-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać390
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Biblioteczka
2012-12-01
2014-02-05
„Ucieczka” to już piąta część serii amerykańskiej pisarki Mary Claire Helldorfer zwanej pod pseudonimem Elizabeth Chandler. Po przeczytaniu czwartego tomu dość długo czekałam na kolejną część. Zakończenie 4 części było bardzo ciekawe, więc z entuzjazmem zaczęłam czytać „Ucieczkę”.
Tristan powrócił, ale Gregory niestety też. Ivy jest załamana tym, że jej ukochany, który jest teraz w ciele Luka, musi uciekać przed policją. Na domiar złego jej najgorszy wróg Gregory stał się demonem i opętał jej najlepszą przyjaciółkę. Główna bohaterka stara się pomóc Beth, ale ta oddala się od wszystkich coraz bardziej. Ivy postanawia podjąć ryzyku i skontaktować się z Lukiem. Cały czas nie wierzy, że chłopak mógł zrobić to o co oskarża go policja. Razem rozpoczynają swoje własne śledztwo żeby oczyścić Luka z zarzutów i żeby para mogła wreszcie żyć normalnie. Ale czy to się uda? Czy problemy z policją i Gregorym nie zatrzymają Ivy w dążeniu do celu?
Od razy powiem, że nie jestem zachwycona tą częścią, ale tez mnie nie zawiodła. Przeczytałam ją dość szybko, ale mało rzeczy mnie w niej zaskakiwało. No oczywiście oprócz zakończenia, które jak to często bywa w tej serii, było fenomenalne i pozostawiło nutę niepewności. Niewątpliwie ostatnie strony książki były najlepsze. Co nie znaczy, że cała reszta była zła. Akcja rozwijała się w dobrym tempie. Przez większość czasu coś się działo, więc nie nudziłam się podczas czytania. Ale mimo wszystko nie było zbyt wiele zaskakujących momentów. „Ucieczka” przez 90% fabuły nie wywołuje żadnych większych emocji.
Bohaterowie są dobrą stroną tej serii. Każdy z nich jest inny i jest dość dużo postaci, co pozwala rozbudować trochę akcję. W „Ucieczce” najwięcej miejsca jest poświęcone Ivy i Lukowi, ale ważną rolę odgrywa też Beth, która zostaje opętana przez Gregorego. Przyjaciółka Ivy w ogóle nie zachowuje się tak jak kiedyś, bo jej umysłem kieruje demon. O wiele bardziej wolę „normalną” wersję Beth, ale to opętanie dodaje trochę dynamiki do książki. Oprócz bohaterów towarzyszących nam od początku serii są też postacie poznane w 4 części. Mianowicie Ivy nadal jest na wakacjach i pracuje w zajeździe razem z przyjaciółmi. Są tam razem z nimi Kelsey i Dhanya. Pojawia się tez kilku chłopaków, a niektórzy z nich znali Luka co powoduje, że akcja staje się bardziej zawiła i rozbudowana.
Jeżeli ktoś rozpoczął serię i nie jest przekonany czy czytać dalej, to uważam że warto. „Ucieczka” nie jest porywająca, ale zakończenie jest świetne i warto dla niego wytrwać. Nie jest to najlepszy tom z serii, ale najgorszy też nie. Jest przeciętny, ale mimo to nie żałuję, że po niego sięgnęłam, bo mam zamiar dokończyć całą serię.
http://czekoladowaksiazka.blogspot.com/2014/01/ucieczka-elizabeth-chandler.html
„Ucieczka” to już piąta część serii amerykańskiej pisarki Mary Claire Helldorfer zwanej pod pseudonimem Elizabeth Chandler. Po przeczytaniu czwartego tomu dość długo czekałam na kolejną część. Zakończenie 4 części było bardzo ciekawe, więc z entuzjazmem zaczęłam czytać „Ucieczkę”.
Tristan powrócił, ale Gregory niestety też. Ivy jest załamana tym, że jej ukochany, który...
Ivy nadal żyje w strachu przez Gregorym. Demon opuścił jej najlepszą przyjaciółkę, ale nadal czyha na jej życie i rośnie w siłę. Posuwa się coraz dalej i staje się coraz groźniejszy. Na dodatek dziewczyna cały czas nie ma dowodów, żeby oczyścić z zarzutów Luka, w którym kryje się dusza Tristana. Jej prywatne śledztwo idzie na przód, ale czy Gregory pozwoli jej na szczęśliwe życie?
Jedno jest pewne – ta część jest o niebo lepsza od poprzedniej. Przeczytałam ją błyskawicznie i ani chwili się nie nudziłam. Nie mogę narzekać na ciągnącą się akcje, czy brak atrakcji, bo towarzyszyły mi one na każdej stronie. Na dodatek zakończenie tez było dobre. Chociaż mam wrażenie, że zostało przedstawione trochę zbyt szybko i na początku w ogóle nie dotarło do mnie co tam się stało. Potrzebowałam chwili zastanowienia, żeby uzmysłowić sobie co właśnie przeczytałam.
Bohaterowie się nie zmienili. Cały czas pozostają te same postacie, tylko że nigdy nie wiadomo czy którejś z nich właśnie nie próbuje opętać Gregory. Demon po tym jak opuścił ciało Beth szuka kolejnego „właściciela”, więc Ivy musi uważać na wszystkich. Może ufać tylko Beth, Willowi i Tristanowi. Dobrym punktem książki jest to, że pojawia się w niej młodszy brat Ivy. Przyjeżdża w odwiedziny do siostry. Strasznie lubię tą postać i wszystkie akcje związane z tym małym chłopcem.
Jeżyk w książce, tak samo jak w pozostałych częściach, jest lekki i przyjemny. „Do końca świata” nie ma zbyt wielu stron, a jest w niej bardzo dużo akcji. Co prawda niektóre sceny są opisane może trochę pobieżnie, ale mimo wszystko warto rozpocząć przygodę z tą serią i przeczytać ja do końca. Polecam tym, którzy jeszcze nie zaczęli przygody z Tristanem i Ivy (sięgnijcie po „Pocałunek anioła”) oraz tym, którzy są w trakcie czytania książek pani Chandler. Warto wytrwać do końca, mimo niektórych słabszych części.
Ivy nadal żyje w strachu przez Gregorym. Demon opuścił jej najlepszą przyjaciółkę, ale nadal czyha na jej życie i rośnie w siłę. Posuwa się coraz dalej i staje się coraz groźniejszy. Na dodatek dziewczyna cały czas nie ma dowodów, żeby oczyścić z zarzutów Luka, w którym kryje się dusza Tristana. Jej prywatne śledztwo idzie na przód, ale czy Gregory pozwoli jej na szczęśliwe...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-02-05
Obcy zabijają 90% ludzi, na resztą zsyłają zarazę, a cząstka, która została żyje w ukryciu i przerażeniu. Cassie przeżyła wszystkie cztery fale.Nie dotknęła jej zaraza i udało jej się uciec przed wrogiem. Lecz nie tylko ona walczy o przetrwanie. Stawić czoło obcym muszą też Sam, Evan i Ben. Czy uda im się przechytrzyć przybyszów?
Wydaja wam się, że to będzie książka w której biegają ufoludki z zielonymi głowami? Nic podobnego. Mogę wam obiecać, że nie ma tam żadnego kosmity z długimi mackami. „Piata fala” łamie stereotypy i przekonania. Pokazuje ciekawą i fascynującą wizję ataku. W tej książce można się spodziewać wszystkiego. Są momenty, które zaskakują i powodują, że nie możemy przestać czytać.
O tym co się działo na samym początku ataku Statku Matki dowiadujemy się z retrospekcji. Cassie prowadząc narrację pierwszoosobową opowiada nam o swoich przygodach od początku pierwszej fali. Książka jest podzielona na części i przy każdej zmienia się narrator. Możemy zobaczyć akcje oczami Cassie, Bena, Evana i Sama. Nie można wśród nich wyróżnić jednego głównego bohatera, ale to Cassie jakby „łączy” pozostałą trójkę. Evana poznaje w połowie książki, Sam jest jej bratem, a Ben kolegą ze szkoły. Żaden z bohaterów nie jest nudny, ale muszę przyznać, że nie przepadam za Evanem. Na początku wydawał mi się podejrzany, a potem jego zachowanie było denerwujące.
