-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać245
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2023-12-25
2022-12-25
Pomysł nawet spoko, ale...
No właśnie. Bohaterowie książki są z papieru bardziej niż jej strony. Wszystkie kobiety w "Trzech stygmatach..." są tylko po to żeby główny albo drugoplanowy bohater mógł je zaliczyć - albo w jednym przypadku są tylko akcesorium dla męskiego bohatera, które jest potrzebne by napędzać fabułę. Główny bohater widzi kobietę dwa razy, za drugim razem uprawiają seks, autor już się spieszy nazwać to miłością i czyni z tego niemal największą motywację dla wszystkich czynów naszego bohatera.
Co?
Czasami przecierałam oczy ze zdumienia, bo przecież Philip K. Dick sroce spod ogona nie wypadł i przecież potrafiłby napisać bardziej wiarygodne postaci, prawda? Prawda?
A już te momenty, w których dwie osoby rozprawiają na teologiczne tematy - jak się nie uważa to można łatwo wpaść w ochy i achy, że czytamy taką intelektualną science-fiction. Ale jak się uważa, to te wszystkie dywagacje (których punktem wyjścia jest, skądinąd zacny, pomysł na istotę boskości) zaczynają brzmieć jak bełkot.
Te części, które są science-fiction też się miejscami zestarzały kompletnie, tracąc swoją uniwersalność.
5/10 i to na szynach.
Pomysł nawet spoko, ale...
No właśnie. Bohaterowie książki są z papieru bardziej niż jej strony. Wszystkie kobiety w "Trzech stygmatach..." są tylko po to żeby główny albo drugoplanowy bohater mógł je zaliczyć - albo w jednym przypadku są tylko akcesorium dla męskiego bohatera, które jest potrzebne by napędzać fabułę. Główny bohater widzi kobietę dwa razy, za drugim razem...
2023-01-28
Jaki koszmarny stek bzdur!
To znaczy, tak, stek bzdur z przystawką ze smacznych warzyw.
Niektóre rady są jak najbardziej na miejscu: pij dużo wody, jedz ciemne pieczywo, ruszaj się i ćwicz, żeby schudnąć, dieta nie pomoże jeśli nie zmienisz stylu życia - to są podstawy zdrowego odżywiana i są tak uniwersalne, że bardziej się nie da.
Natomiast cała "metodologia" i podstawy "naukowe" są, za przeproszeniem oczu szanownego państwa, o kant dupy rozbić.
Na wielu stronach mamy ostrzeżenia o tym, żeby nie zakwaszać organizmu, przy czym autorka zapomina wspomnieć, że zdrowy żołądek ma kwasowość ok. 1 pH - niemal tyle samo ile kwas w akumulatorze. Oczywiście pojawia się także zdanie o tym, że zdrowy organizm utrzymuje ściśle kwasowość krwi rzędu 7,35–7,45 pH, sugerując jakoby niezdrowe organizmy robiły coś innego. Otóż każdy ludzki organizm utrzymuje te same wartości, bo inaczej OD RAZU UMIERA.
W innym miejscu autorka pisze nawet wprost, że kawa i herbata zakwaszają organizm i że to niebezpieczne. Autorko, na litość boską, wróć do liceum i powtórz sobie lekcje o trawieniu, bo czytając to co piszesz, kisnę tak mocno, że mi zaraz pH krwi spadnie.
Wisienką na tym kwasowym torcie jest zalecenie zastąpienia kawy (4,8-5 pH, roztwór obojętny) wodą z sokiem z cytryny (2 pH, roztwór kwasowy) - że niby zdrowiej, bo mniej zakwasza organizm ;) Jak to was nie przekonuje, że autorka miała dwóję z chemii, to nie wiem, co miałoby.
Mamy kompletnie bezzasadne twierdzenia, jak to, że enzymy do trawienia mleka (sic) zanikają w ludziach około 3 roku życia i dlatego mleko i produkty mleczne są toksyczne. Otóż nie! Gdyby tak było, to każdy dorosły człowiek na całym tym nędznym świecie cierpiałby na nietolerancję laktozy i pizza wyłożona serem nie byłaby jednym z najpopularniejszych dań. A jednak jest i jednak "nietolerancja laktozy" nie jest synonimem słowa "dorosłość".
Mamy ostrzeżenia przed substancjami pochodzenia naturalnego. Uzasadnienie notuje, że są one używane w np. kleju stolarskim. Nie chcę nic mówić, ale podstawowy klej robi się z mąki i wody i aż dziwne, że nie widziałam ostrzeżeń autorki przed piciem wody na żadnej z tych stron.
