-
ArtykułyPierwszy zwiastun drugiego sezonu „Władcy Pierścieni: Pierścieni Władzy” i nie tylkoLubimyCzytać1
-
ArtykułyKocia Szajka na ratunek Reksiowi, czyli o ósmym tomie przygód futrzastych bohaterówAnna Sierant1
-
ArtykułyAutorka „Girl in Pieces” odwiedzi Polskę! Kathleen Glasgow na Targach Książki i Mediów VIVELO 2024LubimyCzytać1
-
ArtykułyByliśmy na premierze „Prostej sprawy”. Rozmowa z Wojciechem ChmielarzemKonrad Wrzesiński1
Biblioteczka
Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com)
Tym razem, wyjątkowo, opinia została napisana na podstawie audiobooka. Zazwyczaj ich nie słucham, wystarczy bowiem, ze coś rozproszy moją uwagę by zgubić wątek opowieści. Przy książce nie jest to problemem – wracam do momentu w którym przewałem czytanie. A audiobook leci dalej. Dodatkowo moja praca nie do końca pozwala na słuchanie z uwagą, ponieważ wymaga skupienia i zazwyczaj moja podzielność uwagi jest nie wystarczająca.
Jednak „Niezwyciężonego” dostałem trochę przypadkowo – w promocji na Stacji Paliw Orlen – więc skorzystałem. W końcu to Lem.
Nie żałuję. Jest to bardzo dobrze zrealizowane słuchowisko z wieloma znanymi aktorami, min. Danielem Olbrychskim, Arkadiuszem Jakubikiem czy Erykiem Lubosem. Ponadto narrator dysponuje głosem Krystyny Czubówny. Audiobook pełen jest ponadto dzięków ze świata otaczającego – silników, deszczu itp. Został on zrealizowany z wielką dokładnością.
Treść utworu jest charakterystyczna dla Stanisława Lema. Autor porusza tematy trudne, zmuszające do myślenia. Razem z bohaterami trafiamy na pustynną planetę Regis III w poszukiwaniu Kondora - jednostki, z którą urwał się kontakt na tym globie. Opowieść snuta jest z perspektywy jednego z członków załogi – Rohana. Jest to główny bohater, a także jedna z wielu realistycznie napisanych postaci. Da się w nich wyczuć wszelkie emocje, które towarzyszyłyby takiej wyprawie – strach, niepewność, zwątpienie. Każda z postaci jest zindywidualizowana i zachowuje się zgodnie ze swoim charakterem, dlatego wszystkie jej reakcje są naturalne.
Ponadto, zapadło mi w pamięć używanie terminu „astrogator”, a nie jak w większości książek science-fiction - „nawigator”. Przecież to drugie słowo z definicji odnosi się do jednostek pływających, morskich. Nawet w takich szczegółach widać dopracowanie utworu.
Na początku akcja powieści koncentruje się na poszukiwaniu i rozwiązaniu zagadki Kondora. W miarę jednak jej rozwoju i poznawania planety Regis III pojawiają się zaskakujące odpowiedzi. Widzimy efekt martwej ewolucji maszyn pozostawionych na planecie przez wymarłą cywilizację. Maszyn, których chęć przetrwania wymusiła ewolucję oraz rywalizację na śmierć i życie – najpierw z żywymi organizmami, potem między sobą. Martwą ewolucję, która przebiegała inaczej niż ta żywa na Ziemi. Mamy tu do czynienia z typowym dla Lema spojrzeniem z innej perspektywy.
Nie brakuje także trudnych pytań. I tych wśród bohaterów powieści. I tych skierowanych do czytelnika. Bohaterowie muszą zdecydować czy ryzykować własne życie czy zostawić w niebezpieczeństwie innych członków załogi, swoich przyjaciół.
Jednak najważniejszym pytaniem jest to czy ludzkość ma moralne prawo zagarnąć każde miejsce we wszechświecie. Czy tego prawa nie ma. To jest pytanie do nas wszystkich.
Dobrze realizowany audiobook, mi jako wielbicielowi twórczości Stanisława Lema nie mógł się nie podobać. Jest to jeden z tych utworów, które warto przeczytać nie tylko dla rozrywki, ale także po to by poszerzyć swoje horyzonty.
Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com)
Tym razem, wyjątkowo, opinia została napisana na podstawie audiobooka. Zazwyczaj ich nie słucham, wystarczy bowiem, ze coś rozproszy moją uwagę by zgubić wątek opowieści. Przy książce nie jest to problemem – wracam do momentu w którym przewałem czytanie. A audiobook leci dalej. Dodatkowo moja praca nie...
Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com)
Pozycja autorstwa Colina Kappa z cyklu „Galaktyka Gutenberga” zawiera w sobie dwie powieści dziejące się w tym samym uniwersum, jednak nie związane ze sobą w większym stopniu.
Obie opierają się na zastosowaniu chaosu i entropii jako jednej z właściwości wszechświata. Ludzkość w pierwszej części uczy się, a w drugiej opanowuje stosowanie chaosu jako prawa fizycznego, które można zmierzyć, przewidzieć i zastosować. Prowadzi to do rozwoju całej gałęzi nauki. I mimo że książka pochodzi z 1972/1977 roku jest to bardzo ciekawie i przekonująco opisane. Obie części zgodnie z tytułem obracają się wokół zagadnienia chaosu.
Pierwsza część dylogii zachwyciła mnie. Akcja była bardzo ciekawa i wciągająca. Od początku akcja obraca się wokół tajemnicy i nie wszystko jest wyjaśnione. W centrum uwagi jest główny bohater - Bron, który okazuje się agentem specjalnym biorącym udział w akcji przeciwko „Niszczycielom” - wydawałoby się głównym antagonistom książki. Jednak nic nie jest tak proste jak się wydaje…
Pozostałe postacie są równie interesujące i żywe. Zarówno współpracownicy Brona, jak i przywódca „Niszczycieli”. Są oni przekonujący, różnią się charakterami i nie są schematyczni. Może nie do końca je polubiłem ale na pewno część z nich mnie zaintrygowała. Jedynie kilka z nich było irytujących, ale bardziej poprzez nadane im cechy charakteru niż niedopracowanie.
Jedynym minusem „Form Chaosu” jest niekiedy znaczna i niepotrzebna ilość wulgaryzmów i wyzwisk. Nie do końca zrozumiałem ideę ich użycia.
Uniwersum w powieści jest ciekawie zbudowane i opiera się w głównej mierze na wspomnianym chaosie. Autor nie pomija jednak innych aspektów nauki tworząc bardzo realny świat.
Autor nie ucieka bowiem od problemów ograniczeń związanych z prędkością światła. Jeśli coś z miejsca odległego o 7 000 lat świetlnych to lecąc z prędkością światła doleci po 70 wiekach. Proste. Co prawda ludzie, podobnie w innych utworach tego typu ominęli tą niedogodność, ale jednak ta zależność pojawia się w książce.
Ponadto, w powieści pojawia się problematyka ewolucji wstecznej związanej ze zbytnią automatyką życia rozwiniętego gatunku. Pojawia się w sposób zaskakujący i w nieoczekiwanym momencie. Ale tu nie chcę zdradzać zbyt wiele. Czasem jest miło być zaskoczonym.
Również samo zakończenie jest niespodziewane. Powoduje, że stosunek czytelnika do głównego bohatera, któremu z czasem zaczyna się kibicować, zmienia się o 180 stopni.
„Formy chaosu” są ciekawą i zaskakującą pozycją, którą czytałem z przyjemnością.
Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o „Broni chaosu”. O tej części najchętniej nic nie pisałbym. Pominął bym ją milczeniem i zapomniał o niej. Ale wypadłoby jednak poprzeć swoją opinię argumentami.
Po przeczytaniu pierwszej części dylogii z chęcią sięgnąłem po część kolejną i niestety się zawiodłem. Tym bardziej, ze był to upadek z naprawdę wielkiego konia. W pełnym biegu. Akcja powieści niestety nudziła i była nielogiczna. Nie czekałem na rozwiązanie zagadki, a kolejne wydarzenia wydawały mi się coraz bardziej absurdalne. Również postaci nie zachęcały do śledzenia ich losów, w moim odczuciu były bowiem miałkie i nijakie.
Antagoniści pojawili się na dobrą sprawę z znikąd i dysponowali tytułową bronią chaosu. Jeżeli dołączymy do tego jedną z teorii spiskowych dotyczących pochodzenia człowieka… to nie, nie kupuje tego.