Niesamowite jest to jak z upływem stron wątki wszystkich postaci się łączą. Rick Yancey doskonale wszystko przemyślał i dopasował. Jest to książka o inwazji obcych, a wcale nie wydaje się absurdalna. Autor przedstawił to w taki sposób, że jesteśmy w stanie uwierzyć, że coś takiego faktycznie mogłoby się stać. Książka jest napisana bardzo dobrze i czyta się ją sprawnie. Koniec też jest niczego sobie. Rozwiązuje część wątków, ale pozostawia też niewyjaśnione sprawy powodując, że zastanawiamy się co się z niektórymi osobami stało.Muszę przyznać, że nie byłam przekonana do tej książki, ale naprawdę warto było ja przeczytać.
Obcy zabijają 90% ludzi, na resztą zsyłają zarazę, a cząstka, która została żyje w ukryciu i przerażeniu. Cassie przeżyła wszystkie cztery fale.Nie dotknęła jej zaraza i udało jej się uciec przed wrogiem. Lecz nie tylko ona walczy o przetrwanie. Stawić czoło obcym muszą też Sam, Evan i Ben. Czy uda im się przechytrzyć przybyszów?
Wydaja wam się, że to będzie książka w...
2013-09-02
Państwo Bennetowie mają pięć córek. Żadna z nich nie jest jeszcze zamężna, więc ich matka robi wszystko żeby tylko znaleźć im życiowych partnerów. Tak się składa, że akurat do Netherfield Park przyjeżdża Pan Bingley z swoim przyjacielem panem Darcym. Dla pani Bennet to idealna okazja, żeby wydać którąś z córek za mąż, więc wkłada swój cały wysiłek w jak najczęstsze spotkania młodych mężczyzn z rodziną Bennetów. Ale nie trzeba długo czekać aż najstarsza córka się zakochuje, a za jakiś czas i kolejna może znajdzie odpowiedniego kawalera. Ale czy w życiu coś może być takie proste? Z dwoma panami z sąsiedztwa jest więcej kłopotów niż mogłoby się komuś wydawać.
„Jest prawdą powszechnie znaną, że samotnemu a bogatemu mężczyźnie brak do szczęścia tylko żony.”
W końcu pomyślałam, że trzeba zacząć czytać coś bardziej ambitnego, coś co przetrwało od XIX wieku i nadal jest lubiane, coś co ma miano klasyki. „Dumę i uprzedzenie” postanowiłam przeczytać po tym jak zobaczyłam kilka pozytywnych recenzji. Tak więc, kiedy okazało się, że książka jest dostępna w bibliotece to długo się nie zastanawiałam czy ją wziąć. W domu od razu zaczęłam ją czytać, mimo że podchodziłam do tej książki z małą rezerwą. Myślałam, że będę się przy niej męczyć, że mnie zanudzi albo coś z tych rzeczy. Ale stało się zupełnie odwrotnie. Odpłynęłam.
Po pierwsze – język. Książka jest napisana w tak piękny i niecodzienny sposób, że trudno się od niej oderwać. Tego właśnie bałam się najbardziej, że styl pisania autorki mi nie przypadnie do gustu, ale nic takiego nie miało miejsca. Wiadomo, że język jest zupełnie inny i nie taki jak w większości książek po, które sięgam. No, ale książka pisana w latach 1796-1797 nie może być napisana inaczej.
Jane Austen oczarowała mnie nie tylko swoim stylem , ale i lekkością, poczuciem humoru i kreowaniem postaci. Nie dość, że książkę czytało się bardzo przyjemnie to jeszcze można było się przy niej uśmiechnąć. Były momenty, w których chciało mi się śmiać. Czasami z wydarzeń, a czasami z głupkowatych zachowań pani Bennet czy młodszych sióstr Elżbiety. Kultura i życie w wyższych sferach zostało znakomicie przedstawione, ale trudno się temu dziwić. W końcu Jane Austen sama żyła w tamtych czasach.
Jak już mówiłam [pisałam] bohaterowie są bardzo dobrze wykreowani, a mało ich nie jest. Autorka wprowadziła do powieści sporo postaci, ale każda jest inna, więc nie ma problemu z rozróżnieniem kto jest kim. Państwo Bennetowie mieli pięć córek i każda z nich była inna. Z czym ja dzieliłam je na trzy części – 1) Jane i Elżbieta 2)Mary i 3) Lidia i Kitty. Oczywiście Jane i Elżbieta były moimi ulubienicami. Im z resztą było poświęcone najwięcej czasu w książce. Zarówno najstarsza z dziewcząt jak i jej trochę młodsza siostra wykazywały dużo inteligencji i uczuć w stosunku do rodziny. Nie były one nierozważne i (pozwólcie, że wyrażę się prosto i dogłębnie) głupie, tak jak Kitty i Lidia. Te najmłodsze myślały tylko o balach i oficerach. Pasowały charakterem do swojej matki, która też inteligencja nie grzeszyła. Dzięki tej kobiecie sporo się uśmiałam. Myślała ona tylko tym, by córki wyszły za mąż i o niczym więcej. Zachowała się bardziej jak nastolatka, która zrobi wszystko by tylko jakiś chłopak zwrócił na nią (w tym przypadku na córki) uwagę. Ale mimo wszystko nie odbierałam jej jako postać negatywną. Była doskonałym przeciwieństwem pana Benneta, który był spokojny i zamknięty w sobie. Zupełnie nie pasujący do żony, przez co pewnie nie zaznawał z życiu tyle szczęścia ile by chciał. Jego ulubiona córką była Elżbieta.
„- Stoi przed tobą smutna konieczność wyboru, Elżbieto. Od dziś staniesz się obca jednemu ze swych rodziców. Matka nie chce cię oglądać, jeśli nie poślubisz pana Collinsa, a ja nie chcę cię widzieć, jeżeli go poslubisz.”
Oczywiście rodzina Bennetów nie była jedynymi postaciami w powieści. Równie ważną rolę grali pan Bingley i pan Darcy. Ten pierwszy od początku wszystkim się podobał i wszyscy go lubili, a szczególnie Jane. Ten drugi robił wrażenie oschłego, dumnego i uważającego się za lepszego od innych. I tu się zaczyna najlepsze co w tej książce – Darcy. Pokochałam tego bohatera, ale oczywiście nie od początku. Żebyście nie myśleli, że lubię ludzi dumnych i wywyższających się. Ja polubiłam pana Darciego dopiero później, kiedy zobaczyłam co się naprawdę w nim kryje. Kibicowałam z całej siły jego miłości do Elżbiety i dostawałam szału kiedy coś stawało na drodze tego związku. Już dawno nie miałam okazji obcować z postacią, która wywoływała tyle kontrowersji w moich emocjach. Na początku go nienawidziłam, na koniec go kochałam.
Akcja nie gnała w szalonym tempie, ale nie było jakiś przeraźliwie nudnych momentów. Cały czas była umiarkowana liczba wydarzeń, co bardzo mi odpowiadało. Fabuła była bardzo rozbudowana, ale jak mogło by być inaczej przy tak dużej ilości bohaterów.
Jedyny wielki minus to spolszczanie imion. Powiedzcie mi dlaczego inni mogli zostać przy swoich oryginalnych angielskich imionach, a Elżbieta musiała mieć imię przerobione na polskie. Tutaj ogromna uraza do tłumacza, niech nigdy więcej nie spolszcza mi imion, bo okropnie mi się to nie podoba. Przez to jedna z głównych bohaterek wydawała się nie pasująca do reszty otoczenia, bo miała polskie imię, a nie angielskie.
