rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Jesteśmy niczym planeta i jej satelita. Jedno będzie krążyć wokół drugiego, bez jakiejkolwiek szansy na to, że coś lub ktoś je rozdzieli.

Perfect Picture było schronieniem dla Emily, a jej zaradność i nieposkromione ambicje nadzieją dla firmy, jednak kiedy zostaje ona przejęta przez nowych właścicieli, kobieta traci nadzieję na utrzymanie posady. Gabriel jest bowiem wspomnieniem, do którego nigdy nie chciała wracać, a którego skutki wciąż prześladowały ją każdego poranka, gdy więc pojawia się na nowo w jej życiu, obejmując stanowiska prezesa wie, że tym razem nie może pozwolić sobie na słabość. Gabriel jednak ani myśli ustąpić, bowiem wierzy, że żal płynący w jej sercu wciąż można ugasić, sytuacja jednak odkrywa przed nimi tak niespodziewane karty, że w ciągu zaledwie kilku dni wywraca ich życie do góry nogami. Czy odnajdą wspólny język?

Największym atutem „Upartego prezesa” w moim mniemaniu jest fakt, że tej historii się nie czyta, przez tę historię się płynnie, niebywale szybko bowiem można zatracić się w wyobrażeniu, że wraz z naszymi bohaterami siedzimy na niewygodnych deskach, poharatanych przeszłością w małej łódce, a delikatne fale pchają nas spokojnym rytmem w głąb zawiłości, które między nimi powstały. Na przełomie bodajże czterystu stron ani razu bowiem nie obejrzałam się za siebie, ani razu nie zastanowiłam się też nad tym, jak długa droga z kolei przede mną, ja po prostu zawzięcie wiosłowałam, chcąc jak najdłużej utrzymać się na powierzchni i móc cieszyć tą historią, gdyż czułam gdzieś pod skórą, że moment, kiedy przycumuje do brzegu, będzie momentem minimalnego zwątpienia. Lekkość przeplatanych bowiem pomiędzy bolesnymi wspomnieniami uczuć sprawiła, że człowiek chciał wierzyć, że każdy ból i traumę można zapomnieć, czym więcej jednak czasu upływa odkąd udało mi się odnaleźć brzeg tym większe jest w tej kwestii moje zastanowienie.

Emily i Gabriel znają się nie od dziś, łączy ich też zbyt wiele, by móc udać, że ta znajomość nigdy nie miała miejsca, a przepełniający serca żal wręcz skrzy na przełomie początkowych rozdziałów. Szereg nieporozumień i popełnionych błędów wisi nad nimi niczym fatum i, chociaż z początku uważałam, że każde z tych niedomówień dałoby się wyjaśnić, to czym więcej szczegółów pojawiało mi się przed oczami tym bardziej traciłam ku temu nadzieję. Są bowiem takie historie, które zasługują na szczęśliwe zakończenie, a jednak nie powinny go otrzymać bez względu nawet na to, jak głębokim uczuciem darzymy ich bohaterów. I, chociaż przyznaje to z bólem serce, uważam, że Emily i Gabriel zbyt wiele przeszli w swoim życiu, bym mogła w pełni uwierzyć, że odnajdą długotrwałe szczęście w swoich ramionach.

Każdego bohatera z osobna darzę niewyobrażalną sympatią, bowiem uważam, że każdy z nich, bez względu na to czy był jedynie postacią drugoplanową czy może grał w tej historii pierwsze skrzywdzę, wniósł do niej własną cegiełkę i opowiedział swą własną bajkę. Nie chcę też ukrywać, że chętnie powróciłabym do „Upartego prezesa’, jeszcze na chwilę oddała się w ramiona tej szaleńczej i niebywale bolesnej miłości, bowiem ma ona w sobie tak ogromny magnetyzm, że ciężko uciec od tlącego się do niej sentymentu, jednak teraz kiedy znam już wszystkie puzzle tej układanki, wiem, że to byłoby jak polewanie własnych ran benzyną.

Jesteśmy niczym planeta i jej satelita. Jedno będzie krążyć wokół drugiego, bez jakiejkolwiek szansy na to, że coś lub ktoś je rozdzieli.

Perfect Picture było schronieniem dla Emily, a jej zaradność i nieposkromione ambicje nadzieją dla firmy, jednak kiedy zostaje ona przejęta przez nowych właścicieli, kobieta traci nadzieję na utrzymanie posady. Gabriel jest bowiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Filmy i książki często przekonują nas, że prawdziwa miłość jest pełna wzlotów i upadków; że związek bez kłótni i godzenia się to tylko przyjaźń połączona z seksem. Nic bardziej mylnego. Koniec końców każdy człowiek jest inny i szuka relacji pasującej do momentu życiowego, w którym akurat się znajduje."

Kompatybilność znaków zodiaku od wieków fascynuje ludzi na całym świecie, Anna aż do tamtego dnia nigdy nie wierzyła w astrologię. Zdanie, które padło z ust jej przyjaciółki stało się dla niej jednak wręcz namiastką wyzwania i jednocześnie początkiem narodzin pewnego eksperymentu. Po ucieczce z własnego ślubu, kobieta nie ma już nic do stracenia, postanawia więc dać sobie równe 12 miesięcy na odnalezienie miłości. Nie wierzy, że horoskop jest w stanie jej w tym pomóc, jednak kiedy na jej drodze stają poszczególne znaki, astrologiczne bzdury zaczynają nabierać dla niej sensu.

Wpadająca w oko oprawa graficzna, niepowtarzalny pomysł oraz mamiący lekkością opis –„Zodiakara” miała być idealną pozycją na pierwsze wiosenne dni, zapewniającą upragniony relaks i odpowiednią dawkę humoru. Kusiła bezdennym źródłem wiedzy, czarowała czytelników obietnicami dotyczącymi wartościowej treści przeplatanej niebanalnymi ciekawostkami o astrologii. Tymczasem na przestrzeni ponad trzystu stron spotkaliśmy zaledwie cztery znaki zodiaku i nie byłoby to niczym złym, gdyby ich poszczególne opisy nie brzmiały jak wyjęte słowo w słowo z młodzieżowych czasopism dla nastolatek. Każdy z nich był w zasadzie karykaturalnym odbiciem rzeczywistości, ich zachowania nabuzowane zostało przerysowaniem i, chociaż z początku ten zabieg przyciągał uwagę, z czasem stał się jedynie irytujący. Najgorszym jednak zamysłem tej lektury okazało się spłaszczenie poszczególnych postaci, grających główną rolę w tak zwanym Dzienniku Zodiakary, do aspektów erotycznych. Zamiast o ich osobowości, pozytywnych czy negatywnych cekach czy popełnianych notorycznie błędach mogliśmy jedynie zaznajomić się z padającymi wnioskami na temat ich umiejętności łóżkowych.

Anna jest bohaterką, która mimo napiętej przeszłości oraz bagażu doświadczeń wydaje się niesamowicie infantylna. Ucieka sprzed ołtarza, a przy pierwszej lepszej okazji bez zastanowienia szuka pocieszeń w ramionach poszczególnych znaków, chociaż jej eksperyment chyba nie do końca na tym miał polegać. Towarzyszące temu poszczególne zdarzenia przyprawiały mnie często o dreszcze, jednak nie były one z rodzaju tych, którym dodatkowo towarzyszy szybsze bicie serce i gęsia skórka. Przeplatały się raczej z uczuciem zohydzenia, bowiem opisy scen łóżkowych nie grzeszyły górnolotnością.

Na pochwałę zasługują tak naprawdę jedynie bohaterowie drugoplanowi, chociaż może to i dlatego, że w zasadzie niewiele się o nich dowiedzieliśmy, ale mieli oni w sobie to coś, tę nutkę dramatyzmu i humoru, które pozwalały darzyć ich sympatią. Nade wszystko uwiódł mnie brat Anny, bowiem ta nutka tajemniczości towarzysząca jego osobie podejrzewam, że zwiastuje nie lata kłopoty, których konsekwencje mogą być przeogromne. Podobne odczucia wykreowałam sobie również wobec Connora, żałowałam do ostatniej chwili, że nie okazał się on żadnych z przedstawianych znaków i nie odegrał większej roli w życiu Anny, kto wie może będzie się to jeszcze zmienia na przestrzeni kolejnych tomów. Nie będę jednak ukrywać, że mam głębokie obawy wobec tego, czy kiedykolwiek po nie sięgnę, zbyt często chyba chyliłam głowę z zażenowaniem na przestrzeni lektury.

"Filmy i książki często przekonują nas, że prawdziwa miłość jest pełna wzlotów i upadków; że związek bez kłótni i godzenia się to tylko przyjaźń połączona z seksem. Nic bardziej mylnego. Koniec końców każdy człowiek jest inny i szuka relacji pasującej do momentu życiowego, w którym akurat się znajduje."

Kompatybilność znaków zodiaku od wieków fascynuje ludzi na całym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Już nigdy nie zatrzymamy tego samochodu. Bo jest tak, że gdybyśmy zatrzymali, choćby dla rozprostowania kości, to wtedy dogoniłaby nas rzeczywistość. Jesteśmy przestępcami, którzy obrabowali bank. Jesteśmy dziećmi, które uciekły ze szkoły z internatem. Jesteśmy parą zakochanych w sobie nastolatków, którzy potajemnie się pobrali.”

Jeden gabinet, obezwładniające napięcie i ponure mrożące krew w żyłach spojrzenia – codzienność w Bexlej & Gamin od wielu miesięcy wygląda właśnie w ten sposób, skazani na swą wzajemną obecność urozmaicają płynący czas rywalizacją podszytą niewyobrażalną pasją, której podstaw oboje poszukują w definicji nienawiści. W pewnym momencie ich walka przenosi się jednak na wyższy poziom, kiedy to w tle pojawia się możliwość upragnionego awansu oboje myślą, że druga osoba nie powstrzyma się przed niczym, by móc cokolwiek ugrać. Wyboista droga w jego kierunku stawia jednak te dwójkę w ogniu nowych bodźców, gdzie nienawiść przestaje być wystarczającą bronią.

Nie miewam ostatnimi czasy zbyt wielkich oczekiwań co do czytanych przeze mnie książek, bowiem ciężko odnaleźć mi już na rynku jakikolwiek powiew świeżości. Wobec i tej lektury więc nie obstawiałam żadnego wyniku, ale czuję, że nawet jeśli gdzieś na początku spisałabym ją na straty ze względu na tlący się w jej tle niewyszukany scenariusz na sam koniec i tak musiałabym przyznać się do błędu z tym związanego, bowiem „The hating game” zabiera nas w cudowną podróż między utartymi schematami, napiętymi do granic możliwości uczuciami, a nowym spojrzeniem na cieniutką granice nienawiści i miłości.

Lucy jest niezwykłą postacią, z pozoru przepełnioną optymizmem i wiecznym uśmiechem, jednak kiedy obrywamy z niej pierwsze warstwy dostrzegamy prawdziwą niepewność kryjącą się w cieniu. Poznając ją i wnikając w jej głąb w pewnym sensie odnalazłam również swoje własne odbicie, czym dalej u jej boku brnęłam w tę grę tym bardziej rozumiałam jej emocje i intencje, a kiedy zbaczała z właściwej drogi, uciekając przed własnymi uczuciami krzyczałam w duchu z rozpaczy.

Skrywany za maską obojętności i ponuractwa charakter Joshui również rozkłada na łopatki, niezależnie od tego, że jego odkrywanie zajmuje na przestrzeni lektury zdecydowanie zbyt długi czas, biorąc pod uwagę jak rozczulająca staje się jego późniejsza opieka wobec Lucy. W momencie bowiem kiedy pozorna nienawiść nareszcie ulatuje z jego postawy, pozostawiając go przed nami obnażonego, wreszcie możemy dostrzec płynącą w jego żyłach prawdę. Jego zszarzała przeszłość chwyta za serce, a zachowanie postronnych bohaterów napawa niezwykle skrajnymi odczuciami.

