Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Od razu należy podkreślić, że Barbara Sadurska powieść dłuższą niż zazwyczaj napisała. Główną bohaterką jest Balbina, która przychodzi pechowego dnia na świat, tj. 13 grudnia 1981 roku. Rzecz dzieje się w Trzęsawiskach gdzie przepływa rzeka Bajka. No i od razu zostają naznaczona piętnem, gdyż jej babcia przez resztę wsi uznawana jest jako wiedźma, a rodzice, no cóż, też mają swoje problemy, o których lokalna społeczność wie. Dotyka ją więc seria odrzuceń, które będą z nią do końca naszej opowieści. Aha, a rząd nad światem sprawuje Mocarstwo Watykańskie.

Tak, „Bajka, Bajeczka” jest dystopią. Dystopią, w której księża nadzorują kobiety w każdym aspekcie. Z nauk w szkole została religia. Właściwie nie ma takiego fragmentu rzeczywistości, którego nie kontrolowałby Kościół. Naturalnie, żeby powieść toczyła się dalej, nasza bohaterka musi się nie zgadzać na tę rzeczywistość. Gniew napędza jej każdy ruch. Ta niezgoda sprawia, że nie łyka żadnych bajek o rzeczywistości, w której żyje. Groza sąsiaduje z groteską, język ostry jak brzytwa, a całość zapada w pamięć.

Od razu należy podkreślić, że Barbara Sadurska powieść dłuższą niż zazwyczaj napisała. Główną bohaterką jest Balbina, która przychodzi pechowego dnia na świat, tj. 13 grudnia 1981 roku. Rzecz dzieje się w Trzęsawiskach gdzie przepływa rzeka Bajka. No i od razu zostają naznaczona piętnem, gdyż jej babcia przez resztę wsi uznawana jest jako wiedźma, a rodzice, no cóż, też...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Anna Cieplak postanowiła dać nam precyzyjny komunikat o swej powieści już w tytule. „Cało huty” to opowieść o Hucie Katowice, ale podana z innej strony. Przede wszystkim patrzymy na nią oczami Ewy i Uli, które pełne entuzjazmu przyjechały budować nową Polskę, której huta symbolem być miała. Tymczasem ich opowieści, trochę z boku wielkiej historii, która wówczas się działa, dotyczy nie tylko rozczarowania tym jak wygląda świat, ale przede wszystkim jest zderzeniem z przemocą seksualną, która zostawia ślad na kolejne pokolenia również obecne w tej powieści.

Tytułowe ciało huty dla głównych bohaterek stanie się raczej ciałem pożerającym. Jedna zostanie zwolniona z pracy, a druga ucieknie w alkohol. Jest także Maja, córka Uli, która w innej rzeczywistości, innym czasie doznaje podobnych ran, co jej matka, ale jej droga ma skończyć się inaczej. Zbyt prosto i nachalnie to połączenie przeszłości z teraźniejszością Cieplak buduje. Sądzę, że mogła zaufać inteligencji czytelniczek i zbudować tę historię z większych niuansów.

Takie proste zestawienia węgiel przeciwko zieleni, czy rozciągłość traum, moim zdaniem odbierają nieco powieści. Przydałoby się więcej światłocienia, szarości, a nie tylko skrajności. Dzięki temu – myślę – powieść zyskałaby na prawdziwości, jeśli tak w o fikcji w ogóle mówić można. Zadowolenie jest, ale nie do końca.

Anna Cieplak postanowiła dać nam precyzyjny komunikat o swej powieści już w tytule. „Cało huty” to opowieść o Hucie Katowice, ale podana z innej strony. Przede wszystkim patrzymy na nią oczami Ewy i Uli, które pełne entuzjazmu przyjechały budować nową Polskę, której huta symbolem być miała. Tymczasem ich opowieści, trochę z boku wielkiej historii, która wówczas się działa,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czy spotkanie kolegów z liceum może być tematem na powieść? Pewnie, że może. Choć warto dodać: zależy od autorki lub autora jak je przedstawią i rozwiną. W każdym razie to jest początek powieści „Ostatni” Maćka Bielawskiego, który serwuje nam sporą objętościowo powieść właśnie o grupie przyjaciół (może to za duże słowo?), którzy postanawiają utworzyć fundusz, na który będą wpłacać umówioną sumę pieniędzy, a który trafi do tego kto z nich umrze ostatni. I to on zdecyduje co zrobi ze wszystkimi pieniędzmi. Pomysł smakowity, choć dla całej powieści praktycznie nieistotny.

Rzecz w tym, że powieść utkana jest z opowieści o życiu każdego z bohaterów. W dziewięcioczęściowym podziale śledzimy losy wszystkich (!) koleżków, a każdemu los rozdaje inne karty. Jeden jest alkoholikiem, drugi problemy rodzinny, a jeszcze inny się jąka i asertywność nie jest jego mocną stroną. Zasadniczo tu zaznaczę jeden z problemów powieści. Nie wszyscy bohaterowie są równie zajmujący, niektórzy wręcz męczący, a czytanie o wszystkich sprawia, że niektóre życiorysy się plączą i trop się urywa. Jeśli taki był zamiar, to szanuję, ale niekoniecznie podziwiam.

Wraz ze zmianami naszych bohaterów zmienia się również kraj. Bo wspólnego najwięcej mają właśnie poprzez kraj zamieszkania. Nie szukałbym na siłę innych łączników, ale ciut trudno uwierzyć w ich „braterską miłość”. Wyolbrzymiam, ale pozwala mi na to Bielawski, który pewnie pisze i jest świadomym twórcą, który pisze bardzo dobre dialogi, ale przestrzelił z fabułą, a konkretnie z jej rozmiarem i z niemal całkowitym brakiem innych perspektyw, które pokazałby nam bohaterów. Snują się te opowieści o nich, czasami z mniejszym sensem, co sprawia, że ja nie dźwignąłem tej powieści. To znaczy przeczytałem ją, ale było zadanie nużące i musiałem jakoś szantażować sam siebie, żeby ukończyć.