Dzięki „Dumie i otoczeniu” przekonałam się, że klasyka wcale nie musi być zła. Pokochałam ta książkę całym sercem i nie obraziłabym się gdyby jej egzemplarz zagościł na stałe na mojej półce, bo aż żal mi oddawać tą książkę do biblioteki. Gorąco polecam… każdemu!
9/10
Państwo Bennetowie mają pięć córek. Żadna z nich nie jest jeszcze zamężna, więc ich matka robi wszystko żeby tylko znaleźć im życiowych partnerów. Tak się składa, że akurat do Netherfield Park przyjeżdża Pan Bingley z swoim przyjacielem panem Darcym. Dla pani Bennet to idealna okazja, żeby wydać którąś z córek za mąż, więc wkłada swój cały wysiłek w jak najczęstsze...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08-24
Ronnie musi spędzić wakacje w małym miasteczku u swojego taty. Nie rozmawiała z nim przez trzy lata, od kiedy rozwiódł się z jej mamą, a teraz razem z bratem będzie u niego przez dwa miesiące. Dziewczyna już od pierwszych dni pokazuje jaki ma stosunek do swojego taty. Wychodzi z domu na całe dnie nie przejmując się niczym. Jedyną osoba, która wydaje się w tym miasteczku normalna to Blaze. Ronnie poznała ja pewnego dnia na plaży i spędza z nią czas, ale kiedy dokładniej poznaje chłopaka koleżanki i innych jego znajomych, zdaje sobie sprawę, że nie pasuje do tego towarzystwa. Przez tych ludzi pakuje się w spore kłopoty, ale co dziwne ojciec staje po jej stronie. Poznaje ona również porządnego chłopaka i wakacje stają się bardziej znośne, ale czy uda jej się wymigać od tego co zrobiła wcześniej? I czy na pewno wszyscy są tacy jakimi się wydają?
„Ostatnia piosenka” to pierwsza przeczytana przeze mnie książka pana Sparksa. Słyszałam o nim wiele dobrego i teraz już wiem dlaczego jest wychwalany. Może i „Ostatnia piosenka” nie zwaliła mnie z nóg, ale niewątpliwie zachwyciła swym urokiem.
Myślałam, że to Ronnie jest najważniejszą bohaterką i jej będzie poświęcone najwięcej czasu, ale pan Spark zagłębia nas również w historie innych bohaterów. Bardzo dużo dowiadujemy się o tacie dziewczyny. Steve z upływem kolejnych stron staje się coraz ważniejszą postacią i bardzo mi się to podobało, bo polubiłam tego mężczyzną (przede wszystkim za jego stosunek do swoich dzieci). Ronnie również przypadła mi do gustu. Dziewczyna popełniała błędy w swoim życiu, ale żałowała tego i miała zasady, którymi się kierowała: nie piła, nie paliła, była wegetarianką. Ronnie ma „charakterek” i uwielbiałam czytać dialogi z udziałem jej i Willa. Chłopak tez był niczego sobie. Niby bogaty i tak dalej, ale autor pokazał nam jego stosunek z rodzicami, więc w końcu stwierdziłam, że Will jest w porządku. O, zapomniałabym! Jonnah, młodszy brat głównej bohaterki. Inteligentny dzieciak, który ujął mnie swoimi zachowaniami za serce (może dlatego, że trochę przypomina mojego brata). Jonnah ma dobry stosunek zarówno z tatą jak i z siostrą.
"-To niesprawiedliwe. Jeśli on ma ochotę na ciastko, bierze je sobie. Jeśli ty masz ochotę na ciastko, bierzesz je sobie. Ale jeśli ja mam ochotę na ciastko, zasady się nie liczą. Jak powiedziałaś, to nie fair.
-Więc co zamierzasz?
-Zjeść kanapkę. Bo muszę. Bo dziesięciolatki nie mają co liczyć na sprawiedliwość w tym świecie."
Wydawało mi się, że już na początku domyślę się zakończenia, ale moje przewidywania w ogóle się nie sprawdziły. Nicholas Sparks zaskoczył mnie swoją pomysłowością. Właściwie to nie wiem do końca co mnie tak w tej książce ujęło. Niby jest taka zwyczajna i pospolita, ale jednak ma w sobie to coś. Uczycie między bohaterami nie było ani do końca realne, ani sztuczne. Na początku wydawało mi się, że to będzie kompletna klapa, ot chłopaka wpada na Ronnie i wylewa na nią napój. Czy to nie podchodzi pod początek związku rodem z odmóżdżaczy? Ale potem wszystko już jest w normalnym, naturalnym porządku. Para boryka się z problemami z jakimi mógłby się spotkać każdy młody człowiek.
Nicholas Sparks pisze w tak przyjemny sposób, że nie ma się w ogóle ochoty odchodzić od książki. Cały czas mamy do czynienia z jakimś niewyjaśnionymi sprawami, więc nawet jeśli jakiś wątek się skończy to nadal zostają następne. Książka jest pisana w trzeciej osobie, ale rozdziały zaczynają się od imienia bohatera i wtedy wiadomo, że najwięcej uwagi będzie poświęcone właśnie tej osobie. Akcja jest rozbudowana, cały czas coś się dzieje u każdego z bohaterów. Jest wiele wątków związanych z Ronnie, ale również z innymi bohaterami. Bardzo przypadło mi to do gustu, bo dzięki temu nie można się przy książce znudzić.
Podsumowując. „Ostatnia piosenka” jest książką, która mnie wzruszyła i zaskoczyła, ale mimo wszystko czegoś mi w niej brakowało (a najgorsze jest to, że nie wiem dokładnie czego). Na pewno sięgnę po kolejne pozycje pana Sparksa, bo zachwycił mnie jego sposób pisania. Polecam tym, którzy lubią przeczytać o miłości, ale nie o takiej nierealnej tylko o takiej, która może wydarzyć się naprawdę, i o wielu problemach , z którymi borykają się normalni ludzie w życiu codziennym.
8/10
Ronnie musi spędzić wakacje w małym miasteczku u swojego taty. Nie rozmawiała z nim przez trzy lata, od kiedy rozwiódł się z jej mamą, a teraz razem z bratem będzie u niego przez dwa miesiące. Dziewczyna już od pierwszych dni pokazuje jaki ma stosunek do swojego taty. Wychodzi z domu na całe dnie nie przejmując się niczym. Jedyną osoba, która wydaje się w tym miasteczku...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08-16
Większość ludzi wierzy w to, że Nicholas Flamel urodził się w 1330 roku i zmarł w 1418. Ale jak się okazuje jego grób jest pusty, dlatego są też tacy, którzy wierzą, że Flamel nadal żyje. W końcu był potężnym alchemikiem, więc może odnalazł eliksir młodości?
Nicholas Flamel wraz z swoją żoną chroni Księgi Maga Abrahama dzięki, której mogą żyć wiecznie, lecz nie tylko oni chcą posiadać tą księgę. Doktor John Dee również pragnie ją mieć i zrobi wszystko, żeby ją zdobyć. Kiedy wreszcie udaje mu się odnaleźć księgę pojawiają się komplikacje, a dokładniej bliźniaki – Josh i Sophie. Może nie są oni wcale takimi zwykłymi piętnastolatkami jak się to może wydawać?
„Alchemik” przyciągnął mnie w bibliotece swoim wyglądem i świetnym opisem z tyłu. Książka ma twardą okładkę i mimo, że za takowymi nie przepadam to nie wyobrażam sobie, żeby „Alchemik” mógł być w miękkiej. Czytając ta książkę ma się wrażenie jakby trzymało się jakąś starą księgę. Potęgują to uczucie kartki, które są tak zrobione, by wyglądały na zniszczone przez upływ czasu.
No, ale przecież nie tylko wygląd w tej książce mnie zaciekawił, lecz również jej wnętrze. Pan Scott wprowadza nas do cudownego świata przepełnionego magią. Mimo, że akcja dzieje się w współczesnym USA to i tak mamy mnóstwo magicznych miejsc, o których normalni ludzie nie mają pojęcia. W książce jest wiele nawiązań do mitologii i choć za nią nie przepadam to w takim wydaniu bardzo przypadła mi do gustu. Autor w świetny sposób łączy elementy historii z fikcją i legendami.