Obawiałam się, że w pewnym momencie na przełomie tej lektury odczuję chociaż płomyk znużenia, bowiem dość obszerne opisy, wyszukane synonimy i niebywale momentami niespokojne myśli Lucy nie snuły zbyt wielkich oczekiwań. Z każdym rozdziałem jednak jej usposobienie nabierało co rusz to zabawniejszego i rozczulającego wydźwięku, uroczo kolorując odrobinę banalną konstrukcję.

„Wredne igraszki” to jedna z tych historii, które do samego końca omamione są tajemnicą, nie ważne jak uważnymi bylibyśmy czytelnikami historia Lucy i Joshua płonie nieznanym, a czym bliżej nam do epilogu tym cięższe staje się uczucie napięcia ciążącego nam na barkach. Sally Thorne zręcznie utrzymuje nas w nim, przeplata między wierszami niewypowiedziane pytania, a my lgniemy do kolejnych stron, usilnie poszukując rozwiązania tej słodko-gorzej gry, w której uwięźli nasi bohaterowie.

„Już nigdy nie zatrzymamy tego samochodu. Bo jest tak, że gdybyśmy zatrzymali, choćby dla rozprostowania kości, to wtedy dogoniłaby nas rzeczywistość. Jesteśmy przestępcami, którzy obrabowali bank. Jesteśmy dziećmi, które uciekły ze szkoły z internatem. Jesteśmy parą zakochanych w sobie nastolatków, którzy potajemnie się pobrali.”

Jeden gabinet, obezwładniające napięcie i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Miłość nie potrzebowała czasu. Jeśli kochałeś, to się po prostu czuło. Nic więcej. Nie istniały wątpliwości, nie istniały pytania. Miłość potrafiła rozwiązać każdy problem i znaleźć każdą odpowiedz.”

Znali się od dzieciństwa, razem wychowywali i wspólnie przedzierali się przez kolejne etapy swojego życia. Z pozoru różni, a jednak tak bardzo sobie potrzebni. Ona dbała, by kierował się w swoim życiu odpowiednią ścieżką, a on chronił, by nie zdarła kolan przy kolejnym upadku. Tamta noc jednak zmieniła ich bezpowrotnie, zamąciła w ich ułożonej na pozór relacji i pozwoliła wzniecić ogień, który tlił się za zamkniętymi drzwiami ich serc. Czy wesele, na którym będą zmuszeni ramię w ramie pełnić role świadków pozwoli naprawić stare błędy?

Nie będę ukrywać, że swoją przygodę z „Rodzeństwem Mach” rozpoczęłam w zasadzie dosyć nietypowo, biorąc pod uwagę, że „Zazdrosny sąsiad” jest pierwszy przeczytanym przeze ze mnie, ale jednocześnie trzecim z kolei tomem tej serii. Na szczęście nie przeszkodziło mi to w czerpaniu pełnymi garściami frajdy z czytania, chociaż warto byłoby zwrócić uwagę, że niektóre fragmenty dotyczące chociażby pobocznych w tym przypadku bohaterów dotknęłyby mnie zapewne doszczętniej, gdybym znała ich przeszłość. Domyślam się też, że i sam zarys relacji Dominiki i Bartka przewijał się już przez poprzedni części, dzięki czemu teraz dużo łatwiej mogłoby być mi zrozumieć początkową niechęć między naszymi bohaterami, jednak mimo to cieszę się, że w końcu zdecydowałam się na umilenie sobie ostatnich dni tą lekturą. Natomiast jeśli również planujecie w najbliższym czasie spotkanie z Rodzeństwem Mach polecałabym nie popełniać mojego błędu i rozpocząć od pierwszego tomu.

Dominika jest dosyć typową bohaterką, nie wyróżnia się swoim charakterem na tle innych bohaterek, z którymi miałam ostatnimi czasy do czynienia. Wielokrotnie zmienia zdanie, ulega urokowi Bartka, chociaż przysięgała, że nigdy więcej nie da sobie zamącić w głowie, skreśla mężczyznę, by chwile później stwierdzić, że potrzebuje go w swoim życiu chociaż jako przyjaciela. Jej postać z każdym rozdziałem jednak rozkwita, a w obliczu pewnych zdarzeń, które stają na jej drodze do szczęścia objawia się tak niebywałą dojrzałością, że w tamtym momencie aż musiałam się zastanowić, czy to aby na pewno dalej książka z gatunku literatury romantycznej, bowiem w tej odmianie literatury z prawdziwą dojrzałość wśród bohaterów nie traktujemy się zbyt zażyle.

Bartek z kolei urzekł mnie już na samym początku, z ciężką przeszłością na karku w końcu odnalazł swój mały sens życia, co pozwoliło mu wyjść na prostą. Na dodatek jego zawzięta postawa wobec Dominiki, umiejętność akceptacji własnych błędów i chęć ich naprawy, urocza i co najważniejsze nieprzesadzona pewność siebie – zalet tego mężczyzny byłabym w stanie wypisać co najmniej całą kartkę już na samym początku, a przy samym końcu jestem w stanie się pokusić nawet o stwierdzenie, że cały ich wachlarz wyeliminował wszelkie wady.

Odczuwam pewnego rodzaju sentyment po zakończeniu tego tomu, nie wiem do końca czy jest to związane stricte z uroczą relacją, która wykwitła między Dominiką a Bartkiem, czy może z autorką, która stylem opisów, dialogów i nutką humoru przewijająca się między stronami, usilnie przypomina mi inną, bardzo lubianą przeze mnie Emilię Szelest, autorkę serii o Weronice Kardasz. Bez względu na powód na pewno powrócę do „Rodzeństwa Mach” w niedalekiej przyszłości.

„Miłość nie potrzebowała czasu. Jeśli kochałeś, to się po prostu czuło. Nic więcej. Nie istniały wątpliwości, nie istniały pytania. Miłość potrafiła rozwiązać każdy problem i znaleźć każdą odpowiedz.”

Znali się od dzieciństwa, razem wychowywali i wspólnie przedzierali się przez kolejne etapy swojego życia. Z pozoru różni, a jednak tak bardzo sobie potrzebni. Ona dbała, by...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Hunter Morgan był niczym piosenka, której nie mogłam pozbyć się z głowy. Taka, której tekst zapadał głęboko w pamięć. Niczym słodka melodia miotająca serce, w której rytm tańczyło całe moje życie.”

Lista absurdalnych zadań miała być dla Hailey sposobem na wyjście z komfortowej skorupy, tymczasem przysporzyła jej tylko nadzwyczajnie upierdliwych problemów, w postaci pewnego, niebywale charyzmatycznego muzyka. Nieznajoma, która skradła mu oddech, jest nadzieją nie tylko dla jego muzyki, ale i rozbudziła w nim nieznane dotąd uczucia. Zdaje sobie jednak również sprawę, że młoda pielęgniarka nie ułatwi mu walki o jej serce, ale mimo to postanawia podnieść te rękawice. Najgorszym przeciwnikiem okazuję się jednak czas, który umyka im nieubłaganie.

Pierwsze kilka rozdziałów wprowadziło mnie w pewnego rodzaju bańką, spodziewając się krnąbrnego romansu, podszytego złośliwym napięciem natknęłam się jednak na historię przepełnioną słodkim, mamiącym uczuciem, balansującym na krawędzi. Mówiąc w języku bohaterów, stwierdziłabym, że „The Last Breath” jest uosobieniem piosenki, która chociaż na chwile pozwala oderwać myśli od szarej rzeczywistości; przenieść się do świata, gdzie nadzieja na miłość nie umiera nawet w najczarniejszej rzeczywistości.

Hayley Flores jest postacią, która zyskuje z bliższym poznaniem, z początku bowiem nie mogłam dostrzec nic nadzwyczaj interesującego w jej usposobieniu, jednak czym bliżej było mi do epilogu, tym większa otulała mnie tęsknota. A wraz z zakończeniem nadeszła pustka, bowiem dwa ostatnie dni, które poświęciłam na tę lekturę, pozwoliły mi nawiązać z Hayley niebywale głęboką relacje. Podziwiałam jej upór, podejście do zawodu i to z jakim uporem znosiła ciężar, który się z tym wiązał.

Hunter Morgan skradł z kolei moje serce jeszcze wcześniej niż skradł je Hayley, swoim uporem i charyzmą podbił mój mały świat. Od samego początku czułam prawdę bijącą z jego słów, a czym dalej brnęłam u jego boku w głąb splotu zdarzeń tym bardziej zakochiwałam się w sposobie, w jakim kalkulował życie. Muzyka była dla niego ukojeniem, bezgranicznym zauroczeniem, a ja jako czytelnik utożsamiałam się wraz z nim i w tym odczuciu.

Uczucie, które rozwinęło się pomiędzy tą dwójką bardzo szybko usidliło mnie w swoich ramionach, jednak nie będę ukrywać, że nadszedł i taki moment, kiedy zdarzyło mi się odrobinę znudzić przebiegiem zdarzeń. Uważam bowiem, że w pewnym momencie relacja bohaterów popadła w pewien rodzaj schematu, który owocował jedynie odhaczeniem zadania na liście, przez co nie odczuwałam już jako czytelnik tej nutki ekscytacji tak bardzo potrzebnej przy tym przebiegu zdarzeń. Docierając do zakończenia odrobinę zrozumiałam zastosowany zabieg, jednak umiałabym zrozumieć także czytelnika, który ze względu na niego poddałby się w połowie lektury.

Wylałam nad tą historią rzewne łzy, nie będę ukrywać, że epilog w pewien sposób złamał mi serce i skradł jeden z odłamków. Przy jego czytaniu targały mną różne emocje, począwszy od zaskoczenia, bowiem nie spodziewałam się, że przebieg tej historii popłynie w tak rozpaczliwym kierunku, skończywszy na pewnego rodzaju akceptacji, bowiem nie będę również ukrywać, że ten epilog był jak brakujący puzzel w całej układance.

Myślę, że to nie jest moje ostatnie spotkanie z C.S. Riley, bowiem historia Hailey i Huntera odcisnęła na moim sercu pewnego rodzaju piętno, które zostanie ze mną zapewne na dłużej.

„Hunter Morgan był niczym piosenka, której nie mogłam pozbyć się z głowy. Taka, której tekst zapadał głęboko w pamięć. Niczym słodka melodia miotająca serce, w której rytm tańczyło całe moje życie.”

Lista absurdalnych zadań miała być dla Hailey sposobem na wyjście z komfortowej skorupy, tymczasem przysporzyła jej tylko nadzwyczajnie upierdliwych problemów, w postaci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Ona o mnie walczy. Jak lwica. Nie pierwszy już raz. (…) To ona jest najcudowniejszą kobietą na tej planecie, a ja musiałem w poprzednim życiu zrobić coś bardzo, że na nią zasłużyłem.”

Piękne, tropikalne wyspy, rajskie plaże, cały zasób atrakcji i ślub najbliższych im osób – idealna sceneria na miłość. Jest tylko jedna przeszkoda. Harrison Hart. Trzeba byłoby być ślepym, by nie zauważyć, że od pierwszych chwil spędzonych z Mackenzie zdaje się nie pałać do niej sympatią. A może tylko udaje? Mackenzie nie chce się nad tym zastanawiać, zdając sobie sprawę, że ten irytująco gburowaty mężczyzna swoim zachowaniem rozrywa stare rany w jej sercu. Za rogiem czyha jednak znacznie gorsze niebezpieczeństwo, Hawaje bowiem kryją w sobie wiele tajemnic, więc czy nawiązana w obliczu śmierci nić porozumienia będzie w stanie przetrwać?