Oczywiście książka jest także pełna twierdzeń o toksynach i odtruwaniu, jednak ani razu nie omawia żadnego etapu procesu detoksyfikacji. Co to to nie, tylko tyle, że ten proces "może trwać miesiące lub lata", albo, że takie a takie mogą być jego objawy, a że jak się zdetoksyfikujemy już to będzie tyyyle korzyści. Jak to działa? Autorka nie powie (bo nie wie, przepraszam za tę oczywistość).
Jest tam jeszcze więcej szalonych założeń, które mają się nijak nawet do najbardziej oczywistych praw ludzkiej biologii i rzeczy, które zbadaliśmy już setki razy, ale wymieniania wystarczy.
Jednym zdaniem: kolejna z pseudonaukowych bzdur. Na dodatek wyjątkowo szkodliwa, bo owinięta w kocyk dobrych, choć naprawdę mało odkrywczych, porad.
Jedzcie warzywa, pijcie wodę, ruszajcie się i nie czytajcie wyssanych z palca idiotyzmów. Gwarantuję, że będziecie się wtedy czuć o wiele lepiej.
Jaki koszmarny stek bzdur!
To znaczy, tak, stek bzdur z przystawką ze smacznych warzyw.
Niektóre rady są jak najbardziej na miejscu: pij dużo wody, jedz ciemne pieczywo, ruszaj się i ćwicz, żeby schudnąć, dieta nie pomoże jeśli nie zmienisz stylu życia - to są podstawy zdrowego odżywiana i są tak uniwersalne, że bardziej się nie da.
Natomiast cała "metodologia" i...
2021-01-28
No nie wyczymie. D:
Połowa książki to jakieś romansidłowe popłuczyny, na dodatek dotyczące typa, któremu wszystko trzeba pod nos podstawić i który atrakcyjności ma nie tyle zero, co minus dwadzieścia.
Akcja prowadzona jak w opowiadaniu w liceum. Język podobnie, jakby chciał na siłę udowodnić, że w języku polskim jest ograniczony zasób słów, i na dodatek bardzo mały.
Zero zacięcia, żeby się to fajnie czytało i tak oto z całkiem intrygującej sprawy kryminalnej dostajemy coś, co najbliżej kojarzy mi się z niewyżętym ciuchem, który wypadł z pralki i leży na ziemi. Niby czysty, ale jakoś nikt z przyjemnością raczej nie podniesie.
No nie wyczymie. D:
Połowa książki to jakieś romansidłowe popłuczyny, na dodatek dotyczące typa, któremu wszystko trzeba pod nos podstawić i który atrakcyjności ma nie tyle zero, co minus dwadzieścia.
Akcja prowadzona jak w opowiadaniu w liceum. Język podobnie, jakby chciał na siłę udowodnić, że w języku polskim jest ograniczony zasób słów, i na dodatek bardzo mały....
2020-08-20
Chciałabym, acz nie mogę.
"Potępiona" przyciągnęła moja uwagę najpierw okładką, potem zaś opisem i tymi hurra-recenzjami. Że taki wspaniały debiut, że taka niesamowita i trzyma w napięciu i że w ogóle ja będę się bać, a narody klękać.
Otóż nie.
Fabuła jest "taka se", całkiem niezobowiązująco by się czytało. Rewolucji w horrorze nie uświadczysz, ale też rąk załamywać nie trzeba, ostatecznie to debiut. To, co natomiast zabija całą ewentualną przyjemność to warsztat. Albo raczej jego brak. Matko jedyna! Dosłownie, bo zostałam wychowana przez najlepszą redaktorkę jaką znam. Warsztat autora jest koszmarny. Kosz-mar-ny, albo wręcz nieistniejący. Wspominam teraz "Smutnemu daj kawałek swego serca", które było amatorską książką i przy której napisałam, że autorce warszatatu brak. Cóż, tamta książka była przynajmniej napisana poprawną polszczyzną. W "Potępionej" błędy są na niemal każdej stronie. Gdybym miała zaznaczać czerwonym na marginesach, to papier by wyglądał jak zakrwawiony. Wybaczyłabym o wiele chętniej jakąś kolosalną wpadkę, która zdarza się raz na kilkadziesiąt stron niż taki niekończący się strumień wpadek na każdej stronie (czasem więcej niż raz). Kumulacja błędów każdego kalibru, bezsensownych porównań, koszmarnych niezręcznosci i potworków językowych, wszystko napisane stylem jak z licealnego wypracowania (nie obrażając licealistów, bo niektórzy piszą perełki).
Zastanawiam się, kto to w ogóle puścił do druku i czy Dom Horroru ma aż tak pusty grafik, że chwyta się dosłownie czegokolwiek.
Jeśli czegoś się bałam czytając "Potępioną", to tego, że mi się język polski popsuje do szczętu po tej lekturze.
Dwie gwiazdki - jedna na zachętę, a druga za wzbudzenie we mnie chęci napisania czegoś własnego, bo poprzeczka jest postawiona tak nisko, że wręcz leży na ziemi.
