-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik243
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
"Lato leśnych ludzi" to jeden z magicznych tytułów dzieciństwa - tych, które nawet po wielu latach wywołują dreszcz emocji i poczucie tęsknoty. Powieść Rodziewiczówny to wspaniała i nieskomplikowana historia o prostym stylu życia, opartym na podstawowych wartościach. O czasach, kiedy zwyczajna wycieczka do lasu mogła oznaczać fantastyczne wakacje; czasach, które w moim odczuciu odeszły bezpowrotnie wraz z końcem XX wieku.
Mimo powyższej, tak smutnej diagnozy, treść "Lata..." charakteryzuje się dużym stopniem uniwersalności. Odzwierciedleniem tego jest fakt, że gdyby nie archaiczny język i wątek narodowowyzwoleńczy, nic nie stałoby na przeszkodzie, bym swoją czytelniczą fantazją przeniósł opisywaną historię do naszego stulecia. Notabene podczas lektury wielokrotnie łapałem się na tym, że oczyma wyobraźni widzę aktorów z serialu pod tym samym tytułem. A trzeba tutaj zaznaczyć, że serial, skądinąd również dobry, nie jest ekranizacją powieści - opowiada bowiem losy grupki przyjaciół, żyjących współcześnie (lata 80. XX wieku), którzy jedynie wzorują się na postaciach z książki Rodziewiczówny.
Inną cechą „Lata leśnych ludzi” jest stary, dobry, kunsztowny styl, w jakim zostało napisane. Choć efektem dbałości o formę jest miejscami teatralność dialogów, to dziewiętnastowieczny język nie przytłacza. W zakresie słownictwa jego archaiczność ogranicza się w zasadzie do kilku częściej używanych wyrazów (np. „przeto”). Większych trudności mogą czytelnikowi nastręczać nazwy używanych przez bohaterów narzędzi albo elementów otoczenia, ale – od czego są encyklopedie i słowniki?
Tym, co w trakcie lektury zwraca szczególną uwagę, jest olbrzymia wiedza pisarki. Mam tutaj na myśli wiedzę przyrodniczą i tę dotyczącą życia na wsi. Rodziewiczówna pisała tak, jakby sama była jednym z „leśnych ludzi”, wychowanym i żyjącym na łonie natury. A może tylko udawała, zmyślając z niebywałą wręcz swadą? Jeśli tak, robiła to znakomicie.
Mimo pietyzmu, z jakim pani Maria odmalowała przyrodniczy aspekt powieści, miała ona ewidentny problem z szeroko rozumianym precyzowaniem. Na przykład bardzo często miałem kłopot ze zorientowaniem się, kto z bohaterów jest autorem danej wypowiedzi. Nie od razu też doszedłem do tego, jak wygląda posiadłość Rosomaka, na terenie której toczy się akcja utworu. Dopiero po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że oprócz leśnej chaty jest jeszcze folwark. Do końca jednak nie dowiedziałem się, dlaczego jego właściciel w nim nie przebywa, no i skąd, u licha, cała trójka czerpie środki do życia, latem i wiosną siedząc wyłącznie w lesie?
Powieść Rodziewiczówny ma jeszcze jedną rysę. Choć może jest to nie tyle rysa na dziele, co na przedstawionej w nim historii – a ta jest po prostu świadectwem takich, nie innych czasów. Chodzi mianowicie o zabijanie drapieżników: ofiarami leśnych ludzi padły puchacze (tutaj ciekawostka: puchacz został przedstawiony jako największy „zbrodniarz” polskiej puszczy) i rysie (kocięta!), a mowa była także o tępieniu lisów i wilków. Rosomak tłumaczy to potrzebą bronienia słabszych stworzeń. Na szczęście Żuraw, jako jeden jedyny, stwierdza, że skoro takie zwierzęta żyją na tym świecie, to widocznie są potrzebne.
Jako że „Lato leśnych ludzi” ma więcej zalet niż wad, swój wywód zakończę wskazaniem jeszcze dwóch pozytywów. Jednym z nich jest umiejętne poprowadzenie akcji. Umiejętne na tyle, że choć „akcji w akcji” jest niewiele, to fabuła potrafi wciągnąć. Drugim zaś – ciekawy wątek patriotyczny, który urozmaica fabułę, a dodatkowo podsyca nostalgiczny charakter opowieści.
I za tę nostalgię, za magię dawnych czasów, kunszt słowa i trafienie do serca „leśnego człowieka” – mojego serca – przyznaję 8/10.
Pozdrawiam
"Lato leśnych ludzi" to jeden z magicznych tytułów dzieciństwa - tych, które nawet po wielu latach wywołują dreszcz emocji i poczucie tęsknoty. Powieść Rodziewiczówny to wspaniała i nieskomplikowana historia o prostym stylu życia, opartym na podstawowych wartościach. O czasach, kiedy zwyczajna wycieczka do lasu mogła oznaczać fantastyczne wakacje; czasach, które w moim...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Kubuś fatalista i jego pan” – książka, której głównymi postaciami są dwaj bohaterowie tytułowi oraz sam autor; postacią drugoplanową zaś – czytelnik.
Nie potrafię powiedzieć, czy dzieło Diderota było w swoim czasie nowatorskie (XVIII wiek), wiem natomiast, że dziś zdecydowanie wyróżniałoby się na tle standardowo konstruowanych powieści. Czytając „Kubusia…”, oczami wyobraźni widzimy pisarza pochylonego nad szachownicą i rozstawiającego na niej swoich bohaterów. Bawiąc się, rozmawia z nami, siedzącymi obok; komentuje ruchy wykonane poszczególnymi pionkami. A wkładając nam w usta słowa, które jego zdaniem moglibyśmy wypowiedzieć, gdybyśmy rzeczywiście mu towarzyszyli – czyni nas kolejną z figur. Taki charakter narracji znakomicie współgra z tytułowym fatalizmem, który stanowi pretekst do rozważań natury filozoficznej. Nie jest to jednak filozofia głęboka, trudna – raczej przystępna i „chłopska”.
Uwzględniając powyższe, uwzględniając warsztat pisarski, Diderot po mistrzowsku prowadzi czytelnika przez stronice swej powieści. Lekturę może nieznacznie utrudniać język utworu (tłumaczenie powstało 100 lat temu, oryginalny tekst kolejne 130-150 lat wcześniej), występujące archaizmy dotyczą jednak nie tyle słownictwa, co sposobu prowadzenia dialogu.
Tak kunsztowne dzieło posiada niestety też jedną, zasadniczą wadę. Mianowicie składa się z serii mniej lub bardziej ciekawych historyjek, które po pewnym czasie zaczynają nużyć. Ja czytanie „Kubusia…” przerywałem lekturą kilku innych książek.
Pozdrawiam
7/10
„Kubuś fatalista i jego pan” – książka, której głównymi postaciami są dwaj bohaterowie tytułowi oraz sam autor; postacią drugoplanową zaś – czytelnik.
Nie potrafię powiedzieć, czy dzieło Diderota było w swoim czasie nowatorskie (XVIII wiek), wiem natomiast, że dziś zdecydowanie wyróżniałoby się na tle standardowo konstruowanych powieści. Czytając „Kubusia…”, oczami...
"Śmierć w Wenecji" to niezwykle subtelna historia fascynacji starzejącego się pisarza młodziutkim, niczego nieświadomym chłopcem. Opowiadanie wywołuje skojarzenie z "Lolitą", stając się niejako jej homoseksualnym odpowiednikiem, niemniej jednak nie powinno budzić zgorszenia ze względu na platoniczny i jednostronny charakter opisywanej relacji.