Twórczość Ludki Skrzydlewskiej śledzę od kilku lat, bezwiednie zdążyłam się już także zakochać w kilku wykreowanych przez nią fabułach, dlatego tym bardziej z bólem serca muszę przyznać, że po tej lekturze spodziewałam się czegoś więcej. „Gbur w raju” bowiem idealnie nada się na wakacyjny wyjazd czy ciepły wieczór z lampką wina na balkonie, ale pojawiający się tutaj między wierszami wątek sensacyjny nie wywoła u Was gęsiej skórki. Styl autorki pozostaje zachęcająco lekki, nie ciążą nam już tutaj zbyt długie opisy, dialogi są przyjemnie zwarte i naprawdę potrafią rozśmieszyć.

Harrison od początkowych stron kreowany jest na bardzo gburowatego bohatera, który nie potrafi rozmawiać z kobietami, a mimo to w kryzysowych sytuacjach, zazwyczaj staje na wysokości zadania, co za każdym razem dosyć mnie zaskakiwało. Spodziewałam się bowiem, że to Mackenzie będzie tą, która będzie w stanie twardo stąpać po ziemi, a jednak czym dalej ją poznajemy, tym bardziej widzimy, jak rzeczywisty świat przysłaniają jej nieprzepracowane problemy, również te, które moim zdaniem zostały momentami boleśnie przerysowane. A to z kolei wiązało się z tym, że miałam naprawdę spory problem, by się z nią utożsamić.

Cała idea tej historii, „Hartowie jak się zakochują, to od pierwszego wejrzenia, na zabój i na zawsze”, a także sposób poprowadzenia tej narracji niebywale mi się podobał. Zazwyczaj nie sposób uwierzyć w tak gwałtownie wprowadzone między bohaterów uczucia, tutaj jednak zostało to zrobione z taką gracją, że czytelnik rzeczywiście jest w stanie nadążyć za tym przebiegiem wydarzeń.

Wspomniany wyżej wątek sensacyjny z początku rzeczywiście gdzieś tam mimochodem mnie zainteresował, czułam to napięcie i deptające po piętach niebezpieczeństwo. Przewijane strony wręcz buzowały od niepokoju i emocji, jednak czym dalej zagłębiałam się w te historię, tym trudniej było zignorować przeświadczenie, że nie ważne co, by naszych bohaterów miało spotkać, oni i tak mieli wyjść z tego cało. I tak, jak w przypadku Mackenzie jeszcze byłabym w stanie to zrozumieć, chociaż cały zamysł „talizmanu” był dla mnie zbyt mało rozwinięty i brakowało mi poznania go od podszewki, a były ku temu okazje, tak w przypadku Harrisona było to już dosyć nieuzasadnione.

Na pochwałę za to zasługuję poruszony przez autorkę wątek kobiecego orgazmu, nie chcę wdawać się tutaj w szczegóły, by zbyt wiele nie spoilerować, ale temat ten został potraktowany tutaj z odpowiednią uwagą i delikatnością. Dodatkowo, to jedna z niewielu pozycji na rynku, która nie idealizuje przesadnie współżycia seksualnego.

Czy zniechęcam do przeczytania? Nie, na pewno nie, proponuję jednak nie wysnuwać wobec niej zbyt wiele oczekiwań.

„Ona o mnie walczy. Jak lwica. Nie pierwszy już raz. (…) To ona jest najcudowniejszą kobietą na tej planecie, a ja musiałem w poprzednim życiu zrobić coś bardzo, że na nią zasłużyłem.”

Piękne, tropikalne wyspy, rajskie plaże, cały zasób atrakcji i ślub najbliższych im osób – idealna sceneria na miłość. Jest tylko jedna przeszkoda. Harrison Hart. Trzeba byłoby być ślepym,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Czy sądzę, że ją kiedyś znajdę? Oczywiście. Czy moim zdaniem jestem na nią gotowy? Nie. Ale życie tak nie działa, nie czeka na twoją gotowość."

Mówi się, że przypadki uwielbiają chodzić po ludziach, jednak ich pierwsze spotkanie można by wręcz nazwać przeznaczeniem – Littie właśnie straciła prace, na dodatek musi natychmiast wynieść się od rodziców, a na jej koncie powstało, cóż, spore zadłużenie, Huxley z kolei na poziom swojego życia nie narzeka, jednak przez upór i dumę wpakował się w wierutne kłamstwo, które może kosztować go nawet utratę rodzinnej firmy. Wpadają na siebie na ulicy i zostawiając za sobą uprzedzenia, podpisują kontrakt. Nie spodziewają się jak wiele cierpliwości będzie wymagać od nich ta umowa, dodatkowo jednak bardzo szybko przekonują się, że to nie tylko nerwy będą musieli trzymać na wodzy. Do gry wkraczają bowiem uczucia.

Sięgnęłam po te książkę w zasadzie dosyć wrogo nastawiona, głównie ze względu na to, że angażowany związek jest ostatnimi czasy naprawdę gorącym tematem na rynku. Spodziewałam się więc, że „Nie od pierwszego wejrzenia” nie zaskoczy mnie niczym nadzwyczajnych, jednak jak się okazało naprawdę warto było dać tej historii szansę, chociażby tylko ze względu na niebywale uroczych bohaterów.

Lottie jest odrobinę zakręconą, ale i też niebywale specyficznie usposobioną postacią. Przez początkowe wydarzenia wydawała mi się bowiem piekielnie naiwna, jednak czym bliżej poznawałam jej charakter, tym bardziej podziwiałam w niej umiejętność zachowania zimnej krwi, jeśli tylko tego wymagała od niej sytuacja. Huxley z kolei jest człowiekiem niewyobrażalnie zamkniętym, jednak to jak uczuciowy potrafił być wobec ludzi, których kochał, rozczulało mnie niesamowicie. Dodatkowo jego podejście do obezwładniających go uczuć, jego inteligencja, często trafione idealnie w punkt odzywki, a także to jakim człowiekiem stawał się, kiedy pozwalał sobie na relaks, naprawdę zasługiwało na uwagę. Podobnie zresztą jak dreszczyk emocji, który czułam za każdym razem, kiedy nasi bohaterowie zbliżali się do siebie, a który autorka uczyniła naprawdę gorącym. Kartki wręcz buzowały od uczuć, skrywanego pożądania i namiętności, jedyne ale, które odczułam dotyczyło tylko i wyłącznie pierwszego spotkania naszym bohaterów. Przebiegło ono dosyć irracjonalnie i niestety, nie oszukujmy się, to nie było zdarzenie, które mogłoby nas porwać swoją autentycznością.

Aspektem, który z kolei niebywale mnie tutaj zaskoczył, okazał się bowiem fakt, że żadne z naszych głównych bohaterów nie miało trudnej, rzutującej na teraźniejszość przeszłości. Nie zamierzam ukrywać, że było to niebywale orzeźwiające, przyzwyczaiłam się już chyba do tego, że romanse zazwyczaj dosyć obwicie nabuzowane są problemami, których bezpośrednich skutków należy szukać w złamanym kilkanaście lat wcześniej sercu. I tak, jak mają te historie bardzo duży urok, niebywale dobrze czytało mi się coś, gdzie bohaterowie mierzyli się tak naprawdę tylko z nieporozumieniami życia codziennego.

Na nerwy potrafiła mi jeszcze nie raz, i nie dwa, grać siostra Lottie, była dla mnie bowiem bohaterką, której jedynym zadaniem na przełomie całej tej historii było machinalne wręcz momentami tłumaczenie Huxleya. Nieważne, czego ten mężczyzna by dokonał i jak postąpił, Kesley i tak była w stanie dostrzec w danym zdarzeniu wyłącznie pozytywną stronę. Na szczęście pozostali bohaterowie ratowali sytuację.

Czy sięgnę po kolejny części z serii jeśli pojawią się one w Polsce? Szczerze mówiąc nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie, z początku bowiem liczyłam na to, że będą one opowiadać o braciach Cane, a z tego co zdążyłam zauważyć, każda kolejna historia opowiada już o innych bohaterach. Odrobinę ostudziło to mój zapał, ale kto wie, może jeszcze zatęsknię za magią niebywale gorliwych dialogów, które zaserwowała nam tutaj autorka.

"Czy sądzę, że ją kiedyś znajdę? Oczywiście. Czy moim zdaniem jestem na nią gotowy? Nie. Ale życie tak nie działa, nie czeka na twoją gotowość."

Mówi się, że przypadki uwielbiają chodzić po ludziach, jednak ich pierwsze spotkanie można by wręcz nazwać przeznaczeniem – Littie właśnie straciła prace, na dodatek musi natychmiast wynieść się od rodziców, a na jej koncie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„W świecie, w którym czuję się, jakby w każdym momencie mogła mnie porwać fala, on jest moją kotwicą.”

Pierwszy raz o „Icebreaker” usłyszałam na Tik Toku, ta książka zawładnęła tą platformą, a także moją stroną główną, więc kiedy trafiła w moje ręce naprawdę się ucieszyłam. Trzeba przyznać, że ma śliczną, wręcz bajeczną okładkę i przyciąga wzrok. Sam zamysł tła, gdzie przewija się lód, sport i gorący romans również niebywale mnie zaintrygował. A obietnice niebywale namiętnych dialogów ostatecznie tylko przypieczętowały decyzje zakupu.

Anastasia jest gotowa poświęcić naprawdę wiele, by w końcu po tylu latach odnieść zasłużony sukces. Nathan jest studentem medycyny sportowej, jednak to bycie kapitanem i możliwość rywalizacji hokejowej daje mu prawdziwą radość. Oboje nie wyobrażają sobie innego życia, bowiem to lód widział ich pierwsze upadki, pierwsze sukcesy, czy chociażby zbite kolana. Ich światy krzyżują się niespodziewanie, ułożony co do minuty harmonogram łyżwiarki miesza się z totalnie niezaplanowanymi dniami hokeisty – to nie jest przepis na idealne pierwsze spotkanie, mimo to między tą dwójką wybuchają prawdziwe emocje. Czy ich uczucie będzie w stanie jednak przetrwać nieprzepracowane krzywdy, niespełnione plany i ciążące na ich łyżwach obawy?

Początek tej historii był dla mnie ciężki, nie sposób było mi przyzwyczaić się do języka autorki, bowiem opisy są krótkie, ogólne i dosyć dosadne. Dialogi, chociaż rzeczywiście bawią i potrafią wzruszyć, również bywają specyficzne, dlatego potrzebowałam czasu, by rzeczywiście wkręcić się w panujący tutaj nastrój. I to szczerze mówiąc odrobinę ostudziło mój zapał.

Przewija się tutaj naprawdę wielu bohaterów, mamy też wiele pobocznych wątków, co zdecydowanie jest wielkim atutem tej książki. Na docenienie zasługuje też sposób poruszenia wszelkich tematów dotyczących niedożywienia czy niezdrowej manipulacji, autorka bowiem w naprawdę lekki sposób wskazuje wszelkie konsekwencje takich zachowań, jednocześnie jednak zachowuje także balans między zrozumieniem a krytyką. Ukazuje też zalety terapii czy zdrowej komunikacji, czego bardzo często naprawdę brakuje we współczesnej literaturze.