Chciałabym, acz nie mogę.
"Potępiona" przyciągnęła moja uwagę najpierw okładką, potem zaś opisem i tymi hurra-recenzjami. Że taki wspaniały debiut, że taka niesamowita i trzyma w napięciu i że w ogóle ja będę się bać, a narody klękać.
Otóż nie.
Fabuła jest "taka se", całkiem niezobowiązująco by się czytało. Rewolucji w horrorze nie uświadczysz, ale też rąk załamywać...
2016-09-01
Na początku ocena wahała się w okolicach 4 gwiazdek, bo rozdziały historyczny, biblijny i omawiający inne religie były takie, że "ujdą". Chociaż ten ostatni bardzo po łebkach i pozbawiony jakiejkolwiek refleksji nad przytaczanymi informacjami. Pewnie dlatego, że jeśli poświęci się choć chwilę, to niektóre tezy zaczynają upadać. Ale potem zaczęło się robić zabawniej:
- feminizm - jeśli w tej książce występuje to słowo to tylko w jednym zdaniu z satanizmem, pogaństwem albo czarną magią. Nie wymagam od autora, żeby się deklarował jako zwolennik równości kobiet, ale z tej książki wynika, że feminizm to oddzielna dziedzina magii New Age a nie jeden ze ruchów społecznych.
- merytoryczne błędy - te wynikają z nieznajomości książek, które się krytykuje (Tako rzecze Zaratustra, Biblia Szatana) i powtarzania cudzych opinii.
- sekty - ogólne opisywanie zasad, jakimi się rządzą skutkuje tym, że pasują również do kościoła katolickiego. Strzał w kolano ze strony księdza, bo co trzecie zdanie można poszerzyć o "...tak samo jak kościół w Europie".
- domieszanie scjentologii - nie wiem po kiego grzyba, bo o ile wiem scjentolodzy doktrynalnie mają tyle wspólnego z satanizmem co kopalnia uranu z baletnicą. A przewijają się w kilku miejscach książki na poparcie tezy, że satanizm (!) jest dużym zagrożeniem.
- rozdział o mediach - skupia się w dużej mierze na książkach New Age (choć oberwało się też "Lotowi nad kukułczym gniazdem") i filmie (obowiązkowo Gwiezdne Wojny jako duchowe zagrożenie, choć brakło Harry'ego Pottera), ale potem wspomina gry komputerowe i są tam takie stwierdzenia, że można się obśmiać jak ryjówka. Chociażby to, że gry osadzone w świecie fantasy potrafią zająć nawet rok, zanim się je przejdzie. (Jeśli Czytający tę opinię zna jakąś grę, która jest TAK rozbudowana fabularnie, to poproszę.) Albo gdy autor mając na myśli gry MMO uparcie nazywa je grami MOO. Urocze.
- rozdział o muzyce - standard w tego typu książkach, tutaj poszerzony o fantazje pt. "skoro komuś udało się sprzedać tyle płyt, to z pewnością jest satanistą".
- rozdział o symbolice - wionie ignorancją na kilometr. A wystarczyłoby sobie spojrzeć raz na pentagram, żeby wiedzieć, że nie może jednocześnie symbolizować głowy kozła i ludzkości z głową w górze, bo kozioł musiałby być do góry nogami (tak, są dwa oddzielne, znaczące inne rzeczy, pentagramy). Czyli (idąc logiką odwracania krzyża) zaprzeczałby satanizmowi? Dalej też się nie trzyma kupy, a już podciągnięcie zupełnie zwyczajnych fragmentów ubioru czy rekwizytów pod rzekome czczenie diabła zakrawa na absurd. Przyjmując na wiarę to, co pisze autor, wychodzi mi, że pani, od której kupuję ziemniaki na targu jest zadeklarowaną satanistką.
Cóż, nie oczekiwałam wiele, dostałam jeszcze mniej. Za to nieoczekiwanie jest to książka, przy której roześmiałam się kilka razy na głos. Chyba stąd ta gwiazdka więcej w ocenie.
ps. Jakbym się zjawiła u mojej promotor z tak zrobioną bibliografią, to by mi chyba urąbała ręce. Szczyt nieczytelności i chaosu.
Na początku ocena wahała się w okolicach 4 gwiazdek, bo rozdziały historyczny, biblijny i omawiający inne religie były takie, że "ujdą". Chociaż ten ostatni bardzo po łebkach i pozbawiony jakiejkolwiek refleksji nad przytaczanymi informacjami. Pewnie dlatego, że jeśli poświęci się choć chwilę, to niektóre tezy zaczynają upadać. Ale potem zaczęło się robić zabawniej:
-...
2019-06-28
Ależ to było... słabe.