Podobnie ma się ze światem przedstawionym w postaci. Niby to to samo uniwersum, ale… jakby wspomniana wcześniej prędkość światła traci znaczenie, pojawiają się wątki wszechświatów równoległych, a także… przesuwania czarnych dziur. Niestety jest to dla mnie zbyt przekombinowane. Świat może być różnorodny i bogaty, a jednocześnie prosty i logiczny. Tu nie zauważyłem tego.
„Broń chaosu” nie dorasta do pięt swojej fantastycznej poprzedniczce.
Dlatego mam problem z oceną tej pozycji. Z jednej strony fantastyczne „Formy chaosu”, z drugiej - fatalna „Broń chaosu”. Takiego dualizmu w książkach jednego autora, ba jednego cyklu, dawno nie zauważyłem.
Gdybym oceniał jedynie "Formy chaosu" książka otrzymałaby spokojnie ocenę 8 lub 9. Jako, że oceniam całość mogę dać jedynie 5.
Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com)
Pozycja autorstwa Colina Kappa z cyklu „Galaktyka Gutenberga” zawiera w sobie dwie powieści dziejące się w tym samym uniwersum, jednak nie związane ze sobą w większym stopniu.
Obie opierają się na zastosowaniu chaosu i entropii jako jednej z właściwości wszechświata. Ludzkość w pierwszej części uczy...
Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com)
„Ogrody słońca” opowiadają o początkach kolonizacji kosmosu, a właściwie Układu Słonecznego, w którym dzieje się akacja powieści, a także zmianach zachodzących na Ziemi. Mimo ciekawej akcji, czytało mi się ją ciężko i zajęło mi to więcej czasu niż zamierzałem i chciałbym. Jest to jednak dość ciekawa pozycja, mająca elementy Hard Science-Fiction.
W świecie powieści ludzkość skolonizowała Księżyc oraz księżyce gazowych olbrzymów – Saturna i Jowisza. Trudno mówić tu jednak o wielkim, wspólnym sukcesie ludzi, bowiem w związku z kolonizacją nasz gatunek podzielił się jeszcze mocniej. Stosunki między kolonizatorami, a Ziemianami są raczej szorstkie. Dlatego powieść zaczyna się w czasie inwazji trzech ziemskich mocarstw (Wielkiej Brazylii, Wspólnoty Pacyficznej i Unii Europejskiej) na kolonie mieszkańców układów Saturna i Jowisza. Nie był to pierwszy konflikt między „Wewnętrznymi” i „Zewnętrznymi”. W wyniku poprzednich zniszczono między innymi kolonie marsjańskie. Samo przedstawienie kolonizacji, nie jako kooperacji, a rywalizacji jest dość powszechne w fantastyce naukowej, jednak McAuley przedstawia przyczyny takiego stanu rzeczy w sposób przekonujący.
Jedną z przyczyn exodusu Zewnętrznych– poza pragnieniem wolności i chęcią odkrywania nowych rzeczy – jest oligarchia powstała na Ziemi w wyniku przemian politycznych i katastrofy ekologicznej. Nowe elity nowych mocarstw oparły swoją władzę o nową religię (dużo tych nowości). W centrum jej zainteresowania w związku była Ziemia – personifikowana jako Gaja. Jednak „wiara” nowych elit nie okazuje się wystarczająco głęboka…
Silną stroną powieści jest spora dawka nauki na jej kartach. Autor skupia się głównie na biologii i genetyce. Guru genetyczni w układach zewnętrznych są bardzo cenieni, a akcja powieści w znacznej mierze skupia się na ich działaniach i badaniach. Głównym wątkiem naukowym są organizmy próżniowe (tworzące tytułowe ogrody słońca) pozwalające przeżyć kolonistom na niegościnnych księżycach gazowych olbrzymów. Są to swoiste samowystarczalne fabryki produkujące żywność i inne niezbędne składniki do życia poza Ziemią. Często pojawia się także wątek modyfikacji samego człowieka i moralności takich działań.
Niestety są i pewne niedociągnięcia – w powieści zignorowano w znacznym stopniu znaczenie ciążenia, tak różnego na Ziemi jak i poza nią. Trochę ćwiczeń oraz przyzwyczajenie się pozwala sprawnie działać Ziemianom na Europie i odwrotnie. Tymczasem w rzeczywistości prawdopodobnie nie było by tak kolorowo. Dla osoby urodzonej i żyjącej cały czas na księżycu Jowisza mogło by to się skończyć wręcz tragicznie.