Nathan to jeden z niewielu bohaterów płci męskiej, który obdarowany został naprawdę miłym usposobieniem, rozdziały pisane z jego perspektywy za każdym razem powodowały we mnie ogrom emocji. Wielokrotnie rozpływałam się też nad tym, jak szczery i otwarty potrafił być w swoich uczuciach, mimo przeszłości, jaką nosił w sercu, czy nad tym, jak wiele sił włożył w to, by pokazać Anastasii, że być może istnieje dla nich wspólna przyszłość. Moje serce zdobył też Henry, jego obezwładniająca szczerość zyska niejednego zwolennika, jestem o tym przekonana, dodatkowo jego postać pozwala nam spojrzeć odrobinę inaczej na osoby chorujące na autyzm.

„Icebreaker” to książka pełna nadziei, walki i pasji, z łyżwami i lodowiskiem w tle, ale raczej z rodzaju tych lekkich romansów niż historii, które rzeczywiście dotkną Was do żywego. I dopóki nie będziecie spodziewać się lektury doskonałej, to nic złego, ja natomiast po tak dużej ilości zapowiedzi na Tik Toku, czuję się odrobinę nienasycona, ale mimo to chętnie sięgnę w przyszłości po coś jeszcze, spod pióra Grace.

Po więcej recenzji zapraszam na bloga lub Bookstagrama: https://niepoprawnarecenzentka.blogspot.com/
https://www.instagram.com/niepoprawna_recenzentka/

„W świecie, w którym czuję się, jakby w każdym momencie mogła mnie porwać fala, on jest moją kotwicą.”

Pierwszy raz o „Icebreaker” usłyszałam na Tik Toku, ta książka zawładnęła tą platformą, a także moją stroną główną, więc kiedy trafiła w moje ręce naprawdę się ucieszyłam. Trzeba przyznać, że ma śliczną, wręcz bajeczną okładkę i przyciąga wzrok. Sam zamysł tła, gdzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Ludzie to mniej lub bardziej wzory (…). Jesteśmy mniej lub bardziej. Tak samo jest w przypadku naszych uczuć. Lubimy myśleć, że jesteśmy wzorami, że idealnie do siebie pasujemy. Tak jednak nie jest. Pasujemy do wielu osób, mniej lub bardziej.”

Mówi się, że przyjaźń damsko–męska nie istnieje, jednak na pierwszy rzut oka mogłoby wydawać się, że Julia i Dave są idealnym zaprzeczaniem tej idei, uzupełniają się idealnie, rozumieją bez słów i tylko razem śmieją się tak, jakby jutro miało nie nadejść. Oboje skrywają jednak w sobie głęboko zakopane uczucia, a sporządzona przed laty lista rzeczy, których nigdy nie zamierzali dokonać, niebezpiecznie zbliża ich do wypowiedzenia na głos słów, którymi nigdy nie planowali podzielić się z innymi, a tym bardziej ze sobą nawzajem. Kręta droga między licealnymi korytarzami, zbyt silnymi emocjami, z którymi nie są w stanie sobie poradzić, brakiem zrozumienia od najbliższych im sercu osób, a także wszystkim tymi banalnymi rzeczami, do których dopuszczają się nastolatkowie, może postawić na szali ich przyjaźń. Czy będą w stanie wybaczyć sobie popełnione błędy?

Nie potrafiłam pokochać tej książki tak, jak chciałam to zrobić; trzecioosobowa narracja niestety doszczętnie zabiła dla mnie magię tej historii, a przede wszystkim jej indywidualność. Nie byłam w stanie odczuwać emocji tak, jakbym mogła to robić, gdyby bohaterowie sami opowiadali nam o wydarzeniach, z którymi muszą się mierzyć. A wprowadzenie narracji pierwszoosobowej wcale nie byłoby takie trudne, biorąc pod uwagę, że w zależności od części, którą obecnie czytamy, i tak skupiamy się pojedyńczo na każdym z bohaterów.

Julia jest nastolatką, która nie wyróżniając się z tłumu stara się mimo wszystko dosięgnąć oczekiwań matki; zainteresować ją sobą na tyle, by chciała poświęcać jej więcej czasu. Większość decyzji podejmuje z myślą o niej, chociaż wprost nigdy by nam się do tego nie przyznała. A łącząca je relacja pokazuje nam dobitnie, jak bardzo mimo krzywd, pragniemy miłości, jednocześnie nie doceniając osób, które w przeciwieństwie do innych, trwają przy naszym boku mimo przeszkód.

Dave również nie doświadczył idealnego dzieciństwa, jednak ukojenia nie szukał w próbie naprawy kontaktu z domownikami, bardziej kusiłabym się o stwierdzenie, że bezpieczeństwo wiązało się u niego z zachowaniem rodzinnej rutyny. Był jednak drobnym przeciwieństwem Juli, doskonale odnajdywał się w większym gronie ludzi; z czasem dostrzegł nawet, że jego rówieśnicy, których jak dotąd wraz z przyjaciółką określał mianem „banalnych”, wcale nie irytowali go tak bardzo, jak myślał.

Wątek listy „Nigdy” naprawdę zdobył moje serce, chociaż szczerze mówiąc byłam zaskoczona okolicznościami wykonywania poszczególnych zadań. Autorka przedstawiła bowiem wiele wydarzeń bardzo dosadnie, ale z drugiej strony może nie powinno mnie to dziwić? Licealne wybryki mają w sobie przecież pokłady nieokiełznanej nieodpowiedzialności i pochopności, jako nastolatkowie mamy prawo się bawić, mamy prawo płakać i wierzyć, że konsekwencje nas nie dosięgną. Mimo wszystko wobec sceny, gdzie Julia upija się do nieprzytomności, wybija dziurę w ścianie i czyni jeszcze kilka irracjonalnych czynów, już zawsze będę chyba żywić minimalne wątpliwości.

Ta książka powinna łamać serca, na jej przełomie mierzymy się aktualnymi tematami; z kwestiami, które w wieku bohaterów na pewno nas dotyczyły, a mimo to szczerze mówiąc, nie potrafiłam odnaleźć siebie pośród tych zdarzeń, a czym dalej zbliżaliśmy się do końca, tym trudniej było mi się z tym pogodzić. Wiele wątków, jak chociażby doświadczenie zdrady, czy jej dokonanie było potraktowanych w tak lekki sposób, jakbyśmy mieli do czynienia z rozmową o pogodzie. Wiele elementów nie zostało też odpowiednio zakończonych, tak naprawdę możemy się jedynie domyślać, co ostatecznie stało się z naszymi bohaterami, a chociaż zazwyczaj nie mam nic przeciwko otwartym epilogom, tutaj jestem zdania, że ta historia zasłużyła na więcej.

Po więcej recenzji zapraszam na bloga lub Bookstagrama: https://niepoprawnarecenzentka.blogspot.com/
https://www.instagram.com/niepoprawna_recenzentka/

„Ludzie to mniej lub bardziej wzory (…). Jesteśmy mniej lub bardziej. Tak samo jest w przypadku naszych uczuć. Lubimy myśleć, że jesteśmy wzorami, że idealnie do siebie pasujemy. Tak jednak nie jest. Pasujemy do wielu osób, mniej lub bardziej.”

Mówi się, że przyjaźń damsko–męska nie istnieje, jednak na pierwszy rzut oka mogłoby wydawać się, że Julia i Dave są idealnym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Kochałam go tak cholernie mocno, że zabijało mnie to od środka, jeśli teraz się zbyt zbliżymy, to uczucie wróci z podwójną siłą. Niektórych ludzi po prostu nie można kochać.”

Keith z dnia na dzień traci pracę; pracę, której być może nienawidziła – głośni klienci, harówka i bezwstydny szef – i która nie była również spełnieniem jej marzeń, ale mimo wszystko zapewniała jej, jak i jej mamie dostateczne życie. Kobieta zdaje sobie sprawę, że marne oszczędności za kilka dni się skończą, więc gdy tuż przed nosem spada jej propozycja opieki nad pięcioletnią Grace, wie, że to może z powrotem pomóc stanąć jej na nogi. Ale kiedy kilka dni później poznaje swojego nowego szefa, okazuje się, że to nie jej brak doświadczenia w sprawie dzieci może okazać się zgubny. Rick skrywa w sobie wiele tajemnic, które dostatecznie mogą zniszczyć ich oboje.

Ta książka była ciężka; z rodzaju tych, przy których zastanawiasz się już po kilku stronach, czy to aby na pewno to odpowiednia literatura dla Ciebie. Doskonale zdajesz sobie również sprawę, że wszystkie niedopracowane płaszczyzny będą drastycznie nadszarpywać Twoją cierpliwość, a niestety na przełomie niecałych trzystu stron jest naprawdę niebezpiecznie dużo rzeczy, które należałoby naprawić. Zacznijmy jednak od początku.

Keith jest postacią, która wielokrotnie gubi się między swoimi uczuciami, a tym co rzeczywiście kilka stron wcześniej obiecywała samej sobie. Przyznam szczerze, że momentami naprawdę nie mogłam za nią nadążyć, ciężko było mi się także oswoić z relacją, która wręcz wybuchła między nią a Rickiem. Tempo towarzyszące im uczuciem było wręcz zatrważające, a idea ich związku potrafiła zmienić się wielokrotnie na przełomie czasami nawet i kilku zdań. Największym atutem w kontekście bohaterów okazała się na pewno Grace, chociaż nie ukrywam, że z czasem dostrzec można było, jak pobłażliwie traktowana jest jej postać. Dzieci nie wybaczają tak łatwo, często płaczą i są marudne, na ich zaufanie pracuje się latami, a w tym przypadku nie ważne, jak często Keith znikała z życia pięciolatki, mała ani razu nie wyraziła wobec tego żadnego sprzeciwu.

Minimalnym ratunkiem w całej tej hierarchii zbyt szybko podjętych decyzji, okazał się przeskok czasowy, która autorka serwuje nam mniej więcej w połowie lektury. Rzeczywiście upływ czasu delikatnie spowolnił tempo przebiegu zdarzeń i pozwolił dogonić nam bohaterów, chociaż niektóre wątki i w tym przypadku należałoby rozwinąć, mowa tutaj chociażby o karierze zawodowej Keith, czy relacji Ricka z byłą małżonką.

Historia miała potencjał, widzę gdzieś tam między wierszami rzeczywiście dobry pomysł i zapewne chęci autorki, by stworzyć coś niezwykłego, ostatecznie jednak książka okazała się niezwykle płytka. Zabrakło tutaj prawdy, realnych uczuć, tego, żeby czytelnik rzeczywiście mógł wtopić się w tło, zrozumieć, że Rick nie jest jedynie zadufanym w sobie dupkiem, a decyzje, które podejmuje podyktowane są innymi, bardziej skomplikowanymi pobudkami.

„I’m a babysitter” zdecydowanie nie jest książką, która doprowadzi do łez; nie wywoła górnolotnych emocji, chyba, że rzeczywiście sięgniecie po nią tylko po to, by umilić sobie dosyć nudny wieczór, nie mając przy tym wobec niej większych oczekiwań. Są tutaj bowiem wydarzenia, które mogą Was zaskoczyć, chociaż szczerze mówiąc, wydarzenia te niekiedy są odrobinę irracjonalne, chociażby przez wzgląd na to, że nie czytelnik nie otrzymuje żadnych wskazówek wobec tego, z czym rzeczywiście ostatecznie musi się mierzyć.

Po więcej recenzji zapraszam na bloga lub Bookstagrama: https://niepoprawnarecenzentka.blogspot.com/
https://www.instagram.com/niepoprawna_recenzentka/

"Kochałam go tak cholernie mocno, że zabijało mnie to od środka, jeśli teraz się zbyt zbliżymy, to uczucie wróci z podwójną siłą. Niektórych ludzi po prostu nie można kochać.”