Brakuje mi również: kobiet, które byłyby istotami żywszymi, a nie tylko służyły jako eksponaty uwypuklające wieczną męską walkę o nie wiadomo co; postaci zrywnych, by nie rzec kolorowych; literackiej fantazji, która dodałaby kolorytu tej powieści, a konkretnie sprawiłaby, że byłoby na czym oko zawiesić; czegoś więcej niż wiecznie dojmującej egzystencji, bo trudno uwierzyć w takie życie; o poczuciu humoru zapomniałem nawet. Czy „prawda o Polsce” musi mieć fizjonomię okrutnie zmęczonego czterdziestolatka jojczącego na wszystko? Naprawdę?

Czy spotkanie kolegów z liceum może być tematem na powieść? Pewnie, że może. Choć warto dodać: zależy od autorki lub autora jak je przedstawią i rozwiną. W każdym razie to jest początek powieści „Ostatni” Maćka Bielawskiego, który serwuje nam sporą objętościowo powieść właśnie o grupie przyjaciół (może to za duże słowo?), którzy postanawiają utworzyć fundusz, na który będą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Epidemia opioidowa w USA jest faktem, więc potrzeba było znakomitej literatury faktu, żeby ja opisać. Bo przecież nie wypada skupić się jedynie na jej skutkach, ale może ciekawiej by było nazwać architektów tego co spotkało rzesze Amerykanów i opisać ich los. Patrick Radden Keefe – autor wybitnego reportażu „Cokolwiek powiesz, nic nie mów” – okazał się właściwym człowiekiem do tego zadania. W swej obszernej książce wziął na warsztat rodzinę Sacklerów, albowiem to właśnie oni stworzyli ten wielki system dzięki któremu zarobili masę pieniędzy, co pozwoliło na skorumpowanie systemu nadzorczego oraz na wywinięcie im się od odpowiedzialności.

Autor precyzyjnie pokazał jak rodziło się imperium farmaceutyczne Sacklerów i jest to lektura fascynująca, gdyż obserwowanie tych mechanizmów, żądzy władzy i bezwzględności w czasach jest fascynujące jak serial „Sukcesja”. Niejako przy okazji pokazane zostały mechanizmy wielkiego biznesu. Weźmy przykład Valium, który za pomocą reklam pozwolił firmie go produkującej na osiągnięcie sprzedaży na poziomie stu milionów dolarów. Problem w tym, że zarówno firmą produkującą, jak i reklamującą rządził ten sam człowiek, czyli Arthur Sackler. Więc kiedy zaczęto wskazywać na uzależnionych od Valium marketingowymi zabiegami zaczęto mówić, że to przecież wina ludzi, a nie leku. Bo lek zawsze jest zdrowy.

Tylko, że to nie do końca prawda. OxyContin lek, o który najbardziej chodzi w tym reportażu, pojawił się na rynku z potężnym wsparciem marketingowym. Cztery lata wystarczyły, żeby przebić sprzedaż Viagry, a to za sprawą m.in. nagradzania handlowców, którzy nakłaniali lekarzy do wystawiania nieprzytomnej liczby recept. Dygresja: porównajcie to z handlowcami, którzy sprzedawali kredyty we frankach szwajcarskich albo początki ostatniego kryzysu finansowego i sprzedaż kredytów hipotecznych komu się dało niezależnie od dochodu. Mechanizm łudząco podobny zadziałał również tu.

Tylko tytanicznej pracy reportera zawdzięczamy precyzyjny i ułożony obraz krętactw, oszustw, przekupstw, które przez lata czyniła rodzina Sacklerów. Niejako jest to dowód, że nawet w USA (a może szczególnie w USA?) takie rzeczy mają miejsce, a skala poraża, gdy autor przytacza statystyki uzależnionych, zmarłych i to jak mało obchodziło to zarówno farmaceutów, lekarzy czy nadzór administracyjny nad rynkiem leków. Świat chemicznej ulgi potrzebny był wielu ludziom, ale budowanie zysku na krzywdzie to zwykłe przestępstwo, a nie powód, aby nazwisko tych ludzi zdobiło uniwersytety czy muzea sztuki.

Jest we mnie mała obawa, że taka książka może przyczynić się do spadku zaufania do firm farmaceutycznych w ogóle i podbić takie kwestie jak np. niechęć do szczepionek, ale nie mam wątpliwości, że jest to rzecz istotna i dobrze dla nas, że powstała. I jeszcze tylko mała rzecz techniczna, ale warta uwypuklenia. Otóż na końcu autor precyzyjnie pokazuje jak zbierał informacje, co było ich źródłem, a także stawia sprawę jasno, że cała książka przeszła niezależny fact-checking. Autor udostępnił tam wszystkie swoje źródła osobowe, transkrypcje wywiadów i wszystko co miał. I tak właśnie – proszę państwa – powstaje prawda.

Epidemia opioidowa w USA jest faktem, więc potrzeba było znakomitej literatury faktu, żeby ja opisać. Bo przecież nie wypada skupić się jedynie na jej skutkach, ale może ciekawiej by było nazwać architektów tego co spotkało rzesze Amerykanów i opisać ich los. Patrick Radden Keefe – autor wybitnego reportażu „Cokolwiek powiesz, nic nie mów” – okazał się właściwym człowiekiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jasnym jest, że jak się poeta zabiera pisanie powieści, to wyjdzie z tego coś ciekawszego niż zwykła powieść. Szczególnym przypadkiem był Charles Reznikoff, który spędzał dnie w pracy jako przedstawiciel handlowy, a w czasie wolnym pisał. „Muzykant” powstał gdzieś w latach 40. lub 50. I w tej prozie czuć poezję. Historia tyczy się dwóch starych przyjaciół wpada na siebie, co jest początkiem powrotu wspomnień. Jedno spotkanie, prowadzi do drugiego, może to przypadek, a może siła wyższa. Kiedyś obaj zanurzeni w muzyce, dziś zajmują się pracą zarobkową, a z ich rozmów zaczyna prześwitywać historia, która z czasem traci na ostrości.

