Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Ravka to kraj przedzielony na dwie części Niemorzem, zwanym też Fałdą Cienia, w której kryją się jedynie ciemność i niebezpieczne stwory. Fałda osłabiła kraj i rozdzieliła jego mieszkańców, a zniszczyć może ją jedynie Przyzywaczka Słońca. Tak się składa, że jest nią sierota Alina, której życie ooooodrobinę się zmieni, gdy już wszyscy (łącznie z nią) się o tym dowiedzą.

Szał na Cień i kość odnotowałem zarówno zagranicą, jak i w Polsce. Młoda autorka swoim debiutem czarowała wszystkich naokoło, miało to być coś niesztampowego, wyjątkowego, z niesamowitym światem inspirowanym Rosją. No i z tą Rosją to się poczułem przekonany, dodatkowo ładna okładka, kupiłem, przeczytałem. I wyszło tak jak wychodzi bardzo często, gdy napalam się na coś, bo inni polecają...

Przede wszystkim liczyłem na naprawdę epicką, klimatyczną powieść fantasy. A dostałem... młodzieżówkę. Taką nijaką, płaską, zwykłą. Niby Leigh Bardugo wysiliła swoje twórcze moce i oddała w ręce czytelnika oryginalny, ciekawy świat, jest w książce nawet ładna mapka, ale co z tego, skoro moim zdaniem zawaliła przy reszcie.

Kreacja bohaterów śmieszyła mnie chyba najbardziej. Aliny w ogóle nie pamiętam, jej chłoptaś nr 1 został mi w głowie jako taki mięśniak-osiłek, chociaż może i nie był taki głupi, ale najbardziej rozwalił mnie Darkling. Przede wszystkim sugeruję polskie tłumaczenie tego imienia, bo to jest zwyczajnie durne. Po drugie, miał wyjść ktoś mroczny, tajemniczy, niebezpieczny, pociągający? Tak, pewnie tak. To nie wyszło zdecydowanie, Darkling jedynie śmieszy, a ta nieudolnie budowana otoczka grozy wokół niego tylko wzmacnia uczucie komizmu.

Cień i kość to chyba jednak powieść nie dla mnie. Chyba oczekiwałem czegoś... doroślejszego? Fantasy z prawdziwego zdarzenia? Dodatkowo intrygował mnie ten a'la rosyjski świat, który naprawdę zły nie jest, ale jakoś tak z resztą Bardugo do mnie nie trafiła. Dla mnie ta książka jest płaska i średnio warta uwagi, ale chociaż ma bardzo ładną okładkę. Nie wiem, czy będę czytał pozostałe tomy tej serii, bo choć na koniec podziało się całkiem ciekawie, to jednak chwilowo nie czuję takiej potrzeby. Pierwszy tom Griszy to jak dla mnie powieść przereklamowana... i tyle. Kurtyna.

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

Ravka to kraj przedzielony na dwie części Niemorzem, zwanym też Fałdą Cienia, w której kryją się jedynie ciemność i niebezpieczne stwory. Fałda osłabiła kraj i rozdzieliła jego mieszkańców, a zniszczyć może ją jedynie Przyzywaczka Słońca. Tak się składa, że jest nią sierota Alina, której życie ooooodrobinę się zmieni, gdy już wszyscy (łącznie z nią) się o tym dowiedzą....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O Kronikach Amberu już wiele słyszałem, jak o każdym klasyku fantasy. Kiedyś z księgarskich półek straszyły takie graficzne koszmary, jakieś nieudane jednorożce, obrzydliwe zamczyska, wynaturzone czcionki i mix różowego i fioletowego - typowe grafiki z fantastyki sprzed lat. Teraz wreszcie seria doczekała się solidnego wydania i ładnych okładek, a ja zyskałem okazję, by się za nią zabrać. I jestem bogatszy o kolejną świetną pozycję.

Corwin po prostu się z koszmaru. Nie wie jednak, gdzie jest. Kim jest. Co go spotkało. Czuje się odurzony, wie, że miał jakiś wypadek, a teraz najprawdopodobniej jest zamknięty w szpitalu. Wszystko go boli, w głowie ma mętlik. I musi dowiedzieć się, o co chodzi. Wyrwać się z tego miejsca i odnaleźć kogoś, od kogo dowie się o wydarzeniach z przeszłości. Czekają go krwawe porachunki, intrygi, walka o władzę... i o wiele więcej. To wszystko w Amberze i jego nieskończonych Cieniach.

Zabierając się za tę książkę, nie wiedziałem kompletnie, czego się spodziewać. Zaczęło się naprawdę zwyczajnie - intrygowała amnezja głównego bohatera i zapowiadało się na takie zwyczajne fantasy. Wszystko się zmieniło, gdy okazało się, kim naprawdę jest Corwin i jak złożony, skomplikowany i ciekawy świat za nim stoi. Roger Zelazny to prawdziwy mistrz kreowania rzeczywistości - zagłębiając się w kreowane przez niego światy ma się wrażenie, jakby zwiedzało się kosmos, a nawet lepiej.

Autor również świetnie tworzy postaci - liczne rodzeństwo + ojciec, wszyscy zaangażowani w konflikt o władzę w Amberze. Każdy charakter wyrazisty i zapadający w pamięć, każdy mający własne cele i ambicje, pragnący władzę zdobyć lub obsadzić na tronie własnego kandydata. Rodzinne koneksje, chciwość, tajemniczość, zdrady i knowania. Gra pozorów, walki, krwawe zbrodnie. Do wszystkich trzeba podchodzić z dystansem, prawie nikomu nie można zaufać, każdy będzie chciał ugrać jak najwięcej dla siebie. Pięknie i zaskakująco skonstruowana siatka intryg i dworskich porachunków wśród tych mocnych i charakternych postaci to naprawdę wielka czytelnicza uczta.

Kroniki Amberu to marzenie każdego czytelnika fantasy. Walka o władzę, mocne postaci, tajemnicze i zaskakujące wydarzenia. To wszystko w misternie utkanym, monumentalnym świecie, który działa na kompletnie innych zasadach niż nasz, po części opierając się na teorii światów równoległych. Jest to rzeczywistość pełna smaczków i zawiłości, którą bardzo przyjemnie jest poznawać i do której chętnie się wraca. Do tego świetnie pióro Zelaznego i swoista magia, którą ta powieść w sobie ma, sprawiają, że podczas czytania po raz kolejny docenia się znaczenie słowa klasyk gatunku i to, że takich tytułów nie przyznaje się pierwszej lepszej pozycji. Jeśli ktoś lubi dobrą fantastykę, to bez wahania powinien poświęcić swoje godziny Kronikom Amberu. Mnie się bardzo podobało i mam nadzieję, że i wy się nie zawiedziecie.

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

O Kronikach Amberu już wiele słyszałem, jak o każdym klasyku fantasy. Kiedyś z księgarskich półek straszyły takie graficzne koszmary, jakieś nieudane jednorożce, obrzydliwe zamczyska, wynaturzone czcionki i mix różowego i fioletowego - typowe grafiki z fantastyki sprzed lat. Teraz wreszcie seria doczekała się solidnego wydania i ładnych okładek, a ja zyskałem okazję, by się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Cykl demoniczny Petera V. Bretta zdążył w Polsce zdobyć już niemałą rzeszę fanów, o czym świadczą chociażby pozycje tych książek w rankingach sprzedaży (i to, że Fabryka Słów dalej je wydaje...). Księga II Pustynnej Włóczni to już moje piąte spotkanie z amerykańskim pisarzem i jego serią, które odkładałem i odkładałem... A myślę, że okazało się najbardziej udanym ze wszystkich! Wreszcie chyba naprawdę polubiłem ten cykl i coś czuję, że szybko powrócę do świata, gdzie nocą rządzą demony...

Krasjańska wojna ruszyła na całego. Po zajęciu Rizon do Zakątka Wybawiciela napływa masa uchodźców, każdego dnia coraz więcej. Wieś nie ma przestrzeni by ich wszystkich pomieścić... Jednak dzięki runom wojennym odnalezionym przez Arlena walka z demonami i poszerzanie bezpiecznej przestrzeni jest możliwe. Ale co z tego, że jest w końcu możliwa walka z demonami, gdy nadchodzi kolejne - tym razem ze strony ludzi. Krasja nie spocznie, póki nie wchłonie wszystkich północnych terenów. Tylko jak ocalić ziemię i wolność, gdy władcy są między sobą skłóceni, a demoniczne moce stają się jeszcze potężniejsze?

II tom Pustynnej Włóczni cenię sobie przede wszystkim za to, że wreszcie przemówił do mnie, przekonał mnie do tego, co pisze Brett. Wcześniej owszem, jego książki mi się podobały, ale zawsze coś mi w nich nie grało, nie umiałem tego określić, ubrać w słowa. Wszystko było fajnie, z pomysłem, a jednak nie mogłem powiedzieć, że jego powieści były super, że bardzo je polubiłem - chociaż nie umiałem znaleźć w nich konkretnych wad, po prostu było tak, że coś mi w nich nie grało.

Tego uczucia nareszcie pozbyłem się przy czytaniu księgi II Pustynnej Włóczni. Tym razem po prostu zatopiłem się w opowieść i czytałem z ogromną przyjemnością. W końcu naprawdę doceniłem wartką narrację, dobrą kreację postaci i masę przygód, które ta książka oferuje. Bardzo spodobały mi się też rozwiązania fabularne, które Brett zastosował i to, jak ukierunkował część wątków - zarówno tych znanych nam już z poprzednich tomów, jak i tych nowych. Wszystko nabrało bardzo szybkiego tempa i jeśli moje przeczucia są dobre - że to, co działo się w Pustynnej Włóczni, to tylko cisza przed burzą - to kontynuacja, czyli Wojna w blasku dnia, będzie najbardziej epicką, napakowaną akcją, najlepszą częścią ze wszystkich. I muszę jak najszybciej przekonać się, czy się nie mylę.

Nie wiem, czy ta konkretna część serii naprawdę różni się od pozostałych i Peter V. Brett napisał ją jakoś inaczej, czy po prostu mi spasowało to bardziej od reszty, ale uważam, że Pustynna Włócznia II to do tej pory najlepszy tom cyklu. Jest to porządne fantasy, z ogromną ilością akcji i dobrze poprowadzoną, wartką narracją, a dodatkowo z niezłym pomysłem. Każda zaleta z osobna sprawia, że tę pozycję czyta się bardzo szybko i bardzo dobrze. Nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić was do świata, gdzie lęk nocy i ciemności się urzeczywistnia, a ludzie już nie czują się panami całego świata...