Keith z dnia na dzień traci pracę; pracę, której być może nienawidziła – głośni klienci, harówka i bezwstydny szef – i która nie była również spełnieniem jej marzeń, ale mimo wszystko zapewniała jej,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Nigdy się tego nie bój. Nie możesz oddać połowy serca, bo to tak, jakbyś dała komuś złamane. Musisz dać je całe i wierzyć, że ta osoba je zatrzyma i będzie chronić.”

Dekker już raz leczyła złamane serce, Hunter już raz próbował zapomnieć; teraz jednak można by rzecz los rzuca im pod nogi jeszcze jedną szansę i na nowo pląta ich drogi razem. Ona doskonale zdaje sobie sprawę, że jeśli nie przeciągnie hokeisty na swoją stronę, rodzinna firma może na tym wiele stracić. On z kolei wie, że problemy, z którymi mierzy się na co dzień zaczynają przysłaniać mu zdrowy rozsądek. Między nimi zawsze była fizyczna chemia i nie byli w stanie tego ukryć pośród wyzwisk i obelg, które w swoją stronę wzajemnie rzucali, jednocześnie żadne z nich nie potrafiło przyznać, że mogłoby połączyć ich coś więcej. Czy będą w stanie w końcu zaryzykować? Czy odnajdą w sobie ukojenie i wyznają dręczące ich uczucia?

Muszę przyznać, że niesamowicie podoba mi się zamysł tła całej fabuły, jakie przygotowała dla nas autorka. Hokej, tłumy fanów, ich ekscytacja, podziw wobec zawodników, czy chociażby samo zamiłowanie do sportu. Jednocześnie osobiście na tej dziedzinie kompletnie się nie znam i skrycie liczyłam, że po lekturze będę w stanie powiedzieć coś więcej na jej temat, ale niestety wątek uczucia rozwijającego się między naszymi bohaterami znacznie to przyćmił. A szkoda, bo naprawdę brakowało mi opisów tego, co dzieje się na boisku, wtrąceń prezenterów, czy chociażby wspomnień z dzieciństwa Huntera, kiedy odkrywa ile ten sport dla niego znaczy. Skrycie liczę, że może w kolejnych tomach natknę się na więcej tego typu drobiazgów.

A myślę, że to nie koniec mojej przygody z tą serią.

Dekker, mimo kilku pochopnych decyzji nie straciła mojego wsparcia nawet na chwilę; kibicowałam jej bez względu na podjęte decyzje, przeżywałam razem z nią wszystkie wydarzenia. Zdobyła moje serce swoim uporem, ciętym, ale mimo wszystko wrażliwym charakterem, a przede wszystkim ludzkim zachowaniem. Rzeczywiście byłabym w stanie dostrzec w niej siebie, czy chociażby osobę, którą mogłabym poznać w realnym świecie.

Podobne odczucia żywię zresztą także wobec Huntera; odczuwałam wraz z nim wszystkie jego emocje, przeżywałam jego zwycięstwa, czy porażki, a także czułam w kościach wszechogarniającą go złość, czy też smutek, który przez tyle lat dusił w sobie. Skradł moją sympatię swoim poświęceniem wobec rodziny, czy też miłością do chorego brata.

Uczucie, które połączyło te dwójkę było trudne, może też stąd tak bardzo brakowało mi na końcu czegoś, co skrupulatnie domknęłoby tę historię. Zakończenie bowiem jest czymś, czego mogliśmy się spodziewać; czymś, co urokliwie łączy powierzone Dekker na samym początku zadania, jednak moim zdaniem nie przekazuje odpowiednio tego, co mógłby nam jeszcze przekazać w tych zdarzeniach Hunter. A to, czego dokonał i to, przez co przeszedł było warte uznania.

Moją sympatię zdobył też ojciec naszej głównej bohaterki, dlatego więc mam nadzieję, że jego wątek rozrośnie się na przełomie kolejnych tomów, gdyż tutaj trochę nam tego poskąpiono. Podobne odczucia mam wobec pozostałych trzech sióstr, bardzo polubiłam dyskusje, które wywiązywały się między nimi, a Dekker i żałuję, że i ich było tutaj tak mało.

Czy ta historia zapadnie mi w pamięć na dłużej? Szczerze mówiąc nie wiem, jednak te kilka godzin, które poświęciłam na jej przeczytanie wspominam nienagannie. Autorka może nie wywołała we mnie łez, czy okrzyków zdumienia, ale pozwoliła mi zatracić się w bohaterach i zadbała o to, bym z ciekawością brnęła przez kolejne rozdziały. Mogę więc zapewnić, że kolejne tomy niedługo na pewno wpadną w moje ręce.

„Nigdy się tego nie bój. Nie możesz oddać połowy serca, bo to tak, jakbyś dała komuś złamane. Musisz dać je całe i wierzyć, że ta osoba je zatrzyma i będzie chronić.”

Dekker już raz leczyła złamane serce, Hunter już raz próbował zapomnieć; teraz jednak można by rzecz los rzuca im pod nogi jeszcze jedną szansę i na nowo pląta ich drogi razem. Ona doskonale zdaje sobie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Cokolwiek by się działo, ludzie zwykle są w stanie się odrodzić niczym feniks z popiołów. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, żeby uczyć się żyć dalej.”

Kinga bez konkretnego planu porzuciła wszystko, co trzymało ją w Krakowie, pieniądze ze spadku po rodzicach przeznaczyła na zakup domu i pognała za przyjaciółką, która w Zawierciu odnalazła miłość. W jej sercu żarzyły się skrywane głęboko tajemnicy, których nie potrafiła rozwiązać terapią, miała więc nadzieję, że nowe miejsce przyniesie jej ukojenie. Krystian od wielu lat walczył z ogniem, ratował ludzi z płonących domów, czy z wypadków samochodowych, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że każda kolejna akcja przybliżała go do samotnej śmierci. Mężczyzna nigdy nie szukał miłości, nie chciał bowiem, by ktokolwiek cierpiał po stracie tak, jak kilkanaście lat temu cierpieć musiał on sam. Los podstępnie jednak skrzyżował ich drogi, jednak czy Krystian aby na pewno był w stanie ugasić tlący się w duszy Kingi płomień?

Sięgnęłam po tę książkę, głównie ze względu na to, że jest ona częścią serii „Faceci do wynajęcia”, a prawie wszystkie poprzednie tomy czytałam z zapartym tchem; każdy z nich przepełniony był emocjami, namiętnością i uderzającą w czytelnika prawdą, która kryła się w bohaterach. Tutaj, w tomie 5 odczułam jednak spory zawód, historia Kingi i Krystiana naprawdę miała potencjał, który z czasem niestety został przygnieciony zbyt płytkimi dialogami, marnym nakreśleniem charakterów i lichym zakończeniem, które można było interesująco rozwinąć.

Kinga zmaga się z wieloma problemami, które z czasem jak się okazuje są znacznie poważniejsze niż mogłoby się na początku wydawać, jednak czym dłużej ją poznajemy, tym drastyczniej możemy także zauważyć, jak pobłażliwie autorka podchodzi do jej postaci. Depresja jest chorobą; chorobą, która jest w stanie niszczyć człowieka całe życie i dopadać go nawet w momentach, kiedy ten czuje się pozornie wyleczony. Nie należy o tym zapominać, zresztą tak samo, jak nie należy bagatelizować tego, jak tragicznie mógł skończyć się pożar, który wybuchł w domu kobiety, a dziwnym trafem został naprawdę zadziwiająco szybko ugaszony, jak na okoliczności, czy też o tym, że ubezpieczenie, które otrzymała, zostało wypłacone niesłusznie. Na temat epilogu nie zamierzam się nawet wypowiadać, trzy razy zastanawiałam się, czy nie ominęłam może przypadkiem jakiegoś rozdziału, bo zakończenie może i zaskoczyło, ale na pewno nie w pozytywnym sensie.

Z kolei Krystian, kurczę, nie ukrywam, z nim mam poważny problem, chyba jeszcze większy niż z Kingą, bo w przeciwieństwie do niej, Krystian rzeczywiście w jakiś trochę niezrozumiały sposób, zdobył moją sympatię. Bywał za to przeokropnie nie zdecydowany, wielokrotnie ze względu na to, że jego emocje nigdy nie były nam przedstawione za pomocą wydarzeń, dostawaliśmy za to długie bloki tekstu, przez co czułam się, jakbym czytała przepis na naleśniki. A ja chciałam pałać takim samym zainteresowaniem co do pracy jak on; chciałam wiedzieć co lubi na co dzień i, że zbliża się do Kingi, bo rzeczywiście coś zaczyna ich łączyć, a nie ze względu na to, że tak od początku potoczyć miały się ich losy.

Od początku możemy również zauważyć, że Krystian nie ma najlepszych relacji z matką, widzimy, że pomiędzy nimi od lat ciągnie się nierozwiązany problem, a także sporo żalu. Z początku jednak uznajemy matkę Krystiana za zwyczajnie zagubioną kobietę, która w wyniku pewnych zdarzeń zamknęła się w sobie, czym dalej jednak czytamy, tym trudniej uwierzyć nam w jej autentyczność. Kobieta przedstawiona zostaje w okrutny sposób, a czym dłużej zastanawiam się nad jej postacią, tym mniej rozumiem ogólny jej zamysł.

Pozytywnym aspektem w tej historii okazały się postacie drugoplanowe, chociaż trzeba zaznaczyć, że w całej historii było ich stosunkowo mało i tak naprawdę pojawiały się one tylko w momentach, kiedy to któryś z głównych bohaterów podjąć miał przełomową decyzję. Muszę jednak przyznać, że Marta, jak i Daniel zdołali zdobyć moje uznanie.

Po więcej recenzji zapraszam na bloga lub Bookstagrama: https://niepoprawnarecenzentka.blogspot.com/
https://www.instagram.com/niepoprawna_recenzentka/

„Cokolwiek by się działo, ludzie zwykle są w stanie się odrodzić niczym feniks z popiołów. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, żeby uczyć się żyć dalej.”

Kinga bez konkretnego planu porzuciła wszystko, co trzymało ją w Krakowie, pieniądze ze spadku po rodzicach przeznaczyła na zakup domu i pognała za przyjaciółką, która w Zawierciu odnalazła miłość. W jej sercu żarzyły...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Nie ma czegoś takiego jak przypadek. Przypadek wydaje się niesamowitym zbiegiem okoliczności, który nie jest ze sobą powiązany. Ale zawsze jest jakiś związek."

Rachel nie żałowała ani jednego słowa, które wyrzuciła Owenowi prosto w twarz w obronie przyjaciółki.... Oczywiście aż do momentu, gdy nie okazało się, że pomyliła facetów, a niebieska koszula okazała się brązową – to nie aż tak duża różnica, prawda? Caine więc powinien ją zrozumieć, jednak sytuacja komplikuje się znacznie bardziej już w momencie, gdy adresatem jej przeprosin musi stać się nie tylko facet, którego obraziła w klubie, ale i jej nowy wykładowca, który na dodatek nie toleruje spóźnień. Rachel więc w poniedziałkowy poranek jest na straconej pozycji, jednak jeszcze nie zdaje sobie sprawy jak znaczący okaże się dla niej ten dzień. Czy da się wygrać z poczuciem winy?