(Na końcu recenzji "tl;dr" dla ludzi, którym się nie chce czytać całości)
1. Tyle obserwacji
Autor twierdzi że obserwuje ludzi już od dziesiątek lat i wyszło mu, że każdy jest jednym z czterech typów. Tak się składa, że ja także obserwuję ludzi i wychodzi mi, że nie znam nikogo, kto byłby tylko jednym typem. Cała gromada przyjaciół, znajomych, członków rodziny i sąsiadów nie zalicza się do wyłącznie jednej grupy. Najczęściej mają cechy z dwóch lub trzech, chociaż są i tacy którzy czerpią garściami z wszystkich czterech.
Autor niestety przyjmuje to do wiadomości dopiero na 245 stronie :) Wcześniej to tylko wóz albo przewóz i wielkie generalizowanie.
2. Mowa ciała
Rozdziału o mowie ciała nie powinno w ogóle być, bo jedyne, co zawiera to stereotypy i mity. Jak ten o kłamcach, którzy patrzą w bok, gdy kłamią. Otóż nie, każdy z nas spogląda w bok, gdy czegoś szuka w głowie, przypomina sobie albo nad czymś się zastanawia. Niewiele rzeczy konkretnych i zgodnych z prawdą, za to dużo gadania bez sensu.
2a. Mowa ciała?!
Rozdział o mowie ciała u poszczególnych typów jest tak absurdalny, że aż mi się nie chce go komentować. Serio. Bycie umysłem ścisłym i analitycznym nie znaczy, że nie umiesz mówić i nie masz intonacji, tak samo bycie dominującym 'samcem alfa' nie znaczy że na wszystkich krzyczysz i mówisz tak, że słychać cię przez ścianę.
3. Kim ja jestem?
Podążając za czterema opisami typów na początku książki, chyba najbliżej mi do Niebieskiego charakteru - logicznego i dociekliwego (co ciekawe, w teście DISC, celuję w zupełnie innych kategoriach; czym jest DISC - poniżej). Pomińmy na razie domieszki Żółtego i Czerwonego. Według autora, jako Niebieska powinnam mieć absolutny porządek w domu, menu zaplanowane na 6 tygodni do przodu, etykiety na wszystkim, tabelki w Excelu na wydatki i katalogi rzeczy. Według niego też niemal nie mam mowy ciała, nie uśmiecham się na powitanie i analizuję wszystko przed każdą decyzją, nawet o to, co zjeść na obiad, a jeśli nie jestem pewna to decyzji nie podejmuję (sic). A życie mówi swoje: burdel w domu jak ta lala, menu na cały tydzień brzmi: "to co w lodówce", w słoiku po miodzie z etykietą "melisa" trzymam kawę (przecież widać, że to kawa, po co zmieniać etykietę), a tabelkę w Excelu mam tylko, jeśli muszę coś poważnego zaplanować (jak spłatę kredytu). Uśmiecham się na powitanie i jestem przyjazna, a analizuję rzeczy skrupulatnie, ale tylko przy znaczących decyzjach.
Im dłużej czytałam, tym bardziej przychodziło mi na myśl, że opis Niebieskiego miejscami pasuje bardziej do kogoś z autyzmem niż do typu charakteru.
4. Toksyczne/szkodliwe cechy i zachowania jako domyślna część charakteru
To jest coś co mnie bardzo boli, bo tego nie powinno tam być w ogóle. Ale zdarza się autorowi napisać, że np. Zieloni dają się wykorzystywać bo jest to ich cechą charakteru. Czerwoni będą cię gnoić jak się z nimi nie zgadzasz. Wieczna ofiara? To nie zachowanie narcystyczne, to Żółty.
5. A DISC???
Książka jest zbudowana na DISC... chyba? Niby wspomina o istnieniu DISC (dopiero na 242 stronie), ale też do końca nie wiem, jaki był proces jej tworzenia. Bo z jednej strony miejscami wygląda to niemal jak przepisanie rzeczy z testu DISC, ale z drugiej czasami powiela takie mity i fałszywe informacje, że DISCem z pewnością nie jest.
Sam DISC jest testem kompetencji i zachowań i sam też ma 4 kategorie, ale badając ludzi robi to a) bez zrozumienia co leży za zachowaniami (dlatego sam DISC nie wystarczy, żeby kogoś dobrze ocenić i ZROZUMIEĆ; najlepiej połączyć go z badaniami ról zespołowych, wewnętrznych motywacji czy wartości), b) patrząc na styl komunikacji, reakcję na zmiany, presję czy relacje z innymi ludźmi, c) to proporcje między 4 elementami określają kompetencje a nie przynależność do jednej grupy i chyba każdy na świecie uzyska punkty w każdej z 4 grup.
Dodatkowo: cztery kategorie nie są tam typami osobowości, a raczej dziedzinami życia: Dominance - radzenie sobie z problemami, asertywność, kontrola; Influence - relacje międzyludzkie, komunikacja; Steadiness - temperament: poziom cierpliwości, uporu w dążeniu do celu; Compliance - podejście i organizowanie pracy, procesów i obowiązków.
