-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać246
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2019-12-26
2019-12-17
Kto z was czytał „Geekerellę”, opierającą się na baśni o Kopciuszku, ten wie, czego się spodziewać po kolejnej części fandomowej historii, a jeżeli jeszcze się z nią nie zapoznaliście, spokojnie od razu możecie przejść do „Księżniczki i fangirl” (tym razem na tapecie „Księżniczka i żebraczka”), bo opowiada już o zupełnie innych postaciach, które mają niewielkie powiązanie z poprzednikami w serii. Czy jednak polecam to robić? Niekoniecznie. I nie chodzi tu bynajmniej o brak znajomości uniwersum…
NIECH MOC FANDOMU BĘDZIE Z TOBĄ!
Przyznaję, historia trochę mnie zmęczyła, i nie chodzi bynajmniej o to, że była nudna. Płynęło się przez nią niezwykle lekko, choć przy okazji bez większego zaangażowania w fabułę. Nie mogę napisać, że była to książka na miarę swojego poprzednika, czyli „Geekerelli”. Tamta przynajmniej w strategicznych momentach mnie nie irytowała i nie sprawiała, że wznosiłam dłonie ku niebu, zadając sobie to znamienne pytanie: „DLACZEGO?”. Mam wrażenie, że wiele błędów, które zarzuciłam „Geekerelli” zostało zlikwidowanych, na przykład niekiedy nienaturalne i nieśmieszne dialogi (dobrze, jest jednak bohaterka, która na siłę stara się być śmieszna, ale jej to nie wychodzi. To na szczęście tylko jeden przypadek i można go zrzucić na celową kreację). Nie było również nagłego przeskakiwania z jednej sytuacji do drugiej – wydaje mi się, że wszystko płynęło w odpowiednim tempie i żadnych opisów nam nie zabrakło. Pojawił się tu inny, dla mnie bardzo poważny problem, a mianowicie przesadne naciąganie fabuły pod akcję dziejącą się na stronicach książki. Pojawiło się tu tyle dziwnych, przypadkowych zdarzeń (wybiegam zapłakana na ulicę, o, prawie wpadłam pod koła auta pewnej aktorki, która musiała mi udowodnić, że życie nie jest takie złe i oczywiście rzucić przy okazji mądrym cytatem, który zmieni moje życie o sto osiemdziesiąt stopni – to tylko jeden przykład, ale było ich mnóstwo, uwierzcie), a także niedopatrzeń oraz głupich decyzji bohaterów, które wyglądały, jakby ktoś na moment wyjął im mózgi uchem (hej, zgubiłam scenariusz, oddam swoją karierę osobie, której kompletnie nie znam, a która ma obsesję na punkcie postaci z serialu, którą gram, i może przez to namieszać! Ups, a ja przecież nie chcę już grać tej postaci…), że nie mogłam wręcz tego znieść! Chwilami kompletnie nie rozumiałam zachowań niektórych postaci, chociaż bardzo tego chciałam. To chyba jedna z tych rzeczy, która zabrała mi najwięcej przyjemności z czytania, bo oto książka stała się dla mnie dziwnie naciągana, i choć dotykała tematyki dobrze mi znanej oraz bliskiej, nie byłam w stanie jej poczuć. Szczególnie ostatnie sceny lektury były tak dziwnie niewiarygodne i bajkowe, że nie chciało mi się w to wszystko wierzyć. Ja rozumiem, że to literatura młodzieżowa, ale już nie przesadzamy.
„Geekerella” miała pięknie zarysowane tło, jeżeli chodzi o życie codzienne głównych bohaterów. Tu niestety tego nie było. Ich światek ograniczał się do kilku innych postaci, z których to każda była do siebie podobna (w końcu fandom to przecież takie duże zbiorowisko ludzi wiecznie robiących z siebie idiotów… Nie, przykro mi, ale tak nie jest) i jakichś tam obaw. O ile jeszcze Jessica wydawała się tu mniej więcej wiarygodna, tak nie mogłam tego powiedzieć o Imogen, która niekiedy doprowadzała mnie do szewskiej pasji…
Ciekawe było dla mnie tutaj nienachlane, naturalne przedstawienie homoseksualnych postaci – wiecie, takie niewymuszone, jak to nieraz bywa w dzisiejszych młodzieżówkach. Zdziwiłam się, bo pierwszy raz miałam okazję przeczytać książkę, w której więcej było homoseksualnych par niż heteroseksualnych. To ciekawe doświadczenie, tym bardziej, że niczego nam tutaj nie narzucano, a LGBT traktowano jako oczywistość. Nie pojawił się tu również żaden nietolerancyjny Seba czy Grażyna, co też było miłe dla oczu i duszy. Autorka przedstawiła wizję świata, w którym wszyscy mogą kochać, kogo chcą, i nikt nic do tego nie ma. Póki co, może trochę utopijnego świata, ale jednak wciąż pokrzepiającego.
Poruszano tutaj nie tylko wątek LGBT, ale również kwestię feminizmu. Przedstawiono go trochę płytko i z początku nawet nie był tak wyraźnie widoczny – dopiero pod koniec dostajemy wielkie, feministyczne bum na twarz, które próbuje udowodnić nam jedno: kobieta nie jest tylko elementem ozdobnym dla mężczyzny i nie może on robić z nią tego, co mu się podoba. Bardzo mi się to podobało.
To, co było dla mnie najprzyjemniejsze w „Księżniczce i fangirl” to – tak samo jak w „Geekerelli” – przedstawienie elementów popkultury, które są nam dobrze znane. Nieraz kiedy widziałam, że jedna z głównych bohaterek wspomina „Czarodziejkę z Księżyca”, której jestem wielką fanką, czy Hamiltona, czyli musicalu, w którym podkochuję się już od 2017 roku, robiło mi się jakoś tak cieplej na sercu, zupełnie jakby autorka starała się mi przekazać: nie jesteś sama, lubię to samo, co ty, choć na pewno wiele osób nawet nie wie, o co nam chodzi! Ta fandomowa miłość jest tutaj wyraźnie pokazana, ale to pewnie dlatego, że autorka sama przyznaję się do bycia nerdem. Na pewno miała za sobą spore doświadczenie z uczestnictwa w konwentach, dlatego perfekcyjnie mogła oddać to, co tam się zazwyczaj dzieje. Co mnie jedynie bolało, to spłycone zachowanie większości fanów. Nie odnalazłam wśród nich siebie, to na pewno, a fajnie byłoby jednak pokazać różnorodność tego środowiska.
W „Geekerelli” poruszano temat tworzenia remake’ów dobrze znanych i kochanych seriali, a więc tego, jak wiele mają do powiedzenia złego fani, jeżeli dostają coś zupełnie innego niż do tej pory. W „Księżniczce i fangirl” zostaje ukazane oburzenie fanów związane z tym, że dana postać serii niespodziewanie i niesłusznie ginie, a także próbę walki o odzyskanie bohatera, który dla wielu ludzi naprawdę wiele znaczy, i, co było bardzo mocne, hejt, jakim obdarzani są aktorzy, którzy nigdy nie będą dla wszystkich idealni. Wydaje mi się, że ta problematyka została lepiej ukazana w drugiej części. Więcej poświęcono czasu na pokazanie, że fandom to nie tylko dobro, ale również i zło – także od strony producentów filmowych. Fajnie, że autorka, chociaż sama należy do tego środowiska, starała się patrzeć na nie obiektywnie. Brawo.
Była jeszcze jedna rzecz, która mi przeszkadzała. O ile w pierwszej morały i tak zwane „końcowe mowy” były przepełnione emocjami, tak tutaj miałam wrażenie, że są one nieco… sztuczne i chwilami nawet żenujące. Nie wypadło to tak dobrze, jak w „Geekerelli”, i na pewno nie zmusiły mnie one do łez. Raczej do wykrzywienia ust w grymasie niezadowolenia.
KSIĘŻNICZKA I NARZEKACZKA – CZYLI O MIŁOŚCI I NIENAWIŚCI DO POSTACI FIKCYJNYCH
Przy postaciach naprawdę jest o czym mówić, a raczej na co narzekać, szczególnie na wyżej już wspomnianą Imogen, dla której fandom był całym życiem. I nie, nie mam nic do tego, że na każdym kroku pokazywała, jak bardzo kocha poszczególne serie czy postacie, z drugiej strony kojarzyła mi się często z takimi osobami na konwentach czy eventach, których kompletnie nie trawię, czyli takich, co chodzą od człowieka do człowieka, rzucają głośnymi, głupimi żarcikami – oczywiście zawsze związanymi z lubianymi przez nie seriami – i chwalą się, ile to oni razy już tu nie byli i ilu osób nie znają. Może to błędne odczucie, bo ostatecznie Imogen nie robiła takich rzeczy, ale niestety sam jej charakter kazał mi sądzić, że w rzeczywistości byłaby właśnie taką osobą. Nie to mnie w niej jednak najbardziej wkurzało. Rzecz, za którą notorycznie miałam ochotę ją udusić, zawierała się w jej ciągłym, dramatycznym powtarzaniu: „Jestem nikim”. Często, kiedy to mówiła, wyżywała się przy okazji na kimś, kto wcale jej tego nie powiedział. A gdy taka osoba próbowała zaprzeczyć, ta rozpędzała się jeszcze bardziej, jakby nikogo dookoła nie słyszała, tylko siebie. Irytowało mnie również jej ciągłe powtarzanie, że asystent Jess, Ethan, lubi ją tylko dlatego, że jest zakochany w tamtej. I nie, nic nie mogło przemówić jej do rozsądku, gdzie tam. Zawsze się burzyła, irytowała i oczywiście uciekała, zachowując się jak wkurzający, obrażony dzieciak. Nie, zdecydowanie nie lubię takich osób ani w życiu codziennym, ani tym bardziej w książkach. Imogen z pewnością byłaby tą osobą, którą omijałabym szerokim łukiem.
A co z Jess, czyli drugą bohaterką „Księżniczki i fangirl”? Tu muszę już przyznać, że nawet ją polubiłam. Kiedy zbliżały się wątki z perspektywy Imogen, wzdychałam i po prostu przelatywałam przez nie z krzywą miną, bo nie niosły ze sobą niczego wartościowego, zupełnie jakby brakowało jej piątej klepki, za to u Jess były jakieś emocje i nawet dało się ją polubić. Co prawda wciąż nie rozumiem jej nagłej, końcowej zmiany, i tego, że pomimo, iż strasznie zależy dziewczynie na utrzymaniu swojej kariery, robi cały czas dosłownie wszystko, aby skończyła się źle. Fajnie zostało ukazane zagubienie Jessici, a także jej przesadne wręcz przejmowanie się opiniami innych ludzi. Była tą osobą, której w przeciwieństwie do Imogen, chciało się współczuć, a nawet posłać wyimaginowanego huga.
Co o reszcie? Niewiele. Byli po prostu tłem historii. Nikt z nich jakoś szczególnie się nie wyróżniał, chociaż o wszystkich zostało coś (cokolwiek) powiedziane. Na przykład wiemy, że brat Imogen, bodajże Bran, to zapalony sportowiec, który ma chłopaka i… to na tyle. Czy warto zapamiętywać taką postać? Wątpię.
Podsumowując. „Księżniczka i fangirl” wypadła dla mnie o wiele gorzej niż „Geekerella”. Za największą wadę tej części uważam naciąganie wątków pod fabułę, a także niekiedy traktowanie bohaterów jak osoby pozbawione mózgu. Wciąż jest to jednak dobrze ukazana pod względem fandomu historia. Poruszono w niej oryginalne i bardzo nam bliskie dla dzisiejszej popkultury tematy, takie jak fanowski hejt, nieszczere zabiegi producentów filmowych i walka o cenne postacie, które dla tysięcy ludzi mogą znaczyć więcej niż nam się wydaje. Powieść czyta się szybko i lekko, raczej się przy niej nie zanudzicie, jednak chwilami możecie się bardzo irytować niektórymi zachowaniami postaci, jak i wątkami, które nie są do końca uzasadnione przez realia. Zostawiam was z moją opinią i oceną, a wy sami zdecydujcie, czy chcecie się w to pchać.
http://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/12/niech-moc-fandomu-bedzie-z-toba-ashley.html
Kto z was czytał „Geekerellę”, opierającą się na baśni o Kopciuszku, ten wie, czego się spodziewać po kolejnej części fandomowej historii, a jeżeli jeszcze się z nią nie zapoznaliście, spokojnie od razu możecie przejść do „Księżniczki i fangirl” (tym razem na tapecie „Księżniczka i żebraczka”), bo opowiada już o zupełnie innych postaciach, które mają niewielkie powiązanie z...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-12-04
Już na samym początku muszę się przyznać, że nigdy nie czytałam takiego czystego, psychologicznego thrillera (bo kryminałem do końca bym tej książki nie nazwała). Do tej pory żyłam w przeświadczeniu, że takie powieści nie są dla mnie. W tym roku przekonałam się jednak, że zarówno kryminał, jak i thriller wcale nie muszą być złe, a ja dotąd po prostu źle trafiałam. Chociaż to wciąż nie są moje ulubione gatunki powieści, jeżeli zostaną dobrze napisane, na pewno mnie w sobie rozkochają. Jak było z Anonimową dziewczyną? Mogę powiedzieć tylko tyle: oj, działo się…
TRZYMAJĄC W NAPIĘCIU POWIEŚĆ O ZWĄTPIENIU, GRANICACH ZAUFANIA I NAMIĘTN… CZYM?
Kiedy patrzę na okładkę Anonimowej dziewczyny, od razu widzę ten krótki opis, który ma zachęcać czytelników do kupna książki. Zawarłam go w powyższym podtytule, ale nieco przekręciłam, aby podkreślić to, że… namiętności w tej książce nie ma, a my wszyscy dobrze wiemy, że wiele osób (szczególnie kobiet) na namiętność poleci. Mnie ona wręcz przerażała, bo nie chciałam doczekać się tutaj jakiejś ckliwej scenerii miłosnej, która w żaden sposób by do tej powieści nie pasowała. Całe szczęście, to tylko zabieg marketingowy, bo miłość, owszem, pojawia się i ma tutaj wielkie znaczenie, wręcz obsesyjne, ale jest ona raczej przedstawiona w formie uczucia niż czynów. I niebiosom za to dzięki. A co z „trzymającą w napięciu powieścią o zwątpieniu i granicach zaufania”? O, tu się już mogę w pełni zgodzić. Z jakiegoś powodu musiałam sobie dawkować treść książki, bo miałam wrażenie, że im dłużej ją czytam, tym napięcie coraz bardziej rośnie, aż w pewnym momencie było za duże, aby je znieść, co rzutowało tym, że zdarzały się noce, podczas których nie mogłam spać, bo myślałam o fabule, a to mi się zdarza niezwykle rzadko! To była jakaś dziwna magia przyciągania. Dziwiłam się sama sobie, bo przecież nigdy nie czytałam takich książek i nie robiły dotąd na mnie wrażenia, a tu nagle pojawiła się powieść, która wprowadziła mnie w całkiem nowy świat i na dodatek wyprowadziła z niemal rocznego dołku czytelniczego, dzięki czemu mam ochotę szybko wziąć się za kolejną książkę.
O czym jeszcze jest Anonimowa dziewczyna? O naprawdę wielu rzeczach, których nie sposób tutaj wymienić i opisać w pełnej krasie. Ja osobiście widzę temat przewodni, który ociera się o obsesję (i to na różnych płaszczyznach, nie tylko w miłości), problemy emocjonalne, a przede wszystkim moralność – w przypadku moralności dostajemy bardzo ciekawe zakończenie, które wcale nie stawia głównej bohaterki w świetle tej idealnej, dobrej osóbki, która pragnęła tylko rozwikłać zagadkę. Perfekcyjne podsumowanie moralności człowieka! I niezwykły dowód na to, że jej granice są dla każdego zupełnie inne.
Pomysł na powieść był ciekawy. Muszę przyznać, że to właśnie on zachęcił mnie do zabrania się za ten thriller. Zawsze chciałam się dowiedzieć, jak autorzy przedstawiają w książkach terapeutów, bo dotąd nigdy się z nimi tam nie zetknęłam. Chciałam zderzyć swoje doświadczenia z tym, co zostało zapisane na stronicach powieści. Dobrze, poniekąd ten obraz był prawdziwy, ale nie chciałabym go przerzucać na swoje życie codzienne, bo inaczej patrzyłabym już chyba na każdego człowieka z dozą zwątpienia i nieufnością w oczach. Trzeba mieć trochę… oddalony stosunek do tego, co się czyta. W końcu to tylko fikcja. I oby nikt z nas nie natrafił nigdy na takich terapeutów, jak nam przedstawiono w książce!
Miałam pewien problem z wciągnięciem się w treść, ale to tylko przez pierwsze pięćdziesiąt stron. Po prostu nie mogłam się przyzwyczaić do sztywnego stylu autorów, a więc tego niekiedy jednozdaniowego, szarego opisywania wszystkiego, co się dzieje. Później jednak zostałam zaintrygowana fabułą i całkowicie zapomniałam o stylu. Poza tym emocje w końcu przyszły, i wcale autorzy nie potrzebowali używać nie wiadomo jak dramatycznych słów, aby dobrze je przedstawić.
Był tylko jeden wątek, którego początkowo nie mogłam zaakceptować. Kiedy wydał się już powód, dla którego jedna z bohaterek prowadzi badania, byłam trochę zawiedziona, bo nie sądziłam, że to aż tak płytkie. Z drugiej strony już po kilkudziesięciu stronach przestało mi to przeszkadzać i dostałam taką porcję tłumaczeń, że byłam w stanie zrozumieć, dlaczego pani terapeutka miała akurat taki kaprys tematyczny.
Czy było tutaj coś, co mi się nie podobało? O dziwo nie. Istniały tylko rzeczy, które mogły być lepiej przedstawione, choćby to, że pomimo, iż jest to książka pełna napięcia, niektóre zdarzenia – moim zdaniem – były bardzo do przewidzenia. Dopiero na koniec dostaliśmy dawkę niepewności, która miała nas zaprowadzić do nie wiadomego zakończenia. Tyle że i tak można było się domyślić, jak bohaterowie skończą w tej powieści. Dostaliśmy jasne wskazówki, że oczekiwany jest tutaj triumf moralności, na dodatek dosyć znacząco przedstawiono pewne postacie – jedne lubiliśmy trochę mniej, ale przy drugich to wręcz krzyczeliśmy o to, aby spotkała je sprawiedliwość. Także napięcie było, ale nieprzewidywalność to już znikoma część tej książki. Wciąż było kilka zaskoczeń, ale mniejszych, a nie takich, które wbiłyby nas w siedzenie i posłały w kosmos. Mimo wszystko najważniejsze w tej powieści były dla mnie odczuwane emocje. I to wyszło autorom znakomicie.
WSZYSCY POSTĘPUJEMY NIEMORALNIE?
Wydaje mi się, że ten cytat wręcz krzyczy z książki, chociaż nigdy nie został użyty, po prostu można go wyczytać między wierszami. Co za tym idzie… bohaterowie nie są dobrzy ani źli. Po prostu mają swoje własne motywy, ale także kłamstewka. Tytułowa „anonimowa dziewczyna” jest tutaj bardzo ciekawie przedstawioną postacią. Ładnie kontrastuje z naszą panią psychiatrą. Ten kontrast zostaje nawet przedstawiony gdzieś na końcowych stronicach książki, kiedy jedna z pań ubiera się na czarno, a druga na biało. Co mi się podoba, Jessica nie jest tutaj kimś o skrajnych zaburzeniach. Dostaliśmy bohaterkę, która z sukcesem może podszywać się pod nas samych. Dosyć szara (nawet ma takie typowe imię i nazwisko: Jessica Farris), ale mająca swoją własną historię, która nie zawsze bywała szczęśliwa. Jak każdy z nas przeżywała tragedie, które odcisnęły piętno na jej życiu. Nie jest ani silna, ani słaba. Jest po prostu człowiekiem. Już na pierwszy rzut oka widać, co jest dla niej ważne. Przede wszystkim rodzina, ale również pieniądze, których ma zdecydowanie za mało. Właśnie to uzasadnione pragnienie posiadania pieniądza pcha ją do oszustwa, a także wzięcia udziału w badaniu. Nie jest to bohaterka, którą można pokochać. Traktujemy ją raczej obojętnie, ale przy okazji chcemy, aby dobrze jej się układało. Doktor Shields jest zaś osobą, która od początku wzbudza w nas niepokój. Tak samo jak i Jessica nie jesteśmy pewni jej zamiarów, a im dalej w las, tym coraz ciemniej i mroczniej. Przyznam szczerze, że patrząc na taką terapeutkę, byłam przerażona. Nie chciałabym trafić na kogoś takiego w życiu codziennym, kto zawsze wiedziałby, jak uzyskać nade mną kontrolę, a więc jak dobrze mną manipulować. Słaba osoba z dużymi problemami z pewnością mogłaby się ugiąć. Patrząc na doktor Shields, raczej nie chcielibyśmy spędzić u niej nawet godziny na sesji, choć jest to na pierwszy rzut oka niewątpliwie czarująca kobieta. I w sumie tylko tyle mogę o niej powiedzieć, aby zbyt dużo nie zdradzać. Ważny był tutaj również Thomas – mąż doktor Shields (swoją drogą to wciąż mnie ciekawi, dlaczego skoro byli małżeństwem, mieli dwa różne nazwiska). Chyba wykazałam się wobec niego największą chwiejnością, bo raz go nienawidziłam, a potem niektóre postępki mu wybaczałam. Może nie wynika to z mojego chwiejnego zdania, ale trochę z kreacji postaci? Gdzieś tutaj wyczuwałam lekką niekonsekwencję, szczególnie w kulminacyjnym momencie. Reszta bohaterów jest tutaj w gruncie rzeczy tłem. Nie są ważni. Po prostu pojawiają się raz, pojawiają się dwa razy, i na tym koniec. Chociaż przyznaję, z chęcią poczytałabym o Noahu i żałuję, że wątek z nim skończył się tak, jak się skończył, ale cóż rzecz – samo życie. Bo ta książka to z pewnością nie bajka.
Podsumowując. Na mnie ten thriller zrobił spore wrażenie. Zamykając książkę, pokiwałam z uznaniem głową i prędko zabrałam się do pisania tej recenzji, aby o niczym zapomnieć, a co za tym idzie – emocje po jej przeczytaniu wciąż we mnie buzują. To tylko dowód na to, że warto, nawet jeżeli jesteście osobami, które nie czytają thrillerów, tak samo, jak i ja. Ta powieść będzie sobie pogrywać z waszymi emocjami, czasami zaglądać do waszych umysłów, trzymać w ciągłym napięciu i sprawiać, że na dłużej przystaniecie, aby zastanowić się nad postępowaniem ludzi. A to wszystko zgotują wam ciekawe, złożone kreacje bohaterów, ale również dosyć kryminalna fabuła. Polecam.
https://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/12/wszyscy-jestesmy-niemoralni-greer.html
Już na samym początku muszę się przyznać, że nigdy nie czytałam takiego czystego, psychologicznego thrillera (bo kryminałem do końca bym tej książki nie nazwała). Do tej pory żyłam w przeświadczeniu, że takie powieści nie są dla mnie. W tym roku przekonałam się jednak, że zarówno kryminał, jak i thriller wcale nie muszą być złe, a ja dotąd po prostu źle trafiałam. Chociaż...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10-30
Czy macie swoje ulubione animacje Disneya? Ja kocham się w tych nieco starszych, na których się wychowałam. Na pierwszym miejscu zawsze stał u mnie „Król Lew”, na drugim „Mulan”, a na trzecim… na trzecim sadowiła się bliska memu sercu „Mała Syrenka”. Od kiedy tylko zobaczyłam, że „Pod taflą”, które jest retellingiem znanej baśni o rudowłosej trytonce, pojawiło się na półkach w księgarniach, miałam nieziemską chęć się za nią zabrać. Tym bardziej ucieszył mnie fakt, że może to być trochę bardziej brutalna wersja opowieści ze szczyptą (albo w tym przypadku: całą garścią) feminizmu. Czy wszystko tutaj zagrało tak, jak powinno? Cóż, nie zawsze było tak kolorowo, jak tego oczekiwałam.
