez autora jak i w stylu w jakim opowiadał historię. W owym czasie postanowiłem przejrzeć bibliografię autora i przy najbliżej okazji zaopatrzyć się w inne tytuły. Czy „Dom na wyrębach” zaspokoił moje oczekiwania?

„Zaczynałem chyba wpadać w jakąś paranoję, lecz obawa przed postacią w bieli była silniejsza od zdrowego rozsądku”.

Stefan Darda urodził się w Tomaszowie Lubelskim. Studiował na Uniwersytecie Marii Curie – Skłodowskiej. Obecnie mieszka w Przemyślu. Swój debiut zaliczył w 2008 roku chwaloną przez recenzentów i wielokrotnie nagradzaną powieścią „Dom na wyrębach”.

Głównym bohaterem jest Marek Leśniewski, doktor nauk prawnych, który przenosi się z Wrocławia na Lubelszczyznę w skutek zdrady małżeńskiej. Większość akcji rozgrywa się w tytułowych Wyrębach, ale także w Lublinie, fikcyjnym Kostrzewie oraz w Białymstoku w latach 1995-1996. Wyręby t mały przysiółek w którym znajdują się tylko dwa domy. Jeden z nich należy Leśniewskiego, a drugi do niezbyt przyjemnego sąsiada Marka, Antoniego który mieszka sam i bardzo rzadko wchodzi w interakcję z innymi ludźmi. Po pewnym czasie w Wyrębach zaczynają dziać się dziwne rzeczy, a Marek dochodzi do wniosku, że nie są sami…

„Dom na wyrębach” można oceniać w różny sposób. Rzec muszę, że książka niewątpliwe sprawiła mi przyjemność, przeczytałem ją bardzo szybko (jeden krótki wieczór i popołudnie). Sam jestem studentem jednej z lubelskich uczelni i wielką radość sprawiła mi możliwość podróżowania razem z Markiem Leśniewskim różnymi zakątkami stolicy Lubelszczyzny. Nie uważam „Domu na wyrębach” za pozycję słabą – wręcz przeciwnie, książka jest dobra, miejscami bardzo. Sądzę jednak, że w kolejnych pozycjach Darda dopracował warsztat dostarczając tym samym czytelnikom znacznie bardziej zajmujące historie.

Konkludując, nie sądzę aby czas spędzony z „Domem na wyrębach” był stracony. Jednak porównując tą książkę do serii „Czarny Wygon” odczuwam niedosyt. Wydaje mi się że zabrakło tego nienazywalnego „czegoś”. Stefan Darda nie do końca zaspokoił moje oczekiwania, ale, z drugiej strony, to przecież debiutancka powieść autora.

Kilka miesięcy temu miałem okazję przeczytać – skądinąd fantastyczne- dwa tomy powieści grozy „Czarny Wygon” Stefana Dardy. Pochłonąłem je – jeden po drugim- w dwa dni. Z miejsca zakochałem się w historii wykreowanej przez autora jak i w stylu w jakim opowiadał historię. W owym czasie postanowiłem przejrzeć bibliografię autora i przy najbliżej okazji zaopatrzyć się w inne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiele czasu minęło od kiedy miałem okazję czytać "Taniec ze smokami", ostatni tom sagi Pieśń Lodu i Ognia, dlatego bardzo się ucieszyłem, gdy w mojej bibliotece na półce ozdobionej napisem "Nowości" ujrzałem "Rycerza Siedmiu Królestw". Czym prędzej chwyciłem ręce w swe ręce i wypożyczyłem.

George Martin stał się chyba najbardziej rozpoznawalnym współczesnym pisarzem fantasy za sprawą przebojowej ekranizacji swojej serii "Pieśń Lodu i Ognia" przez stację HBO. Obecnie autor pracuje nad kolejnym tomem sagi - "Wichry zimy". W tym celu zrezygnował nawet ze współpracy przy kolejnym sezonie serialu.

"Rycerz Siedmiu Królestw" składa się z trzech historii ze świata Westeros, są ze sobą luźno powiązanie, dzieli je od siebie odstęp kilku lat. Mają miejsce około dziewięćdziesiąt przed tymi z Sagi. Głównym bohaterem to wędrowny rycerz ser Duncan Wysoki a także jego giermek - Jajo, który nie do końca jest tylko giermkiem. Przemierzają razem Królestwa, by nająć się u lokalnych możnowładców i nie wpakować się w kłopoty. To ostatnie nie zawsze się im udaje. Powiem więcej, czytając "Rycerza" ma się wrażenie, że kłopoty to ich drugie imię.