Do niedociągnięć należało by też zaliczyć niektóre postacie. Nie urzekły mnie one, a fragmenty ich dotyczące były czytane raczej z konieczności niż z przyjemnością. Do takich zaliczyłbym w szczególności guru genetyczną Sri Hong-Owen i jej syna Barrego. Sama opowieść wydała mi się za to trochę zbyt pompatyczna, ponieważ wolę historie bardziej kameralne niż ratowanie świata i rewolucje polityczne…
Mimo niewielkich niedociągnięć i tego, iż nieco „męczyłem” tę pozycję, „Ogrody słońca” są interesującą pozycją z gatunku fantastyki naukowej. Dużo tu zarówno fantastyki jak i nauki, a świat powieści jest ciekawy, rozbudowany i wiarygodny. W związku z tym warto sięgnąć po opowieść autorstwa McAuleya.
Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com)
„Ogrody słońca” opowiadają o początkach kolonizacji kosmosu, a właściwie Układu Słonecznego, w którym dzieje się akacja powieści, a także zmianach zachodzących na Ziemi. Mimo ciekawej akcji, czytało mi się ją ciężko i zajęło mi to więcej czasu niż zamierzałem i chciałbym. Jest to jednak dość ciekawa...
Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (rozdzialviii.blogspot.com)
„Bramy Światłości, tom I” to kolejna powieść Mai Lidii Kossakowskiej rozgrywająca się w nadnaturalnym świecie nieba (Królestwa) i piekła (Otchłani) oraz dziedzin przyległych.
W powieści spotykamy zarówno postacie dobrze nam znane z wcześniejszych części jak i zupełnie nowe. Z pośród tych pierwszych jednymi z głównych bohaterów są Daimon Frey oraz Lucyfer. I o ile Anioł Zagłady nadal jest sympatyczny i zachowuje się w sposób przewidywalny dla siebie, to o tyle Władca Otchłani staje się irytującym dzieckiem, które działa pod wpływem sentymentalnych mrzonek nie licząc się z nikim – nawet swoim przyjacielem Asmodeuszem.
Spośród nowych postaci najważniejszą jest anielica Sereda – była uczennica Rejzela, a obecnie kartograf i podróżnik. Przynosi ona wieści o odkryciu miejsca bytowania Pana czym wprowadza zamieszanie wśród władców Otchłani i Królestwa. Przewodzi również (razem z Freyem) wyprawie mającej zbadać czy to rzeczywiście prawda. Niestety jest ona wyniosła, a jej zachowanie nosi cechy protekcjonalności i wywyższania siebie, przez co nie zaskarbiła ani krzty mojej sympatii.
Powieść pod wieloma względami przypomina poprzednie części cyklu. Mamy tu spiskujących archaniołów, chcących utrzymać władzę, mamy sojusz Nieba z Piekłem oraz wiecznego buntownika Freya. „Bramy światłości” są jednak powiązane ciągiem wydarzeń z poprzednimi częściami w związku z czym najlepiej jest sięgnąć najpierw po wcześniejszych części.
Sam świat powieści „wypłaszcza się” – mimo iż dzieje się w strefach poza czasem trudno tu rzeczywiście szukać wielowymiarowości – poruszamy się właściwie jak po płaskim stole. Prawo, lewo, przód, tył. Czasem zdarzy się też przejście góra-dół, ale bardziej na wzór podróży po powierzchni ziemi niż między wymiarami. Brak tej wielowymiarowości powoduje, że niezwykłe Strefy Poza Czasem nie dały mi zasmakować swojej niezwykłości.
Wpływ na to mogła mieć hinduski charakter Stref Poza Czasem. Podróżnicy przemierzają bowiem tereny podległe bóstwom pochodzącym z tamtego kręgu kulturowego. Nie jestem fanem Indii, co niewątpliwie jest częściowo przyczyną braku zachwytu nad przepychem tych krain. Jeśli dodamy do tego Seredą zachowującą się w sposób sugerujący, iż tylko ona wie jak się tu zachować i uważającą innych za ignorantów i osobników nierozgarniętych (delikatnie mówiąc) to niestety nie jestem w stanie polubić Stref. A tym bardziej poczuć jakie są niby niebezpieczne.