"Kusząca pomyłka" to książka autorki, którą tak naprawdę bardzo dobrze już znam; autorki, która w moim mniemaniu ma na swoim koncie naprawdę wiele wartych uwagi pozycji, ale i kilka takich, których na pewno nie będę wspominać zbyt dobrze. Przyznam szczerze, że niesmak pozostał we mnie do dziś chociażby po jednej z pierwszych historii ("Tylko twój"), które spod jej pióra przeczytałam, jednak nie sposób nie zauważyć również, że mimo tego wciąż coś ciągnie mnie w jej kierunku. Może ma w tym swój udział obiecujący duet, który stworzyła wraz z Penelope Ward i, który wniósł wiele dobrego do kręgu jej twórczości, może są to coraz różnorodniejsze i coraz to bardziej wpadające w oko okładki, a może mimo wszystko mam jakiś sentyment do jej pióra, gdyż "Drań z Manhattanu", którego czytałam już naprawdę kilka ładnych lat do tyłu, zapadł mi w pamięć na tyle, by wciąż jeszcze wierzyć, że któraś z jej nowszych pozycji może zachwycić mnie równie mocno.

Póki co jednak chyba się na to nie zapowiada.

Mam także coraz to silniejsze wrażenie, iż Vi Keeland ma dość ograniczony zasób pomysłów i wiele z nich pojawia się w jej książkach kilkukrotnie, przez co z czasem już niesamowicie łatwo odgadnąć cały przebieg dalszych zdarzeń. Szczególnie odnosi się to chociażby właśnie do wspomnianego "Drania z Manhattanu" i wydanej dość niedawno "Nagiej prawdy", która miała w sobie naprawdę ogromny potencjał, a którą skończyłam ostatecznie z dość dużym rozczarowaniem. Jest to jednak mniemanie na trochę inną recenzję, bo "Kusząca pomyłka" akurat dość intrygująco wyróżnia się na tle pozostałych książek. Może nie jest z rodzaju tych, które jakoś szczególnie zapadną mi na dłuższą metę w pamięć, jednak ma w sobie coś na tyle ciekawego, żebym chciała do niej od czasu do czasu wracać.

Historia Rachel i Caine jest jak piosenka, której słów co prawda nie znamy, jednak już na podstawie samej melodii możemy powiedzieć, że jest ona nam znajoma. Dlaczego? Bo jej ogólny zarys jest łatwy do rozszyfrowania, owszem, są tutaj momenty, które mogą nas zaskoczyć, ale jest i pełno takich, które już gdzieś widzieliśmy – może wspominamy je z uśmiechem na twarzy, a może z tlącym się w głowie zażenowaniem, ale jestem przekonana, że każdy kto gustuje w tym oto gatunku miał już z nimi wcześniej czy później do czynienia. Czy to czyni tę książkę gorszą? Absolutnie nie; co więcej uważam nawet, że Vi Keeland w tym przypadku naprawdę dość sprytnie manewruje między utartymi schematami, a niesamowicie urzekającym usposobieniem głównych bohaterów, bowiem intryga chociaż nie jest tutaj zbytnio zaskakująca, sama relacja tej dwójki wynagradza nam to z nawiązką. Na uznanie moim zdaniem zasługuje przede wszystkim Caine, który jako jeden z niewielu męskich bohaterów na rynku naprawdę reprezentował sobą coś więcej niż tylko niebywale irytująco doskonały wygląd.

Czy tę piosenkę da się lubić? Jak najbardziej, bo chociaż znajoma jest nam ona z melodii, słowa wciąż pozostają kuszącą zagadką.

Za możliwość przeczytania dziękuję Wydawnictwu Kobiecemu.

Po więcej recenzji zapraszam na bloga lub Bookstagrama: https://niepoprawnarecenzentka.blogspot.com/
https://www.instagram.com/niepoprawna_recenzentka/

"Nie ma czegoś takiego jak przypadek. Przypadek wydaje się niesamowitym zbiegiem okoliczności, który nie jest ze sobą powiązany. Ale zawsze jest jakiś związek."

Rachel nie żałowała ani jednego słowa, które wyrzuciła Owenowi prosto w twarz w obronie przyjaciółki.... Oczywiście aż do momentu, gdy nie okazało się, że pomyliła facetów, a niebieska koszula okazała się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Wystarczyło jednak spojrzeć mu w oczy i już wiedziała, że to on, a równocześnie czuła, że teraz stanie się coś strasznego, znacznie gorszego niż tam, na dole. Że nastąpi katastrofa, koniec świata – jego świata i jej."

Rafałowi Snarskiemu wydawało się, że nic nie jest już w stanie rozbudzić jego tkwiącego od lat w letargu serca. Luiza Mleczko przekonana z kolei była, że w objęciach ukochanego narzeczonego pośród urzędowych papierków jest w stanie być prawdziwie szczęśliwą. Czyhające tuż za rogiem przeznaczenie jednak w najmniej spodziewanych okolicznościach skrzyżowało ich drogi, gburowatym językiem kreśląc rysy pierwszego spotkania. Pochodzą z różnych światów, skupiają na innych priorytetach, a jednak to właśnie w swoich ramionach odnajdują pożądane ocalenie. Skrywane tajemnice zwiastują jednak czające się w mroku zło, które powolnie odbiera im tak potrzebną nadzieję.

"Zapomnij, że istniałem" – trzy pozornie nic nieznaczące słowa stają się balansującą na granicy obezwładniającego niebezpieczeństwa bronią, a nam czytelnikom obiecują pełną wstrząsających emocji historię, ja jednak po jej zakończenie czuję się jedynie nieosobliwie rozczarowała. Już w momencie kiedy ta książka do mnie dotarła, kiedy zobaczyłam jakim językiem jest ona napisała, wiedziałam, że ta lektura może być trudna. Ale nie spodziewałam się, że jednocześnie będzie uosobieniem tak piekielnie niewykorzystanego potencjału.

Luizka jest szalenie specyficzną bohaterką – taką, którą mamy wręcz ochotę udusić za lekkomyślne, momentami naprawdę pobłażliwe zachowanie chociażby wobec własnych rodziców. Bywa irytująca, rozpieszczona i leniwa, ale jej pełna zadzierania nosa postawa mimo wszystko lśni prawdą – pośród codziennych wydarzeń z łatwością możemy bowiem dostrzec, że wychowana w dość obiecujących warunkach niczego nie udaje i od czasu do czasu zaskoczy nawet najbardziej wymagającego czytelnika bystrością. Polubiłam ją jeszcze zanim w jej zachowaniu nastąpiły zaskakujące zmiany, które owszem, również ucieszyły moje oko, jednak jednocześnie dość rozczarowały, gdyż niestety dopadły Luizę z dnia na dzień, w dość wyolbrzymiony sposób.

Rafał z pozoru także jest niesamowicie irytującym gburem, ale z czasem i w jego osobowości możemy dostrzec równie mamiącą prawdę; w obliczu naznaczonej stratą przeszłości, widzimy bowiem, że jest to człowiek, który tęskni, człowiek, który podjął w życiu niejedną złą decyzję, człowiek naznaczony wieloma skazami – i to naprawdę mnie w nim urzekło, chociaż jednocześnie nie sposób byłoby nie zauważyć, że poza suchymi, pozornie nacechowanych zdaniami, niemal jak w udanym streszczeniu, trudno szukać i w jego własnej historii fragmentów, które naprawdę mogłyby dotrzeć w głąb serca.

Fabuła miała w sobie wiele intrygujących aspektów – sam pomysł na to w jaki sposób zacieśnić więzi między głównymi bohaterami niesamowicie mnie rozbroił, podobnie zresztą jak gdzieś tam mimochodem wpleciony w tło fragment dotyczący hodowania pszczół, czy wątek mafijny, który chociaż odrobinę przekoloryzowany, mimo wszystko zaskoczył swoją niepozornością – i z początku naprawdę czułam buzujące pod skórą oczekiwanie w związku z jej dalszym rozwojem wydarzeń. Byłam także w stanie uwierzyć w tworzące się między Rafałem i Luizą napięcie, a także w to, że oni naprawdę chcą, ale najzwyczajniej w świecie boją się iść dalej, jednak czym głębiej błądziliśmy wśród ich obaw, tym rzadziej chyliłam się ku stwierdzeniu, że ich naprawdę łączy lub może połączyć coś więcej niż niczym niepodparta płytka namiętność. Chwilę później na dodatek już przeskakiwaliśmy z taktownego flirtu, łagodnie eksponowanego zauroczenia, do bezbarwnie nabudowanego uczucia przez co, gdy do gry wkroczyły wydarzenia, które w jasny sposób miały nakreślić przyszłość, nie byłam w stanie utożsamić się z towarzyszącymi im emocjami.

Ostatecznie czuję się trochę wręcz oszukana, bo naprawdę widziałam w tej historii ogromny potencjał, gdy tymczasem z wielkim oporem przebrnęłam przez jej początek, a przy jej końcu z kolei znów zabrakło mi jakichkolwiek uczuć. Chciałam płakać wraz z Luizą, chciałam dzielić ciążące na ramionach obawy z Rafałem, a także wraz z nimi wierzyć, że gdzieś tam czeka na nich piękna, wspólna przyszłość; tymczasem poza ogólną sympatią do bohaterów, nie poczułam nic.

Za możliwość przeczytania dziękuję Wydawnictwu Jaguar.

Po więcej recenzji zapraszam na bloga lub Bookstagrama: https://niepoprawnarecenzentka.blogspot.com/
https://www.instagram.com/niepoprawna_recenzentka/

"Wystarczyło jednak spojrzeć mu w oczy i już wiedziała, że to on, a równocześnie czuła, że teraz stanie się coś strasznego, znacznie gorszego niż tam, na dole. Że nastąpi katastrofa, koniec świata – jego świata i jej."

Rafałowi Snarskiemu wydawało się, że nic nie jest już w stanie rozbudzić jego tkwiącego od lat w letargu serca. Luiza Mleczko przekonana z kolei była,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Indy, nie zawsze to, co prostsze, jest lepsze. Proste rzeczy nie stawiają przed nami żadnych wyzwań. Czasami warto zaryzykować, żeby zyskać coś więcej."

Indy, kończąc z wyróżnieniem dwa kierunku na Harvardzie, na pewno nie spodziewała się, że zaledwie rok później utknie w wszechogarniająco nudnej pracy, kręcącej się wokół parzenia kawy, kserowania dokumentów, ale i przede wszystkim niańczenia wiecznie nieodpowiedzialnego szefa. Rozdarta między własnymi ambicjami, a uroczo naiwną potrzebą chronienia Ryana, bardzo szybko przekonuje się jednak, że nie wszystkie zmiany są dobre. Nagły splot tajemniczych wydarzeń towarzyszących pojawieniu się w Bostonie starszego brata Ryana – Vincenta skutecznie wywraca jej życie do góry nogami. Indy wie, że rosnące w niej uczucia mogą przyprawić ją o zgubę, a jednak mimo to nie jest w stanie zatrzymać pędzącego bez hamulców rollercoastera, którego całkiem przypadkiem stała się pasażerką. Zło jednak nigdy nie śpi i jest znacznie bliżej niż któregokolwiek z nich mogłoby się spodziewać.

Ludka Skrzydlewska jest autorką, która już jakiś czas temu rozkochała mnie w sobie niezwykłymi pomysłami, prawdziwymi, wręcz z krwi i kości, bohaterami, ale i przede wszystkim rozbrajającymi, kipiącymi ze stron emocjami. Z zaskoczeniem muszę przyznać jednak, że "Po godzinach" jest jeszcze lepsze od jej poprzedniej książki – debiutu – "Sentymentalnej bzdury"; historia Indy i Vincenta pełna jest bowiem niedopowiedzeń, kumulującego się pod skórą napięcia, ale i niespodziewanych zwrotów akcji. Autorka mami czytelnika, wrzuca go do pełnej informacji układanki, a jednak z uporem maniaka dba oto, by puzzle nie odnalazły swojego miejsca zbyt szybko.