W typologii DISC kombinacji jest tysiące, a głównych profili wyróżnia się piętnaście. Piętnaście!
DISC w warunkach pracy z zasobami ludzkimi ma duży sens, szczególnie w połączeniu z badaniami dotyczącymi innych aspektów. Za to "Otoczeni przez idiotów" bierze z DISC chyba tylko nazwy grup, robi to totalnie bez zrozumienia, stereotypizuje i wyolbrzymia cechy do oporu, po czym jeszcze poszerza je na WSZYSTKIE aspekty życia. (Choć wszystkie anegdotyczne przykłady rzeczywiscie dotyczą środowiska pracy). Nie ma to żadnych podstaw naukowych, ma się nijak do doświadczeń ludzkich; przecież nie mogę być jedyna, która wiele razy złapała się za głowę przy tej książce? Jeśli przeczytaliście już tę książkę, sięgnijcie teraz po jakiś zbiór mitów o DISC - znajdziecie tam to samo co w tej pozycji...
6. Kto tu pisze maile w pracy?
Może się czepiam, bo to w sumie taki nic nieznaczący minus w porównaniu do tej góry niekompetencji. Według autora każdy pisze tylko jeden rodzaj maili. Ale gwarantuję, że ktokolwiek z was pracował dłużej w biurze, na pewno użył wszystkich czterech typów nie raz. Czerwony: wygląda jak szybki mail z konkretną informacją - raczej do podwładnego, chociaż po kilku miesiącach wysyłałam takie też czasem do menedżerów. Żółty: takie pierdu pierdu ploteczki przy okazji - do dobrej koleżanki z pracy. Zielony: neutralny, przyjazny mail - do jakiegoś dalszego współpracownika. Niebieski: w dupę uprzejmy i konkretny - do osoby, której nie znamy, szefa szefów albo kogoś spoza naszego miejsca pracy. Nie wyobrażam sobie, żeby istniała osoba, która pisze tylko jeden rodzaj z nich :D
TL;DR
Jeśli ktoś już bardzo chce przeczytać książkę o jakichś czterech typach, to może polecam coś właśnie o DISC (a też nie jestem jakąś wyznawczynią tego systemu, po prostu w porównaniu wypada milion razy bardziej sensownie) albo o systemie Hipokratesa (będzie tak samo stereotypowo i nieprzystająco, ale inne nazwy i może mądrzej będzie brzmiało). "Otoczeni przez idiotów" nie ma żadnej przytoczonej metodologii poza "tak zaobserwowałem" i anegdotycznymi przykładami, które pasują do przytoczonych tez.
Dwie gwiazdki zamiast jednej, bo ładnie wydane.
Strata czasu.
Ależ to było... słabe.
(Na końcu recenzji "tl;dr" dla ludzi, którym się nie chce czytać całości)
1. Tyle obserwacji
Autor twierdzi że obserwuje ludzi już od dziesiątek lat i wyszło mu, że każdy jest jednym z czterech typów. Tak się składa, że ja także obserwuję ludzi i wychodzi mi, że nie znam nikogo, kto byłby tylko jednym typem. Cała gromada przyjaciół, znajomych,...
2018-06-24
Podchodziłam do tej książki z ciekawością. Główne jej założenie - świat przepełniony magią, w której jednak magia jest siłą zła - jest bowiem nader ciekawe i chociaż wiedziałam, że pochodzi bezpośrednio z próby skontrowania Harry'ego Pottera, uznałam, że należy dać mu szansę. Bo tak, potencjał w tym pomyśle jest wielki i "Anhar" w żaden sposób tego potencjału nie wykorzystał. Z dwóch powodów.
Pierwszym powodem jest straszna indoktrynacja w drugiej połowie książki. Rozumiem, że można napisać powieść, która będzie miała przesłanie "bóg miłosierny jest lepszy niż ten krwiożerczy", ale Anhar nie jest w żaden sposób w tym subtelny. Nawet nie zbliża się do delikatności przekazu, to bardziej walenie Biblią po głowie, tylko że zamiast imienia Jezus używa się imienia Ten Sam.
Na marginesie bardzo mnie ciekawi geneza tego imienia. Chciałabym wiedzieć, czemu akurat Ten Sam, a nie na przykład Jeden Jedyny albo Taki I Ówdzie. Rozumiem, że wzorzec swoistego substytutu imienia jest bezpośrednim odbiciem Sam Wiesz Kogo z książki J.K. Rowling, ale dlaczego akurat "Ten Sam"? Zagadka.