Zmienił się opis samego Królestwa. W tej części zostało zaakcentowane to, że jest to miejsce, w którym istnieje silny system klasowy i… co tu dużo mówić – rasizm. W poprzednich częściach było to widoczne, ale chyba nie aż tak podkreślone. Tam Królestwo było bardziej ludzkie, neutralne – tu odebrałem je negatywnie.
Samą historię czytało się przyjemnie, choć nie powaliła mnie ona na kolana. Poza samą podrożą i jej celem było jej brak nico ciągłości. Zdarzał się epizod – kończył się – zdarzał się kolejny. Nie zauważyłem by konsekwencje wydarzeń (poza wątkiem głównym) wpływały na inne wydarzenia.
„Bramy Światłości” mimo kilku irytujących postaci i niewielkich braków czyta się przyjemnie. Powieść ta nie spodobała mi się tak jak części poprzednie cyklu, ale zwłaszcza dla osób zainteresowanych kulturą hinduską może okazać się ciekawą pozycją z dziedziny fantasy, zahaczającej o ten temat. Sam temat kultury tamtego rejonu świata jest przedstawiony przez autorkę z dużą pieczołowitością i widać sporo pracy włożonej w poznanie tamtejszych mitów i wierzeń. Zapewne sięgnę po drugą część „Bram Światłości” jednak z nadzieją na coś więcej.
Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (rozdzialviii.blogspot.com)
„Bramy Światłości, tom I” to kolejna powieść Mai Lidii Kossakowskiej rozgrywająca się w nadnaturalnym świecie nieba (Królestwa) i piekła (Otchłani) oraz dziedzin przyległych.
W powieści spotykamy zarówno postacie dobrze nam znane z wcześniejszych części jak i zupełnie nowe. Z pośród tych pierwszych jednymi...
2017-02-13
Przez dwie trzecie zapowiadała się fantastycznie, w końcówce jednak obniżyła loty. Recenzja może zdradzać niektóre elementy fabuły.
Ziemia w świecie Marko Kloosa podzielona jest na dwa supermocarstwa – Wspólnotę Północnoamerykańską oraz Związek Chińsko-Rosyjski oraz małe, zależne, buforowe państewka. Jest przeludniona i silnie zanieczyszczona. Większość jej obywateli zamieszkuje rozległe slumsy w które przemieniły się aglomeracje miejskie. Mieszkają tam głównie przestępcy i życiowi przegrańcy, którzy są pełni marazmu i mimo pozornych buntów nie chcą zmienić swojego losu. A mogliby, są w końcu większością społeczeństwa, które wydaje się nadal demokratyczne.
Ludzkość zaczęła już także kolonizować wszechświat docierając do Zeta Reticuli (39,5 roku świetlnego od nas). Nie jest to może przesadna odległość, ale podoba mi się umieszczenie akcji w okresie początków kosmicznego osadnictwa. Autor sięgnął po „sprawdzone rozwiązania techniczne” i umieścił w okrętach kosmicznych napęd Alcuberre’a. W dalszej części powieści przedstawiona jest także jedna z kolonizowanych i terraformowanych planet. Opis jej mi się podobał. Choć bohaterowie początkowo uważają Kolonie prawie za raj, opis samej planety pozytywnie mnie zaskoczył. Było to właściwie pustkowie, z przebiegającymi gdzieniegdzie pasmami górskimi i basenami oceanów. Właściwie brak było roślinności – stanowił ją bowiem niewyrośnięty trawnik w rejonie głównego osiedla.
Świat powieści byłby ciekawie i logicznie zbudowany gdyby nie niewielkie rysy.
Pierwsza rysa.
Na tylnej okładce widnieje informacja, że wszystko to dzieje się w… przyszłym roku. O ile to nie chochlik drukarski to autor mógłby jednak umieścić akcję w nieco dalszej przyszłości – byłoby to logiczniejsze. A tak, cóż, czeka nas bardzo intensywny rok pod względem rozwoju technologiczno-naukowego, eksploracji kosmosu i zmian polityczno-społecznych.