Jakże inne jest Westeros w "Rycerzu..." od tego znanego z "Sagi...". W Siedmiu Królestwach panuje pokój, Żelazny Tron dopiero co wykuto po niedawnej rebelii, lordowie urządzają turnieje a nie krwawe rzezie, zamiast Uzurpatora na tronie zasiada dynastia Targaryenów. Ci, którzy są już obyci z tą serią, natknął się między innymi na starego (czy w zasadzie tu młodego) znajomego - Aemona Targaryena.

"Rycerz Siedmiu Królestw" to Martin w najwyższej formie, znanej choćby z "Nawałnicy mieczy". Książkę szczerze polecam zarówno osobom, które dopiero zaczynają "Grę o Tron", jak i tym, którzy w Westeros czują się ja w domu. Nowa pozycja Martina ukazuje nowe, nieznane oblicze Siedmiu Królestw.

Mateusz

Wiele czasu minęło od kiedy miałem okazję czytać "Taniec ze smokami", ostatni tom sagi Pieśń Lodu i Ognia, dlatego bardzo się ucieszyłem, gdy w mojej bibliotece na półce ozdobionej napisem "Nowości" ujrzałem "Rycerza Siedmiu Królestw". Czym prędzej chwyciłem ręce w swe ręce i wypożyczyłem.

George Martin stał się chyba najbardziej rozpoznawalnym współczesnym pisarzem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zwykle recenzję przeczytanej książki rozpoczynam od krótkiej notki o autorze. Niestety, w przypadku "Dziecię ognia" nie mogę tego zrobić, gdyż wydawca poskąpił informacji o panu Connollym, toteż przejdę od razu do rzeczy.

Jeśli przyszłoby mi wskazać powód dla którego sięgnąłem po nową pozycję Fabryki słów, to byłby to fakt, że zdybałem ją na półce opatrzonej tytułem "nowości" w mojej bibliotece.

Główny bohater to Ray Lilly, człowiek - co tu dużo mówić - z mroczną przeszłością, któremu do nieskazitelnej opinii bardzo daleko. Niemniej, Ray chce zerwać z dawnym życiem pragnąc zostać kimś innym, lepszym. Dlaczego? Jakie wydarzenia spowodowały taką przemianę u naszego bohatera? Tego, niestety autor - z niewiadomych przyczyn - nie wyjaśnia. A szkoda, bo przez to ciężko pojąć jakimi motywami się kieruje.

Niemal cała historia rozgrywa się w prowincjonalnym miasteczku Hammer Bay na pozór niczym nie różniącym się od innych, podobnych miejsc. Jednak kiedy Ray dociera do miasta bardzo szybko uświadamia sobie, że coś z tym miejscem jest nie tak. I to bardzo, skoro dzieci płoną żywcem, a dorosłym nieznana moc kasuje pamięć o tych wydarzeniach.

I taki jest właśnie wątek przewodni "Dziecię ognia". Ray musi rozwikłać zagadkę znikających dzieci nie dając się zabić. A nie jest to łatwe, gdy nawet lokalna policja chce twojej śmierci. Co ciekawe lekturze występuje także polski wątek.

Całość składa się z dziewiętnastu rozdziałów i krótkiego podziękowania. Rozdziały zbudowane są w ten sposób, że na końcu niemal każdego występuje cliffhanger [zawieszenie akcji w kluczowym momencie], co sprawia, iż występuje w książce zjawisko "jeszcze jednego rozdziału". Po względem technicznym lektura prezentuje się dość słabo. Ilustracja nijak ma się do zawartości książki, okładka jest miękka - łatwo będzie ją zniszczyć. Do tego - wspomniany wyżej - brak informacji o autorze.

Co trzeba oddać Connollyem to fakt, że jego "Dziecię ognia" czyta się naprawdę szybko. Jest zasługa prostego, nierzadko potocznego języka. Początkowo, przez pierwsze kilkanaście stron akcja rozpędza się dość wolno, by przyśpieszyć, następnie zwolnić i doczłapać jakoś do finału. Nie jest to książka bardzo dobra, ciężko nazwać ją też dobrą. Autor to raczej przeciętny rzemieślnik, nie artysta.

Polecam ją osobom, które akurat nie mają pod ręką innej pozycji do przeczytania. W przeciwnym wypadku - "Dziecię ognia" można śmiało odpuścić, między innym dlatego, że cena jest dosyć wygórowana.

