-
ArtykułyLiteracki klejnot, czyli „Rozbite lustro” Mercè Rodoredy. Rozmawiamy z tłumaczką Anną SawickąEwa Cieślik1
-
ArtykułyMatura 2024 z języka polskiego. Jakie były lektury?Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej, by móc otrzymać książkę Ałbeny Grabowskiej „Odlecieć jak najdalej”LubimyCzytać4
-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
Biblioteczka
2020-03-04
Styl Siergieja Łukjanienko ma to do siebie, że mógłby stworzyć instrukcję obsługi papieru toaletowego na trzysta stron, a i tak by się przyjęło. Okraszenie historii typową dla siebie filozofią, psychologią i szeroko pojętą gdybologią to jego znak rozpoznawczy. Czyta się to po prostu przyjemnie. I - stety lub niestety - regularnie wybacza się twórczości Siergieja bardzo dużo. Dłużyzny, słabizny, kontrowersyjne rozwiązania fabularne, które mogą złamać mózg największych tytanów logiki. W tym wypadku właśnie tak dla mnie było: największym plusem było to, że książka była Łukjanienki. Tylko tyle i aż tyle.
Przede wszystkim mało w tej książce tak naprawdę historii. Jest sporo tournee po różnych światach, jeszcze więcej prób zamocowania dwóch względnie niepasujących elementów w logiczny sposób oraz jeszcze kilka postaci z wątpliwą funkcją dla sensu całej fabuły. Nie czułem, jakbym czekał na odkrycie jakieś wielkiej tajemnicy albo doświadczał czegoś faktycznie nowego - cały szkielet został przecież zbudowany w pierwszej książce. Tutaj było jak przy spacerze w parku. Takim, który dobrze znam, niczym mnie nie zaskoczy. I faktycznie nie zaskakuje. Po prostu płynę do przodu, miarowo, doświadczając kolejnych zastrzyków filozofii, ale nie doświadczając historii. To miły spacer. Mimo wszystko pozostaje jednak spacerem, a nie przygodą.
Mam wrażenie, że - podobnie jak w cyklu Głębia - autor mocno przeszacował z kreacją protagonisty. W obu pierwszych książkach siła bohaterów tak mocno i szybko wylatuje w kosmos, że na drugą książkę nie ma już miejsca, aby jakoś iść z tym za ciosem. Ostatecznie decyduje, że wyżej sufitu nie podskoczy, więc ucina bohaterowi skrzydła, zrzucając czytelnika do podziwiania świata z dużo przyziemniejszej perspektywy. A później bawi się tym suwakiem "powera postaci", wygodnie oscylując między półbogiem a szarakiem. Czy jest to takie definitywnie złe? Nie wiem. W tym wypadku wydało mi się po prostu tanie i wygodne.
Sama puenta i zakończenie pozostaje bez satysfakcji. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w momencie ukończenia Brudnopisu nie miał jeszcze jasnej wizji, w którą stronę zmierza cykl. Kolejne elementy pomysłu raczej pojawiały się w trakcie, pisząc kolejne akapity tułaczki Kiryła przez światy, w efekcie formując raczej dziwnego potworka niż stabilną całość.
Nie poleciłbym. Moim zdaniem zmarnowany potencjał.
Styl Siergieja Łukjanienko ma to do siebie, że mógłby stworzyć instrukcję obsługi papieru toaletowego na trzysta stron, a i tak by się przyjęło. Okraszenie historii typową dla siebie filozofią, psychologią i szeroko pojętą gdybologią to jego znak rozpoznawczy. Czyta się to po prostu przyjemnie. I - stety lub niestety - regularnie wybacza się twórczości Siergieja bardzo...
więcej mniej Pokaż mimo to
Najbardziej jestem zaskoczony jak drastycznie różnią się opinie o tej książce między Polską a resztą świata. Tutaj, mam wrażenie, książka jest ogólnie odbierana za kultową i wybitną, a niepochlebnej opinii jak ze świeczką szukać. Za granicą natomiast - i tutaj spoglądam głównie na goodreads - ludzie nie pozostawiają na tym tomie suchej nitki.
Dla mnie Próby Ognia to absolutny bałagan. Nie w stylu: artystyczny nieład, który potrafi być intrygujący, a z jego wnętrza wyłania się solidna całość. Nie taki, po którym budzimy się miło zaskoczeni i żałujemy, że nie możemy przeżyć tego jeszcze raz. A zdecydowanie bardziej: nieporządek, dezorganizacja i bezguście. W książce rzeczy się dzieją. Dzieją bez ładu i składu, wyraźnie, aby szokować czytelnika, dezorientować i sprawiać wrażenie wielkiej, przemyślanej intrygi. Tyle że, bardzo wyczuwalnie, wszystko klejone jest na ślinę i plastelinę i osobiście nie miałem absolutnie zaufania do autora, że wie, w którą stronę zmierza jego praca albo - co ważniejsze - na końcu trylogii będzie miał jakiekolwiek logiczne uzasadnienie tego wszystkiego.