Owa relacja może być interpretowana jako niegroźne i w zasadzie naturalne umiłowanie piękna przez artystę. Może się tak wydawać szczególnie na początku. Mnie się wydawało. Po dobrnięciu do końca nie mam jednak wątpliwości, że istotny był tu aspekt seksualny. Otóż główny bohater, w amoku, wypowiada słowa "kocham cię", a w kulminacyjnym punkcie historii jest gotów mimowolnie zrobić z siebie błazna: chcąc się podobać (cieleśnie), nie będzie zdawał sobie sprawy z własnej, żałosnej hipokryzji.
Thomas Mann poddaje analizie psychologicznej życie oraz potrzeby samotnego i wrażliwego, dojrzałego mężczyzny. Rolę miejsca akcji powierzył Wenecji – jednocześnie fascynującej i nieprzyjaznej, sennej i niepokojącej. Na jej tle obserwujemy relację, której de facto nie ma – bo dwójkę kluczowych postaci, tj. Niemca Aschenbacha i Polaka Tadzia, dzieli niemal wszystko: pochodzenie, język, status społeczny oraz wiek. Łączy zaś jedno: płeć. Gorzej być nie może, prawda? Całość to w gruncie rzeczy traktat o przemijaniu i niezgodzie na nie, jak również o związanej z tym bezsilności.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie... koszmarnych kilkanaście pierwszych stron, na których autor postanowił uraczyć nas pseudointelektualnym bełkotem, opartym na niezgrabnych zdaniach wielo-wielokrotnie złożonych. Celem tak skonstruowanego wprowadzenia był szczegółowy opis protagonisty, z którego to opisu w zasadzie dowiedzieliśmy się niewiele – chyba głównie tego, jak ciężkie potrafią być powieki. Jeśli przebrniecie przez te zasieki elegancko odzianej grafomanii, będziecie mieli już z górki. Osoby lubiące lekko oniryczny klimat i nieśpieszną fabułę będą zadowolone – choć Mann do końca nie złoży broni i wciąż gdzieniegdzie będzie dawał upust swojemu bezproduktywnemu gadulstwu.
Pozdrawiam
6/10
"Śmierć w Wenecji" to niezwykle subtelna historia fascynacji starzejącego się pisarza młodziutkim, niczego nieświadomym chłopcem. Opowiadanie wywołuje skojarzenie z "Lolitą", stając się niejako jej homoseksualnym odpowiednikiem, niemniej jednak nie powinno budzić zgorszenia ze względu na platoniczny i jednostronny charakter opisywanej relacji.
Owa relacja może być...
Istnieją takie tytuły, które pobudzają naszą wyobraźnię; są magiczne i są jakby obietnicą niezapomnianej lektury, wyjątkowego przeżycia. Każdy z nas ma takie. Dla mnie jednym z takich tytułów była „Chata wuja Toma”. Mimo że od dziecka funkcjonowała w mojej świadomości i nie pozwalała o sobie zapomnieć, przeczytałem ją dopiero teraz.
I teraz, kiedy wreszcie nadrobiłem młodzieńcze zaległości, mogę opisać efekt konfrontacji wyobrażeń z rzeczywistością. Otóż pierwsze wrażenie jest takie, że tytułowej chaty w „Chacie...” jest trochę mało – podobnie nawet jak samego wuja Toma, który jest tak jakby łącznikiem poszczególnych wątków opowiadających losy innych bohaterów powieści. Chata nie pełni też jakiejś szczególnie wyeksponowanej (poza wzmianką na ostatniej stronie) roli symbolicznej. Można zatem odnieść wrażenie, że autorka, zadowolona z faktu, iż wymyśliła chwytliwy tytuł, użyła go bez względu na stopień jego umotywowania fabułą tej niewielkiej książki. Ale to szczegół.
Dużo poważniejsze wady kryje treść utworu, która posiada raczej typowe grzechy literatury dziewiętnastowiecznej. Po pierwsze: cechuje się dość infantylnym językiem; po drugie zaś – jest nachalną agitką, w tym przypadku abolicjonistyczną i chrześcijańską. Pisarka, będąc narratorką, konsekwentnie forsuje swój światopogląd. Z historycznego i cywilizacyjnego punktu widzenia – słusznie; z literackiego – niekoniecznie.
Innym mankamentem powieści są występujące w niej postacie – papierowe i jednowymiarowe. Ponadto, mimo iż „Chata...” przekonuje o okrucieństwie idei niewolnictwa i związanych z nim procederów i procedur, większość pojawiających się w niej osób jest niewolnictwu przeciwna oraz pozytywnie nastawiona do Murzynów. Rodzi się zatem pytanie: skoro większość społeczeństwa była krytyczna wobec tego barbarzyństwa, to kto je utrzymywał? Czy autorka, starając się znaleźć kontrast dla nikczemności, nie przesadziła z lukrem? Tym bardziej że jeszcze sto lat później czarnoskórzy mieli problem, aby skorzystać z tej samej toalety czy publicznego środka transportu, co biali.
Niemniej jednak nie mogę powiedzieć, że się nudziłem, czytając tę książkę. Wręcz przeciwnie. Jest ona esencjonalna i ciekawa niczym kilkuodcinkowy serial. Choć dziury oraz szczęśliwe zdarzenia i zbiegi okoliczności, których fabuła powieści jest pełna, sprawiają, że ten serial to momentami produkcja południowoamerykańska.
Pozdrawiam
6/10
Istnieją takie tytuły, które pobudzają naszą wyobraźnię; są magiczne i są jakby obietnicą niezapomnianej lektury, wyjątkowego przeżycia. Każdy z nas ma takie. Dla mnie jednym z takich tytułów była „Chata wuja Toma”. Mimo że od dziecka funkcjonowała w mojej świadomości i nie pozwalała o sobie zapomnieć, przeczytałem ją dopiero teraz.
I teraz, kiedy wreszcie nadrobiłem...
No i stało się. Po Andersenie i braciach Grimm przyszedł czas na ostatniego z wielkiej trójki (czy raczej czwórki) bajkopisarzy. Mowa tu o Charlesie Perrault, a zaznajomienie się z jego twórczością kontynuuje moją podróż sentymentalną po lekturach mej własnej dawno minionej epoki.
Co można powiedzieć o Francuzie, którego nazwiska dzisiaj większość osób już nie kojarzy? Np. to, że z wymienionych wyżej autorów to on żył najwcześniej i to właśnie jemu zawdzięczamy znaczną część najpopularniejszych dziś baśni. To z jego dorobku w istotnej mierze korzystali Jacob i Wilhelm Grimmowie.
I tutaj przejdę od razu do ciekawostek związanych z tym faktem. Mianowicie:
- zakończenie "Śpiącej królewny" Perraulta zostało wykorzystane przez niemiecki duet we wstępie "Królewny Śnieżki";
- znaczący fragment "Paluszka" w wersji Francuza to nic innego, jak połowa historii o... "Jasiu i Małgosi" braci Grimm;
- "Kopciuszek" i "Czerwony Kapturek" w niemieckim i francuskim wariancie różnią się od siebie niewiele, głównie zakończeniami: w przypadku pierwszej z tych bajek dziś triumfuje Perrault, bo jego konkurenci zza Renu dodali sympatyczny, acz niecieszący się uznaniem motyw wydziobywania oczu; w przypadku bajki drugiej - łaskawsi dla swych bohaterów okazali się Grimmowie, dodając szczęśliwe zakończenie i czyniąc ze swojej wersji podstawę dla współczesnych, licznych adaptacji;
- "Kot w butach" w praktyce przybrał u niemieckich braci formę plagiatu, dlatego szybko tę baśń porzucili.