Mateusz

Zwykle recenzję przeczytanej książki rozpoczynam od krótkiej notki o autorze. Niestety, w przypadku "Dziecię ognia" nie mogę tego zrobić, gdyż wydawca poskąpił informacji o panu Connollym, toteż przejdę od razu do rzeczy.

Jeśli przyszłoby mi wskazać powód dla którego sięgnąłem po nową pozycję Fabryki słów, to byłby to fakt, że zdybałem ją na półce opatrzonej tytułem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Croggon stworzyła serię, która śmiało może konkurować o miano najnudniejszej w historii i najbardziej przewidywalnej. Wytrzymałem do 3/4 drugiego tomu.

Croggon stworzyła serię, która śmiało może konkurować o miano najnudniejszej w historii i najbardziej przewidywalnej. Wytrzymałem do 3/4 drugiego tomu.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Wiecie co? To wszystko prawda. Wasze najgorsze lęki, począwszy od teorii spiskowych, poprzez potwory pod łóżkiem, duchy, ghule po wielomackowe koszmary".

"Człowiek ze złotym amuletem" to (niestety!) ostania książka jaka została wydana w Polsce poczytnego za granicą Simona R. Greena. Sięgnąłem po nią z dwóch powodów. Po pierwsze bardzo podobał mi się inny cykl autora "Nightside" (jedynie trzy tomy wydane w Polsce). Po drugie zaś, książkę nabyłem po bardzo okazyjnej cenie. Nie zwlekając zbytnio zabrałem się do lektury.

Akcja powieści toczy się we współczesnym Londynie. Historię poznajemy z perspektywy tajnego agenta terenowego Eddiego Drooda (w niektórych kręgach zwanego Szamanem Bondem), członka dumnej rodziny, która od wieków chroni świat przed największymi plugastwami tego świata. Eddie jest odszczepieńcem, nie mieszka w rodzinnej Rezydenci jak pozostali, ale w mieście, gdzie monitoruje pewien rejon na którym wykonuje zadania zlecone mu przez rodzinę.

Jest to typowa książka spod pióra Greena. Płynna akcja, niebanalne postacie, plastyczny, cięty język, wielka dawka ironicznego humoru i wiele trupów jakie zostawia główny bohater po swym przejściu to znaki firmowe autora. Niemała gamma postaci drugoplanowych przytłacza swą ilością, niemniej przyznaję, że wszystkie są bardzo ciekawe i na swój sposób wyjątkowe, np. seryjny morderca pan Ciachacz. Nie da się ukryć, że książka bardzo przypomina serię "Nightside" na bardzo wielu płaszczyznach. Uważny czytelnik, znajdzie jedno bądź dwa odniesienia do wspomnianego cyklu napisane w tak subtelny sposób, że uśmiech od ucha do ucha gwarantowany w trakcie czytania. Uwaga, trzeba się skupić, by je znaleźć.

"Pracownicy Zbrojowni rekrutowali się spośród całej rzeszy starających się o tę pracę, pieczołowicie wyselekcjonowanych członków rodziny, którzy ujawniali niebezpiecznie wysoki poziom inteligencji w połączeniu z niezdrową ciekawością i całkowitym brakiem instynktu samozachowawczego".

Książka od strony technicznej to typowe wydanie Fabryki Słów, a więc bardzo solidnie. Okładka jest klimatyczna i przyciąga uwagę, opis na tylnej okładce także. W samym tekście zauważyłem nie więcej jak trzy, cztery literówki. Niemiłym zaskoczeniem dla fanów FS może być fakt, że lektury nie wzbogacono o klimatyczne ilustracje rozrzucone w różnych częściach tekstu, jak wydawca ma to w zwyczaju. Mi osobiście ten fakt nie przeszkadzał.

Fani Simona Greena będą w siódmym niebie. Ja sam uważam "Człowieka ze złotym amuletem" za pozycję bardzo udaną z intrygująco utkanym wątkiem miłosnym, którego bym się po autorze nie spodziewał. Liczącą pięćset stron książkę pochłonąłem bardzo szybko. Wielka szkoda, że Fabryka Słów nie zdecydowała się wydać kontynuacji, mimo wcześniejszych zapewnień, bo chętnie wróciłbym do świata Eddiego Drooda.

Mateusz

"Wiecie co? To wszystko prawda. Wasze najgorsze lęki, począwszy od teorii spiskowych, poprzez potwory pod łóżkiem, duchy, ghule po wielomackowe koszmary".