Indy jest piekielnie intrygującą w swojej dobroci, ale i bystrości bohaterką, podczas kiedy Vincent roztacza wokół siebie aurę niezwykłej i pociągającej obojętności. Zestawieni na bazie zabawnego kontrastu doprowadzają czytelnika do bezwiednego majaczącego w kąciku ust uśmiechu, jednak rozgrywające się tuż za ich plecami sploty niebezpiecznych wydarzeń w najmniej spodziewanych momentach przypominają jednocześnie o skrywanych tajemnicach; łącząca ich historia doprowadza do białej gorączki, a czyhające za rogiem rozwiązanie za każdym razem czmycha tuż sprzed nosa. Autorka kusi nas również zabawnymi, ale wciąż mimo wszystko złośliwymi wtrąceniami ze strony uroczego w swej nieporadności brata Vincenta, a szefa Indy – Ryana. Niewypowiedziane uczucia iskrzą bowiem w otaczającym ich tle obiecująco, zwiastując psotne przewinienia.

Podsumowując, na przełomie prawie 600 stron dostajemy wszystko, czego tak naprawdę moglibyśmy oczekiwać od naprawdę dobrego romansu – wrzące między wersami sprzeczne uczucia, skrupulatnie uplecioną intrygę, biegnącą swawolnym tempem akcję, a pośród tego nutkę porywającej, wręcz zwierzęcej, namiętności, czegoż więc chcieć więcej? No może tylko jednego, kolejnych historii na papierze spod tego samego pióra na półce możliwe jak najszybciej!

Po więcej recenzji zapraszam na bloga lub Instagrama: https://niepoprawnarecenzentka.blogspot.com/
https://www.instagram.com/niepoprawna_recenzentka/

"Indy, nie zawsze to, co prostsze, jest lepsze. Proste rzeczy nie stawiają przed nami żadnych wyzwań. Czasami warto zaryzykować, żeby zyskać coś więcej."

Indy, kończąc z wyróżnieniem dwa kierunku na Harvardzie, na pewno nie spodziewała się, że zaledwie rok później utknie w wszechogarniająco nudnej pracy, kręcącej się wokół parzenia kawy, kserowania dokumentów, ale i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Wybory, przed którymi stoimy, zawsze powinny należeć tylko do nas (...). Kiedy wieczorem kładziemy się do łóżka i pozostajemy sami ze swoimi myślami musimy być pewni, że ten dzień przeżyliśmy tak, jak tego pragniemy my sami, nie inni."

Piekło stanęło otworem, a świat pękł Weronice w rękach, kiedy wydawać, by się mogło, że nic nie jest już w stanie zagrozić jej szczęściu. Układy roztrzaskały się w drobny mak, pozostały jedynie namiastki nadziei, niebezpieczna gra przerodziła się w ryzykowną walkę o ostatni dech. Ale tym razem nie chodziło tylko o nią, chodziło o niego – mężczyznę, który w najmniej spodziewanym momencie zawładnął jej życiem i wywrócił otaczającą ją rzeczywistość do góry nogami. W imię miłości wróg zostaje przyjacielem, a pielęgnowane wartości przestają istnieć. "Zabij lub daj się zabić" – Weronika wiedziała, że Bracia Perun stali się dla niej ostatnią deską ratunku.

"Ryzykowny wybór" podobnie jak dwa poprzednie tomy kipi od akcji, emocji i obezwładniającego ryzyka. Bohaterowie łączą siły, stawiając na gnącej się strachliwie szali własne życie. Wybory, które podrzuca im pod nos los, mogą przynieść ukojenie albo śmierć. Ale w obliczu piekła nawet i ona staje się słodkim ukojeniem. Pewne jest tylko jedno – ostatni tom serii rozpoczyna się i kończy z prawdziwym przytupem. Czytelnik wrzucony w sam środek rozpaczliwej walki, pragnie tylko poznać całą prawdę, bo mimo wszystko tajemnic nie brakuje, a kiedy nieuchronny koniec nadciąga wielkimi krokami, nagle ma on ochotę wrócić do samego początku tej szalonej przygody i na nowo pozwolić jej rozkochać się w sobie. Gwarantuję, Weroniki Kardasz nie da się nie polubić, podobnie zresztą jak i Braci Perun, którzy na nowo wracają do gry i oczarowują czytelnika płynącą z ich wnętrza prawdą.

Zakończenie ponownie zaskoczyło, jednocześnie niezwykle dopełniając całość, a mi, chociaż naczytałam się o Weronice i Przemku już sporo, wciąż mi mało. Tutaj nie było miejsca na pomyłki, nie tylko ze strony bohaterów, ale i autorki, a jednak ona bezproblemowa poradziła sobie ciążącymi na jej barkach oczekiwaniami. I odwdzięczyła się z nawiązką.

Kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z twórczością autorki na pewno nie spodziewałam się, że ta seria w taki sposób rozgrzeje moje serce. A jednak stało się – momentami ironiczni, ale do szpiku kości prawdziwi bohaterowie, zatrważające tempo i depczące po piętach niebezpieczeństwo to tylko ułamek tego, co ma ona Wam do zaproponowania. Będziecie się śmiać, płakać i drżeć z przerażenia, czy jesteście gotowi podjąć to wyzwanie?

Za możliwość przeczytania dziękuję Wydawnictwu Kobiecemu.

Po więcej recenzji zapraszam na bloga lub Instagrama: https://niepoprawnarecenzentka.blogspot.com/
https://www.instagram.com/niepoprawna_recenzentka/

"Wybory, przed którymi stoimy, zawsze powinny należeć tylko do nas (...). Kiedy wieczorem kładziemy się do łóżka i pozostajemy sami ze swoimi myślami musimy być pewni, że ten dzień przeżyliśmy tak, jak tego pragniemy my sami, nie inni."

Piekło stanęło otworem, a świat pękł Weronice w rękach, kiedy wydawać, by się mogło, że nic nie jest już w stanie zagrozić jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Można być obojętnym na podszepty serca, można ignorować drugą osobę, próbować z tym walczyć, ale uczucia zawsze wygrywają, są silniejsze od głosu rozsądku."

Przygotowania do ślubu trwają w najlepsze, jednak świat przestępczy nigdy nie śpi i, chociaż wydawałoby się, że po awansie Weronika zmuszona będzie zwolnić, prawdziwie niebezpieczna gra dopiero się zaczyna. Tym razem jednak powodzenie akcji nie leży tylko w jej rękach i nawet wbrew łączącego ją z podkomisarzem Łukaszem Trachmanem żalu, musi wyciągnąć w jego kierunku pojednawczą dłoń. Życie na krawędzie nie było mu przecież nigdy obce, więc rozbicie groźnego gangu motocyklowego również nie powinno stanowić dla niego wyzwania, a jednak Weronika nie przewidziała wszelkich ewentualności – w imię miłości nawet układ idealny nie miał szans.

"Niebezpieczną grę", czyli poprzedni tom serii, wspominam nadzwyczaj dobrze, chociaż przyznam szczerze, że dopiero teraz, w momencie styknięcia się z kolejnym, widzę jak bardzo tęskniłam za Weroniką. Ta dziewczyna już na samym początku miała w sobie coś, co sprawiało, że przez jej historię płynęło się w zawrotnym tempie. Tutaj, w drugim tomie, chociaż samej Weroniki jest niewiele, radość z czytania pozostała u mnie równie duża, a to wszystko zapewne z kolei za sprawą Ewki, która nieźle na łamach książki swoją osobą namieszała – pyskata, z deka dziecinna podbiła moje serce znacznie szybciej niż się tego spodziewałam. A Łukasz? Z początku arogancki, zbyt pewny siebie pod wpływem postawionego przed nim zadania powoli odkrywa przed czytelnik inne oblicze. Czy lepsze? Tego musicie dowiedzieć się już sami, ja natomiast z czystym sercem mogę z kolei przyznać, że z każdą kolejną stroną zapisaną ich wspólną historią coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że pozory lubią mylić.

"Układ idealny" zaskakuje, a na dodatek kipi od nagłych zwrotów akcji, wzburzonych uczuć i łamanych zasad. Tutaj nic nie jest takie, jak z początku mogłoby się nam wydawać – autorka zręcznie manewruje między rzucanymi mimochodem domysłami, a kiedy wydaje się, że wiemy więcej niż nasi bohaterowie, poszlaki zaczynają uciekać nam przez palce. I, chociaż przez cały ten tom obawy jednostajnym rytmem depczą nam po piętach, mam wrażenie, że tak naprawdę wątły węzeł niebezpieczeństwa jeszcze się nie zacisnął.

Muszę przyznać, że zazwyczaj nie miewam szczęścia do serii, a jednak po raz kolejny Emilia Wituszyńska pozytywnie mnie swoim piórem zaskoczyła i pozostawiła z ogromnym niedosytem. Nie pozostało mi więc nic innego, jak tylko czym prędzej zabrać się za czytanie ostatniego tomu!

Po więcej recenzji zapraszam na bloga lub Instagrama: https://niepoprawnarecenzentka.blogspot.com/
https://www.instagram.com/niepoprawna_recenzentka/

"Można być obojętnym na podszepty serca, można ignorować drugą osobę, próbować z tym walczyć, ale uczucia zawsze wygrywają, są silniejsze od głosu rozsądku."

Przygotowania do ślubu trwają w najlepsze, jednak świat przestępczy nigdy nie śpi i, chociaż wydawałoby się, że po awansie Weronika zmuszona będzie zwolnić, prawdziwie niebezpieczna gra dopiero się zaczyna. Tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Choć niektóre ofiary przekraczają nasze zdolności zrozumienia, nie oznacza to, że są daremne. Wszystko ma swój cel i porządek. Jeżeli wierzysz w swoją duszę, jeżeli ją czujesz całym sobą, uwolnienie jej dla osoby, którą kochasz, jest wielkim zaszczytem i spełnieniem."

Iris, chociaż słyszała już nieraz okoliczne legendy o potężnych druidach, smokach czy władających potężną mocą czarnoksiężnikach, ani myślała wierzyć w te bujdy. Pośród spokojnego, ufajdanego tylko wiecznym niezdecydowaniem siostry, Chestermidu prowadziła więc życie upartej jak diabli nastolatki aż do dnia, gdy w niepokojących okolicznościach Olivia zniknęła. Co z tym wspólnego ma zwiędnięty już teraz kwiat, podarowany dziewczynie przez jednego z licznych adoratorów? A co najważniejsze, co czeka na nią po drugiej stronie stworzonego przez niego tunelu? Tylko jedne jest dla Iris wtedy pewne – zrobi wszystko, by odzyskać siostrę, nawet w imię własnego życia.

Magiczna rzeczywistość przesycona jest pogłębiającym się mrokiem i tym samym stanowi poważne niebezpieczeństwo dla nieproszonych gości, a jednak mimo to otoczona jest także aurą prawdziwej niezwykłości. Wraz z odbywaną przy boku Iris podróżą mamy okazję poznać najróżniejsze jej zakamarki, a także coraz to bardziej fascynującej stworzenia – nie zabraknie też znanych wszystkim czarownic, podłych wróżek, czy nawet i kotów. "Kryształowe serce" aż kipi od magii, ale i od niewyobrażalnej ilości nagłych zwrotów akcji, czy naprawdę wzruszających, a momentami wprawiających w niezwykłe rozbawienie, dialogów.