Pierwsza połowa książki mogłaby równie dobrze nie istnieć, bo nic się tam nie dzieje. Opisy nużą, nie porywają, czyta się je byle szybciej. Jestem zdziwiony, że żaden redaktor nie wytknął tego autorowi i nie zostało to zmienione na etapie korekty autorskiej.
Jeszcze gorsze, że cała książka mogłaby równie dobrze nie istnieć. Bo po przeczytaniu całości z przerażeniem można odkryć, że fabuła nie posunęła się o krok. Kilku osobom się umarło, kilka się pojawiło - w zasadzie nic szczególnego i nic, czym przejąłby się czytelnik.
Finalnie - na kartach Prób Ognia Thomas osiąga swoją finalną formę beta cucka, bo jego lament, płacz i zwyczajne użalanie się nad sobą przekracza skalę największych łajzo-metrów.
Wiele sequeli ma problemy. Podobno drugą książkę napisać najciężej. Trudno mi nawet powiedzieć, jak to możliwe, że tak bardzo pokochałem część pierwszą, jej bohaterów i klimat, a tak strasznie znienawidziłem część drugą.
Najbardziej jestem zaskoczony jak drastycznie różnią się opinie o tej książce między Polską a resztą świata. Tutaj, mam wrażenie, książka jest ogólnie odbierana za kultową i wybitną, a niepochlebnej opinii jak ze świeczką szukać. Za granicą natomiast - i tutaj spoglądam głównie na goodreads - ludzie nie pozostawiają na tym tomie suchej nitki.
Dla mnie Próby Ognia to...
W tej części autor jeszcze bardziej stawia losy ludzkości pod znakiem zapytania. Nie przez Krasjan. Nie przez Otchłańce. Biorąc pod uwagę jak z powieści na powieść zdrowe związki i miłość heteroseksualna wychodzą u Bretta z mody, cywilizacji grozi drastyczna depopulacja. Nigdy nie dało się ukryć, że gdzieś od Pustynnej Włóczni autor upodobał sobie kręcenie Trudnych Spraw w kolorach LGBT na kartach powieści. Teraz jest tego po prostu za dużo. Tanie szokowanie czytelnika kolejnymi dziwnościami, gwałtami, orgiami, homoseksualistami wyskakującymi z lodówki i wrabianiu kogoś w dziecko było dobre przez pierwsze 120 razy. Teraz już jest to po prostu męczące, chociaż autor usilnie próbuje przepchnąć granicę jeszcze o ciut, zaszokować nas i wywołać emocje. Granie tej samej karty za każdym razem po prostu już nie działa. Wątek klubu kastratów to jakiś cyrk na kółkach i brak szacunku do czytelnika. Ludzie odcinają sobie jaja z własnej woli, aby być w Fight Clubie. Ma sens.
Innym, nadużytym i wymęczonym rozwiązaniem jest, jak bardzo Brett uwielbia stawiać kobiety jako wielokrotnie kompetentniejsze od mężczyzn.
Faceci są głową miasta? Kobiety są szyją, która tą głową kręci.
Faceci są wybitnymi wojownikami? Stwórzmy czarodziejki kości i straże przyboczne Leeshy i Inevery, które mogą sprawić lanie każdemu.
Panie wygrywają w tym uniwersum każdą potyczkę – niezależnie czy polityczną, psychiczną czy fizyczną.
Poza tym wracamy do naszych ulubionych postaci – Ragena i Elissy. Co? To wcale nie są Twoje ulubione postacie i chcesz Arlena? To bez znaczenia, bo cała książka jest o postaciach piątoplanowych i zamykania równie piątoplanowych wątków, które autor rozsiał przez ostatnie książki, nie wiedząc w sumie po co. Cała ta treść nie przynosi żadnej korzyści fabularnej. Spokojnie. Na osłodę dostaniesz trzydzieści walk z demonami – kropka w kropkę to samo, wiecznie bez większego sensu dla historii.