"Człowiek ze złotym amuletem" to (niestety!) ostania książka jaka została wydana w Polsce poczytnego za granicą Simona R. Greena. Sięgnąłem po nią z dwóch powodów. Po pierwsze bardzo podobał mi się inny cykl autora...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Dziewczynki zarąbał siekierą, żonę zastrzelił z dubeltówki, siebie również".

Dwa lata, albo i więcej musiało czekać "Lśnienie" w mojej kolejce lektur – must read. Po książkę sięgnąłem generalnie z trzech powód. Po pierwsze – entuzjastyczny opis na tylnej okładce, mówiący, jakoby był to "horror wszech czasów". Po drugie, autor – Stephena Kinga uważam za jednego z najlepszych pisarzy ze wspaniałym warsztatem, darem do opowiadania powieści, którego gotów jestem bronić własną piersią przed kalumniami i poszkliwami. Po trzecie – ekranizacja książki przez Kubricka. Pomimo, że film powstał ponad trzydzieści lat temu to do po dziś dzień ma ugruntowaną pozycję w popkulturze.

Pierwsza część książki to dokładnie to z czego King jest znany najlepiej: długi, mozolny wstęp, zapoznanie z głównymi bohaterami – Jackiem, Wendy i Danielem Torracne. Poznajemy wiele szczegółów z ich życia, między innymi: chorobę alkoholową Jacka, incydent, gdy, gdy złamał synowi rękę i wiele innych. Przytłaczająca większość fabuły toczy się w hotelu położonym wysoko w górach zwanym Panorama, gdzie Jack najmuje się jako dozorca. Daniel (Danny) posiada zdolność "lśnienia" tj. potrafi czytać w ludzkich myślach, ponadto widzi zarówno przyszłość, jak i przeszłość. Szybko odkrywa, że niegdyś wydarzyły się tam mrożące krew w żyłach rzeczy i że... nie są do końca sami. Hotel żyje, nawiedzają go pomordowani goście. W drugiej części książka zdecydowanie przyśpiesza, ale nie pędzi na złamanie karku. Pewnego dnia droga do najbliższego miasteczka zostaje odcięta przez śnieżycę, a Jack Torrance traci zmysły..

Biorąc pod uwagę, że mówimy o książce Stephena Kinga, niekwestionowanego króla grozy, a "Lśnienie" reklamuje się jako o jeden z najlepszych horrorów napisanych kiedykolwiek, to muszę powiedzieć po lekturze czułem rozczarowanie. Bynajmniej nie znaczy to, że książka jest zła. Wręcz przeciwnie, jest bardzo dobra, jednakże, wymienić mogę wiele innych pozycji Kinga, w mojej opinii lepszych, np. "Miasteczko Salem", "Christine", "Wilki z Calla", "Mroczna Wieża", "Wiatr przez dziurkę od klucza". Autor stworzył gammę wiarygodnych bohaterów, zarówno tych żywych jak i nie, a całość podał czytelnikowi w typowy dla siebie sposób. Moje rozczarowanie bierze się, jak mniemam, ze zbyt wygórowanych oczekiwań.

Summa summarum, "Lśnienie" to dobra, miejsca nawet bardzo dobra książka, jednak na pewno nie najlepsza mistrza grozy. Polecić ją mogę z czystym sercem miłośnikom historii spod pióra Kinga jak i poszukiwaczom mocnych wrażeń, ale obdarzonych cierpliwością.

"Dziewczynki zarąbał siekierą, żonę zastrzelił z dubeltówki, siebie również".

Dwa lata, albo i więcej musiało czekać "Lśnienie" w mojej kolejce lektur – must read. Po książkę sięgnąłem generalnie z trzech powód. Po pierwsze – entuzjastyczny opis na tylnej okładce, mówiący, jakoby był to "horror wszech czasów". Po drugie, autor – Stephena Kinga uważam za jednego z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Właśnie zobaczyłem, jak skończy się świat, zamordowałem jednego z najlepszych przyjaciół, odkryłem, że odpowiedź na pytanie, której poszukiwałem, odkąd pamiętam, i na której znalezienie byłem gotów poświęcić życie, na zawsze pozostanie poza moim zasięgiem".


John Taylor to prywatny detektyw, ale nie jakiś zwyczajny, o nie. Posiada Dar. Potrafi zlokalizować każdą rzecz, prócz tego zna drogę do Nightside – mrocznego odbicia Londynu. Miejsca, gdzie spotkać można ludzi z różnych epok i.. światów. Miejsca, gdzie niegustujący w cukrze koń prowadzi taksówkę, ksiądz nie boi się pociągać za spust pistoletu a szczury ze strachu chodzą parami.