MĘŻCZYZNOM WSTĘP WZBRONIONY – CZYŻBY KSIĄŻKA TYLKO DLA KOBIET?
Jakiś czas temu natknęłam się na vloga, w którym książkę „Pod taflą” tytułowano jako mroczną wersję „Małej Syrenki”. Myślę, że mogę się z tym poniekąd zgodzić. Okładka podpowiada nam, że powieść będzie takim uroczym retellingiem o przygodach rudowłosej potomkini Posejdona, ale już przy pierwszych stronach, jedyne, co dostajemy, to niepokój. Aura niepokoju, poczucie niesprawiedliwości i brutalność towarzyszyły mi przez całą tę przygodę, i przyznaję, powieść była przez to dla mnie niezwykle ciężka do przejścia, szczególnie że pochłonęłam ją praktycznie naraz, czego żałowałam, bo może gdybym nie chciała jej tak szybko skończyć, pozostawiłaby we mnie lżejsze odczucia. Po skończonej już czytelniczej przygodzie przez chwilę czułam… obrzydzenie, zniechęcenie, może trochę lekki zawód, ale nie z tego powodu, że historia była kiepska, a po prostu dlatego, że została tutaj przedstawiona nieco okrutna, dla mnie chwilami nawet nieco przesadzona, wizja męskiego świata. Początkowo bardzo mnie cieszyło to, że książka będzie miała w sobie znamiona feminizmu. Uwielbiam silne i niezależne kobiety, które nie dają sobie dmuchać w kaszę. Uwielbiam też, kiedy konfrontują się one z jakimiś denerwującym szowinistą, z którym sobie radzą na swój własny niepowtarzalny sposób. Problem pojawia się, kiedy potęga kobiecości staje się przesadzona. I takie właśnie miałam odczucie, czytając „Pod taflą”. Było mi po prostu niezwykle przykro, że niemal każda męska postać była tutaj przedstawiona jako ta zła, może z wyjątkiem George’a, który przedstawiał sobą poziom reprezentatywnego dżentelmeństwa, ale było go na tyle mało i był na tyle mało znaczącą postacią, że jego pojawienie się tam niczego nie zmieniło. Rozumiem zamysł autorki. Chciała pokazać, w jak brutalnym świecie żyła kiedyś kobieta, i przy okazji przełożyć to na rzeczywistość, ale ja osobiście poczułam się, jakby mężczyźni zostali tutaj uznani za największe zło tego świata. A ja się z tym nie zgadzam, bo wbrew pozorom otaczają mnie cudowni osobnicy płci przeciwnej. Niektóre teksty wydawały mi się zdecydowanie zbyt mocne, ale może to też wynikać poniekąd z mojej wrażliwości dotyczącej równości pomiędzy ludźmi. Nie lubię, kiedy jedna strona jest do końca czarna, a druga biała. Niemniej jednak szanuję autorkę za odwagę, bo jestem w stanie uwierzyć, że książka wzbudziła sporą kontrowersję (co można dostrzec już w samych recenzjach niektórych polskich blogerów).
Bardzo stronnicze potraktowanie mężczyzn to dla mnie jedno w tej książce, ukazanie kobiecej siły i tego, że powinna mieć własną wartość, to drugie. Podobało mi się na przykład powiedzenie, że najważniejsze powinno być dla kobiety bycie sobą (z drugiej strony równie dobrze można to podpiąć pod to, że wszyscy ludzie powinni być sobą, bez względu na płeć, ale książka jest feministyczna, więc skupiamy się na kobietach). I teraz niech mi ktoś powie, że literatura kobieca nie istnieje. Wątpię, że zwykły, szary człowiek płci męskiej przeczytałby tę książkę z przyjemnością. Oczywiście my mu tego nie zabronimy, ale myślę, że w wielu kwestiach może poczuć się urażony. Dlatego to jest książka dedykowana głównie kobietom.
Największą zaletą tej lektury, moim zdaniem, jest wplecenie uniwersalnych, choć jednocześnie mocno dzisiejszych problemów w fabułę, która działa się wiele lat wstecz. Poruszony został pokrótce choćby wątek wegetarianizmu, homoseksualizmu oraz ogólnego braku akceptacji ze strony innych ludzi. To były takie nienachlane wtrącenia, pod którymi podpisuję się rękami i nogami – bo każdy ma prawo jeść, co chce, wyznawać to, co chce i kochać, kogo chce.
A teraz wrócę jeszcze do początku. Odnoszę wrażenie, że fabuła książki do połowy była nieco nudna. Dopiero potem zaczęło się rozkręcać (kiedy nasza Gaja trafiła już do świata ludzi). Ta część działa dla mnie bez zarzutu, aż do zakończenia, które po prostu mi się nie podobało. Odnoszę wrażenie, że było nieco patetyczne. Miało wzbudzać w czytelniku emocje, to na pewno, a jednak moje serce pozostało obojętne na czytaną treść. Może to dlatego, że odnośnie samego końca, bardziej brutalnie i nieprawdopodobnie wypadła reszta książki? To, co miało stać się z Gają, było całkiem pomysłowe, ale jednak mnie najzwyczajniej w świecie ta ostateczna konfrontacja z losem nie kupiła. Myślę, że wadą tej książki może też być poniekąd przewidywalność. Niby buduje się wokół fabuły taką otoczkę zaskoczenia, ale sprawia ona, że na naszych twarzach pojawia się po prostu ironiczny uśmieszek. A szkoda. Bo do tej książki pasowałyby zaskoczenia.
MIĘDZY BAŚNIĄ, ANIMACJĄ A… RZECZYWISTOŚCIĄ
To, co wyszło tutaj niezwykle dobrze, to moim zdaniem przeplatanie się różnych wersji „Małej Syrenki”. Mamy tutaj urywek brutalnej baśni Hansa Christiana Andersena, a także, co bardzo mnie zdziwiło, dużo obrazów, które idealnie pokładały się z cukierkową animacją Disneya – co zabawne, nawet w tej cukierkowej wersji postać Posejdona była nieco brutalna. Niby kochał swoje córki, ale najzwyczajniej w świecie próbował je zniewolić – autorka „Pod taflą” po prostu ten obraz uwydatniła.
Czytając nową wersję mrocznej „Małej Syrenki”, cały czas przed oczami miałam bajkowe postacie. Rude włosy, fascynację Arielki światem ludzi, a także poszczególnymi przedmiotami z tego świata, no i jej naiwność, która czasami mogła trochę irytować. Siostry bohaterki też ukazywały mi się w głowie jako te przerysowane bohaterki z bajki (chociaż tu trzeba przyznać, że zostały one lepiej ukazane dopiero w trzeciej części animacji pt.: „Mała Syrenka: Dzieciństwo Ariel”). Cieszy mnie, że autorka splotła to wszystko z rzeczywistością, rozbudowując niektóre wątki, a także nieco je podkręcając. Te wszystkie nawiązania idealnie ze sobą współgrają. Można by powiedzieć, że autorka się nie popisała, bo jednak wiele rzeczy „ściągnęła” od poprzedników, ale jak dla mnie sztuką jest umiejętne połączenie tego, co już było, i dodanie czegoś nowego, co podkręci kolory opowiedzianej już historii. Także tutaj mogę panią Louise O’Neill pochwalić.
WIEDŹMA MORSKA, WIEDŹMA MORSKA I JESZCZE RAZ… WIEDŹMA MORSKA!
Już samym tytułem chciałam tutaj mocno podkreślić, jaka postać najbardziej do mnie trafiła. Kiedy pojawiła się w książce Ceto, czyli po prostu Wiedźma Morska, banan niemal nie schodził mi z twarzy. To, co mówiła, to jaka pewna siebie była i to jak się zachowywała, było dla mnie po prostu cudowne. Muszę przyznać, że widziałam w niej poniekąd disnejowską Urszulę, tylko po prostu ubraną w nieco bardziej zwycięską i feministyczną wersję. Najbardziej podobał mi się moment, w którym rozmawiała z główną bohaterką o swojej tuszy. Chociaż była niezwykle potężnej struktury, jak wskazywały na to opisy, była dumna z tego, jak wyglądała, a jeszcze otwarcie przyznawała, że niekiedy podoba się mężczyznom, bo niektórzy przecież wolą trochę okrąglejsze kobiety. Poza tym idealnie podkreślała to, że kobieta nie istnieje po to tylko, aby być ładna. Oprócz tego powinna mieć w sobie coś jeszcze, na przykład charakter. Także wielkie brawa za tę kreację. Ewidentnie się w niej rozkochałam.
Gaja, która była główną bohaterką tej powieści, również nie była źle wykreowana, choć moja miłość do niej jest już nieco stonowana. Przez całą historię starałam sobie uparcie powtarzać: ona ma dopiero piętnaście lat. Nastolatki czasami właśnie tak się zachowują. Weź głęboki wdech. No i muszę przyznać, że taka wewnętrzna rozmowa ze sobą nieco pomogła, bo potrafiłam zaakceptować niektóre jej naiwne, dziecinne zachowania, w końcu dziewczyna dopiero dorastała. Całe szczęście, Gaja nie była irytującą nastolatką przez całą powieść. Można powiedzieć, że historia dorastała razem z nią, uświadamiając jej niektóre brutalnie bolesne sprawy – na przykład to, że miłość wcale nie jest taka kolorowa i bajkowa, a powierzchowność to nie wszystko, co się w tym świecie liczy. Były momenty, w których mnie denerwowała, ale były też momenty, w których mocno jej współczułam. Dziewczyna na pewno wiele przeszła i nie dziwię się, że na sam koniec zachowała się tak, jak się zachowała. To było wręcz uzasadnione.
Resztą postaci jestem kompletnie zawiedziona. Wszyscy zostali tutaj ukazani bardzo płytko, nawet sam ojciec naszej bohaterskiej syreny – niby był potężny, niby miał władzę, ale tak naprawdę oprócz tego nic nie można było o nim powiedzieć. Oliver, czyli ten przystojny chłopiec, w którym zakochała się Gaja, wydawał się być mdły i jakby poza zasięgiem czytelnika, że już nie wspomnę o córkach Władcy Mórz, które niby miały coś sobą przedstawiać, a nie przedstawiały kompletnie nic – po prostu płytkie, mało znaczące historie. Także w tej fabule wygrywa na pewno Wiedźma Morska, a zaraz za nią jest może nie zawsze przeze mnie lubiana, ale jednak ciekawie rozpracowana Gaja.
Podsumowując. Pomimo tego, że skończyłam tę książkę z pewnym zawodem i lekkim poczuciem niesprawiedliwości, uważam, że to całkiem dobra lektura. Nie polecam jej czytać panom, bo mogą się nieźle zirytować, ale damom polecam jak najbardziej, szczególnie jeżeli lubią silne, kobiece kreacje. Może feminizm czasem kipi tutaj w tej niepochlebnej, nieco przesadnej wersji, ale wciąż jest to powieść, która niesie ze sobą ważne wartości i poniekąd satysfakcję. Poza tym fani „Małej Syrenki” mogą poczuć tutaj powiew świeżości, także… polecam, pomimo kilku większych i mniejszych wad, które wkradły się na łamy książki.
http://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/11/mezczyznom-wstep-wzbroniony-louise.html#more
Czy macie swoje ulubione animacje Disneya? Ja kocham się w tych nieco starszych, na których się wychowałam. Na pierwszym miejscu zawsze stał u mnie „Król Lew”, na drugim „Mulan”, a na trzecim… na trzecim sadowiła się bliska memu sercu „Mała Syrenka”. Od kiedy tylko zobaczyłam, że „Pod taflą”, które jest retellingiem znanej baśni o rudowłosej trytonce, pojawiło się na...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10-28
Jakiś czas temu, przez omyłkę, dostałam od wydawnictwa dwa egzemplarze „Viocious. Nikczemni”. Postanowiłam razem z Olą, że z jednego z nich zrobimy użytek i poślemy go w trasę, aby osoby, które nie miały dostępu do powieści Victorii Schwab (bo od wydawnictwa naprawdę ciężko było je dostać), również miały możliwość jej przeczytania, a także wyrażenia swojej opinii. Jednocześnie drugi egzemplarz leżał na zaległym stosie książek do recenzji i każdego dnia kusił mnie swoją rażącą czerwienią. W końcu, po kilku cennych opiniach osób, które brały udział w book tour, stwierdziłam, że czas najwyższy się z nią zmierzyć. I cóż rzecz? Przepadłam!
KRYJ SIĘ, KTO MOŻE, NADCHODZĄ PSYCHOPACI!!
Jakiś czas temu przeczytałam w recenzji jednej z dziewczyn, które biorą udział w naszym blogowym book tour, że książka nie przypadła jej do gustu, bo opowiada po prostu o psychopatach. Byłam wtedy może po kilkudziesięciu stronach tej opowieści. Pomyślałam sobie: co? Nie no, chyba aż tak źle nie jest z tymi postaciami. Ktoś tu normalny musi być. Jak to tak, książka, w której nie ma dobrych i złych ludzi, a sami… źli? To by była fabuła! Dopiero kiedy zamknęłam już książkę, zdałam sobie sprawę z tego, że… rzeczywiście większość z nich to autentyczni psychopaci, wobec czego mogłam zrozumieć negatywną opinię koleżanki z bloga, równocześnie nie zgadzając się z tym, że opowieść o psychopatach jest w moim odczuciu zła. Kto mnie zna, wie, że sama tworząc swoje opowiadania, miłuję sobie zdrowo powalonych na umyśle bohaterów, tym bardziej kiedy zobaczyłam, że jest tu takich od groma, moje zęby szczerzyły się jak u rekina, który szykuje się do prawdziwej, krwawej uczty.
„Viocious. Nikczemni” nie ma rozbudowanej fabuły, jak na przykład inne powieści Victorii Schwab (mam tu na myśli serię „Świat Verity” czy choćby moje ukochane „Odcienie magii”), nie jest to jednak wada tej powieści, raczej zaleta, bo pierwszy raz to nie tło ma tak ogromne znaczenie dla fabuły, a raczej jej postacie, a tym samym psychologia ich umysłów. Ta historia w dużej mierze opiera się na psychologii, co bardzo mi się podobało. Co prawda są tutaj powielane pewne schematy postaci, bo oto mamy przeświadczonego o swojej wielkości wybrańca, który daje sobie prawo do zabijania takich, jak on (brzmi znajomo, prawda?), ale to wciąż nie tak schematyczna i jasna postać, jakby mogło się wydawać. Do tej typowej sztampowości autorka dodała coś jeszcze, co uczyniło każdego z bohaterów oryginalnym na swój własny sposób. Zresztą nie miałam wątpliwości co do tego, że Victoria Schwab również w tej serii przedstawi postacie w naprawdę ciekawym świetle. Każda z nich ma swoje przyzwyczajenia, specyficzne motywy działań i przede wszystkim charakter – a to rzecz, o którą niekiedy trudno w książkach, w których fabuła skupia się na świecie przedstawionym i pędzącej jak stado dzikich koni akcji. Dzięki tym bohaterom książka nie jest powtarzalna, ma swoje własne barwy, które w moich oczach rzeczywiście mienią się różnymi odcieniami czerwieni (krew, krew, krew!), bo jeżeli chodzi już o sam świat przedstawiony, opiera się on na prostym mechanizmie, o wiele mniej skomplikowanym niż same osobowości – mamy dwójkę studentów, którzy pewnego dnia dopuszczają się eksperymentu mającego zmienić życie obu z nich. I rzeczywiście, ich życie diametralnie się zmienia, i to na tyle, że przez całą powieść jeden z bohaterów ma na celu zadźganie tego drugiego (zresztą… z wzajemnością). „Vicious. Nikczemni” ma trochę taki… superbohaterski klimat, ale w tym nikczemnym wydaniu (jak sam tytuł wskazuje), bo oto bohaterowie stają się tutaj złoczyńcami z nadprzyrodzonymi mocami. To, co mi się podobało w motywie byciem PonadPrzeciętnym, to to, że osoba zyskująca jakąś moc, mającą zresztą głęboki związek z ich potencjalną śmiercią (jak w przypadku Sydney) lub z wiodącymi cechami charakteru (na przykład Serena), bezpowrotnie pozbywała się jakiejś cząstki siebie, która świadczyła o tym, że byli ludźmi. Właśnie tutaj kryje się sens bycia tym „psychopatą”. W końcu psychopaci żyjący wśród nas na co dzień, również mają problem z typowo ludzkimi, utrwalonymi w społeczeństwie wzorcami postępowania. Ten motyw naprawdę bardzo, ale to bardzo mi się podobał, dlatego jestem pełna podziwu dla autorki za tą obróconą, superbohaterską fabułę. Victoria Schwab stworzyła prawdziwie komiksowe uniwersum!
CZY IDEALNE MOŻE BYĆ DO KOŃCA IDEALNE?
Była pora zachwytów, to teraz pora na trochę krytyki, choć może nie takiej znowu mocnej. To, co osobiście przeszkadzało mi w tej powieści, to niekiedy przesadne skakanie pomiędzy historiami przeszłymi i teraźniejszymi. Na początku było to dla mnie bardzo klarowne, ale pod koniec, kiedy doszły do tego opowieści jeszcze innych osób (mam wrażenie, że wątek Mitcha pojawiła się tutaj całkowicie znienacka i mógł się on przejawić w fabule nieco wcześniej), poczułam się już nieco dziwnie. Poza tym Victoria Schwab przez całą książkę budowała taki retrospekcyjny dreszczyk emocji związany z tym, że kompletnie nie wiedzieliśmy, co może wydarzyć się na końcu, a mogło wydarzyć się naprawdę wiele! Wobec tego napięcia, tak naprawdę uważam, że zakończenie nie miało efektu „wow”. Pewnych rozwiązań po prostu mogliśmy się spodziewać, zważając na dołączenie Sydney do zespołu Victora (bo niektóre rzeczy dzieją się… po coś). Także tutaj odrobinkę się zawiodłam, bo spodziewałam się naprawdę mocnej akcji po takiej dawce emocji zawartej w przywoływanych wspomnieniach, co nie zmieni faktu, że i tak końcówka była dla mnie bardzo satysfakcjonująca. Nie mogę sobie wyobrazić tylko jednego: o czym w takim razie może opowiadać drugi tom?!
Ostatni mały element, który mi tutaj przeszkadzał, to szybkość przechodzenia między wątkami. Być może to problem polskiego tłumaczenia, nie mam pojęcia, ale czasami odnosiłam wrażenie, że jak miało się stać coś mocnego, to nagle dostawaliśmy jakby za mało informacji wstępnych. Po prostu rzucano nam tekst na twarz, bez zbędnych opisów. Nieraz musiałam się wracać i zastanawiałam się, dlaczego nie dodano tu może kilku słów więcej albo nawet zdania więcej, wtedy byłoby może bardziej… doniośle. Ale być może taki był zamysł tej opowieści. Bez zbędnego, patetycznego pierniczenia się z treścią. Po prostu biało na czarnym, jakby ktoś najpierw wytarzał nas w sadzy, a potem wylał na nas mleko.
MIND HUNTER – BADAJĄC ZŁOCZYŃCÓW Z BLISKA
Powyżej już pisałam nieco o postaciach, które były naprawdę świetnie wykreowane, ale nie odnosiłam się do nich bezpośrednio, a jest tu naprawdę co opisywać i czym się zachwycać. Osobiście jestem zakochana w Victorze Vale'u. To taki mój typ jasnowłosego złoczyńcy, który żyje zemstą i z niczym się nie pierdzieli. Jednocześnie, pomimo swoich morderczych zapędów i egoistycznych pobudek, miał w sobie odrobinkę dobra – na przykład zdarzało mu się przygarniać bezinteresownie przybłędy. Poza tym podobała mi się jego niezdrowa fascynacja przyjacielem, który jego zdaniem krył w sobie coś mrocznego, a także chęć niebezpiecznego eksperymentowania. Od razu było widać, że jeszcze przed staniem się osobą PP, miał zdrowo nawalone w głowie, ale w taki… chłodny, przystępny sposób, który mogli dostrzec tylko czytelnicy i najbliższe mu w książce osoby. Bardzo podobało mi się też jego nietypowe hobby, polegające na zamazywaniu na czarno pewnych wyrazów zawartych w książkach czy gazetach, dzięki czemu tworzył jakby nową przestrzeń fabularną. Coś, co było pozytywne, on mógł nagle zmienić w negatyw. Nieźle to sobie pani Schwab wymyśliła, ale tak jak wspominałam: nie miałam wątpliwości co do tego, że genialnie kreuje postacie.
Eli Cardale to druga ważna postać tej książki, bo to właśnie na nią poluje Victor. Totalnie gościa nie polubiłam, ale muszę przyznać, że również miał fascynującą, choć może nieco sztampową kreację. Może czegoś mi w nim brakowało, jakiegoś takiego… zaskoku, ale kreacją na pewno dorównywał swojemu przyjacielowi. Jednymi słowy: był dla niego godnym przeciwnikiem. Wręcz nie mogłam się doczekać, kiedy oboje w końcu się ze sobą spotkają!
Pozostali bohaterowie może nie mieli tak głęboko rozwiniętej osobowości, a także historii, ale każdego da się na swój sposób polubić, a nawet wyróżnić spośród tłumu – pamięta się tu nawet o Dominiku, który pojawił się gdzieś pod sam koniec. Niby bohater niepozorny, mało znaczący, a jednak mamy przed oczami to, jak się zachowywał i jaką osobą był. Do czego dążę – wszyscy zostali potraktowani pod względem kreacji sprawiedliwie. Skomplikowane i rozbudowane osobowości sprawiły, że nie musieliśmy mieć tutaj super, genialnej i nieprzewidywalnej fabuły – myślę, że gdyby taka była, pojawiłby się w naszych głowach przesyt, a to też nie jest do końca zdrowe (szczególnie, gdy mowa o psychopatach).