Co zaskakujące akcja całej książki jest osadzona tylko w dwóch dniach. Podziwiam Michaela Scotta, że potrafił napisać ponad trzysta stron o raptem 48 godzinach z życia bohaterów. Akcja od samego początku jest dynamiczna. Nie ma żadnego wprowadzenia czy monotonnego opisu tylko od razu dużo się dzieje. Trzeba przyznać, że „Alchemik” do końca trzyma w napięciu, ale niestety niektóre momenty nie za bardzo mi się podobały. Na pewno do moich ulubionych nie należy bitwa z królestwie Hekate. Było to opisane w taki sposób, że trudno mi było sobie to wyobrazić i ciągnęło się przez zbyt wiele stron. Oprócz tego momentu reszta pozostaje praktycznie bez zarzutów. Ciekawym pomysłem jest to, że każdy bohater ma swój charakterystyczny zapach, który wydziela się podczas czarowania: Nicholas - miętowy, Sophie – lodów waniliowych, Josh – pomarańczy itd. Nie spotkałam się wcześniej z czymś takim w żadnej książce.
Bohaterowie w tej książce stanowią mocną stronę. I chociaż nie wszyscy byli idealni, to ich wady rekompensowała Scathach (ktoś mi może powiedzieć jak to się czyta?). Po prostu pokochałam tą postać. Młoda silna kobieta (czy może dziewczyna), która zawsze ma swoje zdanie i specyficzne poczucie humoru. Nie jest ona człowiekiem, ale nie będę wam mówić kim dokładnie , bo to jest zdradzone dopiero w dalszej części książki. Żyje ona jeszcze dłużej niż Flamel i zdążyła sobie narobić sporo wrogów. Uwielbiam jej odzywki i sprzeczanie się z Nicholasem, po prostu bardzo spodobał mi się jej charakter, który zresztą tak jak inne został dobrze wykreowany. Z bliźniaków o wiele bardziej polubiłam Sophie. Nie była ona pospolita czy nudna, w przeciwieństwie do swojego brata. Wydawało mi się, że Josh jakby mógł to bez przerwy by się nad sobą użalał i na wszystko narzekał. Na pewno nie należał on do moich ulubieńców. Sam Nicholas Flamel nie wzbudził we mnie jakiś głębszych uczuć, ale musze przyznać, że nie do końca mu ufałam.
Pan Scott wprowadza do akcji bardzo wiele postaci, ale można się połapać. Każdy jest na swój sposób specyficzny, więc nie ma problemu z rozróżnianiem bohaterów. Styl autora jest zwyczajny, ani nie zbyt zawiły ani zbyt głupi, po prostu w sam raz. Książka jest pisana w trzeciej osobie i myślę, że to dobry pomysł, bo dzięki temu dowiadujemy się o wszystkich wydarzeniach, a nie tylko tych dotyczących jakiegoś konkretnego bohatera.
Książka bardzo mi się spodobała i chociaż nie należy do takich po które sięga się z chęcią drugi raz, to na pewno przeczytam tez kolejne części. Koniec był… w sumie to nie było jakiegoś konkretnego zakończenia. Po prostu akcja się przerwała, co jeszcze bardziej przyciąga do drugiego tomu. Książkę polecam osobą, które lubią poczytać o przeróżnych przygodach z wątkami magicznymi.
„-Chciałam wam uprzytomnić, że wszystko, co wiecie, albo zdaje się wam, że wiecie, o mitach i legendach, nie jest ani do końca fałszywe, ani do końca prawdziwe.”
http://krainatysiacaksiag.blogspot.com/2013/08/alchemik-michael-scott.html
Większość ludzi wierzy w to, że Nicholas Flamel urodził się w 1330 roku i zmarł w 1418. Ale jak się okazuje jego grób jest pusty, dlatego są też tacy, którzy wierzą, że Flamel nadal żyje. W końcu był potężnym alchemikiem, więc może odnalazł eliksir młodości?
Nicholas Flamel wraz z swoją żoną chroni Księgi Maga Abrahama dzięki, której mogą żyć wiecznie, lecz nie tylko oni...
2013-08-05
Liam O’Connor był na Tytanicu w 1912 roku. Przyszedł po niego starszy mężczyzna i powiedział, że go uratuje…
Maddy Carter była na pokładzie samolotu, który miał się za chwile rozbić w 2010 roku. Przyszedł po nią starszy mężczyzna i powiedział, że ją uratuje…
Sal Vikram znalazła się w środku wielkiego pożaru w 2026 roku. Przyszedł po nią starszy mężczyzna i powiedział, że ją uratuje…
Wszyscy troje znaleźli się w Nowy Jorku w 2001 roku. Foster (mężczyzna, który wyciągnął do nich rękę) sprowadził ich tu, żeby stworzyli drużynę, która będzie chronić historię. Każdy z nich otrzymał inne, równie ważne zadanie. Po kilku dniach niestety zaczynają się kłopoty, bo pewien szaleniec przeniósł się w czasie i spowodował, ze III Rzesza Niemiecka wygrała wojnę. Nowa drużyna jeźdźców w czasie, została rzucona na głęboką wodę, bo muszę uratować świat i naprawić to co zostało zmienione kilkadziesiąt lat temu. Czy wszyscy wyjdą z tego cało?
Książka miało lepsze i gorsze momenty, ale jedno jest pewne: Alex Scarrow zaskoczył mnie swoja pomysłowością i wielką wyobraźnią. Nowa drużyna jeźdźców żyje w bańce czasowej. Cały czas przeżywają dwa te same dni, a mianowicie 10 i 11 września 2001. Jak powszechnie wiadomo to właśnie wtedy zniszczono World Trace Centre, a nasi bohaterowie będę musieli na to patrzeć kilka razy. W szczególności Sal, bowiem dziewczyna ma za zadanie chodzić po mieście i śledzić wszystkie szczegóły, aby wychwycić każde nawet najmniejsze przesunięcie w czasie. W wizji pana Alexa po kilkunastu latach Nowy Jork obumrze. Nie będzie to już kolorowe i tętniące życiem miasto tylko zabity deskami opustoszały teren; na świecie zabraknie ropy naftowej i innych surowców. Uważam to za bardzo pomysłowe (i bądźmy szczerzy, możliwe). Dla każdego z bohaterów przeniesienie się do Nowego Jorku do 2001 roku to była niesamowita przygoda. Najbardziej dla Liama, który przeniósł się o prawie 100 lat do przodu. Wcześniej nie słyszał on o żadnych podróżach w czasie, o technologii czy nawet o hamburgerach. Najmniejszą różnice odczuła Maddy, która cofnęła się tylko o 9 lat wstecz. W dalszej części książki autor wykazał się jeszcze większą wyobraźnią. Nie chcę za dużo zdradzać, ale mogę obiecać, że będziecie zaskoczeni, oczywiście pozytywnie.
Chętniej czytałam o przygodach dziewczyn i Fostera z 2001 roku, niż o tym co się działo w 1957 u Liama i Boba (był to „organiczny robot”, wyglądał jak normalny człowiek tylko że z sztuczną inteligencją). Nowy Jork bardzo się zmienił przez niektóre niespodziewane wydarzenia, więc Sal i Maddy miały sporo kłopotów. Bardzo ciekawie się o tym czytało, a niewątpliwie sprzyjało temu lekkie pióro Alexa Scerrowa. Narracja była trzecio osobowa, więc byliśmy dokładnie poinformowani o tym co się dzieje u każdego z bohaterów, również u tych drugoplanowych. Za dodatkowy plus uważam to, że czasami były wtrącone wypowiedzi po niemiecku (w końcu Liam przeniósł się w środek II wojny światowej więc to nic dziwnego).