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

Cykl demoniczny Petera V. Bretta zdążył w Polsce zdobyć już niemałą rzeszę fanów, o czym świadczą chociażby pozycje tych książek w rankingach sprzedaży (i to, że Fabryka Słów dalej je wydaje...). Księga II Pustynnej Włóczni to już moje piąte spotkanie z amerykańskim pisarzem i jego serią, które odkładałem i odkładałem... A myślę, że okazało się najbardziej udanym ze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W szkole na lekcjach historii niewiele mówi się o Słowianach, naszych przodkach. Tyle, że dzieli się ich na jakieś grupy - południowych, wschodnich, skąd przywędrowali, może trochę więcej o tych Polskich plemionach - Polan, Wiślan, Mazowszan... Jednak ciężko jest wiele powiedzieć o tym okresie, kiedy to jeszcze połowa Europy była pogańska. Nieustanne walki, migracje ludności, setki plemion i ludów, brak konkretnych ośrodków państwowych i ich granic, praktycznie zerowe kronikarstwo i jeszcze wiele innych przyczyn sprawiły, że dzisiaj niewiele wiemy o Słowianach. A już zwłaszcza o ludach żyjących po zachodniej stronie Odry - plemionach połabskich - Obodrzycach, Wieletach, Wagrach, Smolińcach, Bytyńcach i kilku innych, których losy związały się z Germanami, Frankami i Duńczykami.

Słowianie zamieszkujący Połabie nie zdążyli stworzyć stałych struktur państwowości, które przetrwałyby wieki i znacząco zapisałyby się na kartach historii. Zostali wchłonięci przez sąsiednie ludy i mimo oporu w większości zniknęli na stałe z etnicznej mapy Europy. Artur Szrejter w swojej książce Pod pogańskim sztandarem. Dzieje tysiąca wojen Słowian połabskich od VII do XII wieku przedstawia właśnie ich losy - znajdziemy tu opisy poszczególnych plemion, ich książąt i dziejów, z przedstawieniem sytuacji w polityce zarówno wewnętrznej, jak i zewnętrznej. Mnóstwo informacji i detali, mapy, wyszczególnione ramki i wyjaśnienia. Na pewno każdy, kto będzie poszukiwał wiedzy na temat Słowian i Połabia znajdzie tu przydatne wiadomości.

Jednak to, co znajdziemy w publikacji Artura Szrejtera to przede wszystkim polityka. Wojny i zatargi, szczegółowe rodowody, opisy relacji pomiędzy konkretnymi grupami ludności, podboje, sojusze, napaści i pokoje. Co prawda książka nie obejmuje szerokich ram czasowych, ale jednak w okresie wczesnego średniowiecza układy tak często się zmieniały i występowało tyle konfliktów, że mamy tu naprawdę ogrom informacji. Sprawia to, że ciężko tę pozycję czytać ciągiem dla kogoś, kto nie jest tym tematem prawdziwie zafascynowany. Przyda się ona zdecydowanie bardziej, gdy będziemy chcieli wyszukać coś o konkretnych władcach i ludach czy też o określonych latach. Nie można Pod pogańskim sztandarem traktować jak książki rozrywkowej, bo choć jest ona popularno-naukowa, to jednak z naciskiem na naukowa, więc jeśli liczycie na miłą przygodę ze Słowianami, to radzę poszukać jakiejś powieści rozgrywającej się w tych realiach (Juraja Červenáka chociażby).

Dla mnie zabrakło w tej książce mitologii i kultury Słowian. Z nimi kojarzą mi się głównie pogańskie wierzenia i ciekawe tradycje i też po części na coś takiego nastawiłem się przed czytaniem, a jednak otrzymałem tylko wojny i opisy książąt, wojny i opisy książąt, wojny i opisy książąt, niekończące się wojny i opisy książąt... Czytanie tej pozycji ciurkiem to istna udręka i to, że męczenie się z nią w ten sposób jest bez sensu, dotarło do mnie dopiero po jakimś czasie. Jest tak, jak pisałem wyżej - Pod pogańskim sztandarem to coś albo dla fanatyków, albo dla poszukujących konkretnych informacji.

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

W szkole na lekcjach historii niewiele mówi się o Słowianach, naszych przodkach. Tyle, że dzieli się ich na jakieś grupy - południowych, wschodnich, skąd przywędrowali, może trochę więcej o tych Polskich plemionach - Polan, Wiślan, Mazowszan... Jednak ciężko jest wiele powiedzieć o tym okresie, kiedy to jeszcze połowa Europy była pogańska. Nieustanne walki, migracje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przeszłość zawsze będzie powracać. To, co już się zdarzyło, definiuje całe życie człowieka. Nie można od tego uciec, bo wspomnienia i tak nas dopadną. Ta sfera tylko pozornie zostaje za nami. Można udawać, że się o niej zapomniało, że już wyparło się ją z pamięci. Jednak zawsze będzie to tylko udawanie. Demony przeszłości będą ścigać człowieka na każdym etapie jego bytowania, a ten uwolni się od nich dopiero w momencie śmierci - choć i to nie jest pewne... Pewna jest tylko przeszłość. Teraźniejszość mija w mgnieniu oka, przyszłość nie jest znana. Natomiast przeszłość stale trwa, nieprzerwana, wieczna, silna. Jedyny w pełni lojalny przyjaciel człowieka. Tylko w jej przypadku masz pewność, że cię nie opuści i że zawsze wróci. Choćbyś nie wiadomo jak daleko uciekał i jak głęboko chciał się schować...

Rykusmyku to małe miasteczko. Ciche, spokojne, stare zadupie. Jest ratusz, rynek, zabytkowy kościół... jest też zamek. Zamek skrywający tajemnicę, z którą związana jest cała miejscowość. Wszyscy żyją w cieniu sekretu, który od wieków ukrywa Rykusmyku, nawet jeśli nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Szymon i jego kumple właśnie skończyli szkołę średnią. Przed nimi otworem staje dorosłe życie. Muszą dokonać wyborów, uwierzyć w swoje marzenia, wyruszyć... i zapomnieć o dziurze, jaką było ich miasteczko. Postanawiają więc hucznie zamknąć młodzieńczy etap swojego życia. Pożegnać się z Rykusmyku tak, by wreszcie poza nim odetchnąć pełną piersią, zaczerpnąć powietrza wielkiego świata pełnego wielkich możliwości. Wkradają się do podziemi zamku. Podziemi, które od dziecka przerażały każdego, gdzie nikt nie odważył się wejść dalej niż na parę kroków. Tym razem jednak zagłębiają się w sieć tuneli... I wychodzą. By zacząć nowe życie i zapomnieć o tym, co zdarzyło się pod ziemią. By już nigdy do tego nie wracać, by wyprzeć się tych wspomnień, pogrzebać je na zawsze. Jednak gra pozorów nie zmyli przeszłości, która gdy już raz zamieszka w człowieku... to nie rozstaje się z nim. Nigdy.

Historia szczęśliwej ziemi z Rykusmyku stała się mi bardzo bliska po przeczytaniu. Nie dlatego, że utożsamiałem się z bohaterami czy ich przeżyciami, ale po prostu magia tej opowieści - jej klimat i moc, niesamowicie na mnie działają. Już na drugiej stronie odkryłem, że wydarzenia rozgrywają się w dolnośląskim Jaworze, który udało mi się zwiedzić podczas wakacji dwa lata temu. Miałem wtedy taką wędrówkę po zamkach i najważniejszych zabytkach Dolnego Śląska i wtedy z całego serca pokochałem ten przepiękny region, pełen niezapomnianych widoków, malowniczych krajobrazów... i miejsc takich jak Jawor. Małe, trochę brudne i zaniedbane miasteczko, z zamkniętym do zwiedzania, obdartym zamkiem. A jednak miejscowość z duszą, z klimatem, z bogatą historią. Łatwo przywiązuję się emocjonalnie do takich rzeczy i Orbitowskie Rykusmyku dość dobrze zapadło mi w pamięć. Przez to wiedziałem od początku, że Szczęśliwa ziemia będzie wyjątkowa, bo mogłem sobie przypomnieć część lokacji, w których rozgrywała się akcja i przywołać ten niepowtarzalny klimat - przez co jeszcze bardziej zżyłem się z książką.

Ale nawet jeśli Jawora bym nie poznał i w ogóle opisywanych miejsc nie znał (chociaż w innych miastach pojawiających się w książce też byłem i to jest trochę podejrzane, ale mnie się tam podoba), to podejrzewam, że i tak przepadłbym w prozie Orbitowskiego. Bo kreuje on historię w taki sposób, że pochłania się ją w najwyższym stadium zachwytu. Tworzy coś, co zostaje w głowie już na zawsze - aura, wydarzenia, refleksje, jakie przychodzą po przeczytaniu... Chociaż nie, wróć, Szczęśliwej ziemi się nie czyta - ją się przeżywa. Przynajmniej ja tak miałem. Dla mnie lektura tej książki była fantastycznym wydarzeniem, którego długo nie zapomnę - a jeśli zacznę zapominać, to sięgnę po książkę ponownie, bez wahania.

Szczęśliwa ziemia ma wszystko, by przekonać do siebie czytelnika. Ma przede wszystkim tę magię, niepowtarzalną, zarezerwowaną tylko dla niej. Jej mroczność pochłania i zagłębia się w człowieku, a mimo to nie dobija, nie zasmuca... po prostu wprawia czytającego w specyficzny stan, wywołuje szereg emocji, w pewnym stopniu też uzależnia od siebie. Wszechogarniający klimat tej książki, mrok przepleciony z tajemniczością, z czymś nieodkrytym, strasznym, jej bohaterowie, wydarzenia i sposób w jaki to wszystko jest przedstawione układa się po prostu w mistrzowską powieść. Powieść, która jest brudna, ale jednocześnie oczyszcza. Która zaczyna się niepozornie, a zostawia czytelnika zmienionego, bogatszego... szczęśliwszego?

+ Książka nominowana do Nike 2013. Nagrody nie zdobyła, ale liczy się też samo wyróżnienie. Może jeśli ktoś Nike się sugeruje... to zachęci go to do przeczytania Szczęśliwej ziemi.

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

Przeszłość zawsze będzie powracać. To, co już się zdarzyło, definiuje całe życie człowieka. Nie można od tego uciec, bo wspomnienia i tak nas dopadną. Ta sfera tylko pozornie zostaje za nami. Można udawać, że się o niej zapomniało, że już wyparło się ją z pamięci. Jednak zawsze będzie to tylko udawanie. Demony przeszłości będą ścigać człowieka na każdym etapie jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dystopie to się miały ostatnimi laty bardzo dobrze. Każdy czytał przynajmniej kilka. Już może nie ma takiego szału na te książki, jak przy okazji premiery Igrzysk śmierci Collins, ale wciąż rynek wydawniczy obfituje w taki wybór, że głowa mała, a autorzy dalej prześcigają się w tym, kto wymyśli gorszy obraz przyszłości. I co taki biedny czytelnik ma zrobić - co wybrać, a co odrzucić? Trochę ciężko dokonać takiej decyzji w świecie, gdzie więcej jest autorów postapo niż ich odbiorców... ale od czego są blogerzy!