Podsumowując. Myślę, że przeczytałam już tyle książek Victorii Schwab, że spokojnie mogę uznać ją za jedną z moich ulubionych autorek. Z reguły jestem bardzo krytyczną osobą pod względem powieści, a skoro żadna z tych autorstwa pani Schwab nie zyskała u mnie niższej oceny niż sześć na dziesięć, myślę, że twórczość autorki mocno do mnie przemawia, i jedyne, co mogę teraz zrobić, to po prostu czekać z niecierpliwością na kolejne jej opowieści. „Vicious. Nikczemnych” polecam, jeżeli ktoś lubi dobre, nie do końca normalne kreacje postaci i nie przeszkadza mu, że niekiedy historia danych bohaterów może mieć większe znaczenie niż cała fabuła.
http://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/10/czy-psychopata-i-superbohater-ida-ze.html
Jakiś czas temu, przez omyłkę, dostałam od wydawnictwa dwa egzemplarze „Viocious. Nikczemni”. Postanowiłam razem z Olą, że z jednego z nich zrobimy użytek i poślemy go w trasę, aby osoby, które nie miały dostępu do powieści Victorii Schwab (bo od wydawnictwa naprawdę ciężko było je dostać), również miały możliwość jej przeczytania, a także wyrażenia swojej opinii....
więcej mniej Pokaż mimo to
Napis na okładce głosi: „Porywająca galaktyczna przygoda!”. Skoro były to słowa samej Sary J. Maas, powinniśmy jej zaufać, prawda? Jeżeli to szczera opinia bestsellerowej autorki, jak Boga kocham, przestaję jej ufać...
INCEPCJA PRZESADZANIA, CZYLI O TYM, JAK PRZESADZIĆ Z PRZESADZANIEM
Zenith to specyficzna książka, choćby ze względu na układ treści. Pod tym względem rzeczywiście może uchodzić za oryginalną, co nie znaczy, że pomysł był dobry – wręcz przeciwnie, to dzięki niemu czytanie szło mi tak opornie. Przyznaję, dawno już nie byłam tak znudzona lekturą. Tym bardziej ból sprawiał mi fakt, że musiałam sprawiedliwie przebrnąć przez sześćset stron mało znaczących wątków. Nie dało się. To dlatego w pewnym momencie zaczęłam omijać opisy krajobrazów, których nadmiar już mnie mdlił, czy nieciekawe rozważania bohaterów na temat przeszłości, powtarzane (choć innymi słowami!) do przesady. Starałam się, ale naprawdę nie potrafiłam oddać się w pełni tej opowieści, bo była dla mnie istną katorgą. Tak jak lubię opisy, tak tutaj je niestety znienawidziłam.
O co chodzi z tym specyficznym układem? Historia opowiedziana jest w trzeciej osobie liczby pojedynczej, a mimo tego, przy każdym nowym rozdziale, mamy oznaczenie w postaci imienia danego bohatera – wtedy wiemy, kogo mogą dotyczyć trzecioosobowe rozważania. Trzeba przyznać, że to nieczęsto wykorzystywany zabieg – przynajmniej ja prędzej natykam się na oznaczanie imion danych bohaterów przy pierwszoosobowej narracji. Po zastanowieniu stwierdzam, że w pierwszej osobie liczby pojedynczej ma to większy sens. Dlaczego? Bo każdy bohater mówi swoim językiem i wyraża własne myśli w specyficzny dla siebie sposób, a tutaj? Tutaj, choć mamy mnóstwo różnych postaci, każda wydaje się być taka sama, czyli... mało ciekawa.
W całej książce naliczyłam sceny widziane okiem aż sześciu osób. I w tym właśnie momencie można już stwierdzić, że autorki przesadziły. Owszem, istnieją książki, które są opowiedziane z wielu różnych perspektyw, ale ten zabieg jest bardzo trudny do wykonania. Musi być logicznie rozpracowany, aby za bardzo nie namieszać w głowach czytelnikom. To był debiut Sashy Alsberg, więc powiedzmy sobie szczerze: przesadziła, jak na swoją pierwszą książkę. Spektakularie przedobrzyła, nawet jeżeli współpracowała z autorką, mającą już za sobą dwie serie młodzieżowe. Mało tego, że było sześć postaci. Tu przeszłość przeplatała się z teraźniejszością, czyli raz mieliśmy zdarzenia z czasu rzeczywistego jednego bohatera, a potem nagle cofaliśmy się u zupełine innej postaci w przeszłość, która nie miała najmniejszego powiązania z poprzednim wątkiem. Te skomplikowane, nieudane zabiegi sprawiły, że książka praktycznie nie miała fabuły i w dużej mierze opowiadała po prostu o… przeszłości w… aktualnie dziejącej się teraźniejszości, która domniemanie miała być ważniejsza. W fabule nie ma nawet krztyny oryginalności, a to, co miało nas zaskoczyć w ostatecznym rozrachunku, po prostu było do mniejszego lub większego przewidzenia, czyli... żadna nowość.
Choć dużo pisano o świecie przedstawionym, choć bardzo skupiano się na historiach poszczególnych postaci, nie miały one tutaj wielkiego znaczenia dla fabuły. Wszystko to zlało się w jedną całość, z której nie można wyróżnić czegoś, co byłoby na tyle zabarwione, że aż wyraźne. Patrząc na tę książkę, widzę osobiście tylko tornado. Niby coś przed sobą mam, ale jednak wiatr mi w oczy kole, przysłaniając to, co miało zwrócić moją uwagę. Nadmiar wspomnień i skakanie z jednej narracji do drugiej, nie kończąc wątku pierwszej, jest chyba najgorszą wadą tej powieści. To wszystko sprawiło, że ciężko się ją czytało, bo treść nie była spójna. Jak już nas coś zaciekawiło w jednym wątku, na przykład głównej bohaterki, to zaraz dostawaliśmy rozdział z perspektywy innej postaci, która na przykład coś wspominała, potem rozdział z perspektywy kolejnego bohatera, który teraźniejszo znajdował się w innym miejscu we wszechświecie, a potem nagle wracaliśmy do początkowej perspektywy, która już w sumie przestała nas ciekawić w nadmiarze wątków.
Nie mogę powiedzieć, że Zenith był książką z potencjałem, bo nie był. Moim zdaniem niektóre perspektywy były kompletnie niepotrzebne, na przykład takiej Lir, która uchodziła za postać mocno drugoplanową i zupełnie nic nie wnosiła do fabuły, poza jakąś tam swoją historią, która nawet nie odnosiła się zbytnio do całości – po prostu była i zbędnie zapełniała strony. Przeszłościowa historia Klaren, która nie egzystuje w fabule w czasie teraźniejszym, również mogła zostać wspomniana w perspektywie kogoś innego, na przykład swojej własnej córki, nie wiem, czy od razu konieczne było wydzielanie jej jako odrębnej bohaterki. Aż tak piekielnie ważna tutaj nie była.
Tej powieści naprawdę dobrze by zrobiło, gdyby ktoś wrzucił do niej odkurzacz i posprzątał ten autorski nieporządek, ucinając co niektóre rozdziały. Fakt, widać, że autorki były tym wszystkim zafascynowane i starały się jak najlepiej wszystko opisać, ale zbyt dokładne opisy sprawiły, że już nie chciało się tego czytać, bo było nudno.
Dodatkową dziwną rzeczą wśród tego chaosu był dla mnie sam początek. Pierwszy raz miałam tak, że zaczęłam szukać w Internecie, czy przypadkiem nie ominęłam jakiegoś tomu, bo dostałam nadmiar informacji o przeszłości, i to tak ubranych, jakbyśmy mieli tam już z jakąś wiedzą przyjść. Wkurzało mnie na przykład sztuczne otaczanie tajemnicą śmierci przyjaciółki głównej bohaterki. Całe wspomnienie pojawiło się dopiero gdzieś pod koniec, a przecież już się dawno domyśliliśmy, jak ta scena wyglądała. Miało to być jakie wielkie bum? Nie było.
Tytuł książki jest zagadkowy. Owszem, słowo pojawiło się z dwa razy w powieści, ale miało tak słaby wydźwięk, że ja już sama nie pamiętam, co ten zenith oznaczał. Poza tym nie miał jakiegoś wielkiego wpływu na fabułę. Czy to oznaka braku pomysłu na nazwę dla historii? Bo dla mnie tak to właśnie wygląda.
PRZESZŁOŚĆ MNIE BOLI – POWIEDZIAŁ KAŻDY BOHATER W KSIĄŻCE
Tak jak wspominałam, nadmiar perspektyw i trzecioosobowa narracja zepsuły nieco bohaterów, dlatego każdy z nich, pomimo własnej historii, wydawał się być taki sam, jak poprzednik. Większość z nich bez problemu zabijała ludzi, ale w środku była po prostu krucha. Czy to nie przesada, powtarzać to przy każdej postaci? Najbardziej pod tym względem irytowała mnie chyba główna bohaterka (choć nie wiem, czy można nazwać ją główną, skoro jakoś super się pośród innych nie wyróżniała, poza tym, że całą serię nazwano jej imieniem…). Na każdym kroku wspominała tę samą chwilę. Ja rozumiem, że to był znaczący zwrot w jej życiu, ale miałam już dosyć tego, że wszystko krążyło wokół jednego wątku. Powtarzanie tego stało się w pewnym momencie jednym wielkim użalaniem się nad sobą. Szczególnie wątek z rodzicami Andromy sprawił, że bezustannie unosiłam brwi. Autorki chciały podkreślać na każdym kroku, że Andi jest poszkodowana przez przeszłość, i koniec, a jak dla mnie to chwilami zachowywała się jak dziecko i wcale taka biedna nie była. Dodatkowo to łatwe krążenie wokół kwestii: „byłaś winna jej śmierci, nienawidzę cię”, a za chwilę: „ale dam ci ważną misję, żebyś uratowała inną bliską mi osobę”, „ale jednak jesteś moją przyjaciółką”, „ale ufam ci na tyle, że wszystko ci powierzę”. Wszyscy nagle zmieniali zdanie odnośnie głównej bohaterki i pomimo wielu lat bólu oraz życia w nienawiści, po prostu wszystko jej zawierzali. No, nie. To nie było ani trochę wiarygodne.
Autorki starały się, aby cała kobieca załoga pod dowództwem Andi bardzo się wyróżniała. I powinna się wyróżniać, bo każda miała swój charakter, zachowania, wygląd… Jak to się dzieje, że mimo tego nie miały ciekawych i wyraźnych kreacji? Nie potrafię tego zrozumieć, chociaż… może to kwestia nadmiaru wspomnień oraz postaci?
To, czego tutaj nie polubiłam, to wątek pseudo miłosny. Naprawdę inaczej nie da się tego nazwać. Był wciśnięty na siłę i na siłę poprowadzony. Poza tym dwójka bohaterów, która darzyła siebie jakimiś głębszymi uczuciami, mnie najzwyczajniej w świecie… obrzydzała. Żeby ten wątek nie był jeszcze wciśnięty na siłę... Nie dość, że wspomnienia, różne perspektywy, przeszłość, teraźniejszość, to jeszcze zbędne dramaty miłosne. Nie za dużo tego? Za dużo. I to zdecydowanie.
Muszę przyznać, że jedyne wątki, które w miarę mnie ciekawiły, to te opowiedziane z perspektywy królowej Nor. Nie były one wielce ambitne, ale nie wzbudzały we mnie takiego znudzenia, jak to, co działo się z perspektywy Lir, Dexa i Andi, bo tu akurat wszystko było do bólu kalkowane. Nor stanowiła tu pewną odrębność. Może jeszcze niektóre wątki z Valenem w roli głównej uchodziły za całkiem ciekawe w odczycie, ale niego samego potraktowano po macoszemu, a szkoda, bo zapowiadał się na całkiem dobrą postać o określonym charakterze.
Podsumowując. Zenith to przesada na przesadzie. Gdyby zająć się tutaj tylko połową postaci, gdyby nie mieszać tak bardzo przeszłości z teraźniejszością, gdyby poświęcono odpowiednią ilość czasu głównym bohaterom i gdyby niektóre perspektywy nie były takie nudne i obfite w byle jakie opisy dramatów czy krajobrazów, może nie byłoby tak źle, ale niestety, książka zanudziła mnie niemal na śmierć. Jeszcze rozumiem, gdyby wywoływała we mnie jakieś emocje pokroju zirytowania, ale żaden ogień nie zapłonął, a nawet wody tu nie uświadczyłam. Był po prostu nudny, szary gruz niemający związku z żadnym żywiołem.
Fanom sci-fi nie polecam. Uwierzcie mi, znajdziecie o wiele bardziej wartościowe powieści w tym gatunku.
http://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/09/jak-zdrowo-przesadzic-z-niezdrowa.html
Napis na okładce głosi: „Porywająca galaktyczna przygoda!”. Skoro były to słowa samej Sary J. Maas, powinniśmy jej zaufać, prawda? Jeżeli to szczera opinia bestsellerowej autorki, jak Boga kocham, przestaję jej ufać...
INCEPCJA PRZESADZANIA, CZYLI O TYM, JAK PRZESADZIĆ Z PRZESADZANIEM
Zenith to specyficzna książka, choćby ze względu na układ treści. Pod tym względem...
Czytając Syreny z Tytana miałam wrażenie, że autor po prostu usiadł przed biurkiem i spisał na szybko to, co objawiło mu się w myślach jako chaotyczny obraz naszego świata. Nie zdziwiłabym się, gdyby przy okazji w lewej dłoni dzierżył jakiś alkoholowy specyfik, po którego upiciu te pomysły zyskały niewiarygodnie absurdalnych barw. A może twórczość Kurta Vonnegata właśnie taka jest? Sama w sobie uchodzi za wysokoprocentowy trunek o niespotykanym smaku? Syreny z Tytana są moją trzecią książką Vonneguta, więc mogę na to pytanie odpowiedzieć twierdząco, bo bardziej powalonych, ale i egzystencjalnych, refleksyjnych powieści nie czytałam. Co tym razem zgotował nam autor, podróżując myślami w kosmosie?
Każda historia stworzona przez Vonneguta jest inna, ale odnoszę wrażenie, że wszystkie mają ten sam wzór, motyw i podobne przesłanie. Autor musiał być głęboko zranionym, samotnym mężczyzną, który nie zgadzał się z działaniem społeczeństwa i radził sobie z tym na własny sposób, czyli pisząc. Osobiście mam już za sobą jego Kocią kołyskę oraz Śniadanie mistrzów. Uważam, że Syreny z Tytana dorównują im poziomem, choć mają przy okazji swój niepowtarzalny, jeszcze bardziej absurdalny klimat niż te poprzednie dzieła. Chwilami, czytając tę książkę, czułam się nieco zagubiona, czasem nieco znudzona przydługimi, choć celowymi tłumaczeniami, a czasami nie mogłam się nadziwić się temu, jak bardzo skomplikowana, ale i ciekawa jest to fabuła. Vonneguta równocześnie się kocha i nienawidzi. Kocha się za to, że nikt inny nie byłby w stanie stworzyć tak absurdalnie wielowątkowego widowiska, a nienawidzi za to, że nabija się nie tylko ze społeczeństwa, ale również ze swoich czytelników, którzy są przecież jego częścią.
Niesamowite jest to, że choć książka została napisana w 1959 roku, idealnie wpasowuje się w teraźniejszą rzeczywistość. To ponadczasowa powieść z mocnym przesłaniem. Autor zadaje tutaj wiele istotnych pytań, na które często nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć. Czy jesteśmy panami własnego losu? A może ktoś nami kieruje? A może to wszystko nie ma sensu? Po co żyjemy? Czy każdy z nas ma jakąś misję do wypełnienia? Co jest w życiu ważne? Co jest dobre, a co złe? Mogłabym stworzyć długą listę ukrytych w powieści zapytań, ale to nie one są tutaj najważniejsze. Najważniejsze będzie to, jakie morały wyciągniemy z tej powieści my, czytelnicy, a każdy z pewnością wyciągnie coś innego. Trzeba się jednak przygotować na to, że nie będą to krzepiące serce refleksje. Raczej możemy poczuć beznadziejność i wielką niewiadomą naszego istnienia. Jest tu jednak pewna radość życia: nie jesteśmy sami.
Podsumowując. Chciałabym napisać więcej o fabule, ale musicie mi wierzyć: jest tak rozbudowana i skomplikowana, że powinien wystarczyć wam opis, który umieściłam nad recenzją.
Jest kosmos, absurd, bezsens działania społeczeństwa, ślepe podążanie ludzi za losowym przywódcą, religijne wyuzdanie i wiele, wiele innych aspektów ludzkiej egzystencji. Jest sarkazm, śmiech, oburzenie, zrozumienie i brak zrozumienia. Jest po prostu dobra, wartościowa lektura, za którą warto się wziąć, jeżeli oczekujecie czegoś więcej niż płytka, obyczajowa fabuła. Właśnie taką przygodę pełną rozczarowań, ale i satysfakcji zapewni wam Vonnegut wraz z podróżującym w kosmosie Winstonem Nilesem Rumfoordem i jego psem, Kazakiem.
https://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/08/dryfujac-w-kosmosie-absurdu-kurt.html
Czytając Syreny z Tytana miałam wrażenie, że autor po prostu usiadł przed biurkiem i spisał na szybko to, co objawiło mu się w myślach jako chaotyczny obraz naszego świata. Nie zdziwiłabym się, gdyby przy okazji w lewej dłoni dzierżył jakiś alkoholowy specyfik, po którego upiciu te pomysły zyskały niewiarygodnie absurdalnych barw. A może twórczość Kurta Vonnegata właśnie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wszyscy dobrze wiemy, że baśnie, choć niosą ze sobą dozę magii, nie zawsze muszą kończyć się dobrze. Piękna okładka Labiryntu fauna czaruje nasze oczy, zapowiadając fantastyczną przygodę oplecioną mrokiem nocy. Niech was jednak nie zmyli ta mydląca, magiczna otoczka, bo jak się okazuje, Labirynt fauna może być zdecydowanie mniej piękny, niż okładka na to wskazuje…
MAGIA ZAKLĘTA W BRUTALNEJ RZECZYWISTOŚCI…
Muszę się przyznać, że nigdy nie oglądałam filmu Labirynt fauna, ale jak to bywa z tworami Guillermo del Toro – najpierw zapoznaję się z książkami, które na ich podstawie powstały, dopiero potem zabieram się za seans. Tak zrobiłam w przypadku oscarowego Kształtu wody, i tak też zrobię w przypadku Labiryntu fauna. Co do wyboru samej autorki, czyli Cornelii Funke odpowiadającej za takie bestsellery, jak choćby Atramentowe serce czy Król złodziei, uważam, że to był ze strony Guillermo del Toro idealny wybór. Czytając tę powieść, miałam w głowie Kształt wody, za który odpowiadał Daniel Kraus. Oboje pisarze zgrabnie i niemal w taki sam sposób kreowali brutalność jednej ze znaczących postaci. My wiemy, że za stworzenie całej historii odpowiada meksykański reżyser, ale to sztuka przedstawić jego własne wyobrażenie słowami spisanymi na papierze, uwzględniając przy tym emocje i całą psychologię bohaterów. Dodatkowo trzeba podkreślić, że książka nie jest dokładnym odzwierciedleniem filmu. Jak w nocie autorskiej oznajmia sama Cornelia Funke – dodała do powieści również coś od siebie, a mianowicie baśnie. Moim zdaniem dodało to klimatu papierowej wersji. Te historie podbiły nieco moją ocenę książki i dały mi jasno do zrozumienia, że w tym świecie baśń przeplata się z okrutną rzeczywistością – podobnie jest zresztą z życiem każdego z nas. Poza tym wielkie brawa dla autorki za męską powieść, którą ubrała w subtelną kobiecość, bo czasem niełatwo pozostać sobą, kiedy wymagają od ciebie stworzenia interpretacji zgodnej z powstałym już dziełem.
Musiałam zgotować w tej recenzji taki mały wstęp, który miał podkreślić, jak bardzo byłam zachwycona tym kawałkiem dobrej literatury. A teraz wyrażę się o fabule trochę jaśniej.
Historia dzieje się w Hiszpanii ogarniętej wojną domową (1944 rok). Główną bohaterką jest Ofelia, dorastająca dziewczynka, która wraz z ciężarną matką przeprowadza się do starego młyna, gdzie mieszka Wilk, czyli ojczym Ofelii. To właśnie tam, wśród ciemnych koron drzew, w miejscu, w którym nie chciała nigdy być, napotyka na cząstkę magii, a jest nią maleńka wróżka. Z czasem ta mała istota prowadzi ją do labiryntu, gdzie poznaje fauna. Ten oznajmia Ofelii, że aby dowieść, iż jej dusza jest nieśmiertelna, musi wypełnić trzy ważne zadania… Na tym właśnie polega ta główna sfera fantastyczna, a więc i baśniowa, bo w tle dzieją się jeszcze inne rzeczy. Możemy poznać kilku bohaterów, choć oprócz Ofelii fabuła w największej mierze skupia się na gospodyni pomagające partyzantom – Mercedes, a także na brutalnym i żądnym krwi kapitanie – Vidalu. To właśnie oni przedstawiają nam okrutność wojny, ale również życia codziennego. Wątek, który był w tej książce najwyraźniejszy to zdecydowanie śmierć. I to śmierć pod różnymi postaciami. Czasami niesprawiedliwa, czasami konieczna, ale na pewno wspólna nam wszystkim, ludziom.
Dla mnie zetknięcie małego światka niewiele rozumiejącej dziewczynki, która „nadepnęła” na problemy dorosłych, ze światem baśniowym, to był ogromny szok. W głębi duszy wiemy, że ten zabieg nie może ze sobą współdziałać. To dwa światy, które nie mogą się przenikać – a jednak. Cornelia Funke tak splotła magicznymi, pisarskimi nićmi wątek fantastyczny z tym prawdziwie brutalnym i krwawym, że widzimy to wszystko jako jedną wielką i spójną całość.
Wiecie, co miałam przed oczami, gdy czytałam Labirynt fauna? Las. Mrok. Korę drzewną. Krew. I zieloną sukienkę. To jest książka z tego przedziału, gdzie barwy wręcz pływają nam przed oczami. Na dodatek nawet przez chwile nie jest ani odrobinę kolorowa, bo to naprawdę ciężka powieść. Ciężar rzeczywistości, a przede wszystkim niesprawiedliwości, potrafi nas tutaj przygnieść do podłogi ciężkim butem, jednak sytuację niekiedy ratuje baśniowość – oczywiście i ona nie wprowadza do fabuły radosnej nuty, ale zdecydowanie daje nam nadzieję na dobre zakończenie.
Książkę pochłania się naprawdę szybko i uwierzcie mi, choć ostatnie powieści bardzo mnie męczyły, tą przeczytałam z ogromną chęcią, przy okazji w trakcie czytania wydając z siebie okrzyki zdziwienia, a czasem i wylewając łzy. To oczywiste, że zdarzają się tu sytuacje, które z góry przewidujemy, ale do samego końca pewnych rzeczy nie możemy być pewni. Mnie, tak jak już się można domyślić, porwała baśniowość. Lubiłam uciekać do świata małej dziewczynki, która wierzyła w magię. No i te historie, które stworzyła dodatkowo Cornelia Funke! Przedstawiały w symboliczny, baśniowy sposób to, co działo się w świecie ludzi. Cudowne przenikanie się światów. Bardzo to do mnie przemówiło. Przemówiła do mnie jeszcze życiowość. Tu niczego się nie ukrywa. Jak ma być brutalnie i krwawo, to tak jest, a do tego dostajemy jeszcze smutne, ale prawdziwe podsumowanie.