O czym jeszcze warto wspomnieć? A choćby o tym, że bajki Perraulta są bardziej dopracowane i wyróżnia je obecność wierszowanego morału na końcu każdej z nich. Ponadto posądzani o zamiłowanie do okrucieństwa Grimmowie jawią się przy naszym francuskim koleżce jako niegroźni figlarze: kanibalizm, żonobójstwo i dzieciobójstwo - mieszczące się u Perraulta w zbiorze zaledwie kilku bajek - skonfundowałyby samego Hannibala Lectera. Trzeba jednak pamiętać, że w tamtych czasach baśnie przeznaczone były dla dorosłych odbiorców.
- Dobrze, a co z oceną? - zapytacie. - Andersenowi i braciom dał pan "7", Francuzowi zaś "6". A przecież sam pan wyłuszczył, że dzieła jego i Grimmów częstokroć różnią się od siebie nieznacznie lub się krzyżują.
- Prawda - odpowiem. I dodam, że pośrednią przyczyną takiego stanu rzeczy jest skromna liczba bajek, które napisał Perrault i które znalazły się w omawianym zbiorze. Brakuje w nich bowiem różnorodności. Dość powiedzieć, że pięć z ośmiu baśni ma związek z królewskim dworem bądź zamkiem.
Jako się rzekło: 6/10
Pozdrawiam
No i stało się. Po Andersenie i braciach Grimm przyszedł czas na ostatniego z wielkiej trójki (czy raczej czwórki) bajkopisarzy. Mowa tu o Charlesie Perrault, a zaznajomienie się z jego twórczością kontynuuje moją podróż sentymentalną po lekturach mej własnej dawno minionej epoki.
Co można powiedzieć o Francuzie, którego nazwiska dzisiaj większość osób już nie kojarzy? Np....
O "Baśniach braci Grimm" w dużej mierze wypowiedziałem się w artykule poświęconym "Baśniom Hansa Christiana Andersena". Aby się nie powtarzać, dodam, że bajki niemieckich autorów są zwięźlejsze, przez to jednak zawierają więcej uproszczeń i częściowo wynikających z tego absurdów (pod tym względem rekordy bije najsłynniejsza z baśni, "Czerwony Kapturek"). Ponadto utwory Grimmów częściej odznaczają się ludowym charakterem fabuły i powiązanym z nim okrucieństwem. Jeśli chodzi o stronę formalną, to bracia w wielu bajkach stosują krótkie, wierszowane formułki lub powtórzenia, które doskonale zapadając w pamięć, na stałe zagościły w światowej literaturze i kinematografii ("Lustereczko, powiedz przecie (...)", "Ktoś pił z mojego kubeczka! Ktoś jadł z mojego talerzyka!" czy "Stoliczku, nakryj się!").
Podobnie jak u Andersena, przesłanie nie wszystkich utworów było dla mnie do końca jasne, a w niektórych przypadkach treść budziła wątpliwości natury moralnej. Mimo to sentyment do klasyki, z którą obcujemy od dziecka, pozwala przymknąć oko na to i owo. A tak się składa, że wkład Jacoba i Wilhelma Grimmów w światową literaturę jest olbrzymi: wystarczy spojrzeć na Wikipedię i znajdujący się tam spis wszystkich bajek opracowanych przez tę dwójkę. Trzeba jednak pamiętać, że Grimmowie w dużym stopniu jedynie przywoływali i modyfikowali już istniejące utwory. Jeśli chodzi o najsłynniejsze tytuły, to największą robotę w historii bajkopisarstwa wykonał chyba Charles Perrault, dziś paradoksalnie w cieniu niemiecko-duńskiego tercetu.
Pozdrawiam
7/10
O "Baśniach braci Grimm" w dużej mierze wypowiedziałem się w artykule poświęconym "Baśniom Hansa Christiana Andersena". Aby się nie powtarzać, dodam, że bajki niemieckich autorów są zwięźlejsze, przez to jednak zawierają więcej uproszczeń i częściowo wynikających z tego absurdów (pod tym względem rekordy bije najsłynniejsza z baśni, "Czerwony Kapturek"). Ponadto utwory...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie tak znowu dawno temu, za siedmioma ulicami, za siedmioma blokami, w pewnym supermarkecie, na stoisku z książkami natrafiłem na "Baśnie Hansa Christiana Andersena". I choć było to kolejne z niezliczonych już wydań utworów duńskiego bajkopisarza, ta konkretna edycja zwróciła moją uwagę swoim eleganckim, ale stonowanym, normalnym wyglądem, nietypowym dla twórczości dedykowanej dzieciom. Kierowany ciekawością zajrzałem na spis treści - nie pamiętałem bowiem które bajki wyszły spod pióra Andersena, a które były dziełem innych autorów. Jako że obok leżała analogiczna pozycja tego samego wydawcy, poświęcona braciom Grimm - mogłem łatwo porównać dorobek literacki tej trójki. I wtedy odkryłem coś jeszcze. Mianowicie zdałem sobie sprawę z tego, że choć większość tych wszystkich tytułów nie była mi obca, to w zaledwie kilku przypadkach znałem treść, która się za nimi kryje. Efekt? Obie książki kupiłem.
A teraz wnioski.
Baśnie Andersena - w porównaniu do baśni braci Grimm - mają trzy zalety: pierwszą, drugą i trzecią. Konkretnie zaś - są mniej okrutne, autorskie (Grimmowie w dużym stopniu przywoływali i modyfikowali już istniejące utwory) i posiadają nieco bardziej zaangażowanego narratora. Jeśli jednak sądzicie, że chcę tutaj udowodnić wyższość Duńczyka nad jego niemieckim, dwuosobowym konkurentem, to się mylicie. Okrucieństwo bowiem nie robi na mnie większego wrażenia (jestem już duży, a w kontekście recenzji interesują mnie wyłącznie moje doznania czytelnicze), autorstwo jest mi obojętne (ciekawi mnie dzieło, nie twórca), z kolei zaangażowana narracja jest jedynie szczegółem. Gorzej dla Andersena, że jego bajki zawierają czasem wyższy poziom abstrakcji, który zamiast zadać szyku, sprawia, że bajanie zaczyna zmieniać się w bajdurzenie.
Podsumowanie.
Mimo że przesłanie nie wszystkich utworów było dla mnie do końca jasne, a w niektórych przypadkach wybory pisarza budziły wątpliwości natury moralnej, to sentymentalny powrót (połączony z premierową eksploracją) do świata dziecięcych historii uważam za udany. Nie bez znaczenia dla oceny jest także fakt, że klasyczne baśnie są głęboko zakorzenione w naszej świadomości i posiadają niezliczone odwołania w światowej literaturze, sztuce, kinematografii oraz w języku - pod różnymi szerokościami geograficznymi. Nowe bajki anonimowych twórców nie wzbudziłyby zainteresowania ani mojego, ani zdecydowanej większości czytelników - szczególnie dorosłych.
Pozdrawiam
7/10
Nie tak znowu dawno temu, za siedmioma ulicami, za siedmioma blokami, w pewnym supermarkecie, na stoisku z książkami natrafiłem na "Baśnie Hansa Christiana Andersena". I choć było to kolejne z niezliczonych już wydań utworów duńskiego bajkopisarza, ta konkretna edycja zwróciła moją uwagę swoim eleganckim, ale stonowanym, normalnym wyglądem, nietypowym dla twórczości...
więcej mniej Pokaż mimo to
Choć "Siłaczka" jest jedną z najbardziej znanych nowel - nie tylko Żeromskiego, ale całej polskiej literatury - rozczarowała mnie bardzo. Nudna i pobieżna obnaża wady krótkiej formy. Jest przy tym dość nachalną, pozytywistyczną agitką (temat tzw. pracy u podstaw), co znajduje odzwierciedlenie w opisach dominujących nad akcją. Dobrze, iż autor przynajmniej nie kryje, że wcielanie w życie ideałów tamtych czasów jest... syzyfową pracą.