W każdym razie o ile fabuła w pierwszej połowie, mimo iż lekko naiwna, nie jest nachalna, o tyle w drugiej rozkręca się po całości. I mamy Gedesa - mrocznego krwiożerczego boga, który wyłącznie nienawidzi oraz Tego Samego, boga miłosiernego, który wyłącznie kocha. Tylko, że jest problem, bo autorka przeczy sama sobie. Zaraz po akapicie brzmiącym:
"Cuda wymyślił Ten Sam. Magię wymyślił Gedes, który nie potrafił czynić cudów, gdyż w miejsce miłości odczuwał nienawiść, a moc nienawiści, w przeciwieństwie do mocy miłości -jest ograniczona… Zapamiętaj to, synu."
otrzymujemy:
"Uważasz zatem, że magię stworzył Gedes i dlatego Ten Sam jej nienawidzi?…"
Woah! Zaraz zaraz, to Ten Sam kocha czy nienawidzi? Autorka wyraźnie stawia te dwie rzeczy w opozycji: albo, albo. Skoro Ten Sam jest zdolny do nienawiści, to czym różni się od Gedesa... Hmmm.
Chyba oczekuję zbyt wiele autorefleksji i dylematów filozoficznych od książki celującej w uczniów podstawówki. Ale czy na pewno? W końcu czym skorupka za młodu nasiąknie, a chyba lepiej żeby dzieci nasiąkały czymś, co chociaż w obrębie własnego świata jest spójne.
Takich dziwnych łamiących logikę zagrań jest więcej. Na przykład nasz tytułowy bohater, Anhar startujący do swego nauczyciela z niepokojem i troską i wypowiadający słowa: "Poza tym ja nie zniósłbym świadomości, że z mojego powodu ktokolwiek uczynił ci krzywdę", otrzymuje w odpowiedzi:
"Ja"…ja"… „z mojego powodu"… Jesteś próżny, Anharze, jak każdy czarodziej!". Doprawdy, Małgorzato Nawrocka, jeśli troskę uważasz za próżność, to... To ja w zasadzie nawet nie chcę z tym dyskutować. Ça m'est égal.
Jakby tego było mało, jest jeszcze drugi powód: koszmarny styl autorki. I znowu, nie oczekuję poziomu Goethego od książki dla 10-latków, ale z drugiej strony nie karmiłabym żadnego 10-latka trocinami jeśli mogę jedzeniem. Styl jest koszmarny, czasem boli czytać, cała powieść wygląda jakby redaktor dostał nerwicy i poszedł na zwolnienie po pierwszych dwóch stronach. Koszmarków językowych jest cała masa, styl gubi się nagminnie (bo przecież nie szkodzi, że ktoś zaczyna zdanie pompatycznie, a kończy poleceniem "bądź grzeczną dziewczynką i..."), wszystkie dialogi wygladają jakby były napisane na kolanie i w jednym miejscu pojawia się "???" jako kwestia w dialogu. Serio?(??) Nie wystarczyło słów w edytorze tekstu żeby napisać "bohater był zaskoczony" albo inną zapchaj dziurę? Rozumiem "???" jako wiadomość w komunikatorze czy smsie, spoko. Ale na litość Gedesa, nie czytam twoich smsów Małgorzato Nawrocka, tylko książkę!
Ech. Wisienką na torcie jest bardzo dziwnie zarysowana relacja z (mocno starszym) Gordoneo, a Teresą, która uparcie przedstawiana jest jako niewinna, bardzo młoda kobieta, wiele razy określana przed bohaterów lub narratora jako dziewczynka. Ummm.... Miejscami dziwnie mi było czytać fantazje Gordoneo o tym jak by poślubił Teresę i jak ją kocha i... Czy to na pewno miało pójść do druku?
Znów wyszła mi ściana tekstu, więc tylko słowem podsumowania: książka mogła mieć mądry przekaz (a ciul, nawet taki typowo chrześcijański przekaz o miłości i wierze bym radośnie łyknęła), a wyszło jak zwykle. Wbijanie młotkiem do głowy, że zło jest złe, a dobro jest dobre, ale bez jakichś większych argumentów, bohaterowie z dykty, fabuła sklejona na ślinę, jakieś morderstwa, ale tak naprawdę nie wiadomo po co i dlaczego, a dla krytycznie myślących jako bonus zastanawianie się, czy zamiana jednego potężnego boga-dyktatora na drugiego potężnego boga-dyktatora jest naprawdę taka dobra.
Oooch, i miejcie jeszcze cytat na zakończenie, przy którym zrobiłam "???" minę. Wklejając go tutaj, robię ją jeszcze raz. Miłej zabawy.