Bo oto nagle rozbrzmiewa orkiestra codzienności i wątków pobocznych. Historia przyjaciela, który nie przebił się ze swoim talentem muzycznym ukazywana jest z różnych perspektyw, które przecinane są zapiskami obserwacji. Jak choćby te z małych restauracji, kiedy wraz z oczami narratora wodzimy wzrokiem po całym lokalu i widzimy ludzi ubogich, próbujących łączyć koniec z końcem. Przypomnieć warto, że jesteśmy w latach 30., nad którymi rozciąga się wielkie cielsko kryzysu ekonomicznego. Pojawiają się też cienie antysemityzmu. Czasami trafimy też na obrazy klasy wyższej.

Obserwacje są tu kluczowe, a nie sama historia. Taka proza choć w różnych tempach prezentowana daje sporo satysfakcji przy lekturze. Rzadki okaz z tego „Muzykanta”. Nie przystaje żadną miarą do współczesnych czasów przepełnionych efektownością. Detal ma znaczenie, ale i ma czas, żeby wybrzmieć okazale.

Jasnym jest, że jak się poeta zabiera pisanie powieści, to wyjdzie z tego coś ciekawszego niż zwykła powieść. Szczególnym przypadkiem był Charles Reznikoff, który spędzał dnie w pracy jako przedstawiciel handlowy, a w czasie wolnym pisał. „Muzykant” powstał gdzieś w latach 40. lub 50. I w tej prozie czuć poezję. Historia tyczy się dwóch starych przyjaciół wpada na siebie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Małgorzata Rejmer – wspaniała reporterka – zaczynała od prozy. I teraz do tej prozy wraca zbiorem opowiadań „Ciężar skóry”. Zbiorem, w którym znajdziemy jej fascynacje relacjami międzyludzkimi, ale także geograficznymi miejscami akcji. Zwraca uwagę krążący pomiędzy zdaniami niepokój. Pojawia się też przemoc. Nie są to rzeczy łatwe do przyswojenia dlatego też warto zaznaczyć, że jest to proza dla dorosłych.

Tytuł wskazuje, że ciało może ciążyć jego użytkownikowi. Tytułową skórę sugerowałbym potraktować jako fizyczną granicę między bohaterką, bohaterem a rzeczywistością. Każda skóra jest inna, każda ma swój dramat. Nastolatka, która musi się zmagać ze sobą, światem podczas, gdy matka jest nieobecna. Albo trzeba stanąć na symbolicznej granicy, czyli w sytuacji pogrzebu ojca bijącego syna. Każda z tych historii została pieczołowicie przygotowana i opisana. Tak dobrze, że istotnie czuć na sobie ich wagę.

Bohaterowie – szczególnie ci z Bałkanów – mają przeciwko sobie jeszcze świat tkwiący w sztywnym podziale na męski i żeński. I przyciśnięcie do tej granicy zmusza ich do podjęcia decyzji. Krążę, aby nie zdradzać za wiele treści, bo byłoby krzywdzące. Postaci są znakomite. Język wyjątkowy i wielce sugestywny. Wszystko opracowane z matematyczną precyzją. Znakomite.

Małgorzata Rejmer – wspaniała reporterka – zaczynała od prozy. I teraz do tej prozy wraca zbiorem opowiadań „Ciężar skóry”. Zbiorem, w którym znajdziemy jej fascynacje relacjami międzyludzkimi, ale także geograficznymi miejscami akcji. Zwraca uwagę krążący pomiędzy zdaniami niepokój. Pojawia się też przemoc. Nie są to rzeczy łatwe do przyswojenia dlatego też warto...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O, proszę państwa, tu się kolejne arcydzieło objawiło. Doskonała powieść obyczajowa, bo ma blichtr, łatwo do wychwycenia nawiązania do literatury okrzykniętej wielką. Są też fortuny amerykańskich biznesmenów, trochę tajemniczości i zgrabne dialogi. Bezsprzecznie dzieło sztuki literackiej. Tylko, że to nieprawda.

Hernan Diaz sprawnym pisarzem jest. Tego mu odmówić nie można, ale i nazbyt łatwo da się to wychwycić. Widać, że obczytanie w amerykańskiej narracji daje mu pewność w konstruowaniu powieści tyle, że po tak głośno okrzyczanym tytule, to ja bym się spodziewał czegoś więcej. Może nawet gry z konwencją czy nawet jakiejś krytyki tego i owego. Tymczasem „Zaufanie” stawia na zgrabność formy i poprawność niepozwalającą wypchnąć treści poza ugruntowane poglądy i oczywiste rozwiązania fabularne.

Irytujący jest także sam język, który swą gładkością aż kłuje w oczy. Sposób dochodzenia do fortuny bohaterów jest podany w formie prostej, nieskomplikowanej, że człowiek zastanawia się czemu reszta ludzkości z tego nie korzysta. Spokojnie, wychwytuję tu i tam ironię, bałwochwalstwo czy też zwykły kabotynizm. Niemniej wszystko podane jest w formie takiej, aby nie być nazbyt brutalnym czy też zbyt nie odstawać w lewo, ale tylko mrugać okiem, że to przecież fikcja.

Jeśli ktoś z powyższego wychwytuje gorzkie rozczarowanie, to dobrze, bo właśnie tak się czułem. Choć najwięcej uwag mam do siebie, że się człowiek – po raz nie wiem który – łapie na te comiesięczne arcydzieła literackie.

O, proszę państwa, tu się kolejne arcydzieło objawiło. Doskonała powieść obyczajowa, bo ma blichtr, łatwo do wychwycenia nawiązania do literatury okrzykniętej wielką. Są też fortuny amerykańskich biznesmenów, trochę tajemniczości i zgrabne dialogi. Bezsprzecznie dzieło sztuki literackiej. Tylko, że to nieprawda.