Z "Siłaczką" wiązałem spore nadzieje; z czasów szkolnych jej nie pamiętałem. Niestety Żeromski - choć pomysł miał świetny - nie wykorzystał potencjału, jaki tkwił w opisanej historii. Ponadto ten króciutki utwór pisarz starał się rozciągnąć, co - w połączeniu z jego archaicznym, męczącym językiem narracji - dało efekt niestrawny.
Pozdrawiam
4/10
Choć "Siłaczka" jest jedną z najbardziej znanych nowel - nie tylko Żeromskiego, ale całej polskiej literatury - rozczarowała mnie bardzo. Nudna i pobieżna obnaża wady krótkiej formy. Jest przy tym dość nachalną, pozytywistyczną agitką (temat tzw. pracy u podstaw), co znajduje odzwierciedlenie w opisach dominujących nad akcją. Dobrze, iż autor przynajmniej nie kryje, że...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nieco wzruszająca historia miłosna o dwojgu młodych ludzi, którzy bardziej niż pieniędzy poszukują mocnych wrażeń.
Sprawnie napisane, choć sposób połączenia głównych bohaterów jest skrótowy i naiwny. Opowiadanie sympatyczne, ale bez większej wartości.
Pozdrawiam
6/10
Nieco wzruszająca historia miłosna o dwojgu młodych ludzi, którzy bardziej niż pieniędzy poszukują mocnych wrażeń.
Sprawnie napisane, choć sposób połączenia głównych bohaterów jest skrótowy i naiwny. Opowiadanie sympatyczne, ale bez większej wartości.
Pozdrawiam
6/10
Choć książeczka, o której tu mowa, nosi tytuł "Samotność długodystansowca", znajdują się w niej dwa opowiadania. Tym drugim jest "Córka szmaciarza". Niniejszy wpis poświęcę jednak tylko opowiadaniu tytułowemu - "Córka..." ma bowiem swój własny, odrębny artykuł na tym portalu.
"Samotność długodystansowca" od lat była u mnie w ścisłej czołówce utworów, z którymi chcę się zapoznać. Było tak jednak - i nadal jest - za sprawą słynnego filmu z roku 1962, na który wciąż ostrzę sobie zęby. Teraz, gdy jako pierwsza wpadła mi w ręce książka i mogłem poczuć przedsmak historii opowiedzianej przez Alana Sillitoe - nie zwlekałem.
"I jak wrażenia?" - zapytacie. "Całkiem niezłe" - odpowiem. Choć nie ukrywam, że liczyłem na coś więcej.
"Samotność..." to monolog głównego bohatera, drobnego złodziejaszka, który pokrótce przedstawia historię swojego niedługiego życia oraz - co istotniejsze - wykłada nam swoją filozofię życiową. Czy ma to jakąś większą wartość? Myślę, że tak; z socjologicznego czy antropologicznego punktu widzenia jest to niewątpliwie lektura ciekawa. Sillitoe sprawia wrażenie, jakby dobrze wiedział, o czym pisze. Ponadto zespolenie treści opowiadania i jego przesłania z wątkiem długodystansowego biegu – wątkiem o jakże pięknej symbolice – okazało się posunięciem genialnym.
== UWAGA! == SPOJLER! == UWAGA! == SPOJLER! ==
Przy tej okazji pojawia się jednak pewna wątpliwość. Otóż nie jestem przekonany, czy finał tej historii jest optymalny. Być może jest życiowo prawdziwy, ale czy jest to prawda, której oczekujemy po historii teoretycznie tak wyjątkowej, że przeniesionej na karty książki (a następnie ekran)? Główny bohater swój najważniejszy bieg z premedytacją przegrywa, a dyrektor zakładu poprawczego przedstawiony jest jako ten, który bezskutecznie starał się naszego biegacza złamać. Ale o jakim złamaniu my tu mówimy? O próbie wyprowadzenia młodocianego przestępcy na prostą? I dlaczego dyrektor miałby nie czerpać z tego tytułu profitów, skoro na tym polega jego praca? Dlaczego miałby nie chwalić się swoim sukcesem i dlaczego jego zwierzchnicy nie mieliby jego dobrej pracy nagradzać?
Żeby było jasne: świat przedstawiony w książeczce opisany jest ustami protagonisty. Narracja jest wyłącznie pierwszoosobowa, więc moje pretensje, co do oceny relacji chłopak-dyrektor, nie są skierowane pod adresem autora, który – przynajmniej teoretycznie – nie wyraża tutaj swojej opinii. Moje zastrzeżenia są bardziej polemiką z komentarzami czytelników – tych, którzy postępowanie młodego wykolejeńca poparli (nie zawsze wprost).
Ale wróćmy do mojej tezy, że zakończenie mogło wyglądać inaczej. Mogło być lepsze. Bo czy nie lepszym zwieńczeniem całej historii byłoby zwycięstwo naszego bohatera w biegu? Zwycięstwo wbrew jego wcześniejszym zamiarom. Tym samym byłby to triumf jego ambicji nad wizją łatwego, ale podłego życia.
Ktoś powie, że taki finał byłby zbyt cukierkowy, a główna postać okazałaby się „miękką fają”, używając terminologii jej środowiska. I tutaj ponownie należy przywołać osobę dyrektora poprawczaka. To ona jest kluczowa dla właściwego odbioru proponowanej przeze mnie wersji zakończenia. Jeśli bowiem zobaczymy w dyrektorze kogoś, kto daje chłopakowi życiową szansę, a nie kogoś, kto chce go instrumentalnie wykorzystać – największym (i w gruncie rzeczy jedynym) rywalem głównego bohatera będzie nie dyrektor, lecz on sam.
Alan Sillitoe postać dyrektora przedstawił dość zdawkowo i – jak już wspomniałem – wyłącznie ustami narratora będącego stroną w konflikcie. W ten sposób zostawił dla siebie furtkę, dzięki której można odebrać szefa poprawczaka jako osobę niesłusznie oczernianą. Niestety z rzeczonej furtki nie skorzystał.
Pozdrawiam
7/10
Edit:
Zobaczyłem właśnie zwiastun filmu, tzn. ekranizacji omawianego opowiadania. Odnoszę wrażenie, bo pewności oczywiście mieć nie mogę, że film zmienia trochę charakter bohaterów i co nieco dodaje od siebie. Mianowicie protagonista jest postacią bardziej tragiczną, a jego wizerunek zostaje ocieplony, dyrektor zaś jest surowszy i mniej sympatyczny. Surowszy jest także poprawczak, który w książce przedstawiony jest dość nijako. W takich okolicznościach bunt długodystansowca jest bardziej uzasadniony, a historia wymyślona przez Sillitoe została przez filmowców wykorzystana lepiej niż przez niego samego.
Choć książeczka, o której tu mowa, nosi tytuł "Samotność długodystansowca", znajdują się w niej dwa opowiadania. Tym drugim jest "Córka szmaciarza". Niniejszy wpis poświęcę jednak tylko opowiadaniu tytułowemu - "Córka..." ma bowiem swój własny, odrębny artykuł na tym portalu.
"Samotność długodystansowca" od lat była u mnie w ścisłej czołówce utworów, z którymi chcę się...
Na wstępie zaznaczam, iż mój komentarz i ocena dotyczą jedynie tytułowego opowiadania - okazję, aby się z nim zapoznać, miałem bowiem dzięki innej książce, mianowicie antologii "18 współczesnych opowiadań amerykańskich".