Muszę przyznać, że polubiłam każdą z postaci. Były one dokładnie wykreowane i różniły się od siebie pod wieloma względami. Chyba najbardziej przypadł mi do gustu Bob. W prawdzie nie był on człowiekiem, tylko takim na pół robotem, ale wzbudzał u mnie jakąś sympatie. Jego mózg był zaprogramowany i sterowany, ale w niektórych momentach Bob miał ludzkie odruchy. Maddy była bardzo inteligentna i miła. Martwiła się ona o swoich towarzyszy i robiła wszystko, żeby ich uratować. Była chyba najbardziej uczuciową osoba w książce. Liam i Sal nie wzbudzili we mnie jakiś szczególnych uczyć, ale nie byli pustymi nic nie wnoszącymi postaciami, wręcz przeciwnie.
„Time Riders” miało niestety trochę niejasności. Gdyby się dokładniej zastanowić nad wszystkimi wydarzeniami to znalazły by się pewne niedające się zrozumieć mankamenty, ale to w końcu książka o podróżach w czasie, a tego nie da się do końca logicznie wyjaśnić. Przy „Time Riders” nie da się nudzić. Chociaż niektóre momenty były trochę mniej ciekawe, to i tak czytałam z wielkim zainteresowaniem. Koniec był bardzo emocjonujący i większość rzeczy została wyjaśniona.
Polecam osobą, które lubią „przenosić się w czasie”. W „Time Riders” widzimy mnóstwo wydarzeń z wielu różnych lat. Alex Scarrow zaserwował niesamowitą dawkę ciekawych pomysłów, które bardzo ciekawie się czyta i można spędzić przy tej książce miłe chwile. Na pewno sięgnę po kolejną część, bo jestem ciekawa jak potoczą się losy bohaterów.
„Słuchajcie… wyobraźcie sobie że czas to rzeka, która niezmiennie płynie w jednym kierunku. Możemy płynąc po niej w górę lub w dół. Jeździć w czasie.”
Liam O’Connor był na Tytanicu w 1912 roku. Przyszedł po niego starszy mężczyzna i powiedział, że go uratuje…
Maddy Carter była na pokładzie samolotu, który miał się za chwile rozbić w 2010 roku. Przyszedł po nią starszy mężczyzna i powiedział, że ją uratuje…
Sal Vikram znalazła się w środku wielkiego pożaru w 2026 roku. Przyszedł po nią starszy mężczyzna i powiedział, że...
2013-07-29
Sonea jest mieszkanką slumsów. Wiedzie biedne życie tak jak reszta zamieszkałych tam ludzi, gdy pewnego dnia dowiaduje się, że nie jest normalną dziewczyną… Magowie już od kilku lat czyszczą ulice Imardinu z bezdomnych, włóczęgów i żebraków. Sonea wraz z grupą innych dzieci próbuje się temu sprzeciwić. Rzucają oni kamieniami w zebranych magów. Niestety żaden z nich nie może zrobić nikomu krzywdy, bo jest wytworzona bariera chroniąca. Sonea mimo wszystko tak jak inni rzuca kamień, lecz nie zatrzymuje się on, tylko przebija tarczę i uderza jednego z magów. Początkowo nikt nie wie co się stało, ale Sonea zdaje sobie sprawę, że jej rzut w jakiś sposób ominął barierę. Dziewczyna przestraszona tym co zrobiła ucieka w tłum ludzi. Sonea po tym wydarzeniu nie ma zbyt wiele spokoju, ponieważ magowie za wszelką cenę próbują ją znaleźć. Dziewczyna musi się ukrywać gdzie tylko się da, bo jest poszukiwana na wiele sposobów i już prawie nigdzie nie jest bezpieczna. Sonea będzie musiała podjąć trudne i nieodwracalne decyzje, aby uratować swoje życie. Czy się uda?
Do książki podchodziłam sceptycznie. Podobał mi się opis z tyłu, ale po za tym nic mnie do niej nie ciągnęło. Jak się okazało, przeczytania „Gildii magów” było strzałem w dziesiątkę. Co mnie w tej książce zaskoczyło?
Pani Trudi Canavan miała naprawdę dobry i dopracowany w każdym szczególe pomysł na książkę. „Gildia magów” nie jest żadnym odmóżdżaczem czy czymś w tym stylu. Czytając tą książkę wchodzimy do doskonale wykreowanego świata. Miasto Imardin, w którym rozgrywają się wydarzenia, jest podzielony na Krąg wewnętrzny, trzy Dzielnice, Gildię Magów i Slumsy. To właśnie w tym ostatnim miejscu mieszka nasza główna bohaterka. W slumsach żyje mnóstwo osób ledwo wiążących koniec z końcem, mieszkających na ulicy i żebrzących. Autorka podzieliła społeczeństwo na kilka warstw, w taki sposób, że wszystko wydaje się być prawdziwe i realne, chociaż pokazuje brutalną rzeczywistość. Magowie co roku przeprowadzają Czystki, czyli oczyszczają ulice slumsów z ludzi, którzy nie mają gdzie się podziać. Spotyka się to z odzewem sprzeciwu, ale ludność jest praktycznie bezradna. W miarę kolejnych wydarzeń poznajemy kolejnych bylców (mieszkańcy slumsów) i zapoznajemy się z ich zwyczajami. Wszystko jest pokazywane stopniowo, więc nie dostajemy na raz tysiąca informacji, o których byśmy zaraz zapomnieli. Każdy szczegół jest dopracowany i przedstawiony w czytelny i wyraźny sposób.
Przez całą powieść poznajemy bardzo wiele bohaterów, ale najważniejsza jest Sonea. Dziewczyna dowiaduje się, że ma zdolności magiczne, kiedy rzucony przez nią kamień przedziera się przez barierę ochronną. Od tego czasu towarzyszymy Sonei w jej ucieczce. Narracja jest trzecio osobowa i uważam, że idealnie tu pasuje. Nie wyobrażam sobie żeby „Gildia magów” mogła być napisana z perspektywy , któregoś bohatera. Główna bohaterka nie budziła we mnie żadnych szczególnych uczuć, ale jej zachowanie mnie nie denerwowało, a to już wielki plus. Bardzo polubiłam Cariego. Chłopak od początku pomagał Sonei i zawsze można było na niego liczyć. Poznajemy tez kilku Magów. Oczywiście niektórych lubiłam bardziej, a niektórych mniej. Pani Canavan doskonale wykreowała charakter każdego z nich, także każdy był inny. Oczywiście znalazło się parę „czarnych charakterów”. Na początku książki Sonea ukrywała się u Złodziei i mimo tej nazwy nie jestem do końca pewna czy mieli być oni źli czy dobrzy. Na mnie wywarli w miarę pozytywne wrażenie, mimo to że kradli to byli honorowi i dotrzymywali słowa.
Na początku książki znajdują się mapki Gildii i Imadrinu, co zaskoczyło mnie bardzo na plus. Podczas czytania nie zawsze można było sobie wszystko wyobrazić więc można wtedy było zerknąć na początek. Również słowa, które nie są powszechnie znane i używane zostały wytłumaczone w słowniczku z tyłu książki. Jeśli chodzi o tego typu rzeczy to nie podobało mi się tylko to, że co jakiś czas niektóre słowa były napisane kursywą i zupełnie nie rozumiałam dlaczego akurat te wyrazy są w ten sposób wyróżnione. Na początku mi to nie przeszkadzało, ale kiedy na niektórych stronach było kilkadziesiąt takich słów to zaczynało mnie to denerwować. Mimo wszystko myślę, że niektórzy pewnie by nawet tego nie zauważyli i na pewno nie wpływa to na moją ocenę tej książki. Okładka utrzymana w bieli i czerni nie przyciąga, ale też nie odrzuca.
Bardzo, bardzo polecam tą książkę. Można oderwac się od rzeczywistości i w pełni wejść do świata doskonale wykreowanego przez Trudi Canavan. Książka czyta się lekko i przyjemnie, chociaż zajęło mi to parę dni. Ma ona ponad pięćset stron, ale cały czas coś się dzieje i na ma czasu na nudzenie się przy niej. Była to moja pierwsza styczność z tą aktorką, ale jestem pewna, że sięgnę po kolejne części Trylogii Czarnego Maga. Polecam każdemu kto chce przeczytać coś przyjemnego i za razem mądrego.