Oto przed Wami Mia Price, dziewczyna, którą upodobały sobie pioruny. Wraz z mamą i bratem przeniosła się do Los Angeles, miejsca, gdzie miała poczuć się wolna i bezpieczna, z daleka od burz i elektrycznych przyjaciół. Jednak zamiast sielanki i szczęśliwego życia trafiła na ogromne trzęsienie ziemi, które praktycznie zrównało miasto z ziemią. Setki tysięcy zabitych, rannych, głodnych, biednych, bez dachu nad głową, ruiny, pogorzeliska, przestępczość... i Wyznawcy. Tak można w skrócie opisać Miasto Aniołów po katastrofie. Zdesperowani i zrozpaczeni ludzie nie mają u kogo szukać pomocy... więc część z nich znajduje ją w ramionach wiary. Bezgranicznej wiary w fałszywego białego proroka i jego przepowiednie. Jest też jednak druga grupa - Tropiciele. Obie sekty poszukują nowych wyznawców, walczą w zrujnowanym mieście o każdego. Z tym, że tak naprawdę obie walczą o Mię, bo to na niej właśnie najbardziej im zależy.

Czytałem tę książkę w poprzednim miesiącu, ale niestety bardzo niewiele z niej pamiętam. O ile ogólny zarys fabuły mam w głowie poukładany, to jednak mało co kojarzę z konkretnych aspektów, które mi się podobały lub mnie irytowały. Jednak odczucia w stosunku do tej pozycji pozostały - bo choć nie jest to literatura wysokich lotów, to jednak całkiem przyjemne i lekkie czytadło.

Generalnie lekturę wspominam dobrze - nie nudziłem się, zasztyletować głównej bohaterki też nie chciałem, choć pamiętam, że momenty niezrównoważenia psychicznego jej się zdarzały - jak praktycznie każdej nastoletniej bohaterce w książkach, czyli mamy raczej standardzik, nie ma się czym ekscytować. Pomysł na fabułę też zły nie jest - pomieszanie fascynacji piorunami, antyutopiami i religijnego fanatyzmu. Chociaż fajerwerków nie było, widać, że autorka dopiero zaczyna pisanie i nie wszystkie ścieżki poszły w dobrą stronę. Nad narracją też można by trochę popracować, bo choć przez większość czasu jakoś to leci, to jednak czasami zdarzają się topornie ujęte fragmenty (chociaż to może być wina tłumaczenia).

Żeby Was nie kłamać, to uczynię ten akapit ostatnim. Bo to, co napisałem wyżej, to z grubsza większość z tego, co pamiętam. Dziewczyna, którą kochały pioruny na pewno gniotem nie jest i mam z nią raczej pozytywne wspomnienia, jednak nie wróżę nam kolorowej przyszłości, skoro tak szybko zapomniałem o jej cechach. To też jest chyba seria, której druga część ma się ukazać w przyszłym roku - a biorąc pod uwagę, że tom I ujrzał światło dzienne w 2012, to Jennifer Bosworth robi sobie trochę heheszki z czytelników... ale życzę jej powodzenia w karierze. Chociaż ja na razie za jej twory podziękuję - Dziewczyna... może się sprawdzić, gdy ktoś szuka mało ambitnej młodzieżowej dystopii, ale tak jak pisałem na początku - blogerzy są od tego, żeby doradzać, więc doradzę od serca, że w tym gatunku można znaleźć wiele lepszych lektur (przykładowo Partials, Z jak Zachariasz czy popularna Niezgodna).

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

Dystopie to się miały ostatnimi laty bardzo dobrze. Każdy czytał przynajmniej kilka. Już może nie ma takiego szału na te książki, jak przy okazji premiery Igrzysk śmierci Collins, ale wciąż rynek wydawniczy obfituje w taki wybór, że głowa mała, a autorzy dalej prześcigają się w tym, kto wymyśli gorszy obraz przyszłości. I co taki biedny czytelnik ma zrobić - co wybrać, a co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

We wcale nie tak dalekiej przyszłości powstaje samowystarczalne miasto idealne - Ketra. Wysokie wieżowce, kontrola nad pogodą, każdy minimetr zaprojektowany zgodnie z planem i najnowocześniejszymi technologiami. A wokół tego wszystkiego, za murami, znajduje się Ketra B. Początkowo były to jedynie osiedla robotnicze dla tych, którzy budowali miasto marzeń - z czasem zewsząd zaczęli dołączać ci, którzy szukali lepszego życia i liczyli, że Ketra A stanie dla nich otworem. Jednak dostanie się tam graniczy z cudem, a każdy jej mieszkaniec to wielki szczęściarz i wybraniec.

Robert Welkin od zawsze mieszkał w nowoczesnym i luksusowym mieście. Myślał, że ma to zagwarantowane dzięki rodzicom, którzy przyczynili się do powstania tego miejsca. I tak żył spokojnie, uczył się, pracował, zdobywał kolejne szczeble kariery zawodowej, a oszklone ściany wysokiego wieżowca nazywał swoim domem. Jednak w jednej chwili został wszystkiego pozbawiony. Niesłusznie oskarżony, osądzony i wydalony... do Ketry B. Do miejsca gorszego, przeludnionego, niebezpiecznego. Z tak wysoka spada na sam dół. I musi wstać na nogi, zacząć żyć... choć takie rzeczy nie śniły mu się nawet w najgorszych koszmarach.

2049 to ciekawy debiut, którzy przyciąga nie tylko świetną okładką autorstwa Piotra Cieślińskiego (Dark Crayon), ale i opisem. Ktoś, kto ma wszystko i nie musi się martwić praktycznie o nic, nagle to po prostu traci. Zostaje z niczym, wrzucony do świata, który do tej pory obserwował jedynie zza szyb swojego wieżowca. Prostym wyjściem byłoby samobójstwo - jednak główny bohater decyduje się na próbę przetrwania w nowym otoczeniu i obiecuje sobie, że jeszcze do Ketry A wróci. Przemiana głównego bohatera i to, jak będzie się on odnajdywał w nowej rzeczywistości, co pocznie, z kim się zwiąże - to podstawa tej powieści i być może jej największy atut, z jednym szkopułem...

Bo mam wrażenie, że już na etapie kreowania postaci głównego bohatera coś nie wyszło. Robertowi nie mogę niczego konkretnego zarzucić, ale jednak jest w nim jakaś rzecz, której nie potrafię ubrać w słowa i która mnie w nim irytowała. To taki rodzaj bohatera, który jest fajny, spoko i w ogóle ma wszystkie predyspozycje do tego, żeby przypaść ci do gustu, a jednak tak się nie dzieje i im więcej o nim czytasz, tym bardziej nie czujesz się do niego przekonany, chociaż z pozoru wszystko z nim w porządku. I chociaż nie przeszkadzał mi w lekturze, to jednak mam wrażenie, że można go było stworzyć inaczej - tak, by postać naprawdę poruszała tłumy, tworzyła jakąś więź z czytelnikiem i zapadała w pamięć na dłużej niż pół miesiąca po przeczytaniu.

A wracając do przemiany bohatera i jego odnajdywania się w Ketrze B - to faktycznie mogła być najlepsza część książki, jednak przez taką a nie inną figurę głównego bohatera, przebiegło jakoś bez fajerwerków. Jak wszystko w 2049. Bo właściwie nie ma się tutaj czym zachwycać - miasto przyszłości jak miasto przyszłości, podobne znajdziemy w setkach innych książek science-fiction. Intryga też nie jest tu jakaś zachwycająca, postaci drugoplanowe też jakoś specjalnie sytuacji nie ratują. Mimo wszystko ta powieść to przyjemne czytadło, pewnie za sprawą umiejętności autora do opowiadania i zaciekawiania czytelnika historią - rozdziały lecą bardzo szybko i chociaż treść to nic szczególnego, to jednak można przyjemnie spędzić czas na lekturze.

2049 poza tym, że jest całkiem miłym czytadłem, nie ma nic szczególnego do zaoferowania. Świat przedstawiony, bohaterowie, wydarzenia... wszystko to przebiegło jakoś przeciętnie, znośnie. Gdzieś tam ten potencjał jest, nieduży, ale jednak, i pewnie można było z tej historii wycisnąć więcej, ale i tak jest w porządku. Jako coś lekkiego i niewymagającego z pewnością się sprawdzi.

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

We wcale nie tak dalekiej przyszłości powstaje samowystarczalne miasto idealne - Ketra. Wysokie wieżowce, kontrola nad pogodą, każdy minimetr zaprojektowany zgodnie z planem i najnowocześniejszymi technologiami. A wokół tego wszystkiego, za murami, znajduje się Ketra B. Początkowo były to jedynie osiedla robotnicze dla tych, którzy budowali miasto marzeń - z czasem zewsząd...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

BU!

Ha, tak, celowo straszę was już w pierwszym zdaniu. Bo powyższa książka raczej tego nie zrobi - chyba, że macie wyjątkowo słabe nerwy. Co prawda jest to horror, dla młodzieży, acz wciąż horror i ma w sumie wszystko, co mieć powinien: głupiutką bohaterkę, głupiutką koleżankę głupiutkiej bohaterki i równie głupiutki romans (bohaterka be like: "Ach, Romeoeoeoeo, czy nasza miłość uratuje nas przed tą okropną klątwą?!"), straszną historię z przeszłości, ducha, nawiedzoną szkołę. No, ale zwróćcie jeszcze raz uwagę na numer 1, 2 i 3. A teraz uśmiech proszę i czytać dalej!

Roberta, pieszczotliwie nazywana Bobbie (tak miło, słodziutko, bardzo ładnie, idealnie na karty książki) to główna postać Wypowiedz jej imię. Na szczęście nie chodzi o wypowiadanie imienia Bobbie, ale o Mary - Krwawej Mary, ściślej rzecz ujmując. Roberta uczęszcza do szkoły dla dziewcząt z internatem i wraz z koleżankami, które sprowadziły sobie chłopaków z pobliskiego miasta, spędzają Halloween opowiadając sobie straszne historie. No i tak leci jedna za drugą, aż dochodzi do opowieści o Mary, dawnej uczennicy ich szkoły, która popełniła samobójstwo, a teraz prześladuje tych, którzy przed lustrem wypowiedzą kilkakrotnie jej imię. Chyba nie muszę mówić, co było dalej, w każdym razie sporo zmarnowanego materiału na dobrą książkę.