TRZY PERSPEKTYWY, TRZY RÓŻNE HISTORIE
Bohaterowie to główna zaleta tej książki. Tak jak już wyżej pisałam, mamy tutaj zasadniczy podział na trzy większe perspektywy (chociaż zdarzają się też pomniejsze postacie, jak na przykład Carmen, czyli matka Ofelii, i doktor Ferreiro – to oczywiście też są znaczące perspektywy). Ofelia – odpowiadająca za ten dziecięcy, a także magiczny punkt widzenia, Vidal – krwawy kapitan, któremu zależy tylko na tym, aby zabijać, na samym końcu samemu z godnością umierając, Mercedes – gospodyni, która doskonale wie, że igra z diabłem, a jednak ze strachem się tej gry podejmuje, pomagając partyzantom. Nie powiem, że to emocje wyrażane przez bohaterów są tutaj najważniejsze. Ja skupiłabym się raczej na ich zachowaniu, obawach, przeszłości, a także kreującej się przed nimi przyszłości. Każda perspektywa dostarcza nam nowych informacji. Każda perspektywa, choć często przedstawia to samo, dostarcza nam nowych wrażeń. I to jest właśnie to, co podobało mi się najbardziej również w Kształcie wody. Bo bez tak różnorodnych postaci ta książka nie byłaby tak dobra.
Podsumowując. Labirynt fauna to kawał dobrej literatury. Książka napisana została na podstawie filmu, ale przy okazji ma w sobie coś całkowicie nowego – choćby baśnie, które dodała tutaj Cornelia Funke. Z taką autorką powieść nie mogła być zła. Zresztą mówimy tutaj również o Guillermo del Toro, który tworzy oscarowe filmy. Ja zostałam tutaj kupiona umiejętnym łączeniem kontrastujących ze sobą światów – brutalnej rzeczywistości i baśniowej krainy, a także kontrastujących ze sobą postaci i perspektyw, z których to każda przedstawia wojnę, śmierć, a także ludzkość pod innym kątem widzenia (kobiety, mężczyzny i dziecka). Pewnie jeszcze nieraz wrócę do tej historii, ale przede wszystkim myślę, że niedługo oglądnę film! Naprawdę polecam.
http://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/07/kiedy-basn-splata-sie-z-rzeczywistoscia.html
Wszyscy dobrze wiemy, że baśnie, choć niosą ze sobą dozę magii, nie zawsze muszą kończyć się dobrze. Piękna okładka Labiryntu fauna czaruje nasze oczy, zapowiadając fantastyczną przygodę oplecioną mrokiem nocy. Niech was jednak nie zmyli ta mydląca, magiczna otoczka, bo jak się okazuje, Labirynt fauna może być zdecydowanie mniej piękny, niż okładka na to wskazuje…
MAGIA...
Miasto snów to nowa seria w uniwersum Kronik Jaaru – jak głosi tylna strona okładki. Jestem kilka kroków w tyle, ponieważ nie czytałam „pierwowzoru”, ale dzięki opisowi z przyjemnością zabrałam się za książkę dotyczącą przygód March. I tak oto zaczęła się moja podróż przez senny świat… Tylko nie zawsze był taki kolorowy, jakby mógł być. Czasami raczył nas… koszmarami.
TO NIE JAWA, LECZ SEN, CO TYLKO BŁĄDZENIEM JEST WE MGLE…
Jedno muszę autorowi przyznać. Podjął tematykę snów i cała fabuła była jak jeden wielki sen. Czy to dobrze? Mam co do tego pewne wątpliwości. Chwilami musiałam się mocno skupić, żeby zrozumieć pewne zdarzenia. Kiedy już myślałam, że wszystko wiem, nagle się okazywało, że nie wiem nic. Z jednej strony to pociągający zabieg, z drugiej strony, jeżeli wykona się go z przesadą, może zaszkodzić czytelnikowi. Mi trochę zaszkodził, może dlatego, że nie spodziewałam się takiej mieszanki. Nie mam pojęcia, jak to było z Kronikami Jaaru, bo żadnego tomu nie przeczytałam, ale odnoszę dziwne wrażenie, że gdybym rzeczywiście miała z nimi do czynienia, lepiej rozumiałabym to, co się tutaj działo.
Cały świat został tutaj przedstawiony bardzo mgliście. Czegoś mi brakowało, na przykład jakiegoś dosadniejszego opisu. Mam wrażenie, że dostałam tym uniwersum w twarz jak plackiem jagodowym upieczonym przez Baba Jagę. To odebrało mi nieco przyjemność z czytania. Na dodatek mam wrażenie, że fabuła jest dziwnie… nierówna. Początek wydawał mi się naprawdę intrygujący. Wszystko powolnym tempem dążyło do momentu, kiedy March musiała podjąć takie, a nie inne kroki, a potem kiedy zaczęła się już przygoda (a przynajmniej powinna się zacząć), ja poczułam się znudzona. Praktycznie cała historia dziejąca się w Aislingen była nużąca, a przynajmniej do momentu, kiedy bohaterowie nie przenieśli się do miejsca, w którym odbyła się, powiedzmy, wielka bitwa. W pewnym momencie już po prostu przewracałam kartki, patrząc z obojętnością na szkolenie March i całe to mieszanie ze snami, w którym zaczęłam się powoli gubić, a potem kiedy nadszedł ten kulminacyjny moment, nagle poczułam się nieco… zainteresowana. Zaczęłam czytać z większą uwagą. Czułam napięcie. Zastanawiałam się, co jeszcze może się wydarzyć, bo byłam pewna, że wszystko jest możliwe. Tu mnie Miasto snów akurat zaskoczyło. Dlaczego? Ponieważ od początku myślałam sobie: nic mnie tutaj nie zaskoczy, bo to właśnie ten typ literatury młodzieżowej. I co? Myliłam się. Szkoda tylko, że ta wielka zaleta pociągnęła za sobą również jedną z poważniejszych wad, a mianowicie: przez całą książkę dostawaliśmy mało informacji, a jak już to po prostu mało zaskakujące ciekawostki, a tu nagle autor, jakby na sam koniec obudził się ze snu, stwierdził, że dlaczego nie, siądzie sobie za sterami koparki, a potem zrzuci na nasze głowy tonę zaskakujących informacji. Zaskoczenia są fajne, kiedy dostajemy je stopniowo lub po prostu jest ich dużo, ale swoją wielkością nas nie przytłaczają. Tutaj czułam, że za chwilę się zapowietrzę. W pewnym momencie łapałam się już za głowę z myślą, że tego jest za dużo i już się gubię! Muszę jednak przyznać, że samo zakończenie, i to, co fery zrobiły z „rzeczywistością”, było naprawdę intrygujące. Przekonało mnie to, aby jeszcze kiedyś sięgnąć po drugi tom, bo pojawiło się wiele pytań o przyszłe losy bohaterów.
Mam tutaj niewielki problem z podjętą ścieżką fantastyki. Nie widzę tutaj niczego… oryginalnego. Magiczny, gadający kot rodem z uniwersum Sabriny? Odhaczony. Fabuła, która zaczyna się od snów? Odhaczona. Senny świat? Poniekąd też odhaczony, bo prawdę powiedziawszy, czytałam już wiele książek, które właśnie ten motyw obrały za główny. Magia żywiołów, wiedźmy i zabójcze „elfy”? Odhaczone. Do czego dążę – pod względem gatunkowym nie wydaje się to być pozycją godną zapamiętania, bo takich jest… dużo. Dodatkowo zupełnie inaczej wyobrażałam sobie senny świat. To znaczy… jako bardziej barwny i irracjonalny. Zabrakło mu trochę tego absurdalnego klimatu wyrwanego z ludzkich snów.
Ostatnia rzecz fabularna, którą chciałam wspomnieć, to te „senne przeskoki”, które rzutowały także na przeskoki w fabule. I to właśnie była jedna z rzeczy, która mogła trochę dezorientować, bo w jednej chwili działo się to, a w następnej to. I nie chodzi o sam fakt ich pojawiania się – w końcu był to zaplanowany zabieg – ale o rzeczywisty brak pisarskiego przejścia pomiędzy tymi wątkami.
Na sam koniec muszę się czepić jeszcze jednej rzeczy. OKŁADKI. Patrzę na to, powiedzmy, okiem przyszłego edytora. Tu jest tak wiele wymyślnych, finezyjnych roślin, że tytuł kompletnie ginie w tle. Ba, wystarczy ją podstawić pod światło, a złoto tak nas oślepi, że już kompletnie litery rozmyją nam się przed oczami. Przesyt nad przesytem. Nie jest to może zła okładka, ale jakby wyciąć trochę tych roślin i zrobić więcej… tła, białe napisy bardziej by się odznaczały, a tak po prostu giną w krzaczastym gąszczu – i to dosłownie. Sam grzbiet, a także „skrzydełka” przedstawiają się naprawdę ładnie, więc nie rozumiem, czemu podobnego motywu nie przyjęto w związku z okładką! Wtedy nie miałaby równych sobie!
PRAISE SATAN! – CZYLI KOT, CZAROWNICA, MAGICZNE MIASTECZKO I… DWIE CIOTKI WIEDŹMY (?!)
To, co mnie na początku książki zaintrygowało, to niewątpliwie główna bohaterka. Chyba nie widziałam jeszcze takiej książkowej małej, tykającej bomby, która wybuchałaby niezliczoną ilość razy, by dowalić komuś prosto w twarz i fizycznie, i psychicznie. Podobało mi się to, że ten charakterek często przysparzał jej problemów, bo cóż rzec, March miała niewyparzoną… buźkę. Autor wybrał ciekawą kreację, nawet jeżeli postać chwilami była trochę irytująca (ale przynajmniej racjonalna i ludzka!). Podobał mi się również Callen i Piątek. Może Callen nie był jakoś super rozwiniętą postacią pod względem charakteru i czasem był jak takie masełko, które po prostu było, a potem rozpływało się na rozgrzanej patelce, żeby można było usmażyć na nim jajecznicę (chyba za dużo porównań do jedzenia w tej recenzji), ale nawet mimo tego dosyć go polubiłam. Piątek był zaś zabawny. Widzę tu jakąś inspirację Salemem z Sabriny, nastoletniej czarownicy, jak Boga kocham (teraz jak tak piszę, to w ogóle Miasto snów pachnie mi Sabriną! Nawet March jest jakby… półkrwi, a dwie, powiedzmy, „ciotki” jednego z bohaterów, które były wiedźmami? HA!). Czarny kot, który robi sobie jaja, no i… jest, kim jest (tutaj ktoś powinien mi związać paluszki, żebym za wiele nie wydała). Widzę w nim również trochę takiego bułhakowskiego Behemota, ale bardziej w wersji młodzieżowej, a więc nieco… wyłagodzonej (nie pił czystego spirytusu!). Piątek to trochę postać oklepana, ale miła w odczycie.
Reszta bohaterów nie wydawała się być tutaj jakoś szczególnie interesująca, ale myślę, że te główne wystarczą, aby zainteresować człowieka swoimi kreacjami.
Podsumowując. Miasto snów nie jest nie wiadomo jak cudowną i oryginalną nowością w książkowym świecie. Fabułę mogłabym określić mianem koktajlu – wystarczy wziąć kilka losowych owoców i je zmiksować, dzięki czemu powstanie niezła mieszanka, której nie wszystkie składniki musimy rozpoznać. Bywa interesująca, ale i nużąca. Główni bohaterowie są dobrze wykreowani, a zakończenie intrygujące. Czy sięgnę po kolejny tom? Intryguje mnie, ale to się jeszcze okaże!
http://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/07/sen-co-tylko-badzeniem-jest-adam-faber.html#more
Miasto snów to nowa seria w uniwersum Kronik Jaaru – jak głosi tylna strona okładki. Jestem kilka kroków w tyle, ponieważ nie czytałam „pierwowzoru”, ale dzięki opisowi z przyjemnością zabrałam się za książkę dotyczącą przygód March. I tak oto zaczęła się moja podróż przez senny świat… Tylko nie zawsze był taki kolorowy, jakby mógł być. Czasami raczył nas… koszmarami.
TO...
Żyjemy w świecie, w którym choroby cywilizacyjne nikogo już nie dziwią. Jedną z tych, która wzbudza w nas największy strach, jest rak. Da się z nim walczyć, jak z każdą inną chorobą, ale nie zawsze można z nim wygrać. Ava Green nie miała tego szczęścia. Pogrążona w smutku i rozpaczy, musiała przygotować się na najgorsze. Tego, czego w życiu najbardziej pragnęła, to wziąć ślub. Szkoda tylko, że nie miała przy sobie żadnego kochającego kawalera… Przynajmniej do czasu.
Książek takich jak Twoje fotografie jest mnóstwo. Nie jest ona jakoś wyjątkowo oryginalna, ale muszę przyznać, że miło się przez nią brnęło. Autorka wiedziała, jak dozować smutek, i jak dozować radość. Wszystkie uczucia się równoważyły, dzięki czemu pomiędzy dramatami mieliśmy okazję odpocząć i trochę pocieszyć swoje serce widokami czy sytuacjami serwowanymi nam przez treść. Wszyscy od początku doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, jakie będzie zakończenie książki, to dlatego czujemy się trochę jak rodzina głównej bohaterki. Niby się uśmiechamy, a jednak wewnętrznie czujemy ból na myśl, że będziemy musieli rozstać się z Avą. Gdy dochodziłam już do końca powieści, ryczałam jak bóbr. Co prawda emocje szybko opadły, ale uczucie smutku zostało, bo oto autorka postawiła przed nami jasne przesłanie: życie nie jest sprawiedliwe, to może przytrafić się każdemu z nas i nie będziemy mieli na to wpływu, jednak to od nas będzie zależało, jak przeżyjemy czas, który nam pozostał. To bardzo łamiące, ale równocześnie prawdziwe.
Muszę przyznać, że postać Avy przypadła mi do gustu. Była prawdziwa. Taka jak każdy z nas. Czasami miała gorsze dni, czasami lepsze. Do końca nie mogła pogodzić się ze śmiercią, ale… kto by się na to godził w takich okolicznościach? Czasami gdy zachowywała się naprawdę okropnie wobec innych ludzi, a także wobec samej siebie, nie mieliśmy jej tego za złe. Raczej jej współczuliśmy. Ava nie uchodziła za idealną osobę i o to właśnie chodziło.
Inni bohaterowie, poza Jamesem, stanowili po prostu tło dla historii. Nie wyróżniali się jakoś szczególnie, ale swoje własne cechy i widzimisię mieli. Bez nich fabuła nie byłaby taka sama, szczególnie jeżeli chodzi o rodzinę oraz przyjaciół Avy. Co z Jamesem? James jak James. Przystojny, miły, zakochany, nic nowego w naszym małym czytelniczym światku. Mnie osobiście nie porwał, ale cóż, porwał Avę, i to wystarczyło.
Nie było tu rzeczy, które rażąco mi się nie podobały, chociaż same przygotowania do ślubu, a także sam ślub były dla mnie przewidywalne, może trochę zbyt ckliwe (co nie zmienia faktu, że i tak płakałam jak bóbr) i trochę naciągane – szczególnie jeżeli chodzi o Jamesa. Nie zostaliśmy jakoś szczególnie zaskoczeni, bo wszystko mogliśmy przewidzieć od początku do końca. Druga sprawa to już sam moment, gdy Ava umierała. To wszystko było takie… szybkie. Ja wiem, że autorka chciała nam na koniec zaoszczędzić smutnych opisów tego, co pod koniec życia działo się z osobą umierającą na raka, jednak wewnętrznie czułam przez to niedosyt. Jakby nie poświęcono na ostatnie jej chwile zbyt wiele stronic. Dodatkowo miałam nieco problem z szybko rozwijającą się miłością Jamesa i Avy. Na początku byłam nimi zachwycona, ale gdzieś pod koniec ta więź między nimi została nieco przyspieszona. To znaczy rozumiem, że skoro główna bohaterka umierała, nagięto zasady, jednak wydawało mi się, że miłość mogła przez to nieco stracić. O ile na początku miała dla mnie swój własny urok, tak potem stała się... mało wzruszająca. Wracając jeszcze do zakończenia – brakowało mi tutaj trochę reakcji ze strony rodziny czy samego Jamesa – oczywiście, dostaliśmy małą notkę z jego perspektywy, ale czułam mimo wszystko jakiś dziwny niedosyt. Zupełnie jakby autorka była niepewna, co może nam na sam koniec przedstawić. Poszła po najbezpieczniejszej linii oporu. To nie jest złe, ale też może nie do końca dobre. Ostatnie, czego mogę się uczepić, to samego tytułu. Niby James robił dużo zdjęć Avie, ale jednak gdzieś mi te fotografie umknęły. Myślałam, że będą miały większe znaczenie dla fabuły, że może ktoś stworzy z nich album, który zostanie podarowany rodzinie, że James wymyśli jakiś ciekawy pomysł, aby zrobić coś z fotografiami Avy, a tu? Nic. Po prostu fotografie.
Podobały mi się wstawki, czy inaczej wycinki artykułów, które pisała do magazynu Ava. Niosły ze sobą pozytywne treści, a poza tym były niewymuszone i szczere. Ogólnie cała otoczka magazynu, który miał kontrolę nad ślubem Avy, to całkiem dobry pomysł. Jednak moim zdaniem nic nie przebije kolorowych obrazów, które nam przedstawiono. Niby Tammy Robinson nie rozpisywała się na temat zwiedzanych miejsc wyjątkowo kwieciście, a jednak wspominając Twoje fotografie, od razu mam przed oczami piękne krajobrazy, jakie wielokrotnie tutaj przedstawiano, choćby błahe pole wypełnione po brzegi kwiatami czy rzeka, do której wskoczyła Ava (że już nie wspomnę o innych bardziej luksusowych miejscach). To naprawdę dobrze działało na wyobraźnię i w jakiś sposób pomogło nam poczuć tymczasową radość.
Podsumowując. Może ta recenzja nie niesie ze sobą zbyt wiele treści, ale wydaje mi się, że to, co najważniejszego miałam przekazać, przekazałam. Czy polecam przeczytać książkę? Moim zdaniem nie była nadzwyczaj oryginalna i zapewne nie przeczytałabym jej drugi raz, ale jak na jedną sesję czytelniczą naprawdę się sprawdza, poza tym zmusza nas do refleksji – niekiedy smutnych, ale też i radosnych. Cieszę się, że mogłam zapoznać się z historią Avy.
https://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/05/i-ze-nie-opuszcze-cie-az-do-smierci.html
Żyjemy w świecie, w którym choroby cywilizacyjne nikogo już nie dziwią. Jedną z tych, która wzbudza w nas największy strach, jest rak. Da się z nim walczyć, jak z każdą inną chorobą, ale nie zawsze można z nim wygrać. Ava Green nie miała tego szczęścia. Pogrążona w smutku i rozpaczy, musiała przygotować się na najgorsze. Tego, czego w życiu najbardziej pragnęła, to wziąć...
więcej mniej Pokaż mimo to
Temat zakazanej miłości nie jest nam obcy. Całkiem niedawno czytałam i recenzowałam kontrowersyjną powieść Tabithy Suzumy, To, co zakazane, gdzie głównym tematem było kazirodztwo. Zaraz po niej wzięłam się za Przewoźnika, który również poruszał tematykę zakazanych uczuć. Czy ta lektura zrobiła na mnie takie samo wrażenie jak jej poprzednik? Cóż, dowiecie się tego poniżej.
IDĘ PRZEZ PUSTKOWIE, SPOTYKAM DEMONY, DOCIERAM NA MIEJSCE, KONIEC, UKŁON
Zazwyczaj nie zwracam w recenzjach uwagi na okładki, chyba że są naprawdę okropne albo naprawdę piękne. Tu niestety muszę się zwrócić ku pierwszej wersji. O ile opis, jak dla mnie, brzmiał genialnie, tak gdy tylko spojrzałam na wizualną stronę tej książki, załamałam ręce. Po pierwsze, bardzo źle dobrane kolory – czerwień gryzie się z błękitem, po drugie – te zawijasy! Gdyby nie one, myślę, że okładka nie raziłaby tak w oczy (tym bardziej, że zajmują również wewnętrzną stronę książki, co wygląda jeszcze gorzej). Napisy też nie zrobiły szału, bo dostaliśmy je pod dziwnie zakrzywionym kątem. Sama postać, która ma się zapewne kojarzyć z egipskim przewoźnikiem, nie jest tutaj moim zdaniem trafiona, bo bohaterowie płyną razem łódką maksymalnie przez dziesięć stron? Rozumiem, że miało to mieć związek z tym, co charakterystyczne dla samej nazwy, czyli tytułowego przewoźnika, jednak do mnie kompletnie to nie trafiło, ponieważ nie oddało to klimatu książki i na dodatek wprowadziło nas w duży błąd, także… dla okładki wielkie NIE.
Jeżeli chodzi o samą fabułę, to mam wrażenie, że tutaj autorka akurat nie popłynęła. Pomysł był ciekawy, ale sama historia? Mogłabym ją tak naprawdę streścić w kilku słowach, nawet nikomu zbytnio jej nie spoilerując. Bohaterka budzi się na pustkowiu, dostaje przewoźnika, podróżuje do miejsca, które można nazwać zaświatami, sypia w punktach kontrolnych (że tak je nazwę), czasem zaatakują ją demony… koniec. Jedynym przerywnikiem są tutaj zaświaty, które czynią lekki zwrot w fabule, czy samo zakończenie, które nie wydawało mi się jednak wiarygodne i uważam je za mocno naciągane. Także powtórzę: tu prawie nie ma fabuły, a jeśli jest, to mało wymyślna. Autorka skupia się raczej na relacji dwójki bohaterów. I tu już można nieco więcej powiedzieć.
CHŁODNY PRZEWOŹNIK I EMPATYCZNA NASTOLATKA
Myślę, że gdyby nie Tristan i Dylan, zapewne oceniłabym tę książkę naprawdę nisko. Muszę się przyznać, że mam słabość do imienia Tristan, ale nie tylko dlatego za to polubiłam tytułowego przewoźnika. Autorka opisywała go początkowo z taką pasją, że sama zakochałam się po pierwsze w jego wyglądzie, po drugie w jego chłodzie, który krył za sobą coś zdecydowanie głębszego. Poza tym cała kreacja Tristana była ciekawa – czyli wszystkie te kwestie związane z tym, jak bardzo różni się od zwykłych ludzi i zarazem jak bardzo jest do nich podobny. Dylan też wzbudza naszą sympatię. Na pewno można o niej powiedzieć, że jest empatyczna i miła. Autorka świetnie ukazała tutaj, że wcale nie uchodzi za wielką bohaterkę, choć czasem robi szalone rzeczy – wbrew pozorom ona wszystkiego piekielnie się boi i to jest akurat w jej przypadku fajnie nakreślone. Miłość Tristana i Dylan początkowo wydawała mi się urocza, ale kiedy już doszła w pełni do skutku, jakoś przestałam się nimi tak cieszyć. Byli po prostu… zwyczajni. Na dodatek ten motyw zakazanej miłości nie wydawał się racjonalny, skoro koniec końców okazało się, że wynikała tylko z domysłów, które nigdy nie zostały potwierdzone.