Akcję powieści można podzielić na trzy części w zależności od miejsca wydarzeń. Najpierw obserwujemy szkolenie Andrew Graysona w ośrodku szkoleniowym armii. Poznajemy jego pierwszych kompanów, metody szkoleniowe, narodziny żołnierza z cywila. Pojawia się również wątek miłosny.
W kolejnej części – najciekawszej – Andrew trafia do Armii Terytorialnej. Nieco mnie to zaskoczyło. Myślałem, że akcja będzie się działa w kosmosie, a tymczasem nasz główny bohater pozostał na Ziemi. I był to najbardziej wciągający fragment. Opisy militarnych potyczek oraz tłumienia buntów czytało się znakomicie.
W wyniku niekorzystnych (czy aby na pewno?) zdarzeń nasz bohater wylądował w końcu w marynarce wojennej. Może na niezbyt interesującym stanowisku, ale zawsze to kosmos. Jednak ta część okazała się dla mnie mniej interesująca.
Druga rysa.
Grayson zawsze ląduje w centrum wydarzeń. Ba, gra w nich pierwsze skrzypce. A to ratuje swojego dowódcę, a to coś wysadza, a to podpada administracji wojskowej. Oczywiście broni go wdzięczny, wspaniały dowódca przed niekompetentnym urzędasem. Sam Andrew zaś potrafi zrezygnować ze służby na elitarnej jednostce by móc służyć z ukochaną. Jego pierwszy lot kosmiczny również nie mógł być zwyczajny.
Nico to naiwne. Brak mi perspektywy obserwatora-narratora, którą np. zastosował wobec Michał Cholewa wobec Wierzbowskiego w cyklu „Algorytm Wojny”. Dodatkowo brak bohaterowi jakiś wewnętrznych przemyśleń. W pewnym momencie staje po drugiej stronie barykady wobec całego swojego dotychczasowego życia i… jest bezrefleksyjny.
Trzecia rysa.
Obcy, który pojawiają się na kolonizowanej planecie i rywalizują z nami o nią. Są przedstawieni jako olbrzymie kurczako-nietoperze, które potrzebują innego klimatu niż my. Są bardzo wysoko rozwinięci technologicznie ale… nie używają broni. Z ludzi walczą przy pomocy siły fizycznej. Nie rozumiem tego. Po co ryzykować życie skoro można przy pomocy technologii, w białych rękawiczkach, pozbyć się konkurencyjnego gatunku?
Ogólnie rzecz biorąc powieść jest ciekawa, choć nieco zawodzi po wzniesieniu się w przestrzeń kosmiczną. Mam wrażenie, ze brakuje jej wtedy nieco świeżości i wpada w utarte tory. Jednak muszę podkreślić, ze fragment rozgrywający się w ramach Armii Terytorialnej jest znakomicie napisany. Zapewne, mimo wspomnianych rys, sięgnę po kolejną część cyklu Kloosa. Przekonam się wtedy, w którym kierunku podąża autor.
Przez dwie trzecie zapowiadała się fantastycznie, w końcówce jednak obniżyła loty. Recenzja może zdradzać niektóre elementy fabuły.
Ziemia w świecie Marko Kloosa podzielona jest na dwa supermocarstwa – Wspólnotę Północnoamerykańską oraz Związek Chińsko-Rosyjski oraz małe, zależne, buforowe państewka. Jest przeludniona i silnie zanieczyszczona. Większość jej obywateli...
2017-02-08
Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii@blogspot.com)
Po obejrzeniu filmu „Nowy Początek” obiecałem sobie, że muszę przeczytać pierwowzór książkowy. Film bardzo mi się podobał, był bardzo kameralny, a historia była „świeża’, właściwie nie znalazłem w niej wtórności, często spotykanej niej w science-fiction. W związku z tym sięgnąłem po zbiór opowiadań „Historia Twojego Życia” Teda Chianga.
Pozycja ta składa się z ośmiu opowiadań. Są one niezwykle różnorodne, a akcja dzieje się w różnych światach i w różnym czasie – od starożytności do niedalekiej przyszłości. Pierwsze opowiadanie jest bardziej w stylu fantasy – dzieje się podczas biblijnej budowy wieży Babel. Inne nawiązuje do nowożytnej Anglii i nieco steampunkowego klimatu, z parowymi maszynami zastąpionymi golemami oraz ewolucją organizmów przebiegającą inaczej niż w naszej rzeczywistości. Trafiamy również do współczesnego miasta, w którym religijne wierzenia są prawdą. Jest to przykład odejścia autora w kierunku urban fantasy.