„Mawiają w Imardinie, że wiatr ma duszę i jęczy w ciasnych zaułkach miasta”
Sonea jest mieszkanką slumsów. Wiedzie biedne życie tak jak reszta zamieszkałych tam ludzi, gdy pewnego dnia dowiaduje się, że nie jest normalną dziewczyną… Magowie już od kilku lat czyszczą ulice Imardinu z bezdomnych, włóczęgów i żebraków. Sonea wraz z grupą innych dzieci próbuje się temu sprzeciwić. Rzucają oni kamieniami w zebranych magów. Niestety żaden z nich nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07-22
Thais właśnie straciła ojca w wypadku samochodowym. Był jej jedyną rodziną, a teraz na domiar złego okazuje się, że opiekę nad nią przyznano kobiecie, której wcześniej Thais w ogóle nie widziała. Dziewczyna jest zmuszona przeprowadzić się do Nowego Orleanu z swoją nową prawną opiekunką – Axelle. Po zakończeniu wakacji Thais idzie do nowej szkoły i już pierwszego dnia dowiaduje się, że wygląda identycznie jak inna uczennica. Kiedy spotyka Clio przekonuje się, że faktycznie są jak dwie krople wody. Mają nawet takie samo znamię na twarzy tylko, że po drugiej stronie. Dziewczyny rozmawiają z Petrą, babcią Clio ( jak się okazuje również Thais) i kobieta potwierdza, że są bliźniaczkami rozdzielonymi po narodzinach. Wszystko komplikuje się jeszcze bardziej kiedy Thais dowiaduje się, że jest czarownicą tak samo jak jej babcia i siostra. Za tym wszystkim, kryje się wiele tajemnic. Bliźniaczką zaczyna grozić wielkie niebezpieczeństwo i muszą dowiedzieć się wielu rzeczy by wreszcie zaznać trochę spokoju.
Już dawno chciałam przeczytać tą książkę i kiedy zdarzyła się okazja ( kocham Matras za przeceny) długo się nie zastanawiałam czy po nią sięgnąć. Po „Płonącym stosie” spodziewałam się wiele, czy się zawiodłam? Nie do końca.
Zacznę od narzekania, żeby potem móc się skupić już tylko na tych przyjemnych aspektach. Najgorszym i niewybaczalnym problemem w tej książce są wątki miłosne. „Płonący stos” jest idealnym przykładem książki, w której z miłości nie zostaje praktycznie nic prawdziwego i realnego. Clio poznaje nieziemsko przystojnego chłopaka, umawia się z nim na randkę i już po chwili się całują. Oboje są przekonani, że nie mogą bez siebie żyć i nie myślą o nikim innym tylko o sobie nawzajem. Nie wiem jak do was, ale do mnie jakoś to nie przemawia. Podobnie zresztą dzieje się kilka stron dalej z Thais, a kiedy okazuje się jeszcze, że powstaje z tego trójkącik to już w ogóle ma się ochotę rzucić tą książkę na półkę i więcej do niej nie zaglądać.
Mimo wszystko ja czytałam dalej, bo oprócz denerwujących wątków miłosnych w książce jest mnóstwo ciekawych i porywających rzeczy. Może rozdzielenie bliźniaczek nie jest jakimś najoryginalniejszym pomysłem na świecie, ale tu jest to wzbogacone dodatkową ciekawą historią i tajemnicą. Podobała mi się relacja między bliźniaczkami. Clio początkowo była nie ufna i trochę zazdrosna, że będzie musiała dzielić się swoją babcią, ale potem zaczęła w pełni akceptować swoją siostrę. Thais była bardzo szczęśliwa, że jednak nie została na tym świecie sama i ma jakąś rodzinę. Cate Tiernan w bardzo ciekawy sposób opisywała czary i wszystkie rzeczy dotyczące czarownic. Można było poczuć wtedy magiczny nastrój. Bardzo ciekawym pomysłem jest Treize. Krąg trzynastu osób, które chcą odprawić rytuał, a teraz mają do tego możliwości, bo odnalazła się trzynasta czarownica – Thais. Cała ta sytuacja związana z Treize jest owiana tajemnicą i wcale nie jest tak jak by się mogło wydawać. Z całej książce jest wiele zagadek i nie wyjaśnionych spraw, co powoduje, że „Płonący stos” wciąga i nie jest ani na chwile nudny. Cate Tiernan posługuje się lekkim, ale poprawnym językiem. Czyta się bardzo przyjemnie i szybko.
W „Płonącym stosie” poznajemy wiele postaci. Zostaje przedstawiony każdy z Treize. Niektórzy są opisani dokładniej i odgrywają większą rolę, a niektórzy mniej. Do końca nie wiadomo kto jest dobry, a kto zły. Przez całą książkę tyle się dzieje, że kilka razy zmieniałam swoje podejrzenia co do czarnego charakteru. Niewątpliwie najbardziej denerwującą mnie postacią jest Luc. Kręci z dwoma bliźniaczkami na raz, a potem się nad sobą użala jaki to on jest zraniony, bo kocha obie dziewczyny. Jeśli chodzi o główne bohaterki to oby dwie polubiłam. Żadna z nich nie jest idealna, ale jeśli pominąć to jak się „zakochują”, to nie budziły we mnie negatywnych uczuć. Petra, babcia bliźniaczek, jest tajemniczą postacią i nie byłam do końca pewna czy czegoś nie ukrywa przed Thais i Clio, ale dobrze się nimi opiekowała.
Księga 1 jest podzielona na dwie części : „Kielich wiatru” i „Krąg popiołów”. Widać wyraźną różnice między tymi częściami, bo punkty kulminacyjne są na końcu każdej z nich. Narracja jest zarówno pierwszoosobowa jak i trzecio osobowa. Zapoznajemy się z wydarzeniami na zmianę oczami Clio i Thais i tak jest przez większość czasu, ale są również opisane wydarzenia, w których nie uczestniczy żadna z dziewczyn i wtedy mamy narratora nie uczestniczącego w akcji.
Podsumowując. Jeśli pominie się nierealne wątki miłosne to książka jest naprawdę ciekawa i warta przeczytania. W pierwszej części wiele spraw pozostało niewyjaśnionych, a bardzo mnie interesuje jak wszystko się skończy, więc na pewno przeczytam drugą część. Polecam tym, którzy lubią paranormal romans i osobą, które mogą przymknąć oko na niektóre aspekty. Książka jest napisana naprawdę dobrze i ma ciekawą fabułę, więc nie żałuję że ją przeczytałam.
„Odwróciłam się powoli, żeby wreszcie zobaczyć na własne oczy…
Siebie.
Zamrugałam, prawie wyciągając rękę, żeby sprawdzić, czy ktoś nie postawił przede mną lustra”
Thais właśnie straciła ojca w wypadku samochodowym. Był jej jedyną rodziną, a teraz na domiar złego okazuje się, że opiekę nad nią przyznano kobiecie, której wcześniej Thais w ogóle nie widziała. Dziewczyna jest zmuszona przeprowadzić się do Nowego Orleanu z swoją nową prawną opiekunką – Axelle. Po zakończeniu wakacji Thais idzie do nowej szkoły i już pierwszego dnia...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07-16
GWAIZD NASZYCH WINA John Green
Hazel od kilku lat choruje na raka płuc. Oprócz rodziców jej jedynym towarzyszem i nieodłącznym przyjacielem jest Philip, czyli aparat tlenowy. Matka Hazel martwi się, że dziewczyna wpadnie w depresje, bo większość czasu spędza przed ekranem telewizora oglądając Amrican Next Top Model. Dlatego właśnie Hazel musi chodzić na spotkania grupy wsparcia. Nie zaprzyjaźnia się tam z nikim, a jedyną osobą którą lubi jest Isaac, lecz wszystko się zmienia kiedy na spotkanie przychodzi Augustus, chory na kostniakomięsaka Chłopak przez cały czas przygląda się Hazel, a potem zaprasza ją do domu, żeby obejrzeć film. Hazel poleca mu książkę, która będzie miała nie małe znaczenie w ich życiu. Czy się pokochają? Czy pokonają raka? Przekonajcie się sami.