Mam wrażenie, że te ostatnie sto stron autorka pokonała z mniejszym zapałem niż początkowo, bo moje czytanie nieco osłabło i w sumie przy końcu myślałam sobie: dobra, ostatnia prosta, zaraz ją skończysz, będzie spokój. Ani jakoś szczególnie nie skupiała się na miłości dwójki bohaterów, ani jakoś szczególnie nie skupiała się na fabule – jakby upychała na drodze postaci byle co. Trochę mnie to smuci, bo miałam nadzieję, że cała książka będzie tak dobra, jak wydawała się być na początku. Drugi tom bym przeczytała, ale raczej z ciekawości – bo nie mogę odgadnąć, jakie losy dla bohaterów zaplanowała autorka – niż z zakochania się w lekturze.
Podsumowując. Przewoźnik nie jest złą książką i wydaje mi się, że wielu osobom by się spodobała. Do mnie po prostu nie w pełni trafiła. Początek zapowiadał się naprawdę ciekawie, postacie były dobrze nakreślone, ale ich miłość nie robiła na mnie szczególnego wrażenia, podobnie jak fabuła, która okazała się do granic możliwości uproszczona. Czytało się ją do pewnego momentu naprawdę miło, ale mało wiarygodna końcówka trochę zepsuła moją opinię. Tak jak mówiłam, drugi tom przeczytam choćby z ciekawości!
https://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/05/tymczasem-gdzies-na-pustkowiu-claire.html
Temat zakazanej miłości nie jest nam obcy. Całkiem niedawno czytałam i recenzowałam kontrowersyjną powieść Tabithy Suzumy, To, co zakazane, gdzie głównym tematem było kazirodztwo. Zaraz po niej wzięłam się za Przewoźnika, który również poruszał tematykę zakazanych uczuć. Czy ta lektura zrobiła na mnie takie samo wrażenie jak jej poprzednik? Cóż, dowiecie się tego poniżej....
więcej mniej Pokaż mimo to
Przyznam się szczerze, że nigdy nie czytałam żadnej książki Tabithy Suzumy, choć wielokrotnie o niej słyszałam. Czy z chęcią kontemplowałabym jej twórczość? Jeżeli inne jej powieści kończą się tak samo, jak To, co zakazane, to bardzo podziękuję.
Książka nie była zła, wręcz przeciwnie, to naprawdę kawał dobrej literatury, problem tkwi w tym, że nie jest ona dla wszystkich, i to z mocnym naciskiem na: NIE DLA WSZYSTKICH. Komu bym ją odradzała? Na pewno osobom, które są zbyt emocjonalne. Osobom, które zmagają się z depresją lub inną chorobą psychiczną wprowadzającą w złe samopoczucie. Osobom, które zmagają się z fobią społeczną (jak główny bohater). Osobom, które nie potrafią znieść złych zakończeń (to akurat nie spoiler z mojej strony – wystarczy spojrzeć na polską wersję okładki, gdzie go pięknie zaserwowano). Przy tej lekturze można zwątpić w cały świat, poza tym naprawdę ciężko się po niej pozbierać.
EMOCJONALNE FATALITY, CZYLI JAK SPRAWIĆ, ŻEBY CZYTELNIK UMIERAŁ NIEZLICZONĄ ILOŚĆ RAZY, CZYTAJĄC TĘ SAMĄ KSIĄŻKĘ
Tabitha Suzuma gra na emocjach czytelników, czego można się już domyślić. Przez większość czasu nie uświadczymy w książce niczego pozytywnego – to są tylko maleńkie wątki, które odrobinę podniosą nas na duchu, by zaraz zrzucić z wysokiego budynku prosto w betonową rzeczywistość. Tu nie ma momentu przestoju w dramatach. Im dalej, tym ich więcej. Emocje wręcz rozsadzają czytelnika od środka. Nie zdziwiłabym się, gdyby mi ktoś powiedział, że ktoś nie mógł przez tę powieść spać, bo za bardzo ją przeżywał. Mnie osobiście czytanie tej lektury wgniotło zdrowo w ziemię, i to tak, że nie mogłam się długo wykopać. To stało się tak bolesnym zabiegiem, że błagałam, aby historia w końcu się skończyła, bo już nie mogłam więcej znieść. Po jej zakończeniu wcale nie było lepiej, bo nie zapomina się o niej tak od razu. Przysięgam, od czasów przeczytania Osobliwych i cudownych przypadków Avy Lavender nic mnie tak nie rozemocjonowało, pomijając już to, że pod względem emocji Ava w stosunku do książki Tabithy Suzumy po prostu się nie umywa.
To, co zakazane przepełnione jest po brzegi dramatycznością. Być może istnieją fani, którym jej nadmiar nie przeszkadza, ale czasem nawet mnie on zaczynał męczyć. Szczególnie niektóre kłótnie bohaterów wywoływały u mnie ciche westchnienie. Dramaty są fajne, ale czy aż w takim natężeniu, kiedy podaje się je na talerzu bez chwili wytchnienia? Ja z trudem to zniosłam i byłam już naprawdę zmęczona.
Opisy są bardzo dokładne, nacechowane emocjami. Czasami miałam wrażenie, że jest ich zdecydowanie zbyt dużo – niektóre nie wprowadzały nic nowego do życia, z drugiej strony dzięki nim mogliśmy wsiąknąć całym sobą do wykreowanego przez Tabithę Suzumę świata, zupełnie jakby to wszystko działo się tuż obok nas. Osobiście zdziwiło mnie to, że sceny nasycone erotyzmem czytało się tak lekko i bez wykrzywienia ust. Moim zdaniem autorki tworzące powieści z pogranicza literatury dla kobiet, szczególnie takie, które lubują się w erotycznych scenach, powinny się uczyć od autorki To, co zakazane…
Wiemy już, że temat był kontrowersyjny. Wiele osób może sobie pomyśleć: fuj, kazirodztwo! Siostra z bratem?! I jeszcze takie rzeczy robią! Cóż, wcale się nie dziwię, jednak wystarczy dać szansę książce, aby się przekonać, że to nie jest tak złe, jakby mogło się wydawać. Tabitha Suzuma wcale nie pokazuje, że kazirodztwo jest dobre. Ona po prostu wskazuje na to, że nie wiemy, kiedy i w jaki sposób będziemy kogoś kochać, bo uczucia często nie są zależne od nas samych. W skrócie można powiedzieć, że to opowieść podkreślająca tragizm nieszczęśliwej miłości, która nigdy nie miała prawa istnieć.
Cieszę się, że związek Lochana i Mayi nie był tak kontrowersyjny od samego początku. Początkowo nic nie wskazywało na to, że są w sobie zakochani, to ujawnia się nieco później, choć wciąż z pewną gwałtownością. Z jednej strony jesteśmy w stanie zrozumieć dwójkę skrzywdzonych przez życie nastolatków, którzy szukali u siebie pocieszenia, a także zrozumienie, z drugiej strony chwilami naprawdę nie dowierzamy temu, co czytamy. Nie mogę powiedzieć, że akceptowałam związek Lochana i Mayi. Może to dlatego, że dla nas wszystkich kazirodztwo jest czymś złym i nieprawym (z szczególnie jeżeli sami mamy rodzeństwo i nie wyobrażamy sobie, że coś takiego mogłoby się w ogóle zdarzyć), jednak nie nienawidzimy przez to ani głównych bohaterów, ani ich miłości. Wręcz przeciwnie, współczujemy im i jesteśmy to w stanie zrozumieć. Trudno stąpać po tak cienkiej linii otoczonej kontrowersją, ale Tabitha Suzuma zrobiła to świetnie. Znalazła się gdzieś na granicy dobra i zła. Z niczym nie przesadziła, choć wciąż czyniła treść bardzo kontrowersyjną.
I WTEDY TABITHA SUZUMA TCHNĘŁA W NICH ŻYCIE…
Co o bohaterach? Moim zdaniem świetnie wykonana robota. Każda, choćby najmniej znacząca postać, miała tutaj charakter. Może nie wszystkie z nich byliśmy w stanie sobie wyobrazić od stóp do głów tak, jak Lochana i Mayę, jednak wcale tego nie potrzebowaliśmy. Fabuła skupiła się w końcu mocno na samym związku brata z siostrą.
Chyba nie ma tutaj osoby, która by nas choć raz nie zirytowała – i dobrze, bo to pokazuje, że bohaterowie byli pełnokrwiści, a więc realni w swoich kreacjach.
Muszę przyznać, że przy perspektywie Mayi bardziej się uspokajałam, za to przy Lochanie to była prawdziwa kolejka górska… Może to dlatego, że chłopak był bardzo niestabilny emocjonalnie i cierpiał na skrajny przypadek fobii społecznej – czasem nie potrafił odpowiedzieć na pytanie kolegi z klasy i średnio co kilka dni dostawał silnego ataku paniki. Myślę, że to perspektywa Lochana może najbardziej uderzyć w twarz, szczególnie gdy jest się empatyczną osobą. Co prawda chwilami odnosiłam wrażenie, że i tutaj pani Suzuma przesadziła z dramatyzmem, jednak nie był on tak irytujący, jakby mógł być.
Wciąż sobie zadaję jedno pytanie. Dlaczego nikt nie posłał Lochana do psychiatry? Dobrze, w szkole dawali mu ulotki, powiedzieli, aby rozważył odwiedzenie psychologa szkolnego, ale dlaczego jego własna siostra nie wpadła na to, aby mu w taki sposób pomóc? To było dla mnie nie do pojęcia, szczególnie że chłopak musiał się z tym wszystkim mierzyć wewnętrznie sam.
Całe tło rodzinne Lochana i Mayi było naprawdę dobrze przedstawione. Dostaliśmy małą Willę, która jest mądrą, ale wciąż przepełnioną optymizmem dziewczynką, Tiffina, któremu energia w ogóle się nie kończy, buntowniczego Kita (nieraz miałam ochotę go zabić, ale na szczęście się poprawił) oraz matkę alkoholiczkę, która zachowuje się jak nastolatka, tylko wmawiając swoim dzieciom, że je kocha. Gdzieś w tle był również wspomniany ojciec, który uciekł do nowej rodziny. To było tak dobrze przedstawione, a jednocześnie tak złe, że miałam ochotę wejść do tej powieści, chwycić najpierw ojca dzieciaków, a potem matkę, związać ich razem i zrzucić z dziesiątego piętra, wykrzykując, że mogli być choć odrobinę bardziej odpowiedzialni. Naprawdę, lepiej byłoby dla nich wszystkich, gdyby wylądowali w domu dziecka (rodzicom to chyba też by się przydało…), bo to, co tu się działo, było sodomą i gomorą. Godzinami mogłabym się rozwodzić, jak bardzo złą matką była ta, którą nam tutaj przedstawiono, i jak bardzo zniszczyła wszystkim życie wraz ze swoim byłym mężem (facetem?), ale po co? Dobrze, że przynajmniej Lochan i Maya jakoś ogarniali ten chaos. Ledwo, bo ledwo, ale jednak. Tabitha Suzuma świetnie ukazała to, że oboje, ze względu na młodsze rodzeństwo, nie mieli własnego dzieciństwa, za to chcieli je zapewnić przynajmniej dzieciakom. Z tego też powodu zakończenie boli podwójnie…
Podsumowując. Czy polecam tę książkę? Sobie bym jej nie poleciła. Na pewno nie przeczytam jej po raz drugi, ale tylko dlatego, że wzbudziła we mnie zbyt wiele negatywnych emocji. Tak naprawdę jest genialna, ale zdecydowanie zbyt dramatyczna dla kogoś, kto szuka stabilności i wiary w to, że życie nie jest tak okrutne. Przy niej będziemy wyć, że świat jest niesprawiedliwy, co wcale nie poprawi naszego nastroju. Jeżeli jesteś kimś silnym emocjonalnie albo potrafisz konkretnie rozdzielić świat rzeczywisty od świata fikcyjnego, to z pewnością lektura dla ciebie. Jeżeli lubisz dramaty i pełnokrwistą opowieść pozbawioną dobrego zakończenia, to również lektura dla ciebie. Jeżeli jednak jesteś zbyt emocjonalny i kruchy, pod żadnym pozorem się za nią nie zabieraj.
https://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/05/miosc-nie-wybiera-tabitha-suzuma-to-co.html
Przyznam się szczerze, że nigdy nie czytałam żadnej książki Tabithy Suzumy, choć wielokrotnie o niej słyszałam. Czy z chęcią kontemplowałabym jej twórczość? Jeżeli inne jej powieści kończą się tak samo, jak To, co zakazane, to bardzo podziękuję.
Książka nie była zła, wręcz przeciwnie, to naprawdę kawał dobrej literatury, problem tkwi w tym, że nie jest ona dla wszystkich, i...
Już na początku recenzji muszę wam się do czegoś przyznać: wszystko, co dotyczy śpiewu biorę w ciemno. Podobnie jak główna bohaterka, Delphernia, uwielbiam śpiewać! Problem tkwi w tym, że ja mogę robić to na co dzień, a ona… Cóż, nie bardzo. Dziewczyna nie mieszka we Wrocławiu, w wysokim bloku na czwartym piętrze, z cienkimi ścianami, w które notorycznie uderzają sąsiadki, aby dosadnie przekazać, żeby się uciszyła – Delphernia zamieszkuje klasztor, w którym dziewczynki jej pokroju mają za zadanie w milczeniu przemieniać muzykę Mistrzów w złoto. Mnie sąsiadki nie powstrzymają przed wydzieraniem się na cały blok, ale Delphernie niestety powstrzyma przed tym Matka Dziewięć, która sprawuje pieczę nad klasztorem. Nie dostanę również rózgą po rękach i nikt nie oderwie mi paznokci, tak jak Delpherni, jeżeli dalej będę śpiewać. I pomyśleć, że to wszystko dzieje się dwunastolatce…
NIEDOPASOWANA, ODWRÓCONA, INNA NIŻ WSZYSTKIE, CZYLI JAK BYĆ SOBĄ, KIEDY NA KAŻDYM KROKU CI TEGO ZABRANIAJĄ
Początkowo byłam pewna, że to książka dla dzieci, ponieważ wskazywał na to opis i sama okładka (która swoją drogą jest piękna). Myliłam się. Może poziom fabularny wskazuje na literaturę dla młodszych czytelników, jednak niektóre zdarzenia, a także przeszłość głównej bohaterki, nie są tutaj elementami łatwymi do zrozumienia. Dodatkowo powieść ma dosyć poetycki, dramatyczny wydźwięk, co może się okazać nie do zniesienia dla dzieciaków żądających prostej, nieskomplikowanej ścieżki fabularnej. Ta poetyckość to jak dla mnie największa zaleta tej lektury, ponieważ dosadnie przekazuje emocje, jakie w danym momencie czuje bohaterka. Może fabuła nie zapiera nam dechu w piersiach – wręcz przeciwnie, wszystko jest tu do przewidzenia, bo główne wątki podchodzą pod typowe, sztampowe rozwiązania tego gatunku – ale jednak barwne opisy dużo nam tutaj dają.
Druga, największa jak dla mnie zaleta, to przedstawiony świat. Hayley Chewins miała naprawdę dobry pomysł na zarysowania tła tej powieści. Mamy tutaj kamienny klasztor, który oddziela dziewczynki przemieniające w złoto muzykę od świata zewnętrznego, Mistrzów, którzy cieszą uszy dźwiękami wydobywanymi z instrumentów, dziwaczne stworzenia, takie jak klasztoskrzydlaki (nazwy są tu akurat bardzo dziwne i nieszczególnie do mnie przemawiają w polskiej wersji), legendy o władcach Blajbakanu i różne jego strefy, z których to każda posiada własne przeznaczenie. Co jedynie mam chwilami problem z opisami pod względem technicznym. Czasami trudno było mi wyobrazić sobie coś z ich pomocą. Myślę, że tej książce lepiej by zrobiło, gdyby nieco zwiększono jej objętość, bo w strategicznych momentach fabuła, z braku opisów, dziwnie przyspieszała, a i wiele kwestii nie zostawało dokładnie wyjaśnionych. To chyba największa wada tej powieści, bo pomijając już piękną dramatyczność i poetyckość, wciąż dało się odczuć tutaj opisowy niedosyt. Mam wrażenie, że to też wina samej historii i tego, jak zaplanowała (bądź nie) ją autorka. Bo o ile świat jest oryginalny, tak sam ciąg zdarzeń ani trochę. Nie dość, że na każdym kroku powielane są schematy i od razu wiemy, kim ostatecznie okaże się Delphernia, albo jakie będzie zakończenie całej powieści, to jeszcze jest bardzo nierówna. Przez to w żaden sposób nie przemówiła do mnie przyjaźń głównej bohaterki z niejaką Linną – ta więź zdecydowanie za szybko się między nimi nawiązała i nie była jak dla mnie wiarygodna. To samo z księciem Bly’em. Jak dla mnie był tylko pionkiem z ubocza, który miał uwolnić dziewczynę, i bardzo mnie to bolało, bo zamysł na jego postać był naprawdę ciekawy (szczególnie to mówienie poezją). Sama fabuła na lekki minus, bo w żaden sposób mnie nie porwała – chyba że chodzi o początkowe sto stron, gdzie kiwałam głową z uznaniem i byłam zachwycona tym, co może się wkrótce wydarzyć.
FEMINIZM W WYDANIU DLA DZIEWCZYNEK?
Podobał mi się ten swoisty, aczkolwiek delikatny feminizm, który skrywał się pomiędzy stronicami książki. O jego istnieniu poświadczyła dedykacja, która miała być motywem przewodnim powieści: Wszystkim dziewczętom, które śpiewają – lub mówią – gdy ktoś każe im milczeć. To było dla mnie po prostu idealne wprowadzenie do historii! Poza tym mamy tutaj podział na mężczyzn, którzy są wysławianymi Mistrzami, ponieważ tworzą muzykę, i ciche dziewczynki zamknięte wśród kamiennych ścian, które milcząco im służą. Wystarczyło, żeby jedna z nich wybiła się ponad tłumy, pragnąc śpiewać, i już rozpętała się prawdziwa burza. To taka cicha walka o to, aby każda z nas mogła robić, co naprawdę kocha, bez względu na to, co powiedzą inni. To wielka wartość tej powieści, bo wydaje mi się, że powstaje takich coraz mniej – prędzej krzyczy się, żeby być sobą, niż robić to, co kochamy, pomimo przeszkód ze strony innych ludzi. Tutaj z czystym sumieniem mogę napisać, że Odwrócone są książką w pełni dla dziewcząt. I dobrze, bo potrzebujemy takich pozycji, które udowodnią nam, że jesteśmy od nikogo gorsze i też możemy robić to, co kochamy.
KIEDY WSZYSTKO KRĘCI SIĘ WOKÓŁ JEDNEJ OSOBY
Delphernia to naprawdę dobrze wykreowana postać nie przez to, jaka jest, ale przez to, jaką ma historię i jak ona na nią oddziałuje, a oddziałuje na pewno silnie. Nie mamy tutaj bohaterki, która po dwunastu latach życia wyszła poza mury klasztoru i zaczęła się zachwycać, skacząc wesoło po mieście, bo w końcu udało jej się wydostać. Nie. Była przerażona światem zewnętrznym. Przed ucieczką myślała, że w tym strategicznym momencie poczuje się wolna, ale jak się okazało, wcale tak nie było. Za każdym razem, kiedy chciała śpiewać, musiała to przemożone uczucie w sobie ukrywać, ponieważ bała się, że zostanie za to niedopasowanie ukarana. Jej lęk przybierał w pewnym momencie paniczny wydźwięk – w głowie ciągle miała słowa Matki Dziewięć, która kazała jej milczeć. Ukazanie tej mrocznej sfery ludzkiej psychiki było naprawdę ciekawym zabiegiem, i za to autorkę doceniam.
Poza samą historią, która mocno oddziaływała na Delphernię, nie widzę w niej nic szczególnie ciekawego. Ot, po prostu przerażona dwunastolatka, która prowadzi ze sobą wewnętrzny konflikt. Ale w jej przypadku aż tak bardzo nam to nie przeszkadza. Gorzej z innymi postaciami, które wydają się nieco… kanciaste. Kompletnie nie czułam tutaj charakteru żadnego z przedstawionych bohaterów. Oni po prostu istnieli i mieli jakieś tam pragnienia. Szkoda, że zostało to po macoszemu potraktowane, bo jednak zarówno Bly, jak i księżniczka Młodzianna mieli duży potencjał.
Podsumowując. Początkowo miałam naprawdę wielki problem przy ocenie tej powieści, ponieważ wiele rzeczy mi się tutaj podobało, jak i nie podobało, przeważyły jednak te pozytywne kwestie, które pozwalają mi na wystawienie jej oceny 6 na 10 – trzeba pamiętać, że na Lubimy czytać ta cyfra określa powieść jako „dobrą”, i taka też ta książka dla mnie była. Dobra, choć bez ekscesów.
Ciekawie i oryginalnie przedstawiony świat, któremu brakowało czasem opisów ku lepszemu zrozumieniu, genialny feministyczny wydźwięk, dobrze zaprezentowany konflikt głównej bohaterki ze samą sobą, a także z najbliższym otoczeniem, ale też z drugiej strony: nierówna i przewidywalna fabuła oraz potraktowane po macoszemu zdarzenia i postacie. Myślę, że mimo wszystko jest to książka warta przeczytania, bo znajduje się w niej nieco magii, która może oczarować niejedno, choćby dorosłe serce.
https://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/05/niedopasowana-odwrocona-inna-niz.html
Już na początku recenzji muszę wam się do czegoś przyznać: wszystko, co dotyczy śpiewu biorę w ciemno. Podobnie jak główna bohaterka, Delphernia, uwielbiam śpiewać! Problem tkwi w tym, że ja mogę robić to na co dzień, a ona… Cóż, nie bardzo. Dziewczyna nie mieszka we Wrocławiu, w wysokim bloku na czwartym piętrze, z cienkimi ścianami, w które notorycznie uderzają sąsiadki,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Każdy z nas, czytelników, potrzebuje czasem czegoś lekkiego do poczytania, a co sprawdza się najlepiej, jak nie urocze młodzieżówki, które już z oddali pachną wakacjami? Taki przerywnik przyda się z pewnością każdej zmęczonej ciężkością poszczególnych lektur osobie. Tym razem padło na mnie. I bynajmniej nie żałuję tej krótkiej, ale jakże słodkiej przygody.
SŁODKO-GORZKIE FANTAZJE – CZYLI JAK BYĆ WIARYGODNYM, GDY PISZE SIĘ KSIĄŻKĘ DLA NASTOLATKÓW
Wbrew pozorom Wiśniowe serce nie jest książką, która ocieka słodyczą. Rzeczywiście, jest tu niekiedy uroczo, miło i radośnie, ale dla równowagi mamy też dramaty, które stanowią całkiem interesującą stronę tej powieści. Na początku myślałam sobie: jakie problemy mogą mieć dzieciaki, które ledwo weszły w nastoletni wiek? Okazuje się, że jakie by nie były, wciąż są przedstawione w taki sposób, że my sami odczuwamy niekiedy smutek.