Hernan Diaz sprawnym pisarzem jest. Tego mu odmówić nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przekleństwo współczesności polega na tym – w mojej opinii – że słuszność jest ważniejsza od treści. Tak mniej więcej miałem z nienajgorszym, ale i nienajlepszym zbiorem opowiadań Deeshy Philyaw „Sekretne życie pobożnych kobiet” (tytuł ekstra). Po takim tytule wiedzeni instynktem od razu będziemy doszukiwać się religijności w treści. A konkretnie bohaterek, które w taki czy inny sposób z nią stykać się będą i do niej ustosunkowywać. Religijność – na przykład – będzie stałą w kontrze do pożądliwości. Czarnoskóre bohaterki operują głównie właśnie na linii seks – Kościół – bycie kobietą.

Niektóre opowiadania są zajmujące inne niekoniecznie. Pierwsze opowiadania o lesbijkach jest intrygujące, a najlepiej wypada „Jak kochać się z fizykiem”. Znakomite i celnie trafiające ironią jest „Instrukcja dla żonatych chrześcijańskich mężczyzn”. Jednak nawet w tych najlepszych prześwituje słuszność. Słuszny gniew na niesprawiedliwość społeczeństwa, religii i ciągłego niezrozumienia mężczyzn i kobiet. Napisane dość czytelnym językiem nie nastręczą nikomu problemu. A szkoda.

Właśnie, bo problemów bym chciał mieć tu sporo. Niezgody oczekiwałbym, zmagania się, czy nawet dostrzeżenia w rzeczywistości czegoś więcej, niż można znaleźć choćby w gazetowym reportażu. Stąd nie przekreślam, ale też nie przeceniałbym tego zbioru.

Przekleństwo współczesności polega na tym – w mojej opinii – że słuszność jest ważniejsza od treści. Tak mniej więcej miałem z nienajgorszym, ale i nienajlepszym zbiorem opowiadań Deeshy Philyaw „Sekretne życie pobożnych kobiet” (tytuł ekstra). Po takim tytule wiedzeni instynktem od razu będziemy doszukiwać się religijności w treści. A konkretnie bohaterek, które w taki czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie od razu ta książka odkrywa wszystkie karty. Jej autorka robi to powoli, metodycznie i konsekwentnie. Aczkolwiek na poziomie języka uderzenie następuje od razu. Znać po pierwszych akapitach, że materia literacka doskonała, a i temat ważny społecznie. Jest nim głód, a Iwona Bassa opisuje go w formie codziennej, drażniącej i determinującej każdy ruch. Zabiera nas do jadłodajni, szpitali i innych dość ponurych miejsc, żeby pokazać żywot bohaterki, której dotyka ten ciągły stan głodu właśnie.

Autorka „Głodnych” na jej przykładzie pokazuje jak to się zaczęło, a zaczęło się jak zawsze, czyli od marzeń. Bo oto przyjeżdża do Krakowa natchniona miejscem i wyobrażeniami. Ta poezja, to ona miała ją przeniknąć i natchnąć. Romans z niedojrzałym chłopakiem skończył się u komornika i z niepełnosprawnym dzieckiem. Bieda tak dotkliwa, że nowe buty są nierealnym celem, a do drzwi dobija się właściciel mieszkania z pytaniem o czynsz.

Cały system wsparcia dla bohaterki jest niewystarczający. To okrutna pułapka, bo pracować nie może (chore dziecko), a na rachunki ją nie stać. I tak zagłębiamy się w ten stan ciągłego redukowania potrzeb i możliwości.

Mocno wiążę nas ze sobą lektura tej powieści. Choć autorka ułożyła ją nielinearnie, to jednak czytając w długich partiach czasu, bo porzucenie wydaje się niemożliwe, da się odczuć kruchość tej opowieści. Chwilami można wstrzymać powietrze, żeby dać każdemu drobnemu detalowi wybrzmieć. Jest też w „Głodnych” ta dostojna dojrzałość, która nie pozwala odwracać wzroku od najsłabszych, emanować mądrością i sączyć w nas lekarstwo na zobojętnienie, które może nas pogrążyć jako społeczeństwo. Wybitna rzecz.

Nie od razu ta książka odkrywa wszystkie karty. Jej autorka robi to powoli, metodycznie i konsekwentnie. Aczkolwiek na poziomie języka uderzenie następuje od razu. Znać po pierwszych akapitach, że materia literacka doskonała, a i temat ważny społecznie. Jest nim głód, a Iwona Bassa opisuje go w formie codziennej, drażniącej i determinującej każdy ruch. Zabiera nas do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

George Orwell lewicowcem był. Wydawałaby się, że rzecz to oczywista, ale nie dla wszystkich. Autor-prorok „1984” wyraźnie był przeciw komunizmowi, ale nie przeciwko lewicowym poglądom, bo komunizm był fałszywym socjalizmem – twierdzi. Wie o tym selekcjoner i tłumacz jego esejów Dawid Czech, który wprost przyznaje, że jego wybór ku podkreśleniu lewicowości ich autora został wydany. Zbiór otwiera manifest Orwella, w którym ten zaprzecza jakoby sztuka pozostawała neutralna. Sam autor przyznaje otwarcie, że jego zamiarem jest demaskacja kłamstwa i liczy on, że owe działania wzbudzą reakcję społeczną.

Orwell daje się poznać również od strony pryncypialnej, gdzie nie godzi się na to, żeby pojęcia zostały wypaczone, żeby straciły swą moc opisywania zła. Takim przykładem jest „faszyzm”, które utraciło swą złowieszczą moc, a które błędnie przypisuje się tylko do jednego okresu w historii. Sam autor ceni u siebie właśnie to zaangażowanie polityczno-społeczne. Podporządkowuje swój talent i umysł właśnie temu kierunkowi. W tym duchu, choć za płytko by to było, można czytać jego relację z zabicia zwierzęcia, które u Orwella zmienia się w antykolonialny ton.