Książkę można zaliczyć do tych, po których ma się kaca książkowego. „Gwiazd naszych wina” ogromnie wpływa na emocje i wzbudza całą gamę uczuć. John Green odważnie podchodzi na tego trudnego tematu jakim jest rak. Pokazuje życie dwójki młodych ludzi, którzy mimo choroby starają się spełnić swoje marzenia i wykorzystać swoje życie jak tylko się da najlepiej. Pan Green nie napisał książki o raku, on napisał powieść o Hazel i Augustusie i ich pięknej miłości, na której drodze stanął rak.
„Gwiazd naszych wina” jest napisana w świetny sposób. Narracje pierwszoosobową prowadzi Hazel więc dowiadujemy się o jej życiu trochę więcej, ale i Gusowi jest poświęcone tu mnóstwo czasu. Oby dwie postaci są dokładnie przedstawione. Relacja między bohaterami rozwija się w naturalnym tempie i towarzyszy temu mnóstwo uczuć. Zarówno Hazel jak i Augustus mają ciekawe charaktery. Gus jest świadomy swojej urody, śmiały i otwarty. John Green obdarzył tą postać świetnym poczuciem humoru dzięki czemu książka staje się jeszcze lepsza. Hazel jest bardzo uczuciowa i troskliwa. Jej ulubioną książką jest „Cios udręki”, który zresztą staje się znakomitym wejściem do przyjaźni między nią i Augustusem. Oby dwoje uwielbiają tą książkę i poświęcają jej wiele czasu. Hazel i Agustus są bardzo mądrymi osobami, przez co w całej książce jest mnóstwo życiowej prawdy i mnóstwo mądrych myśli ( za co należą się głębokie ukłony dla Johna Greena). Bardzo polubiłam postać Isaaca. Jest to przyjaciel Augustusa, którego Hazel poznała na grupie wsparcia. To dzięki niemu dwójka głównych bohaterów się poznała, bo Isaac poprosił Gusa żeby przyszedł z nim na spotkanie. Isaac ma kłopoty z oczami i mimo, że jest trochę melodramatyczną postacią to bardzo go lubię. Nie potrafię dokładnie określić czego dotyczyła moja sympatia do niego, ale uwielbiałam momenty, w których się pojawiał (nie było ich aż tak mało).
Książkę czyta się szybko i nie jest ona smętna. Cały czas coś się dzieje, a akcja rozwija się w naturalnym tempie, ani za szybko, ani za wolno. Jest kilka momentów kiedy można się uśmiechnąć, chociaż więcej tych kiedy lecą łzy (przynajmniej w moim przypadku). Przyznaję się otwarcie, że przez kilkadziesiąt ostatnich stron płakałam jak bóbr. Pan Green doskonale potrafi przekazać czytelnikowi emocje jakie towarzyszą bohaterom. Chociaż i na pierwszej stronie i w notatce od autora było napisane, że historia jest całkowicie zmyślona i postacie całkowicie fikcyjne, to powieść ta jest bardzo realna. Bardzo możliwe, że komuś przydarzyła się podobna historia, bo problem raka nie jest wcale rzadko spotykany.
Spędziłam z „Gwiazd naszych winą” cudowne (i za razem smutne) chwile. Jeszcze długo po odłożeniu książki na półkę myśli się o tym co się tam wydarzyło. John Green niewątpliwie napisał świetną książkę, która jest warta przeczytania. Myślę, że „Gwiazd naszych wina” nie jest tylko dla ludzi młodych. Każdy może ją przeczytać i na większości będzie ona wywierać jakieś wrażenie, bo problem raka w jakiś sposób może dotyczyć każdego z nas. Polecam wszystkim, bo naprawdę warto!
GWAIZD NASZYCH WINA John Green
Hazel od kilku lat choruje na raka płuc. Oprócz rodziców jej jedynym towarzyszem i nieodłącznym przyjacielem jest Philip, czyli aparat tlenowy. Matka Hazel martwi się, że dziewczyna wpadnie w depresje, bo większość czasu spędza przed ekranem telewizora oglądając Amrican Next Top Model. Dlatego właśnie Hazel musi chodzić na spotkania grupy...
2013-07-08
Kelley musiała się rozstać z Sonnym i teraz nie czuje się już tak bezpieczna mimo to, że posiada wielką moc. Pewnego wieczoru w Central Parku ktoś próbuje ja okraść. Kelley skutecznie się broni, ale kiedy drugi raz spotyka ja to samo nie jest już tak różowo. Okazuje się, że Kelley ma więcej wrogów niż się jej wydawało. Również Sonny nie ma się zbyt dobrze. Od kiedy wrócił do zaświatów musi pozbyć się wszystkich elfów należących do Dzikich Zastępów. Jest wykończony po walkach, ale niedługo będzie musiał bronić nie tylko siebie, ale również swoich przyjaciół i ukochanej. W zaświatach roi się od intryg i niebezpieczeństw, czy bohaterowie sobie z nimi poradzą?
„Fani Oddechu nocy jednoczcie się! Lesley Livingston powraca i jest lepsza niż kiedykolwiek”. To było napisane na okładce i uważam, że jest to prawda w 100%. Druga część jest o wiele lepsza od swojej poprzedniczki. Lepsza jest akcja, język, bohaterowie, wszystko. A dokładniej…
W książce nie ma nudnych momentów. W pierwszej części przeszkadzało mi, że było zbyt wiele niepotrzebnych nikomu informacji. W „Mrocznym świetle” wszystkie wątki doskonale łączą się w jedną całość. Akcja jest płynna i nie dająca chwili oddechu. Jest kilka momentów, w których wszystko wywraca się do góry nogami i wywołuje niemałe zaskoczenie. Spora część akcji dzieje się w Zaświatach. Pani Lavingston dobrze to wszystko opisuje i książka nabiera uroku i magii. Może tak mi się tylko wydaje, ale styl pisania jest chyba lepszy. Być może jest to spowodowane tym, że ciągle coś się dzieje i nie zwracałam już tak uwagi na język.
Na pewno bohaterów nie można uznać za nudnych. Praktycznie każda postać, czy główna czy drugoplanowa, ma bogaty charakter. Wcześniej lubiłam Sonniego, ale teraz momentami mnie denerwował. Zachowanie Kelley nie podobało mi się tylko na końcu, a tak to była nawet sympatyczna. W „Mrocznym świetle” nie da się przewidzieć kto jest dobry a kto zły, bo akcja kilka razy zmienia się o 180 stopni. Żadnej postaci nie da się pokolorować na biało albo czarno, bo większość ma jakieś mroczne tajemnice i sekrety.
Podsumowując książka jest o wiele lepsza od swojej poprzedniczki i mimo, że czegoś jeszcze mi w niej brakowało to i tak czytało się ją bardzo przyjemnie. Pani Livingston zaskoczyła mnie nieprzewidywalnością i zagadkowością. Trochę nie podobało mi się zakończenie, ale sama pewnie nie wymyśliłabym lepszego, więc nie ma co narzekać.
Polecam , tym którzy polubili „Oddech nocy” i również tym ,którym pierwsza część nie przypadła do gustu. „Mroczne światło” jest o wiele lepsze i cieszę się, że nie zrezygnowałam po pierwszym tomie. Nie wahajcie się i dajcie się znowu wciągnąć do magicznego świata elfów.