"Coś z Nightside" to moje pierwsze spotkanie z twórczością Simona Greena i przyznać muszę, że będzie to zapewne początek dłuższego romansu z prozą tego pisarza.

Wyobraźnia autora zdaje się nie mieć granic. Udało mu się wykreować absolutnie niepowtarzalny i zajmujący obraz świata. Absurdalnego i pełnego sprzeczności zarazem. Zwrócić należy uwagę na sporą ilość szczegółów w książce. Choć akcja pędzi niczym pociąg TGV to raczeni jesteśmy dużą ilością plastycznych opisów miejsc i postaci. Odwiedzimy między innymi: Wiatr Sokoła, bar gdzie czas się zatrzymał. Piaski Czasu, które przenoszą do przyszłości. Dom, który zasadniczo nie jest domem...

Jeszcze lepiej są skonstruowane postacie występujące w powieści. Niemal wszystkie przerysowane, nierealne ale dzięki temu świetnie wpasowują się w konwencję Nightside. Mój faworyt - Ostry Eddie – Uliczny Bóg Brzytwy, najlepszy przyjaciel Taylora. Kolekcjoner, który nie cofnie się przed niczym, by zdobyć rzadkie przedmioty i luba głównego protagonisty - Wystrzałowa Suzie. Dalszy opis sobie daruję. Pseudonimy mówią chyba wszystko. Ta gama barwnych postaci odbiła się chyba na głównym bohaterze. Skonstruowany on jest bowiem po prostu poprawnie. Ma wszystkie atrybuty do bycia podstarzałym, zapijaczonym i nie cierpiącym na nadmiar grosza detektywem z Darem, którego nie bardzo chce używać, jednakże prócz tego nie wyróżnia się niczym szczególnym.

Green nie stroni od bardzo specyficznego humoru. Kilkakrotnie zmuszony byłem przerwać lekturę wybuchem siarczystego śmiechu. Należy także wspomnieć o cudownym wydaniu. Nie jest to zaskoczenie, wszakże mamy do czynienie z Fabryką Słów. Okłada prezentuje się rewelacyjne, rzekłbym nawet lepiej niż ta oryginalna. Obrazki w książce występują bardzo licznie biorąc pod uwagę niewielką (215 stron) objętość i są wykonane wielką dbałością o szczegóły.

W zasadzie, ciężko jest nazwać "Coś z Nightside" literaturą stricte fantastyczną. Autor zebrał najlepsze elementy dark fantasy, kryminału oraz czarnego humoru po czym wymieszał je razem tworząc mieszankę iście wybuchową. Czyta się lekko, miło, przyjemnie, akcja galopuje tak prędko, że nim się spostrzegłem przewróciłem ostatnią kartkę z myślą "Jak to? Już koniec?".

Książkę Simona Greena mogę polecić z czystym sumieniem fantastom, ale raczej tym starszym, z uwagi na to, że krwawa jucha leje się strumieniami a bezwładne truchła padają często i gęsto. Nightside to jedno z tych miejsc do którego jeśli wejdziesz raz, za nic w świecie nie będziesz chciał wrócić.

Mateusz

"Właśnie zobaczyłem, jak skończy się świat, zamordowałem jednego z najlepszych przyjaciół, odkryłem, że odpowiedź na pytanie, której poszukiwałem, odkąd pamiętam, i na której znalezienie byłem gotów poświęcić życie, na zawsze pozostanie poza moim zasięgiem".


John Taylor to prywatny detektyw, ale nie jakiś zwyczajny, o nie. Posiada Dar. Potrafi zlokalizować każdą rzecz,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Takiego tomu Mrocznej Wieży nigdy bym się nie spodziewał. Wielka klasa dla SK.

Takiego tomu Mrocznej Wieży nigdy bym się nie spodziewał. Wielka klasa dla SK.

Pokaż mimo to

Okładka książki Żywe trupy: Wiele mil za nami Charlie Adlard, Robert Kirkman, Cliff Rathburn
Ocena 7,6
Żywe trupy: Wi... Charlie Adlard, Rob...

Na półkach:

Dużo słabiej niż pierwszy tom.

Dużo słabiej niż pierwszy tom.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Dreszcz" poddał się w jeden dzień. Tak dobry jest!

"Dreszcz" poddał się w jeden dzień. Tak dobry jest!

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W mojej opinii jest to najlepsza część cyklu. Czuć powiew świeżości.

W mojej opinii jest to najlepsza część cyklu. Czuć powiew świeżości.

Pokaż mimo to