Znajdziecie w tym tomie sprzeczności, być może nazbyt duży pryncypializm, a nawet myśli – z politycznego punktu widzenia – zbędne. Tylko nikt nie mówi, że Orwell doskonały jest. Ten rozchwiany charakter, czasami gniewne skoki od ściany do ściany są całkowicie na miejscu, jeśli pomyślimy o nim jako o człowieku targanym wielkimi namiętnościami. Na pewno „Lew i jednorożec” pozwalają dostrzec ludzki charakter tego genialnego pisarza.

George Orwell lewicowcem był. Wydawałaby się, że rzecz to oczywista, ale nie dla wszystkich. Autor-prorok „1984” wyraźnie był przeciw komunizmowi, ale nie przeciwko lewicowym poglądom, bo komunizm był fałszywym socjalizmem – twierdzi. Wie o tym selekcjoner i tłumacz jego esejów Dawid Czech, który wprost przyznaje, że jego wybór ku podkreśleniu lewicowości ich autora został...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Musi Grzegorz Bogdał nie lubić zakończeń dobrych, pozytywnych. Po lekturze jego zbioru opowiadań „Idzie tu wielki chłopak” nie pamiętam czy którykolwiek z jego bohaterów skończył dobrze. W sensie, że nie od razu śmierć na niego czekała, ale może jakaś nagroda za trud podjętych działań. Nawet tego nie ma. Pisana oszczędnie proza autora „Florydy” naszpikowana jest szczegółami, które przy nazbyt szybkim czytaniu umknąć mogą, a nie powinny.

Ma Bogdał talent do rozpoczynania swych historii. Pośród niczego pojawia się para z papugą i małpką – to w jednym z nich. Umiejętnie też porzuca style, a konkretniej ich ograniczenia. Nie boi się mieszać dowcipu z tragedią, bo wie, że tak właśnie życie wygląda, a czytelnikowi funduje dodatkowo obrazy – zdania od razu obrazujące sytuację: „ulica jest ślepa i ma kształt kosy” albo wrzucanie zużytej prezerwatywy do pustego znicza.

Pomimo stylistycznej żonglerki, szybkostrzelnych dialogów Bogdał jest na serio. Nie ucieka w ironię i trzyma czytelników za kark bezlitośnie przypominając, że życie to nie bajka, a świat nie jest najmilszym z miejsc. Być może dlatego chętnie też bada świat inny, szukając choćby w wyobraźni jakiegoś ratunku przed codziennością z nigdy niekończącą się liczbą spraw, które choć ważne to i tak nie zatrzymają potoków życia. Tak już jest, że nawet jak tobie się sypie życie, to gdzieś indziej ono trwa.

Musi Grzegorz Bogdał nie lubić zakończeń dobrych, pozytywnych. Po lekturze jego zbioru opowiadań „Idzie tu wielki chłopak” nie pamiętam czy którykolwiek z jego bohaterów skończył dobrze. W sensie, że nie od razu śmierć na niego czekała, ale może jakaś nagroda za trud podjętych działań. Nawet tego nie ma. Pisana oszczędnie proza autora „Florydy” naszpikowana jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chilijczyk Benjamin Labatut postanowił w „Straszliwej zieleni” postanowił zbadać zakamarki genialnych umysłów i sprawdzić czy to, co się tam kryje na pewno zasługuje na światło dziennie. Odpowiedź jest jasna: zasługuje. Bo na opętanie ideą odporności nawet największe umysły nie mają. Kiedy idea staje się ważniejsza niż człowiek, niż cokolwiek innego, wówczas mamy problem. Wszyscy.

W „Straszliwej zieleni” poznajemy m.in. ogrodnika, który porzucił matematykę, bo – jak twierdzi – to za jej przyczyną i niebywałym rozwojem stoi to, że przestaliśmy dostrzegać w sobie człowieczeństwo. Wszystko przemieniamy na liczby, wartościujemy podług nich, obliczamy każdy ruch, a nie na tym życie polega. Współgra on z prawdziwymi postaciami, które krążą po tej książce. Jak Grothendieck, który na własne oczy w Wietnamie zobaczył do czego postęp naukowy doprowadzić może, i wycofał się ze świata.

A jakbym wam powiedział, że pewien twórca farb pośrednio przyczynił się do odkrycia cyjanku? Niemożliwe? To przeczytajcie pierwszy rozdział tych opowieści. To aż niebywała historia, w którą trudno uwierzyć. Ale jest prawdziwa. Tak od obrazu van Gogha w eseju pisarza trafiamy do komór gazowych. Dlaczego się tak dzieje, że ludzie nauki tracą z oczu efekt swojego dzieła? Skąd ten obłęd w człowieku? Poczucie bycia bogiem, władania ludzkimi istnieniami. Możemy o tym przeczytać również dzięki tłumaczeniu Tomasza Pindela.

Fabularyzowane historie napawają niepokojem. Gorzej nawet, bo pokazują, że niezamierzone efekty mogą być straszne. Przypadek rządzi też nauką – jak przekonuje pisarz. Odbiera to boską moc człowiekowi czyniąc z niego jednostkę podatną na emocje silniejsze od niego. Nawet jak potrafi je policzyć i zobaczyć, to i tak nie zapanuje nad tym. I to jest – chyba – najgorsze. Poobracajcie sobie w głowie te przypadki i przełóżcie na inne, jak choćby twórców social mediów.