Pozwólcie, że przejdę od razu do konkretów. Nieścisłość numero uno: Bobbie wielokrotnie w książce podkreśla, jak to E L I T K I mają w szkole władzę, jak to nikogo do siebie nie dopuszczają, za jak ładne i ekskluzywne się uważają... A sama, niewyróżniająca się, średnio-ładna i nie śpiąca na pieniądzach - co też wielokrotnie zaznacza, się z nimi buja - wraz ze swoją koleżanką Nayą, która podobno do elitek przyjęta nie została, bo ktoś jej tam za coś nie lubił. No komą, jesteś łajza, czy jesteś elita, nie lubisz tych lasek, czy w końcu chcesz się z nimi zadawać. Bobbie chyba do tej pory nie wie... i pewnie nigdy się nie dowie. Bo drugiej części zgaduję, że nie będzie.

DOS. Kolejna nieodgadniona zagadka mózgu panny Roberty Rowe. Wywołałaś ducha. Za kilka dni on po ciebie przyjdzie i umrzesz lub jeszcze gorzej. Pięć minut temu widziałaś go w jakimś odbiciu i prawie narobiłaś w gacie. A teraz stoisz jak gdyby nigdy nic i prawie mdlejesz, ale dlatego, że zagadał do ciebie chłopak, który ci się podoba. A h a. "Kurde no, ta Mery tu przed chwilą była, ale no kij z nią, gada do mnie, omg, jaki on jest seksi a ja nie, coż jest we mnie tak wyjątkowego...".

Treeees! Ogół bohaterów, a ściślej ci, których goni Krwawa Mary. Są nieco... zbyt spokojni, jak na to, w jakiej sytuacji się znajdują. Niby czasem się wystraszą, ale to w sumie jak im się przypomni. Szukają rozwiązania zagadki i działają zasadą "No weź, jesteśmy tacy super, że na pewno wymyślimy, co zrobić, żeby ta zjawa nas nie dorwała, co z tego, że nikt inny przez 100 lat tego nie dokonał i wszyscy znikali. Ja jestem BOBI, ja nie dam rady?!". No nie wiem... jakoś tak troszkę ociekali mi sztucznością, a przynajmniej mnie nie przekonywali. PS Jak nastoletni chłopak z liceum rumieni się, gdy ma wypowiedzieć słowo "SEKS", to powinien zostać skierowany do psychologa. Ale. James. Dawson. Wie. Lepiej. Zaburzenia w rozwoju są w końcu mega słodkie!

C u a t r o. Infantylnych opisów też tu troszkę jest, sporo zdań, które bym wyeliminował, fragmentów, które bym pozmieniał pod względem doboru słownictwa. Bo często coś brzmi dziwnie lub nienaturalnie - nie wiem, czy wina autora, czy tłumacza, obstawiam to drugie. No i tak jeszcze dodam, że Wypowiedz jej imię jest troszkę przewidywalne, bo mało co jest tu nas w stanie zaskoczyć... Ale w sumie jak ty już będziesz wiedzieć, to siedź cicho, nie psuj Bobbie zabawy, będzie myślała nad tym jeszcze ze 100 stron! :D Albo i więcej! :D A i tak jest najmądrzejsza z całej tej bandy, serio... Chociaż plus za zwrot akcji w samej końcówce! Doceniam, chociaż i tak było za późno jak na ratowanie powieści!

Noooo, ale już nie będę taki zły, bo w sumie dość wysoko oceniłem tę książkę. Oprócz tego, co wymieniłem wyżej, ma też kilka zalet. To na przykład klimat - straszna historia, stara szkoła z internatem, małomiasteczkowa społeczność, do tego jesienna aura - to wszystko ma w sobie coś, co potrafi urzec. No i gdy czyta się Wypowiedz jej imię o 3 w nocy, kiedy wszyscy już śpią i w domu światło świeci się tylko w twoim pokoju, to końcówka może troszkę przerazić, fakt... Chociaż wciąż nie są to dreszcze na miarę czegoś, przez co tydzień balibyście się ciemności. I tu właśnie jest główny minus książki i to, dlaczego jest ona zmarnowanym potencjałem.

Autor mógł pójść w skrajności - serio zrobić coś tak schizowego i przerażającego, że przy okazji każdego wykrzyknika czytelnik skakałby po ścianach... lub obrać drogę komedii. Wtedy byłoby chociaż się z czego pośmiać. A tak to w sumie ani się człowiek porządnie nie wystraszy, ani nie rozbawi. Nic w sumie z tą książką nie zrobi. Dla mnie całość brzmi jak scenariusz do każdego znośnego kinowego horroru i tam takie bohaterki są raczej normą... ale niestety film działa na trochę innych zasadach niż książka. Być może młodszym czytelnikom Bobbie nie będzie aż tak przeszkadzała, a tym bardziej obytym - którzy mają już za sobą sporo przygód z bohaterkami, którym chciałoby się wbić nóż w oko - chyba nie muszę powyższej lektury odradzać.

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

BU!

Ha, tak, celowo straszę was już w pierwszym zdaniu. Bo powyższa książka raczej tego nie zrobi - chyba, że macie wyjątkowo słabe nerwy. Co prawda jest to horror, dla młodzieży, acz wciąż horror i ma w sumie wszystko, co mieć powinien: głupiutką bohaterkę, głupiutką koleżankę głupiutkiej bohaterki i równie głupiutki romans (bohaterka be like: "Ach, Romeoeoeoeo, czy...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Lot sowy Larry Dixon, Mercedes Lackey
Ocena 6,7
Lot sowy Larry Dixon, Merced...

Na półkach: ,

Lot sowy to historia młodego Dariana, osieroconego nastolatka, którego jedynym ratunkiem są mieszkańcy jego wsi. Ci oddali go na naukę do starego, niedołężnego maga Justyna i na każdym kroku przypominają chłopcu, jakim to wielkim ciężarem dla nich jest i jak bardzo powinien być wdzięczny za "łaskę", którą mu okazano. Jednak Darian nienawidzi terminowania u starego magika, tak samo jak nienawidzi mieszkańców wioski i wszystkiego, co z nią związane. Chce być jak swoi rodzice, z którymi w młodości wyprawiał się do Lasu Pelagirskiego polować na magiczne zwierzęta. Jednak na jedną z wypraw rodzice go nie zabrali... a sami już z niej nie wrócili.

Teraz Darian nie ma nic, nienawidzi swojego życia, ale nie chce okazywać słabości przy mieszkańcach Zagajnika Errolda. Często więc ucieka z lekcji i nie wykonuje swoich obowiązków, czuje się samotny i niezrozumiany. Pewnego dnia jego wioska zostaje zaatakowana przez tajemniczych i brutalnych przybyszów z północy. Chłopiec ucieka do lasu, a jego nauczyciel ginie, dając ludziom czas na ukrycie się. Teraz jednak pozostaje sprawa tego, co Darian napotka w lesie... i czy uda mu się tam przeżyć?

Pierwsze wydanie Lotu sowy ukazało się w 1997 roku, więc historia gościła już w rękach niejednej osoby. Opowieść jest jednak kierowana w stronę młodego czytelnika - nastoletni bohater, uniwersalne problemy. Podejrzewam, że starszym osobom będzie się czytało tak jak mnie, czyli przyjemnie, ale bez fajerwerków. Bo Mercedes Lackey i Larry Dixon stworzyli klimatyczną, ciekawą historię, sprawnie też posługują się piórem, więc jest to dobre, ale szczególnie dobre będzie dla młodych - takie fantasy może być niezłym początkiem z tym gatunkiem, jak i w ogóle z czytaniem książek. Jeśli tylko dziecko lubi przygody i fantastyczne stwory - do dzieła! Rozwój wyobraźni gwarantowany.

Jednak na początku Lot sowy potrafi zirytować. Przez jakieś 60 początkowych stron czytamy tylko o ciągłych problemach nastoletniego bohatera, o tym, jak on się nad sobą użala, jak to ma źle, jak wszystkich nienawidzi, jak niczego nie lubi, jak chciałby uciec, jak ma dość życia, jak to wszystko wokół jest straszne. I w kółko. Na chwilę spokój... to znowu przywołany problem sprzed kilku stron. Ciągle to samo, maglowane wzdłuż i wszerz. A później, aż do końca, skrupulatne powracanie, płacze, smutki, rozterki. Rozumiem, że Darian ma ciężkie życie, jest młody i nie do końca sobie z tym radzi. No ale ileż można... Przez to też niełatwo wciągnąć się w lekturę i niemiłe wspomnienia zostają niestety do końca.

Ciężko może też przychodzić tolerowanie Dariana. Między innymi ze względu na to, co powyżej, ale chłopak ogólnie jest... trudny. Płacz i użalanie się nad sobą to jego dieta codzienna. Dodatkowo często rozwodzi się nad tym, jak to mieszkańcy jego wioski nie byli tacy źli, jak to mógł im pomóc, jak mógł lepiej traktować swojego mistrza... podczas gdy robił to co robił. Odrobina racjonalnego myślenia, kop w tyłek, otarcie łez - i już byłoby o wiele przyjemniej. A tak Darian-ciamajda to w wielu momentach wręcz kara boska.

Jako że Lot sowy to bardziej gratka dla młodszej młodzieży, często na wiele rozwiązań można wpaść wcześniej, no i nie należy oczekiwać zbyt wielkich zaskoczeń, bo po prostu rozwoju fabuły ciężko nie przewidzieć. Czasem jest to aż zbyt proste i dziecinne, ale ma też swój urok. Jeśli zaczynaliście czytelniczą przygodę od właśnie tego typu fantasy - jak ja - to Lot sowy powinien wam przypomnieć, dlaczego wtedy polubiliście tego typu historie i czemu pokochaliście czytanie. W moim przypadku tak było, i choć ta pozycja majstersztykiem nie jest, to chętnie dowiem się, co wydarzy się dalej w świecie Dariana.

Jeśli miałbym Lot sowy krótko streścić, to powiem tak - początek dość ciężki, niełatwo się wkręcić, z czasem jednak robi się ciekawie, historia nabiera barw, pojawia się świetny klimat... ale koniec zbyt dziecinny, zbyt prosty, zbyt tęczowy. Mogło być lepiej, acz wciąż powieść Lackey i Dixona ma się czym pochwalić i na pewno znajdzie grono odbiorców, którym przypadnie do gustu.