Kelley musiała się rozstać z Sonnym i teraz nie czuje się już tak bezpieczna mimo to, że posiada wielką moc. Pewnego wieczoru w Central Parku ktoś próbuje ja okraść. Kelley skutecznie się broni, ale kiedy drugi raz spotyka ja to samo nie jest już tak różowo. Okazuje się, że Kelley ma więcej wrogów niż się jej wydawało. Również Sonny nie ma się zbyt dobrze. Od kiedy wrócił...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-06-26
Serafina podczas wakacji postanawia, że musi schudnąć. Początkowo stasuje niewielką dietę, unikając chipsów czy słodyczy, ale po kilku tygodniach zaczyna opuszczać podstawowe posiłki. Poznaje nową sąsiadkę, Ernestine, i się z nią zaprzyjaźnia, niestety kosztem jej starego przyjaciela Mosesa. Po pewnym czasie Serafina mija granicę 55 kilogramów, którą chciała osiągnąć i odchudza się dalej. Teraz myśli już tylko o tym co i ile zjadła. Wszystko zaczyna się komplikować, ale Serafina nie potrafi się już zatrzymać.
Kiedy przeczytałam kawałek opisu książki mówiący : „Serafine waży 64 kilogramy..”, pomyślałam że nic złego się nie stanie jeśli dziewczyna zacznie się delikatnie odchudzać, ale z każdą kolejną stroną można było przewidzieć, że to nie skończy się na 55 czy 50 kilogramach. Serafina odchudza się coraz bardziej intensywnie. Zaczyna ćwiczyć i brać tabletki na odchudzanie. Nie zauważa tego, że odpycha wszystkich ludzi dookoła. Zaczyna nienawidzić swoją mamę, która zmusza ją do jedzenia, przestaje odwiedzać Ernestine nie wspominając już o Mosesie, z którym zerwała kontakt już na początku diety. Na pewno nie pomaga jej fakt, że ojciec zdradził jej mamę z jakąś Włoszką i wszystko staje się coraz trudniejsze.
„Powietrze na śniadanie” jest napisane w pierwszej osobie. Możemy dokładnie zobaczyć co sądzi o sobie główna bohaterka. Autorka tak dokładnie i realistycznie opisuje uczucia, że można idealnie wczuć się w sytuacje bohaterki. Wszystkie wydarzenia są bardzo realne i prawdziwe. W pewnym momencie czytelnik naprawdę zaczyna się denerwować co wydarzy się dalej. Serafina w ogóle nie widzi tego co sobie robi. W pewnym momencie dziewczyna waży 40 kilogramów, a mimo to nadal zawzięcie ćwiczy i się głoduje. Książka niesamowicie gra na emocjach i trafia do serca.
„Powietrze na sniadanie” pokazuje jak szybko i niepostrzeżenie odchudzanie może stać się obsesją i chorobą. Myślałam, że książka nie wywrze na mnie żadnego wrażenia, ale stało się wręcz odwrotnie. Przeczytałam ją w trzy godziny, nie odrywając oczy on literek, aż w końcu doszłam do ostatniej strony. Książka powoduje, że po jej odłożeniu jeszcze długo myśli się o tym co się tam wydażyło.
Polecam każdemu, bo książka naprawdę jest warta przeczytania przez tych młodych i tych starszych, przez chłopców i dziewczyny. Mimo swojej niewielkiej objętości zawiera w sobie mnóstwo prawdy.
zapraszam na http://krainatysiacaksiag.blogspot.com/2013/07/powietrze-na-sniadanie-jana-frey.html
Serafina podczas wakacji postanawia, że musi schudnąć. Początkowo stasuje niewielką dietę, unikając chipsów czy słodyczy, ale po kilku tygodniach zaczyna opuszczać podstawowe posiłki. Poznaje nową sąsiadkę, Ernestine, i się z nią zaprzyjaźnia, niestety kosztem jej starego przyjaciela Mosesa. Po pewnym czasie Serafina mija granicę 55 kilogramów, którą chciała osiągnąć i...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-06-28
"tysiące sposobów by powiedzieć żegnaj"
książka, od której nie sposób się oderwać...
książka, która wciąga do świata wilków i pięknej miłości...
książka, którą pokochałam...
„Drżenie” to pierwsza część trylogii o wilkach z Marcy Falls. Grace mieszka w pobliży lasu i jest nim zafascynowana. Spędza długie chwile na obserwowaniu i słuchaniu wilków, a szczególnie tego jednego o złotych oczach. Po śmierci młodego chłopaka o imieniu Jack, który rzekomo został zagryziony przez wilki, w lesie zostaje zorganizowane polowanie. Grace przerażona, że coś może stać się jej wilkowi, próbuje powstrzymać myśliwych, a kiedy jej się nie udaje wraca do domu i znajduje na swoim tarasie rannego chłopaka, o tak samo złotych oczach jak jej wilk. Odkrywa tajemnice kryjącą się w zwierzętach mieszkających w lesie i zakochuje się w Samie. Ale niestety kiedy przyjdzie mróz chłopak znowu stanie się wilkiem…
„Drżenie” cóż można powiedzieć o tej książce… Sięgnęła po nią drugi raz i drugi raz się w niej zakochałam, a to chyba wiele wyjaśnia. Mam wrażenie jakbym z kolejną strona odkrywała coś co przegapiłam czytając ja rok temu. To od tej książki zaczęła się moja sympatia do Meggie Steiefvater. Do tego przeczytałam jeszcze 3 inne książki jej autorstwa i wszystkie mnie pozytywnie zaskoczyły.
Zacznijmy od tego, że jest to książka z gatunku tych paranormal romance i wielu z was powie, że jest ona naiwna, z nierealnym wątkiem miłosnym i przewidywalna fabułą… i może po części tak jest, ale nie zmienia to faktu, że książka jest po prostu fenomenalna . Wydaje mi się, że największą zasługą jest sposób w jaki to wszystko jest opisane. Każda akcja i każde uczucie towarzyszące bohaterom ma tu swoje miejsce. Nic nie jest napisane zbyt pobłażliwie ani nie ciągnie się w nieskończoność. „Drżenie” jest długą książką, ale czyta się ją błyskawicznie wcale się przy tym nie nudząc. Akcja rozwija się dość szybko i co najważniejsze jest ciekawie. Czytałam ta książkę już drugi raz, a mimo to cały czas z niecierpliwością czekałam co się dalej wydarzy.
Bohaterowie są dobrze wykreowani, bo każdy z nich jest inny. Nie potrafię wskazać postaci, która lubię najbardziej, ale żaden z bohaterów mnie nie denerwuje i to wielki plus. Główne postacie – Sam i Grace, ( jak to zawsze bywa w książkach tego typu) są w sobie szaleńczo zakochani. Nie wiem dlaczego, ale to uczucie nie wydaje się takie dziecinne. Może to przez to, że w książce jest poświęcone dużo miejsca problemom jakie się z tym uczuciem wiążą. Sam ma mało czasu, bo robi się coraz zimniej, a on o tej porze roku powinien być wilkiem i w każdy chłodniejszy dzień może się zamienić. To powoduje, że bardziej kibicujemy głównej parze, bo mają oni nie wiele czasu i nie znamy momentu kiedy wszystko się może rozsypać. Na szczególna uwagę na pewno zasługuje Isabel. Bardzo polubiłam ta bohaterkę, za jej charakterek, upór i złośliwe komentarze. Potem staje się ona przyjaźniejsza dla Grace, ale nie traci nic ze swoich cech.
Naprawdę warto przeczytać ta książkę. Może nie jest ona szczytem waszych ambicji czytelniczych, ale dla rozluźnienia i jako lżejsza, ale nie przerażająco głupia, lektura nadaje się idealnie. Jeżeli jeszcze nie mieliście okazji zapoznać się z twórczością pani Stiefvater to naprawdę warto to zmienić i proponuję zacząć właśnie od tej trylogii, a co za tym idzie – od „Drżenia”. Polecam.
http://czekoladowaksiazka.blogspot.com/2014/01/drzenie-maggie-stiefvater.html
"tysiące sposobów by powiedzieć żegnaj"
więcej Pokaż mimo toksiążka, od której nie sposób się oderwać...
książka, która wciąga do świata wilków i pięknej miłości...
książka, którą pokochałam...
„Drżenie” to pierwsza część trylogii o wilkach z Marcy Falls. Grace mieszka w pobliży lasu i jest nim zafascynowana. Spędza długie chwile na obserwowaniu i słuchaniu wilków, a szczególnie tego jednego...