Chilijczyk Benjamin Labatut postanowił w „Straszliwej zieleni” postanowił zbadać zakamarki genialnych umysłów i sprawdzić czy to, co się tam kryje na pewno zasługuje na światło dziennie. Odpowiedź jest jasna: zasługuje. Bo na opętanie ideą odporności nawet największe umysły nie mają. Kiedy idea staje się ważniejsza niż człowiek, niż cokolwiek innego, wówczas mamy problem....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To ten przypadek, gdzie pod wspaniałą okładką kryje się jeszcze lepsza treść. Przy natłoku treści przyswajanych zgubiłem źródło stwierdzenia, że opowiadania są jak jazz w muzyce. Jeśli tak, to „Wizje świata” Johna Cheevera są jazzem wyjątkowym. A nawet – co mi tam! – genialnym. Jego opowiadania skupiają się głównie na amerykańskich przedmieściach początku drugiej połowy XX wieku. Napływ pieniędzy zmienia jego właścicieli. Jest w tym nieskrywana satyra, ale i znakomity zmysł obserwacji. Cheever jakby transmituje dla nas życie zewnętrzne i wewnętrzne bohaterów.

Zobaczcie tylko jak on zagaja. Jak bezpośrednio, jak szybko, jednym zdaniem rozstawia całą scenografię. Właściwie po trzech zdaniach oddychamy tym samym powietrzem, co bohaterowie opowiadania. Naturalnie najwięcej splendoru z tego zbioru zbiera „Pływak”, bo najsłynniejsze opowiadanie i ekranizacja filmowa. Wszystko się zgadza. To jest rzecz ze wszech miar wybitna.

Zwyczajność dominuje na przedmieściach, ale pod nią najwięcej można ukryć. Czasami jej nadmiar prowadzi do odrzucenia kogoś, kto akurat przeżył katastrofę lotniczą i w konsekwencji zaczął smakować życie zgoła inaczej, a tu taka ironia losu. No bo żeby fatum, to chyba nie. Po prostu konsekwencja mieszczańskiego trybu życia poddanego niezwykle bystremu pisarzowi.

Romanse, słońce, alkohol, konieczne atrybuty dostatku – tak, to konsumpcjonizm w swym rozpędzającym się wydaniu. I już wówczas Cheever zaczął zdrapywać z niego złotą powłokę. Dostrzegł, jak najwybitniejsi przed nim i po nim, nierozerwalny związek tragedii i komedii. Gorzej dla klasy średniej, która tego dostrzegać u siebie nie była w stanie. No i ten ziszczony American Dream smakuje gorzko. Łzy napływające do kieliszka martini da się jednak przełknąć.

To ten przypadek, gdzie pod wspaniałą okładką kryje się jeszcze lepsza treść. Przy natłoku treści przyswajanych zgubiłem źródło stwierdzenia, że opowiadania są jak jazz w muzyce. Jeśli tak, to „Wizje świata” Johna Cheevera są jazzem wyjątkowym. A nawet – co mi tam! – genialnym. Jego opowiadania skupiają się głównie na amerykańskich przedmieściach początku drugiej połowy XX...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nic dziwnego, że proza tak oszczędna objętościowo aż kipi od emocji i naprężona jest niczym struna. Wszakże poetka napisała tę powieść, w której dobór słów jak najdalszy od przypadkowego i pospolitego jest. Przyznaję: wierszy Małgorzaty Lebdy nie czytałem, ale „Łakome” skłaniają do tego, bo i tematy poruszane przez pisarkę należą do tych najważniejszych. A konkretnie jeden: śmierć.

Niby czeka na każdego z nas, ale każda wydaje się być indywidualna. W „Łakomych” dodatkową otoczką jest miejsce akcji. Oto narratorka wraz ze swoją partnerką Ann wraca do domu rodzinnego, do rodziców, na wieś. Dni upływają na najprostszych czynnościach oraz opiece nad schorowaną babcią. Kluczem do powieści jest dobór słów, którymi to wszystko opisać się da. Lebda ma ich sporo w zapasie i potrafi zestawiać je ze sobą.

W tym przypadku mówienie o poetyckości prozy wydaje się niepotrzebnym banałem. Rozdziałów też nie nazwałbym dłuższymi wierszami. Podkreśliłbym kondensację treści oraz jednowyrazowe wyzwalacze. Bywało tak, że postawiony w danym miejscu wyraz objawiał swoją moc, a mnie rzucał w nurt emocji własnych podszytych własnymi wspomnieniami. Bo przecież odchodzenie jest trudno i niepozbawione cierpienia. I tego też autorka nie pomija. Ile wyniesiecie z tej prozy zależy od tego ile sami gotowi jesteście w nią włożyć.

Nic dziwnego, że proza tak oszczędna objętościowo aż kipi od emocji i naprężona jest niczym struna. Wszakże poetka napisała tę powieść, w której dobór słów jak najdalszy od przypadkowego i pospolitego jest. Przyznaję: wierszy Małgorzaty Lebdy nie czytałem, ale „Łakome” skłaniają do tego, bo i tematy poruszane przez pisarkę należą do tych najważniejszych. A konkretnie jeden:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Prezentowanie debiutu powieściowego, kiedy na rynku wcześniej ukazały się przekłady tak znakomitych powieści jak „Fizyka smutku” i „Schron przeciwczasowy”, siłą rzeczy sprawi, że taki debiut odebrany zostanie chłodniej. Normalna sprawa, która nie ominęła przypadku Georgiego Gospodinowa i jego „Powieści naturalnej”. Bo widać, czy to po objętości, czy po zawartości, że ów debiut jedynie wprawką jest. Bezpieczna to (przekąs – czytelnicy Bułgara zrozumieją) książka, gdzie autor szuka ucieczki od standardowego trybu pisarskiego. Widać kierunek, który w późniejszych powieściach już bez żadnych zwątpień lśni pełnym blaskiem.

W „Powieści naturalnej” autor próbuje napisać powieść, której spoiwem jest jego styl, a nie opowiadana historia. Czyli delikatny humor, przewrotne postrzeganie świata czy lekki stosunek do praw rządzących rzeczywistością. Oto wskutek ciąży „obcego autorstwa” mąż i żona postanawiają się rozwieść, co doprowadza męża do sytuacji krytycznej, a dalej bezdomności. Ale to tylko jeden z aspektów powieści i niekoniecznie najważniejszy.