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

Lot sowy to historia młodego Dariana, osieroconego nastolatka, którego jedynym ratunkiem są mieszkańcy jego wsi. Ci oddali go na naukę do starego, niedołężnego maga Justyna i na każdym kroku przypominają chłopcu, jakim to wielkim ciężarem dla nich jest i jak bardzo powinien być wdzięczny za "łaskę", którą mu okazano. Jednak Darian nienawidzi terminowania u starego magika,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ja | znani autorzy. Te dwie drogi nie zawsze się przecinają. Przynajmniej nie zawsze w chwili pierwszej fali popularności tych drugich. Czasem jest to ot tak, zwyczajnie nie po drodze. Czasem omijam z premedytacją, czasem kompletne zapominam, że miałem na kogoś zwrócić uwagę. I też... czasem nie żałuję, że omijałem. A czasem czuję się jak ostatni frajer, gdy wszyscy dookoła już coś przeczytali, a ja o zajebistości tego czegoś przekonuję się... po roku. Albo po dwóch latach. Chociaż wszyscy wszędzie o tym trąbili. Dobrze jednak, że już teraz trafiłem na Sandersona. Przynajmniej wiem, skąd bierze się coraz większa popularność tego pisarza i jego dzieł. Bo bynajmniej nie z kosmosu.

W pewnym momencie nad ludzkością zawisa istna klątwa. Dosłownie. Calamity. Pojawia się na niebie, nikt nie wie skąd ani dlaczego. Wszyscy wiedzą jednak, co zrobi z niektórymi ludźmi. Jak zwykli obywatele przemieniają się w Epików - obdarzonych supermocami, rządnych władzy, przekonanych o swojej niezrównanej potędze i prawie do panowania nad innymi. Tak oto, gdy rząd nie ma już sił by walczyć, a wola zwykłej ludności zostaje całkowicie skruszona, Stany Zjednoczone przestają istnieć. Wszystko należy teraz do Epików - im któryś silniejszy, tym więcej ziemi i sługusów posiada.

David Charleston wychowuje się w Chicago... a od jakichś dziesięciu lat Newcago, ściślej mówiąc. Jako mały chłopiec był świadkiem, jak Stalowe Serce, jeden z najpotężniejszych Epików stąpających po ziemi, przejmował władzę nad miastem. Przy okazji pozbawiając życia jego ojca. Nowy pan metropolii wydaje się niepokonany. Jednak David wie, że tak nie jest. I zrobi wszystko, by tego dowieść... oraz by pozbawić uzurpatora władzy... i życia.

Na początku czytania Stalowego Serca zostałem uderzony pozorną bezsensownością fabuły. Jaka Calamity, Epicy, co to w ogóle za nazwa, przecież to są jakieś kompletne bzdury. Gdy się zaczyna czytać tę książkę i nie ma pojęcia o czym ona jest, to serio, można się porządnie zdziwić. Że to niby taki poczytny autor, a to wszystko brzmi, jakby już naprawdę pomysłu na coś sensownego nie miał. I choć dalej było tylko lepiej i jestem w stanie powiedzieć, że po pewnym czasie Sanderson przekonał mnie do swojego pomysłu, to jednak dalej uważam, że materiał na książkę to średni. Chociaż wyszedł z tego majstersztyk. Ale to udowadnia tylko, jak genialnym pisarzem jest Brandon Sanderson!

Najbardziej do gustu przypadli mi bohaterowie, zdecydowanie. Ich kreacja jest mistrzowska. Już prolog jest obiecujący, a gdy poznajemy Davida jako dorosłego człowieka, to od pierwszych kart czujemy bijące od niego zapał i determinację. Później pojawiają się inni, robi się świetna ekipka - mieszanka najróżniejszych charakterów, cech, humorów. Każda postać jest realistyczna, przekonywująca i wszyscy sporo wnoszą do powieści. Do tego wszystko stworzone tak, by podchodzić do tego z dystansem, patrzeć na bohaterów z lekkim przymróżeniem oka - co absolutnie, absolutnie uwielbiam. Całość czyta się nieziemsko i naprawdę - ekipy Mścicieli nie da się nie lubić!

Sanderson, mimo iż z pomysłem na fabułę średnio mu poszło, to już z tworzeniem świata po Epiko-apokalipsie wyszło przednio. Jest klimat, są opisy pobudzające wyobraźnię, jest w rzeczywistości Stalowego Serca coś innego, mrocznego i intrygującego. Talent pisarza nie zawiódł też przy wymyślaniu intryg i prowadzeniu ich przez kolejne rozdziały. Dużo się dzieje, jest nad czym główkować i co obstawiać, a nawet, gdy autor już coś zdradza, to i tak praktycznie nie wiadomo nic. Na rozwiązania trzeba cierpliwie czekać do końca książki, który, biorąc pod uwagę wszystkie jej zalety, nadchodzi całkiem szybko.

Do tego dodać jeszcze sceny walk i pościgów (zwłaszcza tych drugich) opisane tak, że w głowie wyglądają jak film akcji rzędu 11/10... I całość prezentuje się już w ogóle jak raj dla niejednego czytelnika. Warsztat pisarski Sandersona pozwala mu na tworzenie tak sprawnej narracji, tak świetnie ujętych wydarzeń, wykreowanych postaci i intrygującego świata... że tu nie ma innej opcji, chce się po prostu jeszcze i jeszcze! Nie mogę się doczekać, aż poznam inne światy, które przygotował ten amerykański pisarz i będę też z niecierpliwością oczekiwał ekranizacji Stalowego Serca. Bo hańbą dla całego Holiłudu byłoby niewykorzystanie takiego potencjału. Toż to gotowy scenariusz na miliardy dolarów!

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

Ja | znani autorzy. Te dwie drogi nie zawsze się przecinają. Przynajmniej nie zawsze w chwili pierwszej fali popularności tych drugich. Czasem jest to ot tak, zwyczajnie nie po drodze. Czasem omijam z premedytacją, czasem kompletne zapominam, że miałem na kogoś zwrócić uwagę. I też... czasem nie żałuję, że omijałem. A czasem czuję się jak ostatni frajer, gdy wszyscy dookoła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gangsterski Nowy Jork lat 70. - tam właśnie przenosimy się wraz z Johnem Albano, dawnym cieślą, który teraz zmuszony jest pracować dla mafii, jeśli chce opłacać alimenty dla byłej żony i mieć z czego żyć. Traktuje to jako przejściowy etap, dopóki nie znajdzie czegoś lepszego i jest absolutnie przeciwko pseudonimowi, który do niego przylgnął - Johnny Porno. Wyświetla on bowiem Deep Throat - Głębokie gardło, film pornograficzny zakazany przez rząd Stanów Zjednoczonych. Władze USA muszą odwrócić uwagę społeczeństwa od wojny w południowo-wschodniej Azji i afery Watergate, wyruszają więc do walki z tym amatorskim wideo dla dorosłych, które dzięki temu zyskuje ogromny rozgłos i popularność. John ma więc wiele pracy, a większość zysku z pokazów filmu zabiera mafia.

Wie, że musi z tym skończyć, jednak nowe zlecenia, obietnice i wizje sprawiają, że nie odchodzi tak szybko, jak planował. Póki co nic specjalnego się nie wydarzyło - wiadomo, praca dla mafii jest niebezpieczna, ale jeśli nie liczyć kilku bójek, to Albano nie ma się czym martwić. Problem zaczyna się w momencie, gdy jego była żona, skuszona wizją życia ze swoim kochankiem, postanawia wykorzystać Johna i ukraść od niego mafijne pieniądze. Dopiero wtedy zaczynają się prawdziwe schody - bo gdy ktoś podpadnie gangsterom, to zagrożenie pada nie tylko na niego samego, ale i na wszystkich jego bliskich. Problem jest też taki, że John Albano nie podpadł jedynie szefowi nowojorskiej mafii...

Johnny Porno to dość dobra powieść akcji z nieco mylącym tytułem. Skusiłem się na nią ze względu na retro-klimat, którym emanuje. Uwielbiam Nowy Jork, a lata 70. i mafia brzmiały naprawdę kusząco. Nie oczekiwałem po powieści Charliego Stelli czegoś wielkiego, także też się nie zawiodłem. Wątek kryminalny i intryga gładko mieszają się tutaj z elementami z historii USA. Autor całkiem sprawnie kreuje rzeczywistość - co prawda mogłoby być lepiej, ale i tak jest znośnie. Wynagradza to klimat, który książka z pewnością posiada. Fajnie tak zatopić się w nowojorskich ulicach ubiegłego wieku i śledzić bezkompromisowe mafijne porachunki.

Charlie Stella stworzył książkę, która na pewno uwiedzie fanów retro-kryminałów. Akcji jest tu całkiem sporo, na kreację bohaterów też nie można narzekać. Problem nie jest jeden, a wiele, jest co śledzić i co obstawiać. Ciekawie jest poznawać różne koneksje nie tylko w mafii, ale i w policji, a dodatkowo mieć do obserwacji sieć intryg i kokon problemów, który z rozdziału na rozdział coraz ciaśniej zaciska się wokół głównego bohatera. Johnny Porno to na pewno dobra rozrywka dla osób, którym podchodzi taka literatura, jednak wątpię, czy będzie ona jakimś przeżyciem wybitnym czy wyjątkowym. To powieść lekka i interesująca, aczkolwiek szału nie ma.

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

Gangsterski Nowy Jork lat 70. - tam właśnie przenosimy się wraz z Johnem Albano, dawnym cieślą, który teraz zmuszony jest pracować dla mafii, jeśli chce opłacać alimenty dla byłej żony i mieć z czego żyć. Traktuje to jako przejściowy etap, dopóki nie znajdzie czegoś lepszego i jest absolutnie przeciwko pseudonimowi, który do niego przylgnął - Johnny Porno. Wyświetla on...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo miło wspominam przejechanie Europy z ekipą Busem Przez Świat przy okazji ich pierwszej książki. Wspominam lekkie, miłe i przyjemne godziny. Dlatego zdobyłem również Amerykę za 8 dolarów - drugą pozycję w ich literackim dorobku, gdzie starym, odpicowanym busem przejadą wzdłuż i wszerz północną część Nowego Świata.

W poprzedniej książce można było znaleźć mnóstwo porad à propos podróżowania na własną rękę i z niskim budżetem. Tam to jednak była Europa - Strefa Schengen, wszędzie można na czterech kołach zajechać... ale oceanu busem nie przemierzysz. I tutaj ponownie można skorzystać z doświadczenia ekipy - wiele porad, przydatnych i praktycznych informacji oraz czysta przyjemność wynikająca z czytania o ich przygodach. Na pewno nie jednego z was ciekawi Północna Ameryka, jednak jeśli chwilowo nie macie możliwości ku podróży... to w ramach rekompensaty idealnie nada się ta książka. A po jej przeczytaniu z pewnością będziecie tylko szukać okazji, by spakować walizki i wyruszyć.