Myślę, że wraz z główną bohaterkę będziecie się naprawdę dobrze bawić, niezależnie od tego jaką grupę wiekową reprezentujecie, chociażby ze względu na przesycone morałem rozdziały. Wszystko tutaj ma swój początek, ale i cel, a na dodatek już z tego miejsca mogę stwierdzić, że w Czajniczku nic nie dzieje się rolą wypadku. Przygoda pełna tajemnic i ryzyka porwie Was od pierwszych stron i nie będzie chciała puścić, dopóki tak jak ja, nie pochłonięcie jej w zatrważającym tempie.
Na sam koniec muszę jednak przyznać, że zakończenie nie było dla mnie tak dużym zaskoczeniem, jakbym tego chciała – spodziewałam się niektórych wydarzeń, chociaż nie mogę powiedzieć, że Iris jednocześnie nie oszołomiła mnie podjętymi decyzjami. Podejrzewam, że nie zdając sobie nawet z tego sprawy, zaryzykowała naprawdę wiele, a konsekwencje swoich czynów, które będzie musiała w najbliższym czasie zapewne ponieść, mogą się okazać tragiczne w skutkach nie tylko dla niej, ale i dla osób, które podczas niedawnej wyprawy poznała. W imię uratowania siostry musiała pokonać naprawdę wiele przeszkód i myślę, że równie dużo utraciła w zmaganiu z własnym przeznaczeniem.

Bardzo długo zbierałam się do przeczytania "Kryształowego serca" i równie mocno tego żałuję, bo ostatecznie bawiłam się przy tej książce wspaniale. Dodatkowo dawno nie przeżywałam przygód żadnego bohatera z takim zapałem – Iris zdobyła moje serce swoją walecznością i pogodą ducha. Polubiłam również pozostałe postacie, a w tym przede wszystkim Hufronów, których historia pełna poświęceń była niebywale intrygująca, ale i zarazem momentami naprawdę łamiąca. Na przełomie 400 stron wydarzyło się wiele, a jednak mimo to mam wrażenie, że był to tylko ułamek tego, co autor będzie mógł zaproponować nam w kontekście całej serii, dlatego też z niecierpliwością będę czekać na kolejny tom.

Za możliwość przeczytania dziękuję Wydawnictwu Jaguar.

Po więcej recenzji zapraszam na bloga lub Instagrama: https://niepoprawnarecenzentka.blogspot.com/
https://www.instagram.com/niepoprawna_recenzentka/

"Choć niektóre ofiary przekraczają nasze zdolności zrozumienia, nie oznacza to, że są daremne. Wszystko ma swój cel i porządek. Jeżeli wierzysz w swoją duszę, jeżeli ją czujesz całym sobą, uwolnienie jej dla osoby, którą kochasz, jest wielkim zaszczytem i spełnieniem."

Iris, chociaż słyszała już nieraz okoliczne legendy o potężnych druidach, smokach czy władających...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Wiedziałam, że to była słuszna decyzja, bo nigdy wcześniej nie czułam się tak szczęśliwa. Nigdy w całym moim życiu (...) Chciałam czuć się tak już zawsze. Tak beztrosko, lekko i szczęśliwie."

Piękna sceneria pogrążonej w zimie Anglii, wyczekiwany od lat ślub starszej siostry, a także cały weekend spędzony w towarzystwie dawno nieodwiedzanej rodziny – Veronica od samego początku wie, że ten wyjazd będzie koszmarem, ale gdy wiadomość o nim dociera do niej na trzy dni przed ceremonią, na wszelkie wymówki nie ma już czasu. Musi jechać, ale gdy jedyny przyjaciel przypomina o własnym koncercie, a tym samym bardzo ważnym dla niego wydarzeniu, pod dziewczyną załamuje się grunt – samotny powrót do paszczy lwa nie brzmi obiecująco, nawet po pięcioletnim treningu krav magi – ale na szczęście Tony szybko znajduję dla siebie zastępstwo. Przystojny brat, na dodatek gej, przecież nie może sprowadzić na nią zbytnich kłopotów, prawda?

Historię Veronicy i Henre'go kojarzę z wattpada, nigdy co prawda nie miałam okazji jej tam przeczytać, ale gdy tylko okazało się, że zostanie ona wydana, wiedziałam, że muszę to nadrobić. I w efekcie końcowym pochłonęłam "Sentymentalną bzdurę" w niecałe dwa wieczory, a po moim ostatnim przestoju czytelniczym, myślę, że mówi to samo za siebie. Fabuła z początku nie wydawała mi się nazbyt oryginalna, jednak bohaterowie porwali mnie od pierwszych dialogów, a w tym przede wszystkim Henry. Podbił moje serce pierw swoją złośliwością, a później całkowicie rozstąpił je ukazaną wobec Veronicy troską. I właśnie dla niego byłabym w stanie wybaczyć autorce wszystko, nawet aż nazbyt rozwleczony rozwój wydarzeń.

Książka osiągnęła objętość prawie 600 stron i akcja zaczyna się rozkręcać tak naprawdę wtedy, kiedy czytelnikowi wydaję się, że zbliża się ona już do końca, ale, jak się ostatecznie okazuję, niestety bohaterom wciąż po piętach depcze przeszłość. Z jednej strony wiążą się z nią wydarzenia, których bardzo łatwo się domyślić już na samym początku książki, ale z drugiej okazuję się że gdy Veronica w końcu zaczyna mówić o nich wprost, trafiają one w czytelnika tak mocno, jakby ani przez chwilę się ich nie spodziewał. A to dzieję się z kolei za sprawą naprawdę płynnego i rozbudowanego stylu pisania autorki.

Przyznam szczerze, że zakończenie mną wstrząsnęło, a nie spodziewałam się, że to w przypadku tej historii możliwe. Byłam przekonana, że na tym etapie nie zaskoczy mnie ona już niczym, a tymczasem okazało się, że to właśnie końcowe rozdziały poruszyły mnie najbardziej. Dlaczego? Sięgając po "Sentymentalną bzdurę" nie nastawiałam się na wiele, na dodatek wręcz liczyłam na lekki, niezobowiązujący romans, a tymczasem okazało się, że historia Veronicy i Henre'go kryje znacznie głębsze przesłanie, co zostało dobitnie podkreślone właśnie dzięki powstałemu epilogi.

Myślę, że doprowadzenie do końca sprawy, która rozgrywała się na łamach książki w dobie dzisiejszego świata, czyli pomiędzy liczącą się pozycją, a także rozpaczliwą obawą jej utraty, byłoby prawie, że niemożliwe. I dlatego, chociaż moje serduszko gwałtownie się przez to nadłamało, to jednocześnie nie sposób byłoby nie docenić tak życiowego zakończenia, które dopełniło magiczną całość.

Po więcej recenzji zapraszam na bloga lub Instagrama: https://niepoprawnarecenzentka.blogspot.com/
https://www.instagram.com/niepoprawna_recenzentka/

"Wiedziałam, że to była słuszna decyzja, bo nigdy wcześniej nie czułam się tak szczęśliwa. Nigdy w całym moim życiu (...) Chciałam czuć się tak już zawsze. Tak beztrosko, lekko i szczęśliwie."

Piękna sceneria pogrążonej w zimie Anglii, wyczekiwany od lat ślub starszej siostry, a także cały weekend spędzony w towarzystwie dawno nieodwiedzanej rodziny – Veronica od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Daje mi nadzieję, że to nie koniec. Że wspólnie możemy osiągnąć jeszcze więcej. Wspiąć się wyżej. Teraz jednak opadam w mroczną dolinę (...)."

Claire jest bardzo kruchą psychicznie osobą, która w swoim życiu nigdy nie zaznała pełnej akceptacji; napiętnowana przez los wciąż szuka swojego miejsca wśród tłamszącego ją tłumu, a trafiając do kliniki szanowanego w całej okolicy doktora Douglasa, jest przekonana, że ponownie spotka ją ją jedynie rozczarowanie. Tymczasem jego dłonie przynoszą jej ukojenie, a żarzący się w oczach ogień powoli spala skórę – mroczna gra rozpoczyna się między nimi jeszcze na długo przed tym zanim los zdąży wyszeptać start, ale równie szybko nadchodzi dla nich obezwładniający koniec. Piekło się otwiera, kiedy życie przemyka im przez palce.

Niszczące uczucie, łączące Claire i Douglasa wyzwala w czytelniku ogrom emocji, z którymi jak dotąd zapewne nigdy nie miał on do czynienia – wręcz raniąca potrzeba zaznajomienia z ich historią miesza się z próbą jej racjonalnego odbioru. Balansując na krawędzi własnych doświadczeń, człowiek powoli przenosi się do świata, gdzie zasady przestają istnieć. „Nieczyste więzy” łamią bowiem przyjęte powszechnie normy, wyobrażenia, a także iskrzące się w naszym wnętrzu nadzieje. Czy są w stanie nadłamać również czytelnicze serca? To już zależy tylko od Was i od tego jak bardzo będziecie umieli wczuć się w towarzyszącą naszym bohaterom specyficzność...

Ku własnemu rozczarowaniu muszę przyznać, że ja niestety miałam z tym cholernie duży problem. Z jednej strony książka pisana była z perspektywy Claire, co pozwalało nam na chociaż częściowe zrozumienie jej postaci, ale z kolei z drugiej było w jej zachowaniu tyle sprzeczności, że momentami balansowała ona na granicy głupiej irracjonalności. Brakowało mi w tym wszystkim prawdy, odniesienia chociażby do rzeczywistego leczenia psychiatrycznego, którym miała ona zostać objęta, a tymczasem wątek ten niestety okazał się tylko pobłażliwie potraktowanym tłem.

K.N.Haner odkąd pamiętam dbała, by zawrzeć w swoich książkach coś więcej, niż tylko nasuwające się na pierwszy rzut oka wnioski i, chociaż jest kilka historii jej pióra, które zapewne będę dobrze wspominać, śmiem twierdzić, że tym razem nie było to wystarczające. Depczące nam po piętach obawy nie pozwalały bowiem skupić się na przemykających między wierszami słowach. A niebezpieczna fascynacja, jaką roztaczał wokół Claire Doktor Douglas, z początku może i błyszczy w zasięgu naszych dłoni intrygująco, jednak czym bardziej zbliżamy się ku końcowi pierwszego tomu, staje się ona tylko i wyłącznie uosobieniem niewyobrażalnej chęci chorej i płytkiej dominacji.

"Nieczyste więzy" to niewyobrażalnie specyficzna książka – to jedyne wręcz stwierdzenie, którego jestem na ten moment pewna. Dobry, może i rokujący niebywale zachęcająco pomysł póki co zanikł bowiem wśród zbyt niedorzecznych okolicznościach; zatrważające tempo i kotłujące się pod skórą oczekiwanie osłabło wraz z powiększającą się liczbą mało błyskotliwych dialogów; z kolei czające się za rogiem wątpliwości wciąż skłaniały czytelnika ku zastanowienia się, czy historia ta aby na pewno warta jest łamania jakichkolwiek granic – ale w obliczu tlącej się jeszcze we mnie nadziei ku temu, że drugi tom błyśnie odpowiednio przekonującym wyjaśnieniem, może i jestem w stanie ocenić ten tom dość przeciętnie, a za jakiś czas dać całej serii drugą szansę. Ale nie obiecuję, że nie wyrzucę jej wtedy przez okno.

Za możliwość przeczytania dziękuję Wydawnictwu Znak.

Po więcej recenzji zapraszam na bloga lub Instagrama: https://niepoprawnarecenzentka.blogspot.com/
https://www.instagram.com/niepoprawna_recenzentka/

"Daje mi nadzieję, że to nie koniec. Że wspólnie możemy osiągnąć jeszcze więcej. Wspiąć się wyżej. Teraz jednak opadam w mroczną dolinę (...)."

Claire jest bardzo kruchą psychicznie osobą, która w swoim życiu nigdy nie zaznała pełnej akceptacji; napiętnowana przez los wciąż szuka swojego miejsca wśród tłamszącego ją tłumu, a trafiając do kliniki szanowanego w całej...

więcej Pokaż mimo to