Rzadko widuję powieści dla młodszych czytelników (nie jest to książka dla nastolatków powyżej 16 lat, raczej bym powiedziała, że przedział wiekowy to jakieś 11–14 lat), które przedstawiają sobą coś więcej niż ckliwy romans pomiędzy małolatami – mówię tu szczególnie o tych najnowszych pozycjach zza granicy. Owszem, tu też znajdziemy wątek miłosny, ale oprócz tego mamy całkiem dobrze rozwiniętą sferę obyczajową. Bardzo podobał mi się pomysł na postać, jaką była Cherry. Autorka dobrze ugryzła tutaj jedną z największych wad dziewczynki – tendencję do ciągłego ubarwiania swojego życia, a przy tym okłamywanie innych. W normalnym przypadku czulibyśmy się zażenowani, ale jedyne uczucie, które możemy z siebie wyciągnąć, to współczucie. Wiemy bowiem, co uważa o swoim życiu Cherry, a także o samej sobie. Nic dziwnego, że dziewczynka postanowiła pokolorować świat, aby czuć mniejszy ból z powodu samotności. Ten element naprawdę dobrze autorce wyszedł, bo ma również morał – co z tego, że prosty i sztampowy. Wiele dzieciaków kłamie jak z nut, próbując się komuś przypodobać, a może właśnie po tej lekturze poczują, że wcale nie muszą tego robić, bo jeżeli naprawdę ktoś ich polubi, to nie za to, jakie mają życie, ale za to, kim dla nich są.
To, co mnie w tej opowieści zaskakuje, to kolory. Wiemy już, że główna bohaterka ubarwia sobie życie, ale nie wiedziałam, że tak samo będzie się starała zrobić to Cathy Cassidy. Moim zdaniem to sztuka nadać powieści barwę. Ja osobiście widziałam tutaj róż i nie ma on bynajmniej nic wspólnego ze słodkością. Patrząc na Wiśniowe serce od razu przypominam sobie cygański wóz z lampkami, w którym spała Cherry, a także kwitnące wiśnie, które nieopodal niej rosły. Widzę również rodzinne grille, niebieską gitarę Shaya, wesołą, ale i dziwną rodzinę, a także pachnące morzem lato. Te elementy naprawdę mocno ubarwiły powieść. Na tyle że ja sama rozmarzyłam się o takich młodzieńczych wakacjach, zazdroszcząc bohaterom nie tylko wolnego czasu, ale również wieku!
Fabuła książki nie jest skomplikowana, ale całkiem miła dla oka. Szczególnie umiłowałam sobie opisy rodzinnych spotkań, przy których zawsze było dużo śmiechu, a czasem i dramatów. Ciekawym pomysłem było też stworzenie biznesu związanego z czekoladkami. Był tylko jeden element, który nie bardzo mi pasował, a mianowicie romans pomiędzy nastolatkami. Nie był dla mnie wiarygodny. Pierwszy powód to wiek bohaterów. Dobrze, nie była to gwałtowna miłość na miarę dorosłych ludzi, ale jednak trudno mi było wyobrazić sobie wielkie uczucie, jakim zaczęła darzyć chłopaka trzynastolatka. Na dodatek to wszystko zaczęło się tak naprawdę z niczego. Miłość od pierwszego wejrzenia? Ja tego nie kupuję. Zresztą nie widziałam dwójki bohaterów jako pary. Niby upierali się, że tak dobrze się znają, a jednak nie potrafiłam tego dostrzec. Dla mnie lekkie, ale dosadne NIE. Podobała mi się za to siostrzana relacja, zarówno ta pozytywna, jak i negatywna jej część. Za tą kreację duże brawa.
SŁODKIE, SŁODKIE CZARY, CZYLI JAK WYCZAROWAĆ PRZESŁODZONĄ RODZINKĘ, NA KTÓREJ CZELE STANIE PRAWDZIWA WIEDŹMA
Drugoplanowi bohaterowie nie mieli wyjątkowo oryginalnych kreacji, ale tu nie będę się niczego czepiać, ponieważ Cathy Cassidy stworzyła aż sześć tomów serii, z których to każdy odpowiada za poszczególną postać. Skoro w pierwszej części to Cherry wiodła prym, a miała naprawdę ciekawą kreację, myślę, że w kolejnych tomach autorka tak samo postąpi z jej siostrami. Mnie na razie wystarczyło to, że wszystkie młodsze dziewczyny były wesołe, a każdą z nich charakteryzowało coś zupełnie innego – tu w głównej mierze chodziło o ich pasje i style życia. No, dobrze. Była jedna osoba, która wyróżniała się tak samo jak Cherry, ale niestety z niepozytywnym wydźwiękiem. Mowa tutaj o najstarszej córce, czyli Honey. Chwilami myślałam, że ją uduszę. Chyba nigdy w życiu nie spotkałam tak wrednej jędzy, która dosłownie na każdym kroku ubliża ludziom jak zapatrzona w siebie nastolatka. Najbardziej dziwiło mnie jednak zachowanie osób, które ją otaczały. Wszyscy wokół niej skakali, łącznie z rodziną i chłopakiem. Niby na samym końcu sytuacja odrobinę się zmieniła, ale ja wciąż nie widzę żadnej poprawy w bohaterce. Fajnie, że jednak pozostała tak samo wredna do samego końca i nie było żadnego ckliwego nawrócenia się, ale ktoś mógł ją jednak doprowadzić do porządku, a nie tylko głaskać po główce i powtarzać za plecami: bo ona czuje się samotna i na dodatek ojciec ją olewa. Widzicie? Ten długi wywód wskazuje na to, że Honey była bardzo wkurzająca, ale jednocześnie przekonująca, a szczególnie umiłowałam sobie samo zakończenie z nią w roli głównej, kiedy Cherry patrzyła, jak siedzi na oknie z nożyczkami w dłoniach.
W całej historii po macoszemu został potraktowany Shay. W ogóle do mnie nie przemówił. Fajnie, że był przystojnym chłopakiem, który ze wszystkimi flirtował i był miły, ale na tym koniec. Był tak samo naciągany jak i romans, w który się wkopał.
Mogłabym tu jeszcze wymienić ojca Cherry i matkę sióstr Tanberry (bardzo mi się podoba to nazwisko!), ale pomimo tego, że byli zakochanymi w sobie artystami, też za wiele nie możemy powiedzieć. Po prostu byli. Ale akurat w ich przypadku nie potrzebowaliśmy nie wiadomo jak rozbudowanych relacji, bo i ta, którą przedstawiono, była wystarczająca.
Podsumowując. Wiśniowe serce to słodko-gorzka młodzieżówka dla młodszych czytelniczek. Nieraz się przy niej uśmiechniemy, nieraz wzruszymy, a nieraz na pewno wkurzymy. Nie ma tutaj skomplikowanej fabuły, ale za to bardzo ciekawie rozbudowane relacje i barwne, zadowalające wyobraźnię tło. Może jest to książka dla tych, którzy ledwo weszli w nastoletni wiek, ale nawet dla mnie była to ciekawa przygoda, przy której dobrze mi się odpoczywało, także nie jestem zawiedziona lekturą i, choć sama siebie tym zadziwiam, czekam na kolejne tomy!
https://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/04/sodkie-sodkie-czary-czekolady-magia.html
Każdy z nas, czytelników, potrzebuje czasem czegoś lekkiego do poczytania, a co sprawdza się najlepiej, jak nie urocze młodzieżówki, które już z oddali pachną wakacjami? Taki przerywnik przyda się z pewnością każdej zmęczonej ciężkością poszczególnych lektur osobie. Tym razem padło na mnie. I bynajmniej nie żałuję tej krótkiej, ale jakże słodkiej przygody.
SŁODKO-GORZKIE...
Wszyscy lubimy dziwne książki (nawet jeżeli się do tego nie przyznajemy). Często fabuła, czy raczej jej brak, jest tak dziwiący, że w końcu zaczyna nam się to podobać. Dlaczego? Być może dlatego, że na morzu sztampowości wciąż poszukujemy czegoś, co byłoby oryginalne, a dziwność niewątpliwie niesie ze sobą powiew świeżej treści. Kurt Vonnegut jest mistrzem abstrakcji. Jego powieści kpią sobie z otaczającego nas świata. Na pewno nie tworzył książek dla wszystkich ludzi, ponieważ nie są one łatwe w odczycie, a czasem i za bardzo kontrowersyjne.
Ostatnim razem czytałam vonnegutowską Kocią kołyskę i od tamtej pory stałam się jego wielką fanką. Jednak czy utrzymał moją literacką miłość przy życiu, kiedy przeczytałam Śniadanie mistrzów? Cóż, muszę przyznać, że zachwyt nieco zelżał.
Książka niewątpliwie ma w sobie elementy, które mnie zachwyciły, jak i elementy, które nie za bardzo przypadły mi do gustu. Może zacznę od tych gorszych rzeczy, bo z reguły pisanie o nich pozwala na wyzwolenie negatywnych czytelniczych emocji.
Śniadanie mistrzów jest opatrzone rysunkami autora. Chyba najpopularniejszym z nich jest dziura w zadku (pojawia się na stronicach aż dwa razy), składająca się z kilku kresek wędrujących do jednego centralnego punktu. Zapewne znajdzie się grono ludzi, którym ten zabieg przypadnie do gustu, ale mnie chwilami te ilustracje naprawdę irytowały, szczególnie gdy przerywały lekturę, nie wprowadzając niczego nowego do akcji. Zazwyczaj tekst poprzedzający takie obrazki brzmiał: „A tak wyglądał [wstaw słowo]”. Dobrze, rozumiem. Vonnegut standardowo starał się zrobić z ludzi idiotów, jawnie sobie z nich kpiąc, ale jednak wciąż uważam, że te ilustracje były niezwykle irytujące. Jednocześnie, tak ukradkiem, przyznam się, że niektóre obrazki nawet mi się podobały. Było ich kilka, ale jednak ciekawie nawiązywały do treści i miały jakiś symboliczny cel. Jednym z nich podzielę się poniżej:
Jeżeli chodzi o Kocią kołyskę, ta przynajmniej miała jakąś fabułę, w Śniadaniu mistrzów dostajemy tak ogromne pomieszanie z poplątaniem, że ja już sama nie byłam pewna, co tam się dzieje. Rozumiem zamysł autora – sam pisał o tym, że ten chaos jest celowy – jednak chwilami to przeskakiwanie z jednego wątku do drugiego, z jednej osoby do kolejnej (szczególnie jeżeli poszczególne postacie nie miały znaczenia dla historii), sprawiało, że w końcu nie wiedzieliśmy, o czym ta książka jest i do czego prowadzi. Naprawdę trzeba było się skupić, aby wyróżnić tematykę główną lektury.
To, co najlepiej autorowi wychodzi, to jawne obrażanie określonej społeczności. Tym razem byli to Amerykanie. W oczy najbardziej rzucał mi się opisywany rasizm oraz liczne wojny. Wspominane również były niekiedy ważne amerykańskie osobistości. Uważam, że tu autor jak zwykle poradził sobie doskonale. Tak samo doskonale poradził sobie z symbolami określonych przywar. Podobało mi się na przykład nazywanie tego, co szkodzi ludzkiej psychice, chemikaliami. Genialne były również wstawki z wymyślonych przez jednego z bohaterów fragmentów powieści – tu już dostawaliśmy taką abstrakcję, że głowa niemal wybuchała mi od nadmiaru dziwności. Ale to miało swój urok, naprawdę! Tak samo przedstawienie drugiego z bohaterów, który po przeczytaniu takiej opowieści sam kompletnie oszalał. Obłęd w tej historii ma wielkie znaczenie. Już sam narrator, którym mógłby być Vonnegut (ale tego do końca nie jesteśmy pewni), wprawia nas w niepokojące uczucie, które podpowiada nam, że mamy do czynienia z kimś, kogo charakteryzują wymyślne urojenia. Nie powiem, że osoba opowiadająca historię, którą sama stworzyła (przyznaje się do tego na kartach książki) budzi we mnie sympatię, ale sam pomysł na powołanie do życia bohatera wymyślającego na bieżąco, bez większego planu, fragmenty powieści, a nawet wchodzenie w interakcję ze stworzonymi przez siebie postaciami, jest naprawdę ciekawym zagraniem. Jaki z tego wniosek? Śniadanie mistrzów to naprawdę porąbana historia. Chcecie dowodów? Cóż, na pewno opisywanie długości przyrodzenia każdego z bohaterów nie uchodzi za normalne!
Podsumowując. Ta opinia nie mogła być dłuższa, w końcu Vonnegut jest po prostu Vonnegutem. O jego książkach zawsze będziemy wyrażać się podobnie. Jak dla mnie jedna z jego najbardziej kontrowersyjnych książek była nieco zbyt ciężka i zbyt abstrakcyjna, nawet jak na autora, jednak ostatecznie miała w sobie jakiś nieodparty urok, a więc tą przyjemną dziwność utopioną w morzu szaleństwa. Może gdyby nie panował tu tak ogromny chaos, czytałoby się tą powieść przyjemniej i nieco lżej, jednak uważam, że i tak można się przy niej dobrze bawić. Po prostu potrzebujemy więcej skupienia. Czy będę polować na kolejne książki Vonneguta? Oczywiście! I wam też to polecam, jeżeli jesteście fanami fantastycznej abstrakcji.
https://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/04/o-dziurze-w-zadku-kurt-vonnegut.html
Wszyscy lubimy dziwne książki (nawet jeżeli się do tego nie przyznajemy). Często fabuła, czy raczej jej brak, jest tak dziwiący, że w końcu zaczyna nam się to podobać. Dlaczego? Być może dlatego, że na morzu sztampowości wciąż poszukujemy czegoś, co byłoby oryginalne, a dziwność niewątpliwie niesie ze sobą powiew świeżej treści. Kurt Vonnegut jest mistrzem abstrakcji. Jego...
więcej mniej Pokaż mimo to
W dzisiejszych czasach, kiedy wszystkie tematy zostały już literacko przewałkowane, trudno znaleźć coś, co wychodziłoby daleko poza utarte schematy – choć tyczy się to każdego gatunku, jestem w stanie zaryzykować stwierdzeniem, że prym sztampowości wiodą tutaj młodzieżówki. Od lat jesteśmy zasypywani powieściami dla młodszych czytelników, które są do siebie bliźniaczo podobne. Niby nie jest to nic złego, w końcu nawet schematy mogą zostać ubrane w coś przyjemnego, jednak dobrze wiedzieć, gdzie znajduje się granica, po której przekroczeniu czeka nas już tylko czytelnicze opłakiwanie głęboko pogrzebanych w ziemi nadziei. Czy Dwa światy dostarczyły mi kolejnego powodu do wykupienia całego wagonu chusteczek w Biedronce? Na szczęście nie, jednak po zakończeniu lektury miałam ochotę poddać ją torturom opierającym się na wszystkich żywiołach panujących nad naturą…
KIEDY KOTLET JEST TRUDNY DO STRAWIENIA, ALE KONIECZNY DO ZJEDZENIA...
Czytałam już kiedyś powieść napisaną przez Jennifer L. Armentrout. Był to znany i dosyć popularny w Polsce Obsydian. Książka nie uchodziła za nie wiadomo jak cudowną, ale ostatecznie przez nią przebrnęłam i stwierdziłam, że pomimo schematów nie była taka zła. Po Dwóch światach spodziewałam się czegoś więcej, bo już sam opis zapowiadał bardziej skomplikowaną fabułę, jednak ostatecznie podarowano mi odgrzanego, starego kotleta otoczonego niesmaczną panierką, a ja nauczona sprawiedliwości wobec wszystkich książek, które pochłaniam, postanowiłam przemęczyć się i jakoś do końca go strawić. Udało się, ale niestrawność pozostanie we mnie jeszcze przez kilka dni.
Myślę, że gdybym wciąż była nastolatką, mogłabym ocenić tę powieść nieco wyżej, ale jedno jest pewne: na pewno nie zmieniłoby się moje pragnienie, aby zabić główną bohaterkę własnymi rękami. Co takiego złego było w Alexandrii, że zniszczyła mi skutecznie radość z lektury? Wszystko to, czego nie powinny mieć w sobie jakiekolwiek bohaterki. Dziewczyna myślała wyłącznie o sobie, posiadała mięśnie zamiast mózgu (tak samo jak w tytule recenzji, sama stwierdziła, że nie nauczono jej myśleć, tylko walczyć), nie trzymała się żadnych zakazów, nawet jeżeli poprzez łamanie zasad miała podpisać na siebie wyrok, i nie wiedziała, kiedy powinna się zamknąć. To taki typ cwaniackiej nastolatki, której nikt nie może podskoczyć. Bardzo często wprowadzała w kłopoty nie tylko siebie, ale również inne osoby, i to dobrowolnie. Oczywiście autorka dodała do tej kreacji cały pakiet schematów. Dziewczyna musiała być silna i na dodatek lepsza niż niejeden uczeń w całej szkole, pomimo tego, że miała przerwę od nauki walki w postaci kilku lat. Wystarczyło kilka miesięcy, żeby dotarła do tych najlepszych. Oczywiście musiała być ładna, sławna i wyjątkowa. Ach, zapomniałam o najważniejszym, w końcu czym by była główna bohaterka bez wianuszka chłopaków wokół siebie? Tu autorka już naprawdę przesadziła, ponieważ męskie postacie musiały na każdym kroku podkreślać, jaka to nie jest wyjątkowa i jak to bardzo ją lubią za to, kim jest (lub będzie). Silna centralizacja głównej bohaterki, która na dodatek jest maksymalnie wkurzająca, to dla mnie czysta przesada, tym bardziej, że kiedy robiła coś złego, padało tylko jedno zdanie o treści: „Nie powinnaś tak robić”, a potem i tak wszyscy mieli to gdzieś, w końcu Alexandria była wyjątkowa. Brawo dla autorki za to, że stworzyła boginię, którą otaczali ślepi idioci!
PERCY JACKSON WERSJA NIEPOPRAWNIE I UBOGO SKOPIOWANA
Istnieją książki, które już na samym początku wrzucają czytelnika w wir akcji, otaczając go zgrabnymi opisami. Pani Armentrout to nie wyszło. Weszliśmy w fabułę od tak, bez większego powodu. Dostaliśmy na twarz kilka losowych, szczątkowych tłumaczeń, które dużo nam nie pomogły; jakieś postacie, które nie wiadomo skąd się wzięły i typowy zabieg tępej nastolatki, która ma zamiast mózgu masło. Muszę uciekać, bo nie chcę z nimi nigdzie iść! Biegnę, biegnę, biegnę. O, dopadli mnie. Będę się wyrywać! O, może jednak nie, bo to seksowne ciacho, które nade mną wisi ma takie ponętne usta, że zaczynam sobie wyobrażać, jak mnie całuje. Cóż, książka pełna jest takich pseudo romantycznych zagrań, ale co najbardziej mnie boli, autorka ubrała to w jakąś dziwną, delikatną erotykę, która dla mnie była wręcz obrzydzająca i nawet nie potrafię powiedzieć dlaczego. Najbardziej wykrzywiła mi usta scena, kiedy jeden z bohaterów smarował plecy Alexandrii, a ona się tym nie wiadomo jak podniecała, podkreślając to, że widzi na ścianie obraz nagiej Afrodyty. Wow, erotyzm na wysokim poziomie.
Nie było tu czegoś, czego człowiek by nie przewidział, na dodatek fabuła okazała się okropnie statyczna. Nawet w momentach, kiedy powinna pojawić się mocna akcja, my dostawaliśmy jakieś skrótowe opisy, które zatracały cały klimat. Chwilami miałam wrażenie, że było ich za mało, dlatego wyglądało to jak dziwne przeskoki z jednego zdania do drugiego, gdzie oba nie miały ze sobą wiele wspólnego. Dialogi niezbyt ambitne. Ni to zabawne, ni to wzruszające. Po prostu jałowe i chwilami nawet niepotrzebne.
Jeżeli chodzi o sam zamysł fabularny, a więc stworzenie pełnokrwistych i półkrwistych potomków greckich bogów… Błagam, od razu zajeżdżało Percym Jacksonem. Może autorka starała się ubrać to w coś nowego, ale jej pomysły były bardzo, ale to bardzo płaskie. Te całe daimony, które miały być potworami wysysającymi energię z pełnokrwistych i półkrwistych były tak schematyczne, że od razu przywodziły na myśl wampiry. Na dodatek opisywanie ich „ssania” było tak samo żenujące, jak wątki naelektryzowane pseudo erotyką. Najbardziej śmieszyło mnie to, że i jedna, i druga strona po prostu ze sobą walczyły, bez żadnych konkretnych powodów. Do czego dążę? Fabuła miała być oryginalna i rozbudowana, a okazała się po prostu słaba.
MĘSKI WIANUSZEK WSPANIAŁOŚCI
Przy kreacjach niektórych bohaterów nie było już tak źle, jak w przypadku Alexandrii. Na początku bardzo intrygował mnie Aiden. Godziło mnie w bok tylko to, że wszyscy uznawali go za chłodnego, a w rzeczywistości był po prostu… stonowany. To duża różnica. Poza tym ciągłe powtarzanie, że się nie uśmiecha uchodziło za nieco zabawne, kiedy co drugi dialog wybuchał śmiechem. Jako postać sprawował się dobrze, bo nie latał od razu za spódniczką głównej bohaterki, ja jednak wiedziałam, że autorka koniec końców go zepsuje. I zepsuła. Tylko go pochłonęła miłość i BUM! Cała kreacja pękła, odchodząc w dal schematów. Bo przecież ludzie, którzy się zakochają, od razu zmieniają się o sto osiemdziesiąt stopni, jakby im ktoś mózg laserem przysmażył.
Całkiem ciekawą postacią był Seth. Przynajmniej jego lubiłam tutaj do samego końca. Nieco zabawny, pewny siebie, wyluzowany… Dzięki niemu nawet więź, która powstała pomiędzy nim a Alexandrią uchodziła za całkiem ciekawą, tak samo jak przepowiednia, która ich połączyła.
Caleb może nie miał zbyt dużego wpływu na fabułę, ale jednak był całkiem przyjemny jako postać, szczególnie należy docenić tutaj jego przyjacielski związek z Alexandrią. Ich relacja nie była w żaden sposób wymuszona, choć jednocześnie dziwię się, że chłopak był w stanie tak wiele dla niej poświęcić.
Reszta postaci po prostu nie była godna uwagi. Ot, jacyś tam ludzie, którzy otaczali główną bohaterkę, czyli żadna nowość.
Podsumowując. Dwa światy to schemat na schemacie i to w swojej najbardziej nieudanej wersji. Doceniłam tę książkę tylko za znikomą liczbę postaci, która była nawet w porządku wykreowana, a także za wątek dotyczący więzi pomiędzy apolinem (Sethem) i Alexandrią. Fabuła opierała się na szkoleniu, imprezach i głupim ryzykowaniu bohaterki, która zawsze pchała się tam, gdzie nie powinna. Czy polecam? Nie. I mam nadzieję, że nigdy więcej nie trafię na tak irytującą główną bohaterkę. Moja wiara w młodzieżówki po raz kolejny została zatracona.
https://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/04/nauczyli-mnie-walczyc-ale-nie-nauczyli.html
W dzisiejszych czasach, kiedy wszystkie tematy zostały już literacko przewałkowane, trudno znaleźć coś, co wychodziłoby daleko poza utarte schematy – choć tyczy się to każdego gatunku, jestem w stanie zaryzykować stwierdzeniem, że prym sztampowości wiodą tutaj młodzieżówki. Od lat jesteśmy zasypywani powieściami dla młodszych czytelników, które są do siebie bliźniaczo...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nigdy nie lubiłam kryminałów. Wydawały mi się do bólu nudne i schematyczne, a przez większość z nich przelatywałam z obojętnością godną zawodowego krytyka literackiego. Już dawno poddałam się w poszukiwaniach czegoś, co choć trochę przypadłoby mi do gustu, bo po prostu wiedziałam, że to nie mój przedział tematyczny. Jeżeli myślicie, że napiszę teraz: „W końcu znalazłam kryminał idealny dla mnie!”, to się mylicie, ale już teraz mogę wam się przyznać, że Siedem śmierci Evelyn Hardcastle niezwykle przypadło mi do gustu. Problem tkwi w tym, że gdyby nie fantastyka, na której gruncie zbudowano ten kryminał, zapewne nie byłaby to tak intrygująca powieść. Także można powiedzieć, że ulubioną historię kryminalną jednocześnie znalazłam, jak i nie znalazłam. Ciekawi, dlaczego tytułowa Evelyn Hardcastle umarła aż siedem razy? Zapraszam do recenzji!