Przy okazji tej wyprawy zmienił się jednak nieco skład ekipy busa. Nie uświadczymy tu już wszystkich bohaterów z pierwszej książki, ale klimat pozostał ten sam. Dalej z kartek wylewa się zapał, energia i entuzjazm. Ponownie bus i jego lokatorzy na swojej drodze napotykają wiele trudności, jednak wciąż są uparci, nie poddają się i spełniają marzenia.

Busem przez świat. Ameryka za 8 dolarów to kolejna pozycja od ekipy świdnickich podróżników, którą czyta się świetnie. Znowu można znaleźć mnóstwo wskazówek odnośnie taniego podróżowania, dużo pozytywnej energii i kopa, żeby wierzyć w marzenia i je spełniać. To również świetna okazja na rozerwanie się, zwłaszcza dla tych, którzy mają słabość do Stanów Zjednoczonych. Nic, tylko brać i czytać.

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

Bardzo miło wspominam przejechanie Europy z ekipą Busem Przez Świat przy okazji ich pierwszej książki. Wspominam lekkie, miłe i przyjemne godziny. Dlatego zdobyłem również Amerykę za 8 dolarów - drugą pozycję w ich literackim dorobku, gdzie starym, odpicowanym busem przejadą wzdłuż i wszerz północną część Nowego Świata.

W poprzedniej książce można było znaleźć mnóstwo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam bardzo mieszane odczucia co do Legendy - trylogii autorstwa Marie Lu. Pierwszy tom, Rebeliant, był nieco oporny w czytaniu, a sama historia też średnio porywająca. Za to drugi - Wybraniec - spodobał mi się o wiele bardziej i zdecydowanie lepiej się go czytało. Tam jakby autorka zaczęła się rozkręcać, obrała dobrą drogę, ciekawie ukierunkowała akcję... by, niestety, w trzecim tomie powrócić do początków - i zakończyć serię na poziomie pierwszej części. Czyli bez szału.

Dawna Ameryka Północna wreszcie może na chwilę odetchnąć. Działania na froncie pomiędzy Koloniami a Republiką zostają chwilowo zatrzymane. Władzę w Republice obejmuje nowy elektor, ma wprowadzić reformy, pokój i polepszyć życie mieszkańców swego kraju. Jednak w Koloniach wybucha śmiercionośna epidemia... o której wypuszczenie oskarżona zostaje Republika. I tak oto kraj June i Day'a znowu wkracza w fazę wojny, pośrodku której i tym razem znajdą się oni i ich bliscy.

W poprzednich tomach do szału potrafiła doprowadzić mnie June - i, będąc konsekwentną, robiła to również w Patriocie - jednak tutaj irytował mnie również Day. Co prawda nigdy nie był przeze mnie uwielbiany, ale w tej części jakoś ciężej było mi go tolerować niż wcześniej. Kreowanie postaci od początku nie było mocną stroną pani Lu i tak też jest tutaj. Nie ma czego chwalić.

Patriota w moich oczach zyskuje przede wszystkim tym, że jest zakończeniem serii. I to wcale nie dlatego, że aż tak bardzo Legendy nie lubię i pragnąłem, by się skończyła, ale po prostu czekałem na rozwiązanie wszystkich wątków i niezałatwionych spraw. Czyli, jak to zawsze jest w seriach - ostatni tom wyjaśnia wszystko (lub prawie wszystko), co intrygowało nas wcześniej. I dzięki temu Patriota może się poszczycić choć kilkoma ciekawymi aspektami.

Marie Lu miała dość ciekawy pomysł na serię... I o ile jakoś jeszcze poradziła sobie z kreacją świata i kierowaniem akcją w ten sposób, by nie pousypiać czytelników, o tyle gorzej poszło jej z bohaterami i jakimiś cechami, które by jej książki wyróżniały pośród innych dystopijnych młodzieżówek. Bo te nie wybronią się ani pomysłem, ani poziomem. Nie są to gnioty i czyta się je całkiem przyjemnie, ale nic się nie stanie, jeśli odpuścicie sobie przygody June i Day'a.

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

Mam bardzo mieszane odczucia co do Legendy - trylogii autorstwa Marie Lu. Pierwszy tom, Rebeliant, był nieco oporny w czytaniu, a sama historia też średnio porywająca. Za to drugi - Wybraniec - spodobał mi się o wiele bardziej i zdecydowanie lepiej się go czytało. Tam jakby autorka zaczęła się rozkręcać, obrała dobrą drogę, ciekawie ukierunkowała akcję... by, niestety, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Często z seriami rozstaję się na bardzo długo. Czytam pierwszy tom lub kilka początkowych i odkładam przygodę na "później". To "później" przeciąga się do "bardziej później" i "później od bardziej później"... Czasami do kolejnej części nie mam dostępu, zapominam o kontynuacji lub robię świadomą przerwę, bo się zniechęciłem. W przypadku Darów Anioła padło na trzeci wariant. Bo o ile Miasto kości nastawiło mnie raczej pozytywnie do tego cyklu, to drugi tom zatrzymał mnie i oblał kubłem zimnej wody. Miasto popiołów opierało się na kazirodczej miłości i wszystkich chorych rozterkach bohaterów, które były z tym związane. I zupełnie ten tom mi nie podszedł, dlatego obawiałem się Miasta szkła. Gdyby okazało się równie niestrawne jak część poprzednia, to z pewnością pożegnałbym się na zawsze z Cassandrą Clare i jej twórczością. Na szczęście było o wiele lepiej niż ostatnio!

W świecie Nocnych Łowców znów na horyzoncie pojawia się zagrożenie ze strony Valentine'a. Ten nie spocznie, dopóki nie zbierze wszystkich Darów Anioła i nie przejmie władzy. Jednak nikt w Idrisie nie był przygotowany na tak silne uderzenie ze strony wroga... Nocni Łowcy będą musieli zadecydować między własną śmiercią a przezwyciężeniem rasowych podziałów i własnej dumy. A w tym całym chaosie Clary, Jace i inni bohaterowie będą musieli zadecydować o swojej przyszłości i... przeżyć.

Cassandra Clare w trzecim tomie przygotowała dla czytelników ogromną dawkę zwrotów akcji i pędzących wydarzeń. Wojna, zdrady, odkrywanie tajemnic i wyścigi z czasem ciągle przewijają się na kartach książki. I czyta się ją o wiele lepiej niż poprzednią - nie ma tutaj takiej ilości mdłych miłosnych rozterek, a o wiele więcej krwi i walk. I aż ciężko się od lektury oderwać.

Jak już pewnie większość z was wie, Dary Anioła początkowo miały być trylogią. Czyli Miasto szkła kończyłoby zmagania Clary i Jace'a w świecie aniołów i demonów... Jednak Clare postanowiła dopisać kolejne 3 tomy i tak oto mamy serię sześciotomową. Nie wiem, co czeka mnie w dalszych tomach, ale gdyby Dary Anioła miały się zakończyć na Mieście szkła, to byłoby nie najgorzej. Jest to pozycja tak napakowana akcją i tyle wątków się tu rozwiązuje, że widać, iż miało to być zakończenie czegoś... ale tak przynajmniej mamy bardzo ciekawy półmetek serii, który również rekompensuje słabsze Miasto popiołów. Oby tylko autorce starczyło pomysłów na rozwinięcie kolejnych trzech części.

Cassandry Clare dzisiaj już nie trzeba polecać - Darami Anioła i Diabelskimi Maszynami wyrobiła sobie wystarczającą renomę wśród autorów piszących dla młodzieży. Ja ze swojej strony powiem tylko tyle, że jeśli drugi tom nieco was zniechęcił, a lubiliście pierwszy, to warto dać tej serii jeszcze jedną szansę. A jeśli wcześniej wszystko wam się podobało... to, cóż, tym bardziej bierzcie się za czytanie!

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

Często z seriami rozstaję się na bardzo długo. Czytam pierwszy tom lub kilka początkowych i odkładam przygodę na "później". To "później" przeciąga się do "bardziej później" i "później od bardziej później"... Czasami do kolejnej części nie mam dostępu, zapominam o kontynuacji lub robię świadomą przerwę, bo się zniechęciłem. W przypadku Darów Anioła padło na trzeci wariant....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książki o zombie nie przejadły się jeszcze tak jak te o wampirach i spółce - wciąż wizja apokaliptycznego świata, gdzie ludzie na każdym kroku muszą zachowywać czujność i walczyć o przetrwanie otoczeni śmiercią intryguje i ciekawi. Carrie Ryan i jej trylogia Las Zębów i Rąk to świetny przykład tego, jak można wykreować niepowtarzalną rzeczywistość przy pomocy umarlaków. Tylko że czasami... nie wszystko wychodzi dobrze.

Bohaterka tomu pierwszego - Mary - jest już dorosłą kobietą, a w Śmiercionośnych falach poznajemy głównie historię jej córki, Gabry. Mieszka w nadmorskiej Viście, mieście odgrodzonym od świata zewnętrznego, świata śmierci, gdzie rządzą nieumarli - Mudo. Pewnej nocy wyprawia się jednak z grupą znajomych za Barierę... gdzie już nic nie będzie mogło jej ochronić. I okazuje się to jedną z najgorszych decyzji w jej życiu.

Mary w tomie pierwszym często mnie irytowała i ucieszyłem się, że w tej części nie będzie już odgrywała głównej roli. Mimo że wciąż jest obecna, to jednak oddaje pole do popisu swojej córce, która cóż... Jak to się mówi, niedaleko pada jabłko od jabłoni. Gabry tak samo jak matka irytuje swoimi wyborami, ciągłym użalaniem się nad sobą i niezdarnością. I, niestety, jest jedną z największych wad tej książki.

Dużym mankamentem jest też częsty brak logiki w postępowaniu bohaterów... Są tak zaślepieni własnymi na prędko stworzonymi przekonaniami, żądzami i tym, by było tak, jak oni chcą, że w pewnym momencie chyba sami się gubią i wyłączają myślenie. Nieumiejętność pogodzenia się z własnym losem, pochopność, wściekłość na cały świat... Z perspektywy osoby trzeciej jest to po prostu zgraja obrażonych nastolatków, która nie umie ponosić konsekwencji za swoją porywczość i głupotę. A takich bohaterów ciężko polubić.

Wciąż jednak są w powieści Ryan rzeczy, które budzą uznanie i sympatię. Dalej mamy do czynienia z mrocznym i intrygującym światem, o którym czyta się z niesłabnącym niepokojem i niesłabnącą ciekawością. Historia zawarta w Śmiercionośnych falach też nie jest taka zła - może ma irytujących bohaterów, którymi kierują egoistyczne pobudki, ale wciąż istnieje moc, która przyciąga czytelnika i pozwala się cieszyć z lektury. Bardzo miłym dodatkiem są też zaskakujące momenty, podczas których na jaw wychodzą wszelkie poplątania i tajemnice, z którymi obcowało się w poprzednich rozdziałach. I nawet jeśli myśleliście, że coś z czymś lub ktoś z kimś nie ma nic wspólnego, to Carrie Ryan udowodni wam, że się mylicie. I za to można drugi tom Lasu Zębów i Rąk lubić.