"Czy czytałeś panie w jakiejś Księdze Czarnoksięskiej zaklęcie, które brzmiałoby na przykład tak: jeżeli chcesz nie wiem czego, uduś koguta, gotuj go przez minutę z piórami, potrząśnij wywarem siedemset dwa razy, na-pluj mu w dziób, a potem zmuś starą plotkarkę, żeby to zjadła i wypiła?-"- Nie! Takiego zaklęcia nie ma w żadnej księdze… Czemu? Bo tylko po Tym Samym można spodziewać się nie wiem czego. Bo tylko w głowie Tego Samego rodzi się nie wiem co. Czarodziej, choćby pożarł Księgi i zaprzągł Gedesa na służbę, nie przeskoczy nie wiem czego,bo na nie wiem gdzie zabraknie mu wyobraźni!… Wie o tym dobrze Ten Sam. Dlatego rozbudził w nas nieustające pragnienie nie wiem czego. Trawi ono ciebie i mnie, trawi ono królów i sklepikarzy. Każdy człowiek rodzi się i umiera z niezaspokojonym wewnętrznym głodem nie wiem czego. (...) –Przyznaj, młodzieńcze, czy nie chciałbyś doświadczyć nie wiem czego?"
Podchodziłam do tej książki z ciekawością. Główne jej założenie - świat przepełniony magią, w której jednak magia jest siłą zła - jest bowiem nader ciekawe i chociaż wiedziałam, że pochodzi bezpośrednio z próby skontrowania Harry'ego Pottera, uznałam, że należy dać mu szansę. Bo tak, potencjał w tym pomyśle jest wielki i "Anhar" w żaden sposób tego potencjału nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-22
Ważne: jakkolwiek zmarnowałam czas i szare komórki na przeczytanie książki, to moja recenzja cytuje i punktuje rzeczy znalezione głównie na pierwszych 30 stronach. Później szkoda było mi energii na punktowanie i spisywanie wszystkich absurdów, które znajdują się na kolejnych 130 stronach, tym bardziej, że w to co spisałam i tak nie było kompletne.
Tylko... od czego zacząć? Od tego, że „Polska się budzi” i znów jest mesjaszem narodów? Od tego, że o sprawach socjologii wypowiadają się bibliści i teologowie? (Czy to znaczy, że jako web designer powinnam napisać książkę o teologii?) Od tego, że Krzystof Feusette próbuje wyśmiewać naukę a robi przy tym z siebie idiotę? :) A może od tego, że „Dyktatura...” jak można było oczekiwać jest pełna wrogości, ale też pełna błędów, przeinaczeń, braku wiedzy (czasem elementarnej!), oskarżeń, fake newsów... generalnie hulaj dusza, czego tam nie ma! No tak, nie ma rzetelnej analizy, faktów i naukowego podejścia. Książka stara się udawać, że to wszystko ma (na początku, później stopniowo przemienia się w szambo), ale na wszystkich trzech wymienionych przeze mnie poziomach ryje nosem w glebę.
Jest w tej książce masa przypadkowych stwierdzeń, które pojawiają się ni stąd ni zowąd - jak np. w całym wywodzie o tożsamości płciowej i życiu płciowym pada nagle stwierdzenie o tym, jak antykoncepcja "burzy jedność osobową duszy i cała", po czym wywód wraca do tego co było wcześniej i zostawiając ten fragment o antykoncepcji wiszący jak glut z nosa. Ten cytat akurat pochodzi z zapisu wykładu, więc najwyraźniej był owocem chwili, ale jednak jeśli dajesz coś do druku, to masz tam redakcję i masz kogoś, kto powinien dbać o spójność i logikę tekstu i, zwyczajnie, kolokwialnie, żeby tekst się trzymał kupy.
Ale redakcja popełnia... Nie, przepraszam, państwo się podpisali z imienia i nazwiska, to nie będzie anonimowej redakcji, tylko personalnie: Jolanta Lenard (współpraca redakcyjna i podpisy pod zdjęciami) i Adam Sosnowski (podpisy pod zdjęciami i kronika gender) biorą hajs za chałturę. Jasne, cała książka to jest akademicka chałtura, która nie ma nic wspólnego z nauką i odbiera czytelnikowi jeden punkt IQ za każde 10 przeczytanych stron, ale jednak można by oczekiwać, że chociażby od strony formalnej nie można się będzie przyczepić. Otóż można, można jak najbardziej, można rzucić oboje na pożarcie osobom, które mają choćby najmniejsze pojęcie o redagowaniu czegokolwiek. Bo sama bym zeżarła żywcem, a moja kariera redaktora jest malutka.
Spójrzmy chociaż na podpis do jednego ze zdjęć, s.22: rozpoczyna je cytat z ks. Oko: "Genderyzmowy ton nadają walczące lesbijki, które nienawidzą mężczyzn. A im mniej będzie męskości, tym łatwiej można będzie przekonać mężczyzn do homoseksualizmu". Do tego cytatu dołączone jest zdanie "Hindus z wymalowanym na policzku symbolem dwóch mężczyzn(...)". Kłopot w tym, że na zdjęciu jest mężczyzna z symbolem dwóch kobiet. Szanowni państwo, to jest wiedza elementarna. Tego się nie zdobywa na Uniwersytecie Lewactwa i Kultury Śmierci ani na Wyższych Studiach Redagowania Mondrych Ksionszków, tego się uczy w podstawówce, na historii, może na języku polskim, a może na biologii. Nie wymagam zachowywania tej wiedzy przez osobę pracującą na kasie czy w myjni, ale na litość boską, jak wam nie wstyd podpisywać się pod takim spektaklem niewiedzy i ignorancji własnymi nazwiskami?!