KRYMINALNE ZAGADKI BLACKHEAT – CZYLI JAK ODKRYĆ ZABÓJCĘ, BĘDĄC WSZYSTKIMI, TYLKO NIE SOBĄ
Już na samym początku muszę obdarować autora mentalnymi oklaskami, ponieważ zastosował ciekawy zabieg już przy tytule. Początkowo myślimy, że liczba „siedem” jest tutaj małym spoilerem, wobec czego czujemy się trochę oburzeni, ale jak się okazuje, kryje się za tym zupełnie inny, nieco zwodniczy zamysł, który w chwili rozwiązania wywoła u nas niezłe zdziwienie, ale również satysfakcję. Na uznanie zasługuje także sam początek, który wprowadza nas w intrygujący i nietypowy klimat powieści. Może nie dzieje się wiele i informacje są mocno dawkowane, a często nawet sfałszowane, jednak niekiedy same opisy oraz toczące się pomiędzy postaciami dialogi są dla nas wystarczające.
Nie jest to na pewno historia prosta do zrozumienia. Trzeba się przy niej naprawdę mocno skupić. Jeżeli ktoś lubi pomijać niektóre fragmenty powieści, kiedy ta zaczyna go nudzić, w przypadku Siedmiu śmierci… nie jest to dobre rozwiązanie. Dlaczego? Bo jeśli choć przez chwilę będziecie zmęczeni fabułą i przekartkujecie książkę, mogą wam umknąć ważne elementy, dzięki którym rozwiążecie ostatecznie zagadkę (choć może samoczynnie rozwiązanie tajemnicy to za dużo powiedziane – na pewno na którymś etapie zostaniecie zaskoczeni).
Jeżeli chodzi o warstwę kryminalną, jest ona wykonana naprawdę dobrze, choć jednocześnie muszę przyznać, że w momencie ostatecznego rozwiązania nie byłam wielce zdziwiona. To nie jest książka, która wali nas w twarz kryminalną oryginalnością – autor korzysta nieco z przetartych szlaków, ale na szczęście ładnie ubiera je w zagadkowość, dzięki czemu nie dostajemy odgrzanego kotleta. Ten odgrzany kotlet na pewno zostałby podany czytelnikom, gdyby zabrakło tutaj fantastyki. Wtedy zapewne sama machnęłabym ręką, uznając Siedem śmierci… za kolejną przeciętną powieść kryminalną, w której nie ma ani grama nowości, bo choć niekiedy autor zgrabnie nas zwodzi, to jednak pięścią w brzuch przez jego zagrywki nie dostajemy.
Jak sam opis wskazuje, główny bohater (smutno mi, że zostało zdradzone jego imię. W tym miejscu od razu budzi się mój wewnętrzny gniew skierowany do wydawców. Nie jest to może super istotny spoiler, ale jednak zabiera nam trochę radości) będzie oglądał śmierć Evelyn Hardcastle z różnych perspektyw i nie spocznie, dopóki nie odkryje, kto tak naprawdę ją zabił. Oczywiście nie będzie siedział w tym całkiem sam, w końcu ktoś musiał mu wyjaśnić zasady działania gry… Chociażbym chciała, nie mogę więcej zdradzić! Bynajmniej musicie mi uwierzyć na słowo, że warstwa fantastyczna jest naprawdę dobrze skonstruowana, choć jednocześnie przyznaję, że nie od razu mnie do siebie w pełni przekonała. Dopiero pod sam koniec, kiedy jeden z bohaterów wyjaśnił, po co w ogóle była ta gra, zakochałam się w tej sferze bez pamięci.
Siedem śmierci… to naprawdę dobrze zaplanowana, rozbudowana i pełnokrwista powieść, jednak mam wrażenie, że chwilami autor trochę za bardzo komplikował fabułę. Czasami musiałam się wracać i kilka razy czytać niektóre wyjaśnienia, żeby dopiero do mnie dotarło to, co się wydarzyło. Aby spamiętać wszystko, co ważne w tej książce od samego początku do końca, trzeba mieć dobrą pamięć albo przynajmniej trzeba ją pochłonąć za jednym zamachem. Ja niestety czytałam ją około tygodnia, więc wiele rzeczy w trakcie zapominałam. Czasami nie rozumiałam poszczególnych punktów fabularnych. Mieszały mi w głowie tak, że sama uznawałam je w końcu za wyuzdane, na szczęście te z reguły pod sam koniec ładnie się wyjaśniały. Jednymi słowy: autor stąpał po cienkiej linii, ale ostatecznie to zwodzenie i potężna dawka niewyjaśnionych spraw wyszły książce na dobre. Mimo wszystko nie obraziłabym się, gdybyśmy nie dostali lawiną komplikacji prosto w twarz! Bo chaos nie zawsze musi sprawiać czytelnikowi przyjemność.
PORADNIK: JAK ZAKOCHAĆ SIĘ W GŁÓWNYM BOHATERZE, KTÓRY NICZEGO NIE PAMIĘTA I WYSTĘPUJE W OŚMIU ODSŁONACH
W Siedmiu śmieciach… wydarzyło się coś, co do tej pory mnie dziwi. Zakochałam się w bohaterze, o którym kompletnie nic nie wiedzieliśmy, ponieważ utracił pamięć, na dodatek zmieniał wcielenia wraz z charakterami jak rękawiczki. Przez chwilę myślałam, że mogłam go darzyć taką sympatią, ponieważ nosił moje ulubione imię (Aiden <3), jednak szybko okazało się, że po prostu miał w sobie niesamowity czar. Nie mam pojęcia, jak to w ogóle możliwe, żeby zakochać się w bohaterze, o którym tak mało wiemy! Podejrzewam, że najpierw zjednał mnie sobie pierwszą postacią, w której skórze się znajdował. Potem byłam zaś pod wrażeniem tego, jak walczył z poszczególnymi charakterami gości, w których się wcielał. Ostatecznie poruszyło mnie, że nie chciał wypełnić zagadki tylko po to, aby wydostać się z tej przedziwnej pętli. Kryła się w nim jakaś dziwna, nie do końca widoczna empatia, upór, a także inteligencja. To dlatego z czystym sumieniem mogę przyznać, że staje się jedną z moich ulubieńszych postaci, choć jednocześnie jest to dosyć osobliwa sytuacja! Niektórzy mogliby mnie wręcz nazwać książkowym dziwakiem.
W powieści na uwagę zasługuje tutaj cały szereg bohaterów, a szczególnie tych, w które wcielał się Aiden. Poznaliśmy nie tylko ich cechy charakteru (nieraz dominowały one nad panem Bishopem), ale również uczucia, myśli, więzy z innymi ludźmi, motywy, obawy, a czasem nawet ich historie życiowe. Na dodatek każdy z nich miał swoje wady, jak i zalety – nic w nich nie było białe czy czarne, a po prostu ludzkie. Myślę, że nie można było lepiej zadbać o kreacje. Naprawdę, już dawno nie widziałam tak dogłębnie przedstawionych postaci.
Jeżeli chodzi o sympatię do poszczególnych bohaterów (pomijając oczywiście samego Aidena), bardzo spodobał mi się doktor Sebastian Bell czy policjant Jim Rashton. Za to z postaci, którym do głów nie można było zajrzeć, dobrze sprawował się Daniel i Doktor Dżuma (szczególnie przy samym końcu, kiedy dowiadujemy się, jakie mają motywy). Czy jest ktoś, za kim nieszczególnie tutaj przepadałam? Owszem. Była to Anna. Nie spodobała mi się również relacja powstała pomiędzy Aidenem a Anną. Dla mnie ich więź początkowo była naprawdę ciekawa, ale gdy w końcu wysunięto na światło dzienne ich prawdziwe tożsamości, miałam mały zjazd. To dlatego zakończenie nie do końca przypadło mi do gustu. Nie akceptowałam ślepego zapatrzenia Aidena w Annę, które do tego zakończenia doprowadziło. Przez ten dosyć irracjonalny związek moja ocena książki nieco spadła. Jednak oczekiwałam tutaj innego rozwiązania. Może bardziej… dramatycznego, a jeśli nie, to przynajmniej prawdziwego.
Podsumowując. Siedem śmierci Evelyn Hardcastle to dobry kryminał i bardzo dobra fantastyka, która została od początku do końca genialnie zaplanowana. Nie wywołuje w nas co prawda skrajnych emocji i nie mamy ochoty krzyczeć z zachwytu czy przerażenia, jednak mimo to wielokrotnie jesteśmy zaskakiwani fabularnymi zwrotami, które wielokrotnie pchają nas przez stronice, obiecując niesamowitą przygodę. Bohaterowie są ludzcy, pełnokrwiści i wykreowani z należytym szacunkiem do książkowych tożsamości. Fabuła uchodzi czasem za nieco zbyt zagmatwaną i skomplikowaną, jednak na sam koniec jesteśmy uraczeni całkiem zgrabnymi wyjaśnieniami. Zakończenie nie było jak dla mnie satysfakcjonujące, ale to już zależy od gustu. Osobiście polecam książkę wszystkim tym, którzy lubią kryminały, ale jeszcze bardziej polecam ją osobom, które tych kryminałów nie lubią, za to obracają się w fantastyce. Skoro mnie się spodobało, zaryzykuję stwierdzeniem, że wam również się spodoba!
https://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/04/dzien-swistaka-level-hard-stuart-turton.html
Nigdy nie lubiłam kryminałów. Wydawały mi się do bólu nudne i schematyczne, a przez większość z nich przelatywałam z obojętnością godną zawodowego krytyka literackiego. Już dawno poddałam się w poszukiwaniach czegoś, co choć trochę przypadłoby mi do gustu, bo po prostu wiedziałam, że to nie mój przedział tematyczny. Jeżeli myślicie, że napiszę teraz: „W końcu znalazłam...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zapewne wielu z was doświadczyło klątwy drugiego tomu. Pierwsza część zawsze kusi nas światem przedstawionym, pełnokrwistymi bohaterami i oryginalną fabułą, przy okazji dając nam nadzieję na to, że historia, którą zostaliśmy nakarmieni w przyszłych tomach da plony w postaci jeszcze bardziej emocjonującej i poruszającej akcji. Jak to powiadają poczciwi ludzie: nie zawsze możemy dostać to, czego chcemy. Czy Iskra wpisuje się w ten schemat? Sprawa nie jest prosta, tak jak wam się wydaje…
KLĄTWA CZY MAŁE POTKNIĘCIE?
Nie będę nikogo dłużej trzymać w niepewności. Książka nie była zła, po prostu zdecydowanie mniej interesująca niż pierwsza część cyklu. Tym razem nasza główna bohaterka trafiła do miejsca, gdzie żyją nienaznaczeni, czyli ludzie, którzy od zawsze budzili w niej strach. Burmistrz Longsight postawił na swoim, stosując odpowiednie środki ku temu, aby Leora zrobiła to, czego od niej oczekiwał. W tym momencie możemy współczuć tak młodej dziewczynie, na której barki przerzucono ogromną odpowiedzialność, a najgorsze jest to, że została pozostawiona sama sobie. Tym bardziej można ją podziwiać za to, że się nie załamała, a postawiono przed nią nie lada wyzwanie.
Historia zaczynała się naprawdę intrygująco. Od początku byłam zaciekawiona, jak rozwinie się dalsza fabuła, a także jak autorka przedstawi drugą frakcję. Naznaczeni z pierwszego tomu byli ciekawi ze względu na swoje zwyczaje, a więc silną wiarę w baśnie, tatuowanie swoich historii i rytuały, które polegały na skórowaniu człowieka po śmierci, aby zawrzeć jego życie w księdze. Już sam zamysł wprawił mnie w zachwyt, to dlatego miałam wielkie nadzieje, co do nienaznaczonych. Jak się okazało, świat z ich perspektywy nie był już tak interesujący. Rozumiem, że to trochę inna sytuacja, w końcu żyli w biedzie – co moim zdaniem zostało akurat dobrze przedstawione – jednak ich tradycje nie były już tak ciekawe. Za to bardzo podobało mi się porównanie dwóch perspektyw, uwzględniona szczególnie w baśniach, które miały zupełnie inny wydźwięk niż te, które stworzyli naznaczeni. Razem z Olą, która również robiła recenzję Iskry (zapraszam tutaj), zgodnie stwierdziłyśmy, że spokojnie można by wydać dodatek do książki, w którym znajdowałyby się same baśnie, bo są naprawdę interesujące i moim zdaniem bez nich ta historia nie byłaby intrygująca. Tak samo trzymano się koncepcji snów, które rodziły się w głowie Leory. Szkoda tylko, że było ich tak mało.
Fabuła książki nie była porywająca. W większości przedstawiała życie nienaznaczonych, a także to, jak główna bohaterka radzi sobie w nowych warunkach. Spodziewałam się tutaj większego tupnięcia, tak jak w poprzedniej części, ale jakoś szczególnie zaskoczona nie byłam, a większość zdarzeń łatwo sobie dopowiedziałam. Autorka niezbyt postarała się, jeżeli chodzi o pomysłowość. Tym razem ocierała się o schematyczne zdarzenia, które łatwo było przewidzieć. Nie było również zbyt emocjonująco. Owszem, powieść czytało się dobrze, ale bez żadnych ekscesów.
Mam ochotę nazwać ten tom przejściowym. Dla mnie był dopiero wstępem do prawdziwej historii, która ma się niebawem wydarzyć i to na właśnie na tą trzecią część najbardziej czekam, bo mam nadzieję, że autorka tym razem zapewni nam ogrom emocji, jak przy pierwszym zetknięciu z serią.
Na sam koniec mojego rozwodzenia się na temat fabuły muszę powielić jedną z uwag, która uczepiła się mnie już przy Tuszu. Niektóre wydarzenia działy się znienacka, bez głębszych opisów, co niekiedy mi przeszkadzało. Pod koniec miałam wrażenie, jakby coś zostało celowo przycięte. W jednym momencie mamy spotkanie starszyzny, w kolejnej baśń, którą opowiada przyjaciółka Leory, a na sam koniec nagle główna bohaterka wpada jakimś dziwnym trafem na trop (po prostu znikąd) i okazuje się, że ktoś ją bardzo okłamał. To nie było płynne przejście. Chyba muszę się przyzwyczaić, że taki jest styl Alice Broadway. Albo że to wydawcy tak lubią ucinać fragmenty.
BOHATERSKA NASTOLATKA CZY ZWYKŁA DZIEWCZYNA?
Z jednej strony rozumiem Leorę. Współczułam jej tego, że karmiono ją zewsząd różnymi historiami i w końcu sama nie mogła się zdecydować, która wersja zdarzeń jest prawdziwa. Na dodatek napierano na nią z obydwu stron – i naznaczeni czegoś od niej oczekiwali, i nienaznaczeni. To wahanie autorka przedstawiła naprawdę dobrze, tak więc niepewność głównej bohaterki nie była dla nas wymuszona czy wkurzająca. Mam jednak mały problem z Leorą. Wszyscy czynią z niej wyjątkową, bo ma związek z obydwoma frakcjami; mówią, że to ona musi zakończyć ten konflikt, ale nie dość, że sama w to nie wierzy, to jeszcze my w to nie wierzymy. Nie wykazała się dotąd nie wiadomo jak wielkimi osiągnięciami, aby mogła cokolwiek zmienić. Owszem, wielokrotnie próbowała, jednocześnie będąc bezradną wobec niektórych zdarzeń, ale jak dla mnie to nie jest bohaterka, która może wyzwolić cały świat. Jakby ktoś mi teraz powiedział, że w kolejnym tomie Leora stanie przed obiema frakcjami i wygłosi mowę na miarę Katniss z Igrzysk Śmierci, chyba bym go wyśmiała, bo kompletnie jej jako tej orędowniczki nie widzę. Mam nadzieję, że autorka bynajmniej poradzi sobie z tym w trzecim tomie, bo chciałabym zobaczyć bohaterkę jako bardziej wiarygodną osobę, a nie zwyczajną nastolatkę, która została w to wszystko wplątana przypadkiem.
W drugim tomie pojawiły się nowe postacie, co jest oczywiste, skoro Leora trafia do nowego miejsca. Nie były to jednak niesamowicie świeże kreacje i w większości nie poruszyły mojego serca. Mam wrażenie, że większość z nich była taka sama. Może co jedynie wyróżniali się tu Gull i jej brat Fenn – przy nim to akurat liczyłam na jakiś mały romans z Leorą, ale nie wyszło. Oni akurat stanowili tutaj całkiem udaną odmianę, ale reszta, szczególnie ta starsza warstwa postaci, jakoś nie wzbudziła we mnie zachwytu.
Podsumowując. Iskrę czytało się przyjemnie, choć pozostawiła po sobie pewien niedosyt. Nie ma w sobie nie wiadomo jak wielkich wad, bo to wciąż dobra historia, po prostu czegoś jej do pełni szczęścia brakuje. Niewątpliwie pierwszy tom jest lepszy, ale ja wciąż mam nadzieję na to, że trzecia część go jeszcze przewyższy, bo szykuje się naprawdę porządna akcja. Autorko, nie zepsuj tego, bo wciąż w ciebie wierzę.
https://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/03/niewiele-trzeba-by-rozpalic-ogien-alice.html
Zapewne wielu z was doświadczyło klątwy drugiego tomu. Pierwsza część zawsze kusi nas światem przedstawionym, pełnokrwistymi bohaterami i oryginalną fabułą, przy okazji dając nam nadzieję na to, że historia, którą zostaliśmy nakarmieni w przyszłych tomach da plony w postaci jeszcze bardziej emocjonującej i poruszającej akcji. Jak to powiadają poczciwi ludzie: nie zawsze...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wielokrotnie dawałam szansę polskim autorom (czy raczej autorkom, bo z panami mam akurat miłe wspomnienia), w nadziei na to, że znajdzie się książka, która okaże się być przynajmniej średnia. Niektórzy mogą sobie pomyśleć: pff, kolejna osoba gardząca polskimi dziełami, a przecież one wcale nie są gorsze i trzymają poziom! Cóż, początkowo myślałam, że muszę mieć niezwykłego pecha, ale coś mi tutaj nie pasowało. Czemu przez te wszystkie lata, kompletnie ŻADNA polska powieść z pogranicza młodzieżowej fantastyki czy obyczajówek łamanych przez romanse nie przypadła mi do gustu? Jeżeli chodzi zaś o zagraniczne dzieła trafiałam raz na dobre, raz na złe, raz na średnie, więc tutaj akurat równowaga została zachowana. Pojawiło się to niewygodne pytanie: czemu polskie lektury wiecznie były złe i dostarczały mi więcej nerwów niż przyjemności? Może jednak rzeczywiście jest coś na rzeczy? A może to ja mam zbyt wygórowane oczekiwania? Istnieje jeszcze jedno rozwiązanie: te książki naprawdę są kiepskie. I niestety, Więź daleko od tego schematu nie odchodzi…
Tym samym ostrzegam, że nie zamierzam powstrzymywać się po pierwsze od sarkazmu, po drugie od małych spoilerów.
KSIĄŻKA ORKIESTRA, CZYLI JAK WYNAJĄĆ SŁABEGO DYRYGENTA, KTÓRY ZAPEWNI NAM MUZYCZNĄ TRAUMĘ
Zdaję sobie sprawę, że ta recenzja może być przepełniona goryczą, jednak nie będę kryła, że powieść naprawdę mi się nie podobała. Wprost nie mogę uwierzyć, że mimo wszystko wciąż istnieją osoby, którym ta historia się przypadła do gustu, bo ja naprawdę nie mogę sobie wyobrazić czytelnika, do którego Więź dotarła. Rok 2019 trwa dopiero 3 miesiące, a ja już zdążyłam znaleźć jedną z najgorszych książek, jakie przeczytałam w swoim życiu. I uwierzcie mi, przez nią straciłam chęć, żeby w najbliższym czasie mierzyć się z jakąkolwiek polską literaturą (oprócz tej, którą jestem zmuszona czytać przy tworzeniu pracy magisterskiej).
Kiedy przeczytałam opis Więzi, pomyślałam sobie: no dobra, brzmi jak typowa polska powieść napisana przez kolejną nieznaną autorkę, ale dlaczego miałabym nie spróbować? W końcu nie ocenia się książki po okładce (ta akurat jest naprawdę ładna). Kiedy dostałam ją już do recenzji i z ciekawości zajrzałam do opisu autorki, zaczęłam mieć jeszcze większe wątpliwości. Autorka mówi o sobie kobieta orkiestra (błędny zapis z dywizem i na dodatek ze spacjami po obu stronach). Jakoś nieszczególnie mnie do siebie zachęciła, a wręcz przeciwnie – raczej zniechęciła. To, że pani Lewicka hoduje ziarna kefirowe i uprawia miętę balkonową nie było informacją, którą chciałabym zapamiętać. Poza tym wobec tej krótkiej noty biograficznej każda z nas mogłaby być taką kobietą orkiestrą. Ja na przykład jestem technikiem żywienia, bibliotekarzem studiującym edytorstwo, pisarzem, mam psa, kota i faceta, oglądam Netfliksa i projektuję wianki (nie, nie Netflixa jak zostało to upamiętnione w książce), jestem feministką, wegetarianką, no i prawie bym zapomniała – hoduję bazylię na parapecie. Tadam!
Więź zaczynała się dosyć ciekawie, choć już od samego początku zauważyłam dwie rzeczy: opisy strasznie się wleką. Dostajemy multum niepotrzebnych wiadomości, które do niczego nie są nam potrzebne, a im dalej, tym ich więcej. Rozumiem, że autorka chciała być staranna, ale chyba w tej kwestii przesadziła. Druga rzecz, na którą zwróciłam uwagę, to głupota głównej bohaterki. Już kiedy wpadła do jeziora wydawała mi się trochę nie halo, ale później tylko potwierdziła, że uchodzi za infantylną i niezbyt inteligentną.