Śmiercionośne fale to część gorsza od swojej poprzedniczki - traci przede wszystkim na bohaterach i ich postępowaniu. Wciąż jednak powieść Ryan to dobra rozrywka dla tych, którym niestraszni są umarli powstający z grobów!

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

Książki o zombie nie przejadły się jeszcze tak jak te o wampirach i spółce - wciąż wizja apokaliptycznego świata, gdzie ludzie na każdym kroku muszą zachowywać czujność i walczyć o przetrwanie otoczeni śmiercią intryguje i ciekawi. Carrie Ryan i jej trylogia Las Zębów i Rąk to świetny przykład tego, jak można wykreować niepowtarzalną rzeczywistość przy pomocy umarlaków....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dzisiaj na Ukrainę patrzy się z perspektywy konfliktu tego państwa z Rosją. Majdan, zamieszki, aneksja Krymu, wojna z separatystami. Wcześniej jednak nikt na to państwo za bardzo nie zwracał uwagi i mało kto próbował je bliżej poznać. Wschód to bieda, wschód to niebiezpiecznie, wschód to Rosja, a Rosja to zło... Przeciętnemu Polakowi po nocach śni się ciepła Afryka lub Zachodnia Europa, przez myśl by mu nie przeszła jakaś Ukraina. Teraz ten kraj to synonim zamieszek i walk z Federacją Rosyjską... a w rzeczywistości również kilkaset lat wspólnej historii z Polakami i Litwinami, przyjaźnie, spory i krwawe waśnie.

Jako człowiek ciekawy świata jestem otwarty na jego poznawanie. I nie chciałbym się zamykać tylko do rejonów zachodnich - bogatych, spełniających najwyższe standardy. Książka Andrzeja Kępińskiego szybko więc zwróciła moją uwagę. Przede wszystkim tym, że została napisana zanim to całe zamieszanie na Ukrainie wybuchło. Bo nie chciałem czytać o trwającym tam konflikcie, a o ludziach, tradycjach, miejscach i historii. Czyli tym, co składa się na każde państwo.

A niektóre z tych aspektów na Ukrainie są bardzo zawiłe i niekiedy ciężkie do zdefiniowania. Mam tu na myśli na przykład sam naród ukraiński, u którego państwowość zaczęła się kształtować stosunkowo późno. Jako takiego państwa ukraińskiego aż do XX wieku nie było. Była Ruś i Rusini, tam stykały się wpływy polsko-litewskie i moskiewskie, no i każdy chciał te tereny uczynić własnymi. Kim więc tak właściwie jest dzisiejszy Ukrainiec? I co go przez wieki kształtowało?

Na wszystkie te pytania oraz wiele więcej znajdziemy odpowiedzi w książce Po obu stronach Dniestru. Andrzej Kępiński zna Ukrainę bardzo dobrze, kocha ją i stara się ją przybliżyć swoim czytelnikom, ale jednocześnie dostrzega brutalną prawdę i mówi jak jest. Bo dzisiejsza Ukraina to naród, w którym w szkołach uczy się zmienionej historii. Gdzie dalej żyje sowiecka propaganda, gdzie pielęgnuje się nienawiść do Polaków, którzy przez wieki wyzyskiwali biedny naród ukraiński i gdzie bohaterami narodowymi są mordercy z OUN i UPA, którzy bestialsko zamordowali setki niewinnych ludzi.

Taka jest dzisiejsza Ukraina. Pragnąca niezależności i przyłączenia do "zachodniego" świata, jednak na razie zbytnio niemająca ku temu szans. Jednak książka Andrzeja Kępińskiego to nie tylko wyżej wymienione kwestie, ale również masa miejsc i opowieści. Publikacja jest bardzo bogata w fotografie, które pokazują, jak mimo wszystko barwna jest Ukraina. Mamy tu też wizyty do Mołdawii i Rumunii i przy tej okazji poruszone również kwestie związane z tymi państwami.

Jeśli więc chcielibyście bliżej poznać Ukrainę, nie od strony dzisiejszego konfliktu z Rosją, a znacznie szerzej, to Andrzej Kępiński wam to umożliwi. Wraz z nim dokładnie poznacie historię tamtejszych ziem, bliżej zapoznacie się z mieszkańcami i ich mentalnością, dzisiejszymi i dawniejszymi relacjami z Polakami... i ogółem wszystkim, czym jest Ukraina. Dużo zdjęć i mnóstwo informacji oraz wiedzy. Co prawda nie czyta się tego jak dobrej powieści i często powiewa nudą, ale widać, że została napisana z pasją i ludzie zainteresowani tym tematem na pewno będą z publikacji zadowoleni.

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

Dzisiaj na Ukrainę patrzy się z perspektywy konfliktu tego państwa z Rosją. Majdan, zamieszki, aneksja Krymu, wojna z separatystami. Wcześniej jednak nikt na to państwo za bardzo nie zwracał uwagi i mało kto próbował je bliżej poznać. Wschód to bieda, wschód to niebiezpiecznie, wschód to Rosja, a Rosja to zło... Przeciętnemu Polakowi po nocach śni się ciepła Afryka lub...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przez ostatnie miesiące na blogu działo się zatrważająco mało... I wyżej widzicie właśnie jednego z winowajców tego całego zastoju. Chociaż zaczęło się tak niewinnie. Czytałem książkę za książką i gdy brałem do ręki Zimową opowieść, myślałem, że też pójdzie mi całkiem szybko, a tymczasem męczyłem ją jakieś... dwa miesiące? Więcej? Sam nie wiem. Zerkałem do niej, wertowałem kilka stron i odkładałem, bo mózg wołał pomocy. Ale wziąłem się za siebie i dotrwałem do końca. Co prawda Helprin odebrał mi wiele sił życiowych i przez niego patrzyłem na książki jak na moich śmiertelnych wrogów, jednak, uwaga, nie żałuję. Nie żałuję, że Zimową opowieść przeczytałem, że spędziłem te długie godziny w nienormalnej, nielogicznej i przytłaczającej rzeczywistości. Bo jednocześnie było magicznie i uzależniająco. Jeśli nie rozumiecie moich odczuć, to nie martwcie się, bo ja też nie. Tak samo jak przez większość rozdziałów nie rozumiałem powieści Marka Helprina.

Właściwie nawet za bardzo nie wiem, o czym ta książka była... Tyle tu się działo, tak wiele elementów nie miało sensu, zupełnie nie można było nadążyć za tym, co się tam rozgrywało. Wszystko kręci się wokół Nowego Jorku i tego, co robi on z ludźmi. I właściwie ta książka jest trochę jak to miasto - gwarna, gwałtowna, magiczna, ogromna, nie do ogarnięcia. Nie wyobrażam sobie, jak niesamowita musi być więź autora z tym miastem i ile ono dla niego znaczy oraz co musiał zażywać podczas pisania, że stworzył dzieło tak pokręcone, nierealne, wykraczające poza granice wyobraźni... Może i czasem w trakcie lektury, gdy pytałem siebie "Dlaczego ja?" i przeklinałem całą tę opowieść-sropowieść i jej autora, to tego nie zauważałem, ale z czasem doceniłem zimową historię o Nowym Jorku, latającym koniu, klonujących się w nieskończoność gangsterach i silnej, prawdziwej miłości między nagą, chorą dziewczynką oraz oprychem, który chciał obrabować jej dom.

Jednak wciąż Zimowa opowieść kojarzy mi się z maaaaasą nieprzyjemnych chwil, kiedy naprawdę snułem plany, że gdy już ją skończę, to podrę ją, spalę i rozrzucę prochy na cztery strony świata, a tu nawrzucam takich pomyj i przekleństw, jakich jeszcze świat nie widział. Sobie też niejednokrotnie mówiłem, jaki to jestem głupi, że ta zasada, że jak zacząłem książkę, to muszę ją skończyć, jest nienormalna i w ogóle to nikt takich nie stosuje, i że jak w ogóle mogłem przytaszczyć do domu taką kupę tekstu stworzoną na haju czy w innym stanie oświecenia, zen czy czegokolwiek. I dalej trochę rzygać mi się chce, gdy widzę tę okładkę, bo mam już jej zdecydowany przesyt, ale myślę, że gdyby ta książka nie wyzwalała takich emocji, to nie byłaby taka fajna. Bo trzeba jej przyznać, że jednak ma w sobie coś uzależniającego - mimo że doprowadzała mnie do szału, to brnąłem w nią, bo chyba podświadomie chciałem zobaczyć, czym autor uderzy mnie na końcu, jak zakończy tę psychotropową epopeję. I dotarłem. I, jak już mówiłem, nie żałuję. I na pewno jeszcze kiedyś do tej pozycji wrócę, tym razem jednak będąc przygotowanym na to, co zastanę w środku. I w pełni gotowym na odkrycie nowych, nienormalnych, fascynujących i przyprawiających o białą gorączkę rzeczy.

I jednak polecam czytać zimą, co już sugeruje sam tytuł. Wiadomo, klimacik i te sprawy. Ale też ma się taki przymulony, spokojny nastrój... i dużo czasu, by przez tę cegłę przebrnąć - bo to nie jest ani trochę prosta sprawa. Jeśli lubicie nowe doświadczenia i macie na zbyciu trochę nerwów do rozstrojenia i włosów na głowie do wyrwania... oraz jeśli lubicie przygody magiczne, niepowtarzalne i takie, które ciężko ogarnąć umysłem, to już macie idealną lekturą na czas, kiedy spadnie śnieg. Nie porywajcie się za nią w środku lata - albo na wiosnę - taka moja mała rada. Chociaż, co kto lubi. Miłych doznań z Markiem Helprinem... lub spokojnego życia bez Marka Helprina!

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

Przez ostatnie miesiące na blogu działo się zatrważająco mało... I wyżej widzicie właśnie jednego z winowajców tego całego zastoju. Chociaż zaczęło się tak niewinnie. Czytałem książkę za książką i gdy brałem do ręki Zimową opowieść, myślałem, że też pójdzie mi całkiem szybko, a tymczasem męczyłem ją jakieś... dwa miesiące? Więcej? Sam nie wiem. Zerkałem do niej, wertowałem...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Małgorzata idzie na wojnę Wojciech Lubawski, Tomasz Natkaniec
Ocena 7,0
Małgorzata idz... Wojciech Lubawski, ...