Bo najważniejszy jest styl. Uroczy, pełen dygresji, ucieczek wyobraźni. Styl Gospodinowa tutaj raczkuje, wykuwa się, a już są momenty autentycznego zachwytu. Bo Bułgar ma niebywały talent i lekkość w sposobie opowiadania. Chce się go czytać, dla samego czytania. Kontent, fabuła, treść – miejscami nie mają znaczenia. I choć bywają w „Powieści” zdarzenia dramatyczne, to jakoś głos ich autora uspokaja. Jest tu pogodzenie się ze światem i losem. Choćby nie najłatwiejszym.

Prezentowanie debiutu powieściowego, kiedy na rynku wcześniej ukazały się przekłady tak znakomitych powieści jak „Fizyka smutku” i „Schron przeciwczasowy”, siłą rzeczy sprawi, że taki debiut odebrany zostanie chłodniej. Normalna sprawa, która nie ominęła przypadku Georgiego Gospodinowa i jego „Powieści naturalnej”. Bo widać, czy to po objętości, czy po zawartości, że ów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie do końca ta kontynuacja Mikołajowi Łozińskiemu wyszła. „Stramerowie” podejmują wątki znane ze „Stramera”. Trzeba uważać przy podnajmowaniu raz jeszcze tego samego tematu, nawet jak się ma taki talent literacki jak Łoziński. Na pierwszy rzut oka powieści niczego nie brakuje, pisana jest tą empatyczną łagodnością co część poprzednia, ale już same historie sprawiają wrażenie rwanych, być może pisanych trochę na siłę, a w każdym razie posiadających wyraźne braki w magnetyzmie. Trochę szkoda.

Poznajemy losy dzieci Nathana i Rywki, które przeżyły wojenną zawieruchę i teraz próbuję swoje życie ogarnąć bądź ciągnąć dalej. A skoro rzeczywistość powojenna do łatwych nie należy, to ich losy nacechowane dramatyzmem są. Jak wtedy, gdy Nusek musi śmiać się z antysemickich żartów. Problem jednak w tym, że tak różne charaktery brzmią bardzo podobnie. Mógł Łoziński spróbować pozmieniać charakter pisarski tych opowieści. Efekt mógłby być zgoła inny. Tak pozostaje książka sprawna, ale łatwa do zapomnienia.

Nie do końca ta kontynuacja Mikołajowi Łozińskiemu wyszła. „Stramerowie” podejmują wątki znane ze „Stramera”. Trzeba uważać przy podnajmowaniu raz jeszcze tego samego tematu, nawet jak się ma taki talent literacki jak Łoziński. Na pierwszy rzut oka powieści niczego nie brakuje, pisana jest tą empatyczną łagodnością co część poprzednia, ale już same historie sprawiają...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Teraz już łatwo, teraz już lepiej, bo można zachwycać się prozą Jona Fosse`a. Wszakże wiadomo, że zdobył on literackiego Nobla, a więc znakomity być musi. Problem w tym, że nie musi, bo liczne przypadki tej nagrody dla przeciętniaków tego uczą. Szczęśliwie Fosse innym przypadkiem jest, ale lista problemów z nim się nie kończy. Najmniejszym jest to, że nie stosuje kropek.

„Drugie imię” to trudna proza, przy której naprawdę należy się spocić, żeby spróbować ją pojąć. Bohaterem jednym, a jakoby dwoma naraz, jest malarz Asle, który cierpi po utracie żony mieszkając samotnie na wyspie i sąsiaduje z pewnym rybakiem. Powracająca we wspomnieniach żona Ales wydaje się czasami bardzo żywa – tu warto dopisać, że zgubienie w się w tej biografii jest niemal gwarantowane, co spotęguje tylko pojawienie się kolejnego narratora, którym jest malarz (a jakże!) o imieniu Asle.

Tylko czy ten drugi Alse, mieszkający w mieście, w którym ten pierwszy sprzedaje obrazy, to na pewno jest „żywy” człowiek czy może druga wersja życia tego pierwszego. Albo na odwrót. Z drugiej strony można porzucić próby zrozumienia tej modernistycznej zagrywki w wersji turbo i skupić się na fragmentach, w których pisarz podnosi kwestie samotności, boga i wszelkich kwestiach światłoczułej metafizyki.

Jeśli tylko czas w życiu, to chętnie bym przeczytał „Drugie imię” raz jeszcze, bo sądzę, że sporo mi umknąć przy lekturze musiało. Jedno co uderza, to pełna powaga treści podbita zasadniczo surowym językiem okrojonym z ozdobników. Napięcia między bohaterami występują głównie w retrospekcjach i być może jest w tym gorzka nauka, tylko Fosse niespecjalnie stara się być nauczycielem czegokolwiek. Łatwo odrzucić jego styl pisarski, ale powoli (i w powtórnych frazach) sączące się do głowy myśli odeprzeć nie sposób.

Teraz już łatwo, teraz już lepiej, bo można zachwycać się prozą Jona Fosse`a. Wszakże wiadomo, że zdobył on literackiego Nobla, a więc znakomity być musi. Problem w tym, że nie musi, bo liczne przypadki tej nagrody dla przeciętniaków tego uczą. Szczęśliwie Fosse innym przypadkiem jest, ale lista problemów z nim się nie kończy. Najmniejszym jest to, że nie stosuje kropek....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Chciałoby się napisać o takie powieści jak „Los” Zeruyi Shalev walczyliśmy, ale sądzę, że liczba mnoga odebrałaby splendoru pisarce, która wykonała ciężką pracę o wybitnym efekcie. Należy powiedzieć wprost: jej powieść należy do najlepszych. Wydaje się, że Shalev o ludziach wie bardzo dużo albo po prostu umiejętnie ich podgląda. Główną bohaterką „Losu” jest Atara – przedstawicielka lepszej klasy średniej – niepotrafiąca cieszyć się zarówno ze swojego statusu materialnego, co i życia ogólnie. Po śmierci ojca wciąga się w proces poznania jego przeszłości. Nie jest ona łatwoprzyswajalna, ani czarno-biała. Na swej drodze spotka pierwszą żonę ojca, a to już przyczynek do gry z losem, a los – ja wiadomo – nie lubi jak się z nim pogrywa.