Powiem szczerze, że Więź była dla mnie całkiem na poziomie, dopóki pobyt Alicji w domu Wiktora nie zaczął się dziwnie dłużyć. Nie chciałam przeczytać tej książki po to, aby przez ¾ treści mieć przed sobą życie codzienne dwójki osób, które ledwo się znają, a już pogrążyły się w nie wiadomo jak silnej miłości, która rozpoczęła się od seksu. Seks to też dla mnie nieco zabawna historia w tej powieści. Bo w sumie dlaczego by nie przyjść do wielkiego i przystojnego drwala nago, a potem zakopać się pod jego kołdrą, stwierdzając luźno: hmm, w sumie to mam regularny cykl, a teraz nie wypadają mi dni płodne, co mi tam. A potem ten wielki pan, który wydawał się przez moment choć trochę rozsądny, pyta: „Jest bezpiecznie?” (wierzcie mi lub nie, dokładnie tak to brzmiało, a pytał nie jeden raz). Wobec ich „bezpiecznego” seksu zakończenie sprawiło, że wybuchłam po prostu śmiechem, ale niestety ten śmiech szybko przeszedł w zażenowanie… To wyglądało tak, jakby autorka chciała zaskoczyć czytelnika, ale nie miała na to pomysłu, więc chwyciła się najbardziej absurdalnego rozwiązania. Cóż, przynajmniej mogłam obniżyć swoją ocenę bez wyrzutów sumienia.
NO, KOCHAM CIĘ, TAK W SUMIE – CZYLI JAK ŁATWO ZAŻENOWAĆ CZYTELNIKA DIALOGAMI
Miłość bohaterów nie jest wiarygodna. Znali się kilka dni – okej, spali ze sobą – okej, on się wkurzył, powstał raban i cóż, bohaterka musiała uciekać – okej, cierpieli niemal na pograniczu depresji – okej?, spotkali się, a Wiktor rzucił wyznaniem roku, brzmiącym: „No, kocham cię, to chciałaś usłyszeć?” – brawo dla tego pana za wyznanie roku! Aplauz! Okrzyki! Machanie transparentami! Wiktor to się chyba nie urwał z Bieszczad, tylko z Tindera. I pomyśleć, że nie miał nawet komputera, a z telefonu korzystał sporadycznie. Hmm, ciekawe skąd czerpał inspirację.
Wiecie, co mogło uratować tę książkę? Fantastyka. Ale niestety została potraktowana jako pomieszany dodatek do nieudanego romansu. Pierwszy wątek z jeziorem, gdzie ginęli ludzie, nawet przypadł mi do gustu (choć może nie był zabójczo oryginalny), więc oczekiwałam, że zostanie on we właściwy sposób rozwinięty. Gdzie tam. Co jedynie kwestia tytułowej więzi odrobinkę rozbudziła we mnie ciekawość. Pomysł na samo istnienie wiedźm i bestii był w porządku, ale niestety został tak przedstawiony, że z przykrością westchnęłam. Szkoda. Kowen wiedźm mnie zainteresował i po raz pierwszy poczułam płynącą z tego słowiańskość, ale co z tego, jak reszta była zła? Gdyby autorka potrafiła łączyć te dwa gatunki, byłoby dobrze. Ale nie jest.
O przydługich i nudnych opisach już wspominałam, ale jeszcze nie wyżyłam się na dialogach. Muszę to napisać, przepraszam, ale rozmowy pomiędzy bohaterami były niekiedy tak żałosne, że musiałam zamykać książkę i brać głęboki wdech. Przykład? Już podaję!
„O nie, jesteś najpiękniejszym i najsłodszym stworzeniem, jakie widziałem!” – Może Wiktor jednak nie urwał się z Tindera, a z gimnazjum? A teraz odbijamy pałeczkę do Alicji: „Wiesz, z tym jest podobnie, jak w scenie z Matrixa [i znów: według zasad polskiej pisowni, powinno być Matriksa]. Najpierw wydaje ci się, że to jakieś nieczytelne znaczki, a potem nie widzisz już kodu, tylko blondynki, brunetki, rude”. Jeżeli to miało być zabawne porównanie, to nie wiem jak was, ale mnie kompletnie nie bawi. Reszta dialogów jest po prostu jałowa, jednak zdecydowanie najbardziej wkurzały mnie te infantylne określenia ludzi: Alutka, Igaś, Wiktorek i to cudowne stwierdzenie potężnego drwala, którego używał wobec swojej ukochanej (którą pomylił początkowo z dzieckiem): „mała”.
Poziom żartu w tej książce jest tak samo żenujący jak dialogi. Poczynając od niesmacznego: „Powtórzmy to jutro”, „Seks?” – o, jakie poważne śmieszki – a nie kończąc na: „Zwijam się jak naleśnik, cha cha! Widzisz, jaki suchar?!” – Cóż, suchar to mało powiedziane…
Podsumowując. Jestem świadoma tego, że ta recenzja ma w sobie mnóstwo gniewu, a także ironii, co z reguły nie jest tak widocznie w moich opiniach, ale kiedy cienka linia czytelniczego smaku została przekroczona, ja również swoją linię bez wyrzutów sumienia przekroczyłam. Jeżeli ktoś lubi kiepskie romanse z wymuszonymi wątkami fantastycznymi, żenujące dialogi, określenia i żarty, przepełnione mało ważnymi informacjami opisy i kiepską fabułę, która ciągnie się jak zaschły klej, nie będę nikomu bronić. Ja tej serii mówię NIE.
https://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/03/zwijam-sie-jak-nalesnik-anna-lewicka.html
Wielokrotnie dawałam szansę polskim autorom (czy raczej autorkom, bo z panami mam akurat miłe wspomnienia), w nadziei na to, że znajdzie się książka, która okaże się być przynajmniej średnia. Niektórzy mogą sobie pomyśleć: pff, kolejna osoba gardząca polskimi dziełami, a przecież one wcale nie są gorsze i trzymają poziom! Cóż, początkowo myślałam, że muszę mieć niezwykłego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Postapokaliptyczny świat, amnezja głównego bohatera, wiejskie życie (i konfiturki), słowiańskie demony… Wydaje się, że to przepis wprost idealny na stworzenie fantastycznej, przygodowej mieszanki, którą z chęcią pochłoniemy, i to w trymiga. Musimy jednak pamiętać, że w czytelniczym świecie istnieją ukryte gdzieś w krzaczorach pułapki na niedźwiedzie, w które ludzie często przez przypadek wpadają. Cóż, nam czytelnikom czasami wystarczy ładna okładka czy opis, aby dać się złapać w te zdradliwe sidła.
Książka zaczyna się w bardzo dziwnym, ale jednocześnie ciekawym momencie. Wątek amnezji, która przytrafiła się głównemu bohaterowi, wydaje się być niezwykle intrygujący. Przez całą powieść zastanawiamy się, kim był i co takiego zrobił, że ominął siedem lat ze swojego życia. Również samo zakończenie pozostawia w nas uczucie, że może jednak warto było przebrnąć przez nudną historię, aby doczekać się ciekawego, choć może jednak nie tak bardzo oryginalnego rozwiązania sprawy. Sama w to nie wierzyłam, ale kiedy ostatecznie zamknęłam książkę, pomyślałam sobie: może jednak skuszę się na drugi tom?
Sam pomysł na fabułę, a więc apokalipsę, po której demony postanowiły wyjść ze swoich nor, był całkiem interesujący, tym bardziej mi przykro, że jego potencjał nie został wykorzystany. To, co podano nam na czytelniczym talerzu było estetyczne (choć dyskutowałabym z losowym ułożeniem liter w tytule – nie jestem zwolenniczką czegoś, czego nie da się podzielić na sylaby), ale niedoprawione, a przez to i bardzo mdłe. Czy jest coś gorszego niż niezadowolony klient, który zapłacił za niesmaczny posiłek i stracił nad nim mnóstwo cennego czasu?
Wyobrażacie sobie, że całą historię da się streścić w kilku zdaniach? Nie? To ja wam to zwizualizuję. Mamy głównego bohatera z amnezją, który budzi się pewnego dnia w domu obcego mężczyzny i dowiaduje się, że „przespał” siedem lat swojego życia. Po usłyszeniu historii tego, co wydarzyło się na świecie, wyrusza w podróż. Niebawem trafia do małej miejscowości zwanej Święcinem, gdzie zostaje strażnikiem. I zaczyna się. Konfiturki, spotkania z ludźmi, z którymi z reguły prowadzi się mało inteligentne dialogi, napad jednego z demonów na jakiegoś mieszkańca, bohaterski czyn Huberta. I tak w kółko. Pełno ludzi, których imion nie można zapamiętać, bo i tak nie są ważni w fabule, liche akcje związane z demonami, które potraktowano tutaj jak zbędny dodatek (niby reklamuje się tę książkę jako zmagania Huberta ze słowiańskimi demonami, co zapowiada emocjonującą przygodę… Cóż, jeżeli ta przygoda polega na rzucaniu się jakiegoś losowego potwora na ludzi, to dziękuję bardzo), mnóstwo zbędnych opisów z życia codziennego i słabe akcje, które nawet nie wzruszają człowieka. Co jedynie kilkadziesiąt ostatnich stron mogło nieco zaciekawić, choć wciąż nie rozumiem, dlaczego tak skrótowo i mało racjonalnie to wydarzenie potraktowano.
Samym bohaterom trudno poświęcić osobny wątek, jeżeli nic wielkiego na ich temat nie ma się do powiedzenia. Często narzekam w swoich recenzjach na jałowość postaci, bo to dla mnie punkt numer jeden (na równi z interesującą fabułą), aby książka uchodziła za dobrą. Tutaj jednak grubo przekroczono próg jałowości. O głównym bohaterze wiemy tylko tyle, że ma nieśmieszne żarty i zachowuje się często jak buc. Ach, no i jeszcze nienagannie często rozmawia ze samym sobą. Nie lubię tego zabiegu. Jest niezwykle nienaturalny, szczególnie gdy wymawia się kilka zdań pod rząd. Bo jeszcze rozumiem dwa, trzy słowa, ale całe monologi? Może Hubert rzeczywiście miał coś z głową?
Idziemy dalej. Iza, która spodobała się naszemu głównemu bohaterowi, zgrywa męską i nieprzystępną. Potem jest sobie jakiś Henryk-wojskowy, Marika-nauczycielka, która ciągle pepla, młoda Ania, która znalazła w Hubercie przyjaciela, jakaś tam Kasia i Łukasz, którzy wzięli ślub, znalazł się też randomowy ksiądz Adrian i… Przykro mi, tyle imion zapamiętałam, bo reszta naprawdę nie była ważna. O ile z Huberta i Izy można coś (cokolwiek) wyczytać, tak reszta pięknie wpasowuje się w schemat drewnianych lalek. Tu nawet nie było czasu, żeby kogoś żałować, kiedy przytrafiła się jakaś tragedia. Na wszystko reagowałam jak nieczuła na krzywdę ludzi osoba. To zadziwiające, ale nawet przez moment, kiedy czytałam tę powieść, nie można było dostrzec na mojej twarzy uśmiechu. Dobrze, kilka razy się skrzywiłam, ale to byłoby na tyle z czytelniczym emocji.
Podsumowując. Ta recenzja jest wyjątkowo krótka tylko dlatego, że choćbym chciała, nie potrafię więcej wyciągnąć z nudnawej fabuły, która trzymała się tego samego, powtarzającego się co jakiś czas schematu. Może zamysł związany z apokalipsą i demonami był dobry, ale niestety same demony zostały przedstawione po macoszemu. Tak jak wspominałam, wyłącznie magiczna amnezja Huberta i samo zakończenie były interesujące, ale czy warto się przemęczać dla tak niewielu pozytywnych aspektów? Cóż, sami to ocenicie. Ostatecznie książka na Lubimy czytać ma całkiem wysoką ocenę…
https://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/03/mmmm-konfiturki-paulina-hendel-straznik.html
Postapokaliptyczny świat, amnezja głównego bohatera, wiejskie życie (i konfiturki), słowiańskie demony… Wydaje się, że to przepis wprost idealny na stworzenie fantastycznej, przygodowej mieszanki, którą z chęcią pochłoniemy, i to w trymiga. Musimy jednak pamiętać, że w czytelniczym świecie istnieją ukryte gdzieś w krzaczorach pułapki na niedźwiedzie, w które ludzie często...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
KIEDY AKCJĘ WYWALA W KOSMOS, PROSTO NA KSIĘŻYC
Niemiecka baśń o długowłosej Roszpunce (nie mylić z roszponką, bo i takie potworki zdarzało mi się widywać podczas pisania pracy zaliczeniowej na temat księżniczek Disneya) trafiła tym razem również do Sagi Księżycowej, co nie jest niczym dziwnym, kiedy dostaliśmy już futurystyczną wersję opowieści o Kopciuszku czy Czerwonym Kapturku. W naszym czytelniczym świecie często krąży określenie „klątwa drugiego tomu”, w tym przypadku nie miała ona jednak urzeczywistnienia. Podobnie było z Cress. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że nie dość, że to moja ulubiona książka 2019 roku, to jeszcze ulubiona część Sagi Księżycowej. Do tej pory trochę narzekałam, że dwa pierwsze tomy bywały niekiedy bardzo oszczędne, jeżeli chodzi o akcję – zazwyczaj jej nagromadzenie dostawaliśmy pod koniec opowieści, tym razem tak jednak nie było. Przez cały czas miałam wrażenie, że dzieje się tutaj naprawdę wiele. Może zaletą tego jest już całkiem pokaźny zestaw bohaterów, któremu pani Meyer starała się poświęcać odpowiednio dużo miejsca w fabule, a może to, że akcja powoli nabiera pewnej kulminacyjności, bo oto zbliżamy się do finału całej serii. Bardzo mnie cieszy, że pomimo dodania do tej kosmicznej mieszanki kolejnej postaci, wcale nie odczuwamy, że któryś z bohaterów potraktowany jest po macoszemu. Każdy ma tu swoje miejsce.
ROSZPUNKO, ROZPUŚĆ SWOJE WŁOSY! A, NIE. DOBRA. WOLĘ JE ŚCIĄĆ, BO PRZESZKADZAJĄ...
Tym razem w Cress prym wiedzie tytułowa Crescentia i Kapitan Thorne, którzy pojawili się już w poprzedniej części. Obocznie mamy również sceny z podróży załogi Cinder, sceny z udziałem Kaia, a także Scarlet, która rozmawia z tytułową bohaterką kolejnej, ostatniej już części Sagi Księżycowej. Ja osobiście bardzo umiłowałam sobie Cress i Thorne’a – chyba zostaną już moim ulubionym paringiem całej serii, bo nie sądzę, żeby ktokolwiek miał ich jeszcze przebić, choć blisko nich są na pewno Cinder i Kai. Może w ich przypadku fabuła nie była tak emocjonująca i rozbudowana, ale naprawdę satysfakcjonująca i rozczulająca. Podobało mi się to, że bardzo się od siebie różnili – Cress to, podobnie jak Roszpunka, osoba żyjąca długi czas poza miejscami, gdzie mieszkają inni ludzie. Zamknięta w swojej wieży, czy może raczej satelicie, spotyka od czasu do czasu tylko taumaturgiczkę Sybil, która dostarcza jej żywność i wodę w zamian za informacje. Cress jest księżycową skorupką. Przeżyła tylko dlatego, że w pewnym wieku zaczęła wykazywać się bardzo przydatnymi zdolnościami hakerskimi. Choć bywała posłuszna królowej Levanie, ukradkiem starała się pomagać prawdziwej, zaginionej dziedziczce tronu Księżyca. Właśnie dzięki kontaktowaniu się z załogą Cinder, po raz pierwszy mogła wyjść do prawdziwego świata i poznać prawdziwych, żywych ludzi. Kapitan Thorne to zapatrzony w siebie podrywacz, który szybko stał się idolem Cress, starającej się w nim dopatrzeć czegoś więcej niż tylko płytkości. Ten motyw bardzo mnie rozczulił, bo dziewczyna cały czas starała się wierzyć w to, że Thorne jest dobrym człowiekiem, który potrafi pewne rzeczy wykonywać bezinteresownie. Oboje byli niesamowicie skrajnymi charakterami, a jednak tak do siebie pasowali, że po skończeniu całej powieści czułam niedosyt! Chciałam więcej scen z ich udziałem, chociaż tych oczywiście w trzecim tomie nie brakowało.
Cress to taka niewinna, przerażona, ale równocześnie zafascynowana światem zewnętrznym dziewczyna, która w momentach, kiedy ogarnia ją panika, ucieka do świata wyobraźni. Ma również piękny głos. Takiej postaci po prostu nie da się nie lubić, dlatego też stała się jedną z moich ulubionych bohaterek tej serii. Jej charakter dobrze oddaje to, jak przedstawiana dotąd była Roszpunka w różnych adaptacjach. Thorne może trochę odchodzi od kreacji typowego księcia z bajki, bo bycie kobieciarzem spisuje go na niepowodzenie w tej kwestii, ale bardzo mi się podobało to, że przyjęto dla niego taką wersję zdarzeń, jak utrata wzroku, co jest motywem z baśni (i czymś, czego zabrakło mi w disnejowskiej adaptacji, ale to już kwestia na inny post).
W kwestii nowych bohaterów, warto tutaj wspomnieć również o Winter i Jacinie, którzy będą zapewne naczelnym paringiem czwartego tomu. Uważam, że był nam potrzebny ktoś taki, jak Winter – czyli osoba wzbudzająca w nas dziwne uczucia, takie jak niepokój, niepewność, a także zdziwienie. Jacin też zapowiada się świetnie – jako taki nachmurzony, ironiczny i niezbyt miły chłopak, któremu zależy wyłącznie na tym, aby jego ukochana przyjaciółka miała się dobrze. Dzięki tym nowym bohaterom nie mogę się wręcz doczekać kolejnej części! Obawiam się tylko tego, że w natłoku tak wielu kulminacyjnych zdarzeń, mogą zostać potraktowani nieco zbyt skrótowo, w końcu to kolejne dwie postacie do opisywania, a więc jeszcze trudniejsze wyzwanie dla pani Meyer, i to w obliczu zakończenia całego cyklu.
Jeżeli chodzi o inne postacie… trochę zabrakło mi tutaj Scarlet, ale rozumiem, że to kwestia okoliczności, w jakich się znalazła. Za to reszta bohaterów sprawuje się naprawdę dobrze. Szczególnie umiłowałam sobie progres Cinder. Okazuje się, że jej moc nie wzięła się z niczego, a jest po prostu następstwem ciężkiej pracy z Wilkiem. Podobało mi się też jej zastanawianie się, czy choć chciała uniknąć bycia taką, jak królowa Księżyca, sama nie stała się taka, jak ona. Nie mogłam się również doczekać jej ponownego spotkania z Kaiem, i proszę, moje życzenie zostało spełnione. Przy tym tomie to ja naprawdę krzyczałam jak typowa fangirl…
...A Z KSIĘŻYCA WRACAMY NA ZIEMIĘ
Tak jak wspominałam, akcja, która miała tutaj miejsce na różnych płaszczyznach, bardzo mi się podobała. Przy żadnym wątku się nie nudziłam. Uważam, że wszystko zostało tutaj wykreowane w tak przystępny i ciekawy sposób, że nawet nie mam na co narzekać. Moje jedyne narzekania mogą odnosić się do typowo bajkowych rozwiązań, czyli tego, że przeznaczenie chyba bardzo lubi się z bohaterami Sagi Księżycowej. Mają oni tak duże pokłady przypadkowego szczęścia, że wręcz nie mogę w to uwierzyć. Mimo wszystko to łatwe splatanie wątków i naginanie fabuły tak, żeby wszystko było spójne i jakby celowo zaplanowane, wcale mi nie przeszkadza. Ma to jakiś swój baśniowy wymiar. W baśniach również wiele rzeczy dzieje się na zasadzie „celowego przypadku”, jak ja to ironicznie lubię nazywać. Gdyby to była inna książka, czyli może bardziej obyczajowa niż fantastyczna, mogłabym się tego uczepić, ale tutaj macham ręką, bo wiem, że to poniekąd konieczne, poza tym takie rozwiązanie bardzo pasuje do tej powieści, a oczekiwać zbyt wiele od autorki też nie możemy, bo co by to było, gdyby książka była idealna? Nie miałabym na co narzekać!
Saga Księżycowa nie jest zaskakująca, ale za to satysfakcjonująca. Troszeczkę rozbawia mnie jednak fakt, że autorka przy każdym paringu zostawia otwartą furtkę. Dotąd żadna z trzech par nie złączyła się na zasadzie miłosnej akceptacji swojego związku. Oni wszyscy wiedzą, że darzą siebie jakimiś uczuciami, ale żadne z nich nie chce o tym rozmawiać. Rozumiem, gdyby to był jeden paring, ale że wszystkie działają na takiej samej zasadzie? Domyślam się, jaki pani Meyer ma w tym zamysł – znów bardzo baśniowy, a mianowicie taki, że dopiero w ostatnim tomie dostaniemy kulminację spełnionych związków, ale nie wiem, czy to do końca dobre, a już na pewno, czy takie interesujące. Można było pod tym względem wprowadzić jakieś zróżnicowanie.
Przeszkadzał mi odrobinę jeden wątek tej powieści, a mianowicie doktor Erland. Jego decyzja nie była dla mnie ani smutna, ani rozczulająca, ani wystarczająco rozwinięta, tak samo jak jego powiązanie z główną bohaterką. Nic mnie tutaj nie zaskoczyło. Miałam wrażenie, że ten wątek trochę tutaj upchnięto na zasadzie „wpadłam nagle na pomysł w trakcie pisania, to go wykorzystam, będzie fajnie”, a co za tym idzie… nie miało to jakiegoś większego polotu, przynajmniej nie dla mnie. Mogę to jednak pani Meyer wybaczyć, gdyż nie była to bardzo znacząca część fabuły, no i raczej kwestia moich własnych upodobań niż błąd.
Chciałabym napisać coś więcej o całej historii, ale poza tym, że była emocjonująca, a ja piszczałam nad niektórymi postaciami jak prawdziwa psychofanka, nie mogę zbyt wiele powiedzieć. To po prostu trzeba samemu przeżyć!
Podsumowując. Dla mnie Cress to najlepszy tom Sagi Księżycowej, pewnie dlatego, że zakochałam się w głównej parze, tytułowej bohaterce i fabule, która w końcu ruszyła z kopyta. Mimo tego, że skończyłam ją czytać jeszcze w święta, nie mogę pozbyć się dziwnej tęsknoty, która mnie opanowała zaraz po zamknięciu książki. Można powiedzieć, że przez Cress mam małego kaca czytelniczego, poza tym z miłą chęcią poczytałabym jakąś przyjemną space operę. Cóż, takie powieści też są potrzebne. Zobaczę, czy uda mi się przetrwać do premiery Winter (która nawet nie ma jeszcze daty), bo jeżeli nie… nie powstrzymam się od kupna Winter w wersji anglojęzycznej! Osobiście polecam wam zapoznać się z całą Sagą Księżycową. Ja osobiście mam niezwykły sentyment do tej serii i należy ona do jednej z moich ulubionych. Chyba zdziwiłabym się, gdyby ktoś mi kiedyś powiedział: „Ten cykl jest okropny” (i pewnie ukradkiem bym się go pozbyła, żeby nie szerzył herezji).
https://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2020/01/roszpunko-rozpusc-swoje-wosy-marissa_5.html
KIEDY AKCJĘ WYWALA W KOSMOS, PROSTO NA KSIĘŻYC
więcej Pokaż mimo toNiemiecka baśń o długowłosej Roszpunce (nie mylić z roszponką, bo i takie potworki zdarzało mi się widywać podczas pisania pracy zaliczeniowej na temat księżniczek Disneya) trafiła tym razem również do Sagi Księżycowej, co nie jest niczym dziwnym, kiedy dostaliśmy już futurystyczną wersję opowieści o Kopciuszku czy Czerwonym...