Jakie odczucia? Na pierwszy plan wysuwa się niestety rozczarowanie. Utwór jest bardzo krótki i to jest jego największy grzech - pierworodny można powiedzieć. Całość sprawia wrażenie napisanej na kolanie, byle szybko, byle już, w efekcie opowiadanie jest ckliwe i dość płytkie, balansując na granicy kiczu typowego dla tureckich telenoweli. Wszelkie informacje i wskazówki - pozwalające czytelnikowi zrekonstruować świat przedstawiony "Śniegów..." - zostały przez autora ledwo zasygnalizowane. Hemingway chciał stworzyć opowiadanie w gruncie rzeczy psychologiczne, dlatego dziwi, że w ślad za jego ambicjami nie poszły starania. Nie trzeba być przyszłym noblistą, aby wiedzieć - a jeśli już się nim jest, to wiedzieć by wypadało - że forma krótkiego opowiadania nie sprzyja budowaniu głębi utworu.
Co zaliczę do plusów? Początek i koniec. A konkretnie: intrygujący pierwszy akapit oraz sprytne i zręczne zwieńczenie historii. Dodam też, że retrospekcyjna, wspomnieniowa narracja - tak często stosowana w tej książce - reprezentuje wyższy poziom niż opisy akcji dziejącej się w czasie teraźniejszym.
Zaraz po lekturze szczęśliwie miałem okazję obejrzeć hollywoodzką ekranizację z 1952 r. z Gregorym Peckiem w roli głównej. Konfrontacja obu dzieł wypadła zdecydowanie na korzyść filmu, który okazał się ciekawszy. Był on dopracowany i - co oczywiste - bardziej rozbudowany: niektóre wątki rozwinięto, a niektóre dodano. Podobnie postąpiono z czołowymi postaciami: dwójka głównych bohaterów nabrała charakteru (choć wizerunek Harry'ego został jednocześnie ocieplony), ponadto wprowadzono drugą postać kobiecą, o której książka jedynie napomyka. Film przedstawia też własną interpretację wspomnianego już pierwszego akapitu - choć nie jestem pewien, czy właściwą. Najistotniejsza zmiana dotyczy jednak finału. Film forsuje tutaj własne rozwiązanie i choć w ten sposób pozbawia historię elementu zaskoczenia, to wprowadza do niej nową wartość, stawiając bardziej na przesłanie niż na efekt.
5/10
Pozdrawiam.
Na wstępie zaznaczam, iż mój komentarz i ocena dotyczą jedynie tytułowego opowiadania - okazję, aby się z nim zapoznać, miałem bowiem dzięki innej książce, mianowicie antologii "18 współczesnych opowiadań amerykańskich".
Jakie odczucia? Na pierwszy plan wysuwa się niestety rozczarowanie. Utwór jest bardzo krótki i to jest jego największy grzech - pierworodny można...
2021-01-03
"Wszystkie imiona" to ostatnia pozycja w dorobku José Saramago, która wydana została, zanim otrzymał on literacką Nagrodę Nobla. I choć ten najsłynniejszy portugalski pisarz jest jednym z najbardziej cenionych przedstawicieli realizmu magicznego, to omawiana książka dość wstrzemięźliwie wychodzi poza ramy znanej nam rzeczywistości.
Głównymi tematami powieści są samotność i podmiotowość człowieka oraz jego miejsce w społeczeństwie. Wszystkie najważniejsze dla fabuły postacie to jednostki - osoby, których indywidualność stanowi fundament opisywanych zdarzeń. Jednocześnie owa indywidualność podkreślana jest przez zestawienie jej z dwoma kluczowymi dla książki molochami: Archiwum Głównym Akt Stanu Cywilnego i Cmentarzem Głównym. Obie te instytucje symbolizują uprzedmiotowienie człowieka rozumiane jako sprowadzenie go do roli katalogowej pozycji lub numerka, w najlepszym razie - trybu w ich machinach. Jedynym istotnym z ich punktu widzenia wyróżnikiem danej osoby jest to, czy jest ona żywa, czy martwa.
Co się zaś tyczy formalnej strony powieści, bardzo dobrze widać tu typowy dla Saramago styl pisarstwa. Jego cechą dominującą jest oszczędna interpunkcja, zbijająca wypowiedzi bohaterów i narratora w jedną całość. Taki zabieg, co prawda, jest w mojej ocenie zbyteczny - uzasadniony jedynie w przypadku monologu czy strumienia świadomości - niemniej jednak tutaj jakoś szczególnie mnie nie drażnił.
Drażniło mnie za to co innego. Mianowicie kiedy autor wprowadzał do historii elementy realizmu magicznego, odnosiłem wrażenie, że są to posunięcia całkowicie zbędne. Tak było chociażby w przypadku wątku Cmentarza Głównego: nietypowa koncepcja lizbońskiej nekropolii stanowi udziwnienie, które moim zdaniem psuje odbiór książki.
Inną wadą "Wszystkich imion" jest zakończenie. Pełne górnolotności i pozbawione większej logiki - szybko kończące historię, na zwieńczenie której pisarzowi najwyraźniej zabrakło dobrego pomysłu.
Wbrew powyższym uwagom powieść nie jest jednak zła. Jest nawet dobra. Do jej podstawowych atutów, które swoją liczbą i wagą przewyższają mankamenty, zaliczam ciekawą, precyzyjnie skonstruowaną fabułę oraz ciepłą i pełną humoru narrację. Sposób opowiadania kontrastuje tutaj z miejscem akcji - przytłaczającym i zimnym, ale równie wciągającym. Całość, wraz z wybranymi motywami, przywodzi na myśl arcydzieło filmowe Terry'ego Gilliam'a, "Brazil", które - jak podejrzewam - noblistę zainspirowało.
7/10
Pozdrawiam
"Wszystkie imiona" to ostatnia pozycja w dorobku José Saramago, która wydana została, zanim otrzymał on literacką Nagrodę Nobla. I choć ten najsłynniejszy portugalski pisarz jest jednym z najbardziej cenionych przedstawicieli realizmu magicznego, to omawiana książka dość wstrzemięźliwie wychodzi poza ramy znanej nam rzeczywistości.
Głównymi tematami powieści są samotność...
2020-12-31
"Kamień na kamieniu" to dzieło niewątpliwie wybitne. Powieść tę tworzy ponad 500-stronicowy monolog jej centralnej postaci, czyli Szymona Pietruszki. Poznając losy głównego bohatera, obserwujemy losy polskiej prowincji - z jej tradycjami i trudami codzienności, a także zawirowaniami geopolitycznymi i ustrojowymi, jakim podlegała przez dziesięciolecia. I właśnie tych kilka newralgicznych dekad - od międzywojnia do późnego PRL-u - stanowi klamrę czasową, w obrębie której Pietruszka swobodnie się przemieszcza, z niebywałą swadą opowiadając historię swojego życia.
Plusem tej powieści jest niebanalny styl - można powiedzieć: autorski styl Wiesława Myśliwskiego. Dzięki niemu ogromna część czytelników znajdzie tutaj coś dla siebie: dramat, tło historyczne, młodzieżową literaturę akcji czy wreszcie naszpikowaną humorem opowieść na miarę "Przygód dobrego wojaka Szwejka".
Jeśli zaś chodzi o minusy, to wyodrębnić je można z wymienionych wyżej atutów "Kamienia...". Np. wspomniana swada. Za jej sprawą ciekawe opowiadanie momentami zamienia się w niepotrzebne, jałowe dyrdymalenie. Gdyby autor zrezygnował z niektórych, dość długich fragmentów, to książka absolutnie by nie straciła. Kolejną kwestią jest historia Polski stanowiąca tło powieści. To, że Myśliwski zdecydował się nawiązywać do wyboistych dróg naszej ojczyzny, to zdecydowanie dobrze. Gorzej, że tych nawiązań jest po prostu mało. A jeśli dodatkowo pokusimy się o zestawienie wzmiankowanego już dyrdymalenia z rzeczonym przed chwilą deficytem, to możemy dojść do wniosku, że nie wykorzystano szansy na stworzenie dzieła większego, poważniejszego w swym przekazie.