Jest jeszcze Leesha, wyraźna ulubienica autora, a dla mnie chodzący żart i narracyjna abominacja. Brett uwielbia przekonywać, że Leesha jest złotym dzieckiem wszystkich talentów. Umie wszystko, we wszystkim jest najlepsza, wszystko robi najlepiej, nigdy się nie myli, nigdy nie myśli o sobie i w zasadzie jest lepszym Wybawicielem niż Arlen. Używa wszystkich talentów narracyjnych, aby to wpajać. W praktyce Leesha jest skończoną egoistką, która zawsze robi to, na co ma ochotę – za co zresztą najczęściej płacą wszyscy wokół, którzy muszą po niej sprzątać. Wszystko, co robi, jest dyktowane jej niezłomnym egoizmem i widzimisiostwem. Arlen mówił – nie maluj ludzi. Co robi Leesha? Leesha wie lepiej i maluje ludzi. I tak jest zawsze. Z partnerami seksualnymi, z decyzjami państwowymi, z jej sterowaniem ludźmi.
I tak to się kręci. Przebolałem tę książkę, bo nienawidzę zostawiać cykli niedokończonych. Przypuszczam, że większość ludzi odpuściła gdzieś po drodze. Biorąc pod uwagę jak marny i wymęczony był ten tom, nie sądzę, abym w przyszłości sięgał po nowe twory od tego autora.
W tej części autor jeszcze bardziej stawia losy ludzkości pod znakiem zapytania. Nie przez Krasjan. Nie przez Otchłańce. Biorąc pod uwagę jak z powieści na powieść zdrowe związki i miłość heteroseksualna wychodzą u Bretta z mody, cywilizacji grozi drastyczna depopulacja. Nigdy nie dało się ukryć, że gdzieś od Pustynnej Włóczni autor upodobał sobie kręcenie Trudnych Spraw w...
więcej mniej Pokaż mimo to
Cykl Bretta w swojej formie jest jak zręczna alegoria do stereotypowej pracy na budowie. Przy czym każda kolejna książka jest w tym przypadku kolejnym napojem wyskokowym wlanym do gardeł dzielnych robotników. Na początku jest schludnie i wszystko dobrze rokuje, ale już po kilku tomach wyłania się niebezpieczna wizja, że cały ten projekt to będzie niezły cyrk. Im dalej - tym mniej zręcznie, a bardziej koślawo. Pojawiają się dłużyzny w pracy, a artystyczna wizja zamienia się w rzemieśliczą tyrkę. Na samym końcu czytelnik z zaskoczeniem łapie się za głowę, pełen niedowierzania, że jakimś cudem dojechał do końca, obserwując ten twór wątpliwej jakości, chcąc rzucić "Panie, kto to panu tak spie....".
Nie jestem szczególnie zachwycony cyklem, bo uważam, że miał dużo większy potencjał. Z perspektywy czasu jak na dłoni widać, że Malowany Człowiek znacząco odbiega od reszty. Im dalej tym bardziej widać wyraźne inspiracje Sandersonem albo Tolkienem - najwyraźniej po sukcesie pierwszej książki Brettowi zaczęła dzwonić ambicja i autor próbował stworzyć dzieło bardziej epickie i pompatyczne, zdecydowanie zbyt ciężkie jak na jego umiejętności. Stąd masa wątków, które rosły jak plamy przy rzucaniu fekaliami o ścianę, ale prowadziły zupełnie nigdzie - byle było więcej, mocniej, z większą bombą! Nie będę już nawet po raz 1000 wałkował tematu LGBT+ w książkach, bo każdy kto ma trzy szare komórki mózgowe więcej od wiadra cementu doskonale dojrzy, komu próbował podlizać się autor albo jakich ruchów jest fan-boyem.
Jako czytelnik zostałem przeciągnięty przez tysiące stron o niczym, bezsensownych walk i donikąd prowadzącej polityki, aby zamknąć cykl ostatnią setką stron, która była gnana na łeb na szyje, zupełnie jak robota pracownika w piątek za pięć fajrant.
Pięć gwiazdek jako całokształt. Mimo wszystko były momenty, kiedy przy cyklu czułem wymierną przyjemność. Niestety: im dalej w cykl, tym więcej pustych znaczków w maszynopisie a mniej emocji.
Cykl Bretta w swojej formie jest jak zręczna alegoria do stereotypowej pracy na budowie. Przy czym każda kolejna książka jest w tym przypadku kolejnym napojem wyskokowym wlanym do gardeł dzielnych robotników. Na początku jest schludnie i wszystko dobrze rokuje, ale już po kilku tomach wyłania się niebezpieczna wizja, że cały ten projekt to będzie niezły cyrk. Im dalej - tym...
więcej Pokaż mimo to