A to przecież nie jedyne takie wystąpienie. Ogólnie podpisy pod zdjęciami to jest jeden wielki spektakl i aż czasem korciło notować je wszystkie (choć pewnie wtedy odkryłabym, ze recenzje na lubimyczytać mają jakiś limit znaków), a nie tylko niektóre, jak chociażby to urocze święte oburzenie (s.88), że pikieta „Pragniemy żyć w normalnych związkach” odbyła się „pod pomnikiem Polski Walczącej” i że „sam wybór miejsca był oburzający”, jakby nie miało znaczenia, że sam pomnik (który de facto, Jolanto, Adamie, jest pomnikiem Armii Krajowej i Polskiego Państwa Podziemnego, to delikatnie coś innego) stoi naprzeciwko sejmu i jest jedynym logicznym miejscem na protest skierowany do posłów. Ale jeśli ktoś Warszawy nie zna to łyknie, że lewactwo zdesakralizuje wszystko, nawet powstańców... Ech, szkoda gadać.
W jeszcze innym miejscu (s.24, znów podpis pod zdjęciem dlatego nie mam skrupułów wywoływać do tablicy Jolantę i Adama) pada oskarżenie, że feministki powinny walczyć o prawa kobiet np. w Bangladeszu (ciężkie warunki pracy, bieda, zero przywilejów np. dla ciężarnych itp), ale tego nie robią, bo się boją... Otóż niespodzianka, organizacje feministyczne w Bangladeszu są i robią co mogą, ale żeby to wiedzieć, trzeba umieć choć trochę po angielsku (albo bengalsku). Ale z tak zamkniętymi umysłami jakie mają autorzy tekstów w tej, pożal się Boże, książczynie to wątpię, że nauka chociażby języka jest możliwa, nie mówiąc o nauce krytycznego myślenia czy jakichś w ogóle bardziej skomplikowanych konceptach na których opiera się współczesne społeczeństwo.
Nie wiem, jak mam skrytykować to marnotrawstwo papieru. Jak można było oczekiwać jest totalnie uprzedzone i pisane z dobrze znanego stanowiska "nie wiem czym jest gender, więc powiem, ze grzech, lesbijki, kultura śmierci, eksperymenty na dzieciach, w imię ojca i syna, amen". Jednak czasem aspiruje też do wpasowania się w dyskurs akademicki i na tym polu (nawet jeśli pominiemy absurdalność stwierdzeń padających w książce) też zawodzi na całej linii. Jest świetnym obrazem jak można napisać coś, co brzmi mądrze używając mądrze brzmiących słów (pleonazmy są super, wybaczcie), a co jednocześnie nie tylko obraża, ale nie ma nawet sensu dla kogoś, kto akurat zna się na danym temacie. Mogłabym zabrać się teraz do pisania o betaglukozydach i ich wpływie na przyswajanie ẟ-ATP w cyklu rozwojowym karterii komórek glutaminowych i jak się dobrze postaram, to ktoś mi nawet to wyda. Nie muszę tłumaczyć jak bardzo bez sensu jest to, co właśnie napisałam o betaglukozydach, prawda?
Oczywiście niemal na początku pojawia się standardowe stwierdzenie, ze „gender jest zaprzeczeniem rodziny – najstarszej i absolutnie oryginalnej struktury miłości i życia”, a gdyby przecież ktokolwiek zadał sobie trud sprawdzenia i POMYŚLENIA, wiedziałby, że gender w swojej definicji właśnie leży u podstaw tej romantyzowanej rodziny.
Z drugiej strony jeśli ktokolwiek zadałby sobie trud poczytania o tym, jak rodziny wyglądały kiedyś (szczególnie w perspektywie całego świata a nie tylko z europocentrycznego punktu widzenia), to mógłby się niepomiernie zdziwić. Ale to już trzeba chcieć dowiedzieć się cokolwiek o świecie i o człowieku. Nie posądzałabym o tak ambitne chęci nikogo z autorów „Dyktatury...”.
Jedna gwiazdka to zdecydowanie zbyt dużo. Szkoda tylko papieru, mam nadzieję, że ktoś chociaż zwroty dał do recyklingu.
PS. Na koniec cytat ze strony 109: „Polacy mają wiele wspaniałych cech, których nie mają inne narody, np. odporność na ideologie”