W ramach ciekawostki dodam, że Wiesław Myśliwski jest też współautorem scenariusza do filmu będącego ekranizacją "Kamienia na kamieniu". Niestety o ile książka jest wybitna, o tyle film (skupiający się na ostatnim rozdziale powieści) jest ze wszech miar sknocony.
Ocena książki: 8/10
Pozdrawiam
"Kamień na kamieniu" to dzieło niewątpliwie wybitne. Powieść tę tworzy ponad 500-stronicowy monolog jej centralnej postaci, czyli Szymona Pietruszki. Poznając losy głównego bohatera, obserwujemy losy polskiej prowincji - z jej tradycjami i trudami codzienności, a także zawirowaniami geopolitycznymi i ustrojowymi, jakim podlegała przez dziesięciolecia. I właśnie tych kilka...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Czyż nie dobija się koni?” – książka, jak mało która, silnie powiązana z kinem i kinematografią. Z kilku powodów.
Po pierwsze: jest to pozycja bardziej znana dzięki ekranizacji w reżyserii Sydneya Pollacka, niż za sprawą literackiego pierwowzoru Horace’a McCoya.
Po drugie: historia w niej przedstawiona w dużym stopniu dotyczy świata filmu, a konkretnie – Hollywoodu lat trzydziestych.
Po trzecie: narracja, jaką zaproponował pisarz, pod względem formalnym przypomina rozwiązania stosowane przez twórców filmowych. Mam tutaj na myśli przeskoki czasowe posunięte do tego stopnia, że na początek zaprezentowana zostaje nam „scena” finałowa; innym przykładem jest wyraźne podzielenie akcji na poszczególne segmenty czy akty, bez zbędnego słowotoku. Tak poprowadzona historia pozwala stwierdzić, że w tym konkretnym przypadku McCoy wykazał się szczególną intuicją. Chodzi o intuicję, która umożliwiła mu wykorzystanie potencjału, jaki dawały więzy zacieśniające się z każdym rokiem między literaturą a kinem. Powieść amerykańskiego autora stała się dzięki temu ponadczasowa. O jej odporności na wpływ czasu zdecydowała jednak nie tylko forma, ale także poruszona problematyka: zawsze aktualna sprawa „wyścigu szczurów”, który z dekady na dekadę w coraz większym stopniu opanowuje różne sfery naszej codzienności. I jedynie te wspomniane dekady, dzielące nas od czasów przedstawionych w książce, mogą wywoływać na naszych twarzach uśmieszek politowania, gdy porównamy „szczury” XXI wieku z tymi sprzed niemal stu lat.
Teraz trochę o wadach tej niewątpliwie ciekawej powieści. O ile pisarzowi nie można odmówić pomysłowości, o tyle zdecydowanie zabrakło mu cierpliwości. Na poparcie tej tezy podam trzy przykłady. Pierwszym z nich...
---------------------- SPOJLER -------------------------
... są kłopoty życiowe Glorii. Stanowią one katalizator kluczowych dla akcji zdarzeń. Niestety – mimo że doprowadzą do tragicznego końca, odniosłem wrażenie, iż muszę tutaj wierzyć bohaterce na słowo. Tym bardziej, że właśnie słownie, w dość regularnych odstępach, podkreśla ona, jak bardzo jest jej źle, każąc czytelnikowi wierzyć, iż faktycznie ma podstawy, by pragnąć śmierci. Stanowczo zabrakło tutaj solidnej podbudowy psychologicznej.
Przykładem nr 2. jest postawa Roberta wobec samobójczych myśli Glorii oraz jej próśb o to, by ją zabił. Otóż początkowo nieugięty protagonista nagle, w jednej chwili, zmienia zdanie: decyduje się zastrzelić swoją towarzyszkę, rujnując sobie życie do cna.
Trzecim i ostatnim przykładem jest zakończenie wątku turnieju i wszystkich pomniejszych, z nim związanych. Tutaj McCoy postanowił załatwić sprawę na zasadzie deus ex machina – czyli, w tym wypadku, za pomocą niespodziewanego pojawienia się gangsterów i rozpętanej przez nich strzelaniny. Proste? Proste. Przeszło? Przeszło. Niestety.
---------------- KONIEC SPOJLERA -------------------
Jak zatem podsumować moje wynurzenia i w kilku słowach zrecenzować jedno ze sztandarowych dzieł amerykańskiej literatury przedwojennej? Cóż – było ciekawie, oryginalnie, lecz płytko.
Proste? Proste. Przeszło? Mam nadzieję, że tak ;)
Pozdrawiam
„Czyż nie dobija się koni?” – książka, jak mało która, silnie powiązana z kinem i kinematografią. Z kilku powodów.
Po pierwsze: jest to pozycja bardziej znana dzięki ekranizacji w reżyserii Sydneya Pollacka, niż za sprawą literackiego pierwowzoru Horace’a McCoya.
Po drugie: historia w niej przedstawiona w dużym stopniu dotyczy świata filmu, a konkretnie – Hollywoodu lat...
"Sól" - niewielka i już dość wiekowa pozycja, która swego czasu, w ocenie Zbigniewa Herberta, była najlepszym tomikiem wierszy w powojennej Polsce.
Zachęcony opinią wybitnego poety, a także sympatią do twórczości Wisławy Szymborskiej, postanowiłem sprawdzić, jak owa "Sól" smakuje. I o ile degustację rozpocząłem pełen entuzjazmu i nadziei, o tyle zakończyłem ją z lekkim grymasem na twarzy.
Oczywiście - ocena poezji jest sprawą szczególnie indywidualną i subiektywną. Niemniej jednak dla mnie omawiany tomik nie pokazuje noblistki w najwyższej formie: obok wierszy dobrych mamy radosną grafomanię i częstochowskie rymy (jak choćby w wierszu "Koloratura"), ponadto takie utwory, jak "Konkurs piękności męskiej" - mimo obecności w kanonie polskiej poezji - trudno mi traktować jako poważną twórczość.
Najlepszy wiersz? Moim zdaniem "Obóz głodowy pod Jasłem". Zresztą dokonanie takiego wyboru zdradza, że wolę Szymborską w nieco poważniejszej odsłonie - takiej, w której specyficzne (bystre, ironiczne i wrażliwe) spojrzenie poetki jest dla pisanych przez nią utworów jak... sól, która wyostrza widzenie pewnych kwestii.
Innym wierszem wartym wyróżnienia jest np. "Woda". Uważam go za doskonały przykład typowego dla Szymborskiej, wręcz jej autorskiego, stylu. Notabene z utworem tym miałem okazję zapoznać się już wcześniej, czytając antologię "Milczenie roślin", którą polecam.
A czy polecę również "Sól"? Czemu nie; myślę, że niejedna osoba znajdzie tam coś interesującego dla siebie - szczególnie, jeśli lubi poezję poruszającą temat relacji międzyludzkich.
Pozdrawiam i życzę ciekawych lektur w nowym roku!
"Sól" - niewielka i już dość wiekowa pozycja, która swego czasu, w ocenie Zbigniewa Herberta, była najlepszym tomikiem wierszy w powojennej Polsce.
Zachęcony opinią wybitnego poety, a także sympatią do twórczości Wisławy Szymborskiej, postanowiłem sprawdzić, jak owa "Sól" smakuje. I o ile degustację rozpocząłem pełen entuzjazmu i nadziei, o tyle zakończyłem ją z lekkim...
Było, jak mówię. Wszedłem do księgarni, patrzę – a tu najnowsza książka Myśliwskiego. Przeczytałem kilka fragmentów, kupiłem.