Bo może skończyć się źle. I generalnie u Shalev źle się kończy, ale pisarka (a wraz z nią bohaterki) w rozpacz nie popadają. Portrety silnych wyszły tu znakomicie. Główna bohaterka przez swojego ojca traktowana z obojętnością, co skłoniło ją do wcześniej wyprowadzki, a później jest magnesem do odkrywania przeszłości właśnie. W jej życiu wydarza się jeszcze rozbicie cudzego małżeństwa, urodzenie syna, ale nade wszystko jest więźniem codzienności wraz zabieganiem, podejmowaniem decyzji, błahością, banałem, aż w końcu łagodną rezygnacją. I to życie autorka opisuje wybitnie wręcz.

Choć pojawia się w tle polityka, to nie wysuwa się na plan pierwszy. W życiu naszych bohaterów bywa, że przeszkadza albo wręcz utrudnia ludzkie poznanie. Lepiej to widać patrząc na drugą bohaterkę Rachel. Łatwiej jest, gdyż żyje dłużej, a przez to zbiera się w niej więcej goryczy. Zbiera się ona w wyniku dość intensywnej młodości, z którą konkurencji nie wytrzymuje ułożone w ładzie rodzinne życie. Istotą tej powieści jest znakomicie skonstruowana historia, mocne bohaterki oraz głębsza refleksja nad przemijaniem, które może być przez niezauważone.

Chciałoby się napisać o takie powieści jak „Los” Zeruyi Shalev walczyliśmy, ale sądzę, że liczba mnoga odebrałaby splendoru pisarce, która wykonała ciężką pracę o wybitnym efekcie. Należy powiedzieć wprost: jej powieść należy do najlepszych. Wydaje się, że Shalev o ludziach wie bardzo dużo albo po prostu umiejętnie ich podgląda. Główną bohaterką „Losu” jest Atara –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mam nieodparte wrażenie, że książka Piotra Jagielskiego powstała z retro-impulsu, jakim była „Ekstaza” Anny Gacek. Widać tęsknota za latami 90. jest wystarczająco duża, żeby się za nią brać. Podyktowana jest dźwiękami muzyki gitarowej, która w owym czasie miała miano „grunge`u”. De facto nurtem muzycznym to nie było, ale nie przeszkadza nam tak definiować zespoły w brudnych swetrach z tamtych czasów. Jagielski wrzucił to również na tytuł swojej książki, co jasno wskazuje, o czym traktować będzie.

Przy całej mojej sympatii do muzyki tamtego okresu, to nie przełożyła się ona automatycznie na tę pozycję. A to z powodu braku jakiegokolwiek zaskoczenia. Nie dostrzegłem też tu żadnej nowej analizy, czy spojrzenia na ten okres w dziejach muzyki. Większość tych historii jest znana. Nie robi też wrażenia opis brzemienia sławy, bo to również po wielokroć opisane zostało. Nic nowego ta książka nie wnosi.

Mam nieodparte wrażenie, że książka Piotra Jagielskiego powstała z retro-impulsu, jakim była „Ekstaza” Anny Gacek. Widać tęsknota za latami 90. jest wystarczająco duża, żeby się za nią brać. Podyktowana jest dźwiękami muzyki gitarowej, która w owym czasie miała miano „grunge`u”. De facto nurtem muzycznym to nie było, ale nie przeszkadza nam tak definiować zespoły w brudnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jesteśmy w Budziejowicach, ale w trzech różnych planach czasowych. W dodatku krążą tu duchy. W dodatku mamy tu sporej wagi historię rodzinną dziejącą się w pobliżu czasów II wojny światowej, a precyzyjniej – wplatającej się w DNA bohaterów powieści „Kolekcjoner śniegu” Jana Štiftera. Startujemy gdzieś w latach 50-tych XX wieku w dawnym szpitalu chorób zakaźnych, w którym mieszkają aktualnie rodziny czasko-niemieckie. I w takim skupisku ludzkim wszyscy wszystko wiedzą, słyszą, a oczami dziecięcych bohaterów poznajemy problemy dorosłych, ale również odwiedzamy zagadkowe miejsca miasta, obskurne pokoiki i zaświaty.

Pozostałymi planami jest przeszłość i przyszłość. Przeplatać się będę w sposób oniryczny. Autor robi to stopniowo i z wyczuciem. Ale ta konstrukcja nie jest najbardziej zajmująca w powieści. To opis społeczeństwa pozostawionego samym sobie, które musi sobie radzić w sytuacji ogromnego chaosu. Trudno mówić także o jakiejś przynależności narodowej, bo i to jest płynne. Nie mówiąc już o tym, że najsłabsi (Cyganie) są prześladowani, a wspólnym mianownikiem jest bieda i brak jakichkolwiek perspektyw. W opisach tego co człowiek jest w stanie zrobić, aby przeżyć Štifter jest brutalnie dosadny, co kontrastuje z lekkim bajecznym zabarwieniem całości.

Jesteśmy w Budziejowicach, ale w trzech różnych planach czasowych. W dodatku krążą tu duchy. W dodatku mamy tu sporej wagi historię rodzinną dziejącą się w pobliżu czasów II wojny światowej, a precyzyjniej – wplatającej się w DNA bohaterów powieści „Kolekcjoner śniegu” Jana Štiftera. Startujemy gdzieś w latach 50-tych XX wieku w dawnym szpitalu chorób zakaźnych, w którym...

więcej Pokaż mimo to