Na półkach: , ,

Powieści historyczne to chyba jedne z tych lepszych, wam powiem. Życie pisze tyle ciekawych scenariuszy... a ile już ich napisało! Ileż niewiarygodnych, świetnych, prawdziwych opowieści przepada i odchodzi w zapomnienie... ale też ile takich wydarzeń wciąż możemy poznać. Historie jednostek, które kiedyś brały udział w wydarzeniach, o których uczymy się na lekcjach... ale dziś słyszymy tylko uogólnienia, nie wchodzimy w szczegóły, nie poznajemy każdego człowieka, bo nie jesteśmy w stanie. I tyle wspaniałych życiorysów przepada. Ale warto się cieszyć, gdy jakiś ciekawy zostanie wyłowiony z odmętów dziejów... Na przykład ten Małgorzaty Szczerbińskiej. Ta to dopiero miała w życiu... interesująco.

Właśnie ma stanąć na ślubnym kobiercu, kiedy to wybucha wojenna zawierucha. Mamy rok 1914, na Orleanach zbierają się Legiony Piłsudskiego, by wyruszyć na Kielecczyznę... A narzeczony Małgorzaty wyrusza razem z nimi. Tej to zdecydowanie nie w smak. Oj, zdecydowanie... Dlatego wyruszy za żołnierzami, by trwale uszkodzić swego niedoszłego małżonka. A jej złość i determinacja nie będą miały sobie równych.

Wojciech Lubawski jest prezydentem Kielc, a Tomasz Natkaniec dziennikarzem. Razem dzięki pasji odnaleźli dzienniki Małgorzaty Szczerbińskiej... i napisali na ich podstawie powieść. Przezabawną, ciekawą, wciągającą i szaloną. Przygody głównej bohaterki dostarczają tyle wrażeń, że można by nimi wykarmić wielodzietną rodzinę - plus realia, pędzące w równie gorącym tempie, które dzięki tej książce wielu lepiej pozna i zrozumie. Pięknie.

Wielką zaletą tej książki jest sposób, w jaki została napisana. Autorzy przedstawiają prawdziwe wydarzenia lekko, zabawnie i z polotem, często dodając swoje komentarze i przypominając, że to wciąż w głównej mierze fakty, a nie literacka fikcja, w co aż nie chce się wierzyć. Czyta się to błyskawicznie, niejednokrotnie uśmiecha, podśmiewuje i ciągle jest się pod wrażeniem treści.

A gdy się zaczyna lekturę, świat przestaje istnieć. Przebywa się wtedy w 1914 roku i tylko przygody Małgorzaty Szczerbińskiej zaprzątają umysł. Mamy tu masę ciekawych bohaterów, miażdżąco zaskakujących momentów, pędzących na łeb na szyję wydarzeń, które to dobitnie pokazują, że życie pisze najlepsze scenariusze.

Nie można też zapomnieć o tytułowej Małgorzacie, której determinacja i mocny charakter stanowią podstawę książki. O takich postaciach chce się czytać! Z jednej strony aż nie dowierza się w to, co się tam dzieje, ale to wszystko jest tak zajmujące, intensywne i dobrze napisane, że rozdziały uciekają przez palce! A o zakończeniu to się po prostu nie wypowiem, bo niszczy i rozwala na kawałki wszystko dookoła... Boom! I już człowieka nie ma...

Mam nadzieję, że Wojciech Lubawski i Tomasz Natkaniec nie spoczną na jednej książce i gdzieś jeszcze znajdą jakąś historię, którą przekształcą w kolejną tak przedobrą, niesamowitą powieść jak Małgorzata idzie na wojnę. A jeśli tak się nie stanie, to obstawiam, że może we mnie wstąpić Gosia Szczerbińska. I nie... to nie są groźby. Na razie ostrzeżenia. Tak więc... czekam na następny tytuł!

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

Powieści historyczne to chyba jedne z tych lepszych, wam powiem. Życie pisze tyle ciekawych scenariuszy... a ile już ich napisało! Ileż niewiarygodnych, świetnych, prawdziwych opowieści przepada i odchodzi w zapomnienie... ale też ile takich wydarzeń wciąż możemy poznać. Historie jednostek, które kiedyś brały udział w wydarzeniach, o których uczymy się na lekcjach... ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Polak mógłby podzielić Afrykę na dwie części - tę północną, gdzie lata się ol-inkluziv nad hotelowy basen, są Araby i w ogóle (o ile jeszcze Cebulak ogarnie, że to też kontynent afrykański) i drugą - murzyny, bieda, głód, sawanny, Caritas. Po co się wdawać w szczegóły, przecież tam wszędzie tak samo. Przecież tam nic nie ma, dzicz i same niebezpieczeństwa. Kultura, opowieści, tradycje? Co? Chyba chatki z bambusa...

A tu patrzcie. Afryka ma dziesiątki krajów, setki ludów i plemion. Każde w jakiś sposób inne i szczególne, z własną historią do opowiedzenia. Orbitowski poleciał do RPA w odwiedziny do znajomej, nie swojej w dodatku. Nie planował pisać żadnej książki, nie jest w końcu pisarzem zajmującym się turystyką. A jednak to, co zastał na miejscu okazało się tak magiczne, że powstała książka pełna afrykańskich legend i opowieści.

W Zapiskach Nosorożca przeplatają się owe historie z podróżami autora. Zaczynamy w Johannesburgu, bywamy w ważniejszych i mniej ważnych miastach, jeździmy od rezerwatu do rezerwatu, jakoś tam tę Republikę Południowej Afryki zwiedzamy, ale ta część książki jest właściwie nudna. A może nie tyle nudna, co nijaka. Zwykły urlop w Afryce - co prawda nie każdy może sobie na taki pozwolić, ale jednak nic szczególnego w tej podróży nie było. Opisy rezerwatów i osad/miast mogą być ciekawe, ale... Orbitowski widzi je głównie przez szybę samochodu, co niespecjalnie fascynuje.

Za to każdy rozdział ma również w sobie jedną afrykańską legendę. Autor je wybrał, przetłumaczył i opowiedział. I w nich zaklęta jest magia tej książki. Jej piękno, wyjątkowość i to, dlaczego warto ją mieć, przeczytać i do niej wracać. Mimo iż jest to zaledwie wycinek, jedna milionowa ze wszystkich opowieści Czarnego Kontynentu, to i tak wspaniale jest je poznać.

Zapiski Nosorożca to właściwie dwie książki w jednej - opowieść Orbitowskiego o swojej podróży do RPA, która... jest zwykła i właściwie sama w sobie nie zasługiwałaby na wydanie. Ale, jak powiedział autor, najlepiej traktować ją jako długą pocztówkę z wakacji. I tak również ja polecałbym zrobić. Natomiast drugą częścią Zapisków... jest zbiór afrykańskich legend. To on nadaje książce wartości i wspaniałości. Sprawia, że Moja podróż po drogach, bezdrożach i legendach Afryki Orbitowskiego to tytuł, który zdecydowanie polecam wszystkim zaintrygowanym światem, jego barwnością i wielokulturowością. Wy zdecydowanie nie możecie przejść obok tej pozycji obojętnie.

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

Polak mógłby podzielić Afrykę na dwie części - tę północną, gdzie lata się ol-inkluziv nad hotelowy basen, są Araby i w ogóle (o ile jeszcze Cebulak ogarnie, że to też kontynent afrykański) i drugą - murzyny, bieda, głód, sawanny, Caritas. Po co się wdawać w szczegóły, przecież tam wszędzie tak samo. Przecież tam nic nie ma, dzicz i same niebezpieczeństwa. Kultura,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od cyklu Orły na Kremlu zrobiłem sobie dość długą przerwę. Przeczytałem pierwsze dwa tomy, oba na wysokim poziomie, ale potem jakoś było mi z tą serią Komudy nie po drodze. Jednak w końcu sięgnąłem również po część trzecią przygód szlachcica Jacka Dydyńskiego i... Stwierdzam, że zdecydowanie warto było wrócić do świata sarmatów, dymitriad i moskiewskich mrozów.

Po przegranej bitwie pod Dobryniczami Jacek Dydyński trafia do rosyjskiej niewoli. Wojska Dymitra Samozwańca zostają rozbite w pył, a on sam musi się chwilowo wycofać. Borys Godunow tryumfuje. Tymczasem moskiewskie pola ścina mróz, nadchodzi potężna i nieustępliwa zima... A przed czytelnikiem ponownie otwiera się brutalny świat wschodniej Europy, zawiła polityka i chaos Wielkiej Smuty oraz szaleństwo tych, którzy chcą zdobyć carski tron. Nie można też zapominać o mrocznym i tajemniczym Dworze, który nieustępliwie będzie śledził bohaterów. Gotowi na kolejny etap Dymitriady?

Nie spodziewałem się, że z takim entuzjazmem powrócę do Samozwańca. Długo przeleżał u mnie na półce, a już po kilku rozdziałach przypomniałem sobie, za co tak bardzo polubiłem Komudę. Bardzo sprawny, wciągający styl opowiadania o przeszłości, ciekawie opisane wydarzenia, umiejętnie tworzony klimat. Książka jest pełna przygód i jeśli spodobały wam się wcześniejsze twory Komudy, to ten też na pewno was nie zawiedzie.

Daje radę też główny bohater, Jacek Dydyński. Sprawuje się podobnie jak w poprzednich tomach - wciąż jest specyficzny, awanturniczy i umie popadać w kłopoty. Samej książce mogę zarzucić jedynie to, że czasem natłok rosyjskich imion był tak wielki, że nie sposób było odróżnić jedną postać od drugiej, spamiętać, kto jest kim i się w tym wszystkim połapać. Chociaż ogólny zarys historii zawsze był w miarę jasny, to jednak mętlik w poszczególnych rozdziałach się zdarzał.

Tom III jednak podtrzymuje poziom serii. Wciąż jest ciekawie i klimatycznie. Opowieść wciąga tak, jak wciągała, a brutalna polityka, bitwy, pojedynki i tarapaty bohaterów nie opuszczają nas na krok. Zdecydowanie będę towarzyszył Dymitrowi i Dydyńskiemu w następnej części.

http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/

Od cyklu Orły na Kremlu zrobiłem sobie dość długą przerwę. Przeczytałem pierwsze dwa tomy, oba na wysokim poziomie, ale potem jakoś było mi z tą serią Komudy nie po drodze. Jednak w końcu sięgnąłem również po część trzecią przygód szlachcica Jacka Dydyńskiego i... Stwierdzam, że zdecydowanie warto było wrócić do świata sarmatów, dymitriad i moskiewskich mrozów.

Po...

więcej Pokaż mimo to