A teraz recenzuję. O czym jest „Ucho Igielne”? Gdybym miał odpowiedzieć na to pytanie w dwóch słowach, pojęciach, byłyby to: złudzenie i subiektywizm. Autor na ponad 400 stronach prowadzi – różnie ujęte – rozważania na temat ludzkiej pamięci, naszych wyobrażeń, ich ułomności; poddaje analizie sposób, w jaki postrzegamy siebie i innych oraz w jaki inni postrzegają nas. Wspomnianym złudzeniem jest nasza przyszłość, przeszłość, młodość czy miłość. Ocena poszczególnych zdarzeń, zjawisk, a nawet nas samych, zależy nie tylko od podmiotu poznającego, ale także od perspektywy czasowej, która potrafi z jednego podmiotu uczynić dwa diametralnie różne.
Symbolika zawarta w powieści jest doskonale widoczna, nie znaczy to jednak, że jest równie czytelna: osób, które tutaj, na LC, podjęły się próby interpretacji, jest zaledwie parę. Myśliwski szermuje dwiema frazami, nazwami: „Ucho Igielne” oraz „dawna, dzika, zielona dolina”. Z czym należy je wiązać? Ucho Igielne to zabytkowy obiekt sandomierskiej starówki, wąska i wysoka brama między dwiema kamienicami. Rzeczona dolina to z kolei zielony obszar ukazujący się oczom osób, które idą w dół schodami wiodącymi przez tę bramę. Pisarz, wykorzystując topografię dobrze znanego sobie miasta, obrazuje to, co jest osią fabuły omawianej książki – mianowicie relację młodości i starości. Wspomniane interpretacje przypisują temu zabiegowi nawiązanie do biblijnych słów o wielbłądzie przechodzącym przez ucho igły. Moim zdaniem pomysł autora nie sięgał aż tak daleko (wysoko?); przypuszczam, że strome schody symbolizują drogę życiową, a zabytkowa brama to po prostu granica między przeszłością a przyszłością. Czy tę granicę należy odczytywać jako teraźniejszość, czy może jako punkt, moment, w którym zostajemy pozbawieni złudzeń? Za tym drugim znaczeniem przemawia fakt, iż właśnie w bramie nasz bohater dowiaduje się, że ukochana nie przyjdzie, a jego starcze alter ego ginie („młody” przejmuje życie „starego”?). Na koniec pozostaje jeszcze kwestia, czym jest „dawna, dzika, zielona dolina” (brak odnalezionych interpretacji na LC). W przedstawionym przeze mnie układzie byłaby chyba czymś w rodzaju młodzieńczych wyobrażeń i nadziei, do których stale tęsknimy, a które istnieją już tylko w przeszłości i naszych słowach. To właśnie tam, w dolinie, mieszka dziewczyna, w której kocha się narrator.
Oj, niebezpiecznie zacząłem się rozpisywać, myślałem, że zmieszczę się w kilku niewielkich akapitach (znów złudzenia?), a tu jeszcze trzeba o plusach i minusach. Więc tak: zabieg, polegający na przeciwstawieniu sobie starości i młodości, jest ciekawy, ale też – w tym konkretnym przypadku – problematyczny. Moje wątpliwości wiążą się z tym, że „stare ja” bohatera, rozmawiające z „młodym ja”, występuje w fabule powieści zupełnie na serio, realnie – niejako przybywając z przyszłości. Na dowód przywołam tutaj fakt, iż jego śmierć jest przedmiotem dochodzenia policyjnego, o którym jeszcze po latach wspomina „późniejsze ja”. Nie byłoby problemu, gdyby starzec był po prostu wyobrażeniem, wizją. A może te wszystkie „ja” spotykają się w głowie bohatera, który u schyłku życia dokonuje podsumowania tego, co minione? Obawiam się jednak, że taka interpretacja byłaby jedynie próbą usprawiedliwienia pisarza. Na domiar złego mam podejrzenie, że szczegóły z życiorysu starego-przybysza nie zawsze zgadzają się ze szczegółami z życia starego-narratora. Mimo to nie będę tego drążyć, bo raz, że mogłem paść ofiarą swojej (nie)pamięci (Ha! Jak to zabawnie brzmi w kontekście tej książki), a dwa, że poszukiwanie dowodów mojej racji wiązałoby się z koniecznością szukania – nomen omen – igły w stogu siana.
Reasumując wątek wielości narratorów w narratorze, uważam, że eksperyment zastosowany przez Myśliwskiego jest tyleż ciekawy, co niezgrabny. Ale nie tylko z wyżej wymienionego powodu – w jednym z rozdziałów trafiłem bowiem na wypowiedź, w której padają słowa zarówno młodego, jak i starego. Tak wynika z jej konstrukcji, a czytałem ją kilkukrotnie. Na pocieszenie dodam, że do tego momentu zmiany narratora następowały w miarę płynnie, choć sam autor chyba doszedł do wniosku, że omawiana koncepcja jest paliwem jedynie na rozruch, i wraz z upływem kolejnych stron wyraźnie ograniczył jej użycie.
Innym zarzutem wobec Myśliwskiego jest to, że „Ucho Igielne” nie jest powieścią tak głęboką, jak chcieliby to widzieć jego najwierniejsi fani. Moim skromnym zdaniem oczywiście. Tak wdzięczny i ciekawy problem ułomności i subiektywizmu ludzkiej pamięci został przedstawiony przez pisarza głównie za pomocą jednego, najprostszego środka – czyli za pomocą włożenia „A” w usta jednej osoby i „Z” w usta drugiej. Zabrakło czegoś więcej. Podobnie, jak zabrakło czegoś konkretniejszego w fabule: odnoszę wrażenie, że treść tej powieści, opowiedziane historie, w dużej części można by było wykorzystać na potrzeby innych książek – czy to poruszających temat niespełnionej miłości, czy to opisujących relacje z ojcem albo losy rodziny na przestrzeni burzliwych dekad. Wiesław Myśliwski jest wybitnym gawędziarzem, co świadomie wykorzystuje pisząc kolejne powieści, których obszerną podbudowę stanowią barwne, wciągające i dość uniwersalne opowiastki.
I właśnie to gawędziarstwo – któremu towarzyszą tak bliskie mi nostalgia i melancholia – jest najmocniejszą stroną „Ucha Igielnego”. Lektura absorbuje i – mimo wyłuszczonych przeze mnie wad – zmusza do refleksji. Doświadczenie życiowe i odwołania do historii, a także humor, ciepło i bezpośredniość narracji Myśliwskiego są niezwykle cennymi walorami jego prozy.
Niedawno recenzowałem inną książkę traktującą o pamięci, mianowicie „Żebyś nie zgubił się w dzielnicy” Patricka Modiano – opowiadanie całkowicie sfabularyzowane i raczej jałowe. W pojedynku tych dwóch pozycji – zdecydowanie stawiam na dzieło naszego rodaka.
Pozdrawiam i życzę wesołych Świąt!
Było, jak mówię. Wszedłem do księgarni, patrzę – a tu najnowsza książka Myśliwskiego. Przeczytałem kilka fragmentów, kupiłem.
A teraz recenzuję. O czym jest „Ucho Igielne”? Gdybym miał odpowiedzieć na to pytanie w dwóch słowach, pojęciach, byłyby to: złudzenie i subiektywizm. Autor na ponad 400 stronach prowadzi – różnie ujęte – rozważania na temat ludzkiej pamięci,...
"Subtelność", "gustowność" - te słowa w recenzjach użytkowników LC pojawiają się najczęściej. Czy słusznie? Moim skromnym zdaniem - nie. Nie po przeczytaniu innej książki Modiano - "Perełki".