Najwięcej jest opowiadań z gatunku science-fiction. Nie ma tu jednak statków kosmicznych i podróży międzygwiezdnych. Są to historie dużo bardziej kameralne, zmuszające do myślenia. Autor wykorzystując nawiązania do różnych dziedzin nauki zastanawia się nad aspektami naszego pojmowania. Dostajemy historię o granicach ludzkiego pojmowania i zdobywaniu wiedzy dla niej samej. Opowiadania zwracają uwagę na ludzkie pojmowanie matematyki, fizyki, języka czy innego człowieka oraz stara się ukazać inne spojrzenie na naukę i konsekwencje tego. Przedstawia także możliwe konsekwencje rozwoju superumysłów. Niekonwencjonalnie, bowiem nie zastanawiamy się zwykle nad takim rezultatem rozwoju ludzkości.
Ted Chiang zadaje w tych opowiadaniach pytania dotyczące ludzkości i naszego świata. Pytania „co by było gdyby”… i na szczęście nie odpowiada na nie. Tę przyjemność zostawia każdemu czytelnikowi z osobna.
Wszystkie opowiadania przyjmują różne formy. Najczęściej jest to subiektywne spojrzenie jednej osoby, choć zdarzają się opowiadania, w których widzimy wydarzenia z perspektywy dwóch osób, a jedno jest w formie reportażu. Fabuła biegnie leniwie i często po prostu się kończy zostawiając po sobie pytania. Bez finałów i fajerwerków. Jest to element łączący wszystkie opowiadania i zarazem ich najmocniejszy element.
Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić do do dużego „ładunku” religijnego w niektórych historiach. Opowiadania te niezbyt mnie przekonywały.
Wracające do wstępu. Do przeczytania twórczości Teda Chianga zachęcił mnie film „Nowy Początek”. Nie było więc możliwości bym nie porównywał obu utworów. Zarówno film jaki i książka opierają się na tym samym założeniu – próbie poznania języka obcej rasy i porozumienia się z nimi. I oba utwory są zupełnie inne, mimo że oparte na tym samym rdzeniu. Jak rodzeństwo, ale nie bliźniacy. I zarówno film jak i książka są bardzo dobre.
W książce, w przeciwieństwie do filmu, jest mniej dramatyzmu i zwrotów akcji. Jest jeszcze bardziej kameralnie. W utworze literackim dowiadujemy się także o wszystkim od początku, tymczasem konstrukcja „Nowego początku” nie wyjaśnia nic i jeszcze bardziej zaskakuje. Nacisk w obu utworach jest położony na inne aspekty – emocje i tajemniczość w filmie oraz budowę języka i odkrywanie w opowiadaniu. Różni się także zakończenie. I najbardziej uderzające we mnie słowa w opowiadaniu: „Pamiętam, jak będziesz...”. Niesamowicie urzekła mnie ta konstrukcja, sprzeczna sama w sobie.
Rzadko się zdarza by film różnił się znacznie od pierwowzoru literackiego i był równie dobry jak książka. Ania lepszy, ani gorszy, tylko inny i równie dobry. Tak jest w tym przypadku.
Podsumowując – książka zmuszająca do myślenia. Bez nagłych, dramatycznych zwrotów akcji, ale rzucająca inną perspektywę na różne aspekty świata. Kameralne, proste i różnorodne historie. Zapewne jeszcze kiedyś wrócę do „Historii Twojego Życia” Teda Changa.
Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii@blogspot.com)
Po obejrzeniu filmu „Nowy Początek” obiecałem sobie, że muszę przeczytać pierwowzór książkowy. Film bardzo mi się podobał, był bardzo kameralny, a historia była „świeża’, właściwie nie znalazłem w niej wtórności, często spotykanej niej w science-fiction. W związku z tym sięgnąłem po zbiór opowiadań...
Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www. rozdzialviii@blogspot.com)
Skuszony wizją dobrej powieści o średniowiecznych wojownikach ze Skandynawii, jako osoba zafascynowana tamtejszą kulturą i mitologią sięgnąłem po „Wilcze Dziedzictwo”. Zachęcający był opis na tylnej okładce, który obiecywał możliwość znalezienia „polskiej Gry o Tron”. Obietnica bezpodstawna i złudna, ponieważ książka R. Lewandowskiego niewiele ma wspólnego z powieścią Martina. Po jej przeczytaniu nie mogę się zgodzić ani z A. Ziemiańskim, ani z J. Grzędowiczem, których słowa są przytoczone z tyłu powieści.
Na powieść składają się połączone postaciami i wydarzeniami cztery części, z których żadna nie została w należyty sposób zakończona. Bo jak dobrym zakończeniem można nazwać sytuację, najlepszym streszczeniem jest: „A potem pogadali i wrócili do domu”. Mam wrażenie, iż w pewnym momencie autorowi skończył się pomysł na historię. Wcześniej zresztą nie było lepiej. Opowiadana historia nie była wciągająca, jedynie momentami robiła się ciekawsza. Nie było to związane z główną akcją, a epizodycznymi wydarzeniami w ciągu książki.
Również postacie nie zachwycały. Były zbyt stereotypowe – nordycy brutalni, chrześcijanie szlachetni, muzułmanie zdradzieccy. Ich charaktery były zbyt powierzchowne, a działania mało logiczne. Bo jak zrozumieć oczekiwanie przez szlachetnego księcia, aż niedoszli gwałciciele obnażą ofiarę zamiast udzielić pomocy od razu? Jaka logika kierowała osobą kryjącą się przed wilkami gdy wychodziła z ukrycia - mimo niebezpieczeństwa - za potrzebą fizjologiczną? Jakie logiczne wytłumaczenie ma przekazanie dowództwa obcemu, nie-wikingowi w trakcie oblężenia osady? To tylko niektóre dziwne i mało logiczne działania bohaterów książki.
Również tytuł nie przystoi do treści. Nawiązanie pojawia się w prologu… i tyle. Trochę mało.
Jedyną rzeczą której nie można odmówić autorowi jest duża wiedza na temat świata wikingów. Niestety mam wrażenie, iż jest to wiedza jedynie teoretyczna. Czytając książkę czułem się jakbym czytał opis rytuałów bądź życia codziennego wikingów. Powieść nie pozwoliła mi się wczuć w jednego z nich. Jest napisana z perspektywy obserwatora, który pokazuje cuda i dziwy Północnej Europy, bez próby zrozumienia tych tradycji. W całej powieści brak jest prawdziwości, która nadaje tego typu pozycji duszę i polot. Poza tym mam wrażenie, iż książka jest po prostu sposobem na pochwalenie się znajomością tematu. Niektóre słowa są niepotrzebnie nie są zapisane w języku polskim. Nie dotyczy to oczywiście nazw własnych czy obrzędów, ale jaki cel ma pisanie „dag” skoro można napisać „dzień”?
Sam opis wikingów również jest dość tendencyjny. Wikingowie to dzicz, brutalność i zacofanie. Nie można ich porównać przecież do cywilizowanych chrześcijan z południa… Autor nie zauważa zalet (prócz czysto militarnych) kultury nordyków i wad tradycji chrześcijańskich. A każda kultura ma jednak swoje wady i zalety. Tego tu niestety nie uświadczymy. Powieść jest pisana z perspektywy chrześcijanina. I to jest chyba największa wada „Wilczego Dziedzictwa”.
Mimo dużej wiedzy teoretycznej autora, książka jest niestety bardzo słaba. Nie znajdziemy tu zrozumienia dla kultury przedchrześcijańskiej. W „Czasie żelaza” A. Watsona czytelnik czuł, że obyczaje pogańskich Brytów są naturalne, tu zwyczaje wikingów są obce. I tego brakuje tej książce. Zrozumienia. Z tego powodu nie wrócę ponownie do niniejszej lektury, ani nie sięgnę po części kolejne.
Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www. rozdzialviii@blogspot.com)
więcej Pokaż mimo toSkuszony wizją dobrej powieści o średniowiecznych wojownikach ze Skandynawii, jako osoba zafascynowana tamtejszą kulturą i mitologią sięgnąłem po „Wilcze Dziedzictwo”. Zachęcający był opis na tylnej okładce, który obiecywał możliwość znalezienia „polskiej Gry o Tron”. Obietnica bezpodstawna i złudna,...