Co takiego jest w tej "Perełce", zapytacie. Otóż "Perełka" to mistrzostwo subtelnej zmysłowości, delikatny dźwięk kamertonu, który wprowadza nas w misternie skonstruowaną atmosferę tajemnicy. W "Żebyś..." natomiast noblista wali czytelnika tym kamertonem w głowę, mówiąc: "Zobacz, jak fajnie! Widzisz, jak fajnie?! Powiedz, że fajnie!". Omawiana książka to przykład popadnięcia w rutynę: pisarz powiela sprawdzone schematy i wypróbowane triki, jednocześnie tracąc dawne wyczucie; udziwnia, mnoży różne zdarzenia, ciekawostki i postacie. Te ostatnie do tego stopnia, że część z nich - choć wydawałoby się, że są istotne - w połowie opowiadania zwyczajnie porzuca.
"Żebyś nie zgubił się w dzielnicy" to typ książki, w której na wszelkie wątpliwości czytelnika można odpowiedzieć słowami "Bo autor tak chciał". Dlaczego główny bohater jest zgorzkniałym odludkiem, mimo że nie pamięta niczego, co w ten stan go wpędziło? BO AUTOR TAK CHCIAŁ. Jakim cudem nie pamięta nawet najważniejszej w swoim życiu kobiety? TAKIM, ŻE AUTOR TAK CHCIAŁ. Dlaczego osoby, które miały stanowić zagrożenie dla naszego bohatera, osoby dla fabuły kluczowe, po prostu w pewnym momencie znikają? BO AUTOROWI SIĘ NIE CHCIAŁO. I tak dalej.
Zastanawiałem się, czy tej książce można przypisać jakieś znaczenie metaforyczne, drugie dno, symbolikę - ale nic mi do głowy nie przychodzi. Jedna z recenzji sugeruje, że może chodzić o trudną historię Francji - jak rozumiem, tę dotyczącą II Wojny Światowej i kolaboracji z hitlerowcami. Obawiam się, że to spora nadinterpretacja, chętnie jednak zapoznam się ze szczegółową egzegezą.
"Żebyś nie zgubił się w dzielnicy" nie jest pozycją złą; czyta się szybko, a historia może wciągnąć. Ale jeśli ktoś chciałby dopiero rozpocząć swoją przygodę z francuskim pisarzem, opowiadanie to proponowałbym przeczytać jako... pierwsze. A przynajmniej przed "Perełką". Po to, żeby się nie rozczarować.
Pozdrawiam
"Subtelność", "gustowność" - te słowa w recenzjach użytkowników LC pojawiają się najczęściej. Czy słusznie? Moim skromnym zdaniem - nie. Nie po przeczytaniu innej książki Modiano - "Perełki".
Co takiego jest w tej "Perełce", zapytacie. Otóż "Perełka" to mistrzostwo subtelnej zmysłowości, delikatny dźwięk kamertonu, który wprowadza nas w misternie skonstruowaną atmosferę...
Moje pierwsze spotkanie z opowiadaniem Michała Cichego było dość przypadkowe. Stojąc w księgarni i wodząc wzrokiem po tytułach znajdujących się tam książek, zatrzymałem się na "Pozwól rzece płynąć". Początkowo zainteresowany melancholijnym tytułem, a następnie urzeczony bezpretensjonalnością tematu i stylu przeczytanych fragmentów, zabrałem książkę do domu. Genialne w swojej prostocie - pomyślałem. - Chodzić po ukochanej okolicy i opisywać z wrażliwością poety to, co się widzi.
Niestety. Amunicji autorowi nie starczyło na zbyt długo; coraz częściej ujawniał się brak pomysłu, brak ciekawego materiału. W zamian mnożyły się informacje meteorologiczne typu: 6 kwietnia, 12 stopni, deszcz. Początkowa bezpretensjonalność też zaczęła ustępować miejsca pseudopoetyckim opisom - najczęściej przyrody - oraz kwazifilozoficznym przemyśleniom.
Inną bolączką "Pozwól rzece płynąć" jest to, że autor nie wykorzystał potencjału, który sam wydobył na światło dzienne z mroku zapyziałych uliczek i zapomnianych skwerów. Chodzi konkretnie o to, że za mało jest w książce zwykłych, szarych ludzi - tych, którzy dla większości otaczającego ich świata są anonimowi, mimo że uczestniczą w życiu miasta - każdy na swój sposób - od dziesiątków lat. Tworzą organizm metropolii, ale dla tej metropolii są zbyt mali, by zdawała sobie ona sprawę z ich istnienia. A przecież każda z tych osób niesie ze sobą swoją historię, dla niej najważniejszą, najcenniejszą. Cichy mógł się stać ich rzecznikiem, ich głosem; mógł na tych ludzi rzucić światło i potraktować jako integralną i ważną część swojej małej ojczyzny. Niestety oblał. Po początkowych próbach poprzestał na wąskiej grupce ludzi, głównie z marginesu, traktując ich jako dostarczycieli ciekawych anegdotek i wypowiedzi. Chłodny i sprawozdawczy ton narracji tylko potęguje to wrażenie.
Reasumując, doceniam to, że pisarz zwrócił naszą uwagę na "codzienność" w jej różnorakich postaciach i okolicznościach; na to, co przez swoją pozorną trywialność nam umyka, a co w momencie ponownego odkrycia może okazać się wyjątkowe i niepowtarzalne. Nie mogę jednak zgodzić się na przyjęte przez autora proporcje w opisie ludzi i zjawisk przyrodniczo-pogodowych. "Pozwól rzece płynąć" to przykłady błyskotliwej koncepcji i niepodołania jej.
Pozdrawiam
Moje pierwsze spotkanie z opowiadaniem Michała Cichego było dość przypadkowe. Stojąc w księgarni i wodząc wzrokiem po tytułach znajdujących się tam książek, zatrzymałem się na "Pozwól rzece płynąć". Początkowo zainteresowany melancholijnym tytułem, a następnie urzeczony bezpretensjonalnością tematu i stylu przeczytanych fragmentów, zabrałem książkę do domu. Genialne w...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jeśli ktoś lubi programy podróżnicze z cyklu „Boso przez świat” Wojciecha Cejrowskiego, nie będzie zawiedziony, sięgając po „Wybory w Elwirze” – jedną z pierwszych książek napisanych przez V.S. Naipaula.
Akcja powieści dzieje się w ojczyźnie pisarza – na Trynidadzie i Tobago – w przededniu uzyskania niepodległości przez to karaibskie państewko. Autor bierze na tapetę wybory krajowe z roku 1950 – drugie od momentu, kiedy Wielka Brytania rozszerzyła Trynidadczykom autonomię. Oś fabuły stanowi kampania wyborcza jednego z kandydatów w tytułowym okręgu. Śledząc losy grupki bohaterów, czytelnik obserwuje, jak radzą sobie oni w warunkach raczkującej demokracji i jaki wpływ na bieg zdarzeń mają: wielokulturowość, religia i lokalne, prymitywne wierzenia.
Choć nie jest to tzw. "wielka literatura", która zwiastowałaby przyznanie jej twórcy Nagrody Nobla, „Wybory w Elwirze” są bardzo udaną satyrą społeczno-polityczną w tropikalnym entourage'u. Tym, do czego można się przyczepić, są pewne uproszczenia fabularne oraz chwilami zbyt daleko posunięta groteskowość sytuacji. Niemniej – jest to znakomita rozrywka, którą serdecznie polecam.
Pozdrawiam
8/10
Jeśli ktoś lubi programy podróżnicze z cyklu „Boso przez świat” Wojciecha Cejrowskiego, nie będzie zawiedziony, sięgając po „Wybory w Elwirze” – jedną z pierwszych książek napisanych przez V.S. Naipaula.
więcej Pokaż mimo toAkcja powieści dzieje się w ojczyźnie pisarza – na Trynidadzie i Tobago – w przededniu uzyskania niepodległości przez to karaibskie państewko. Autor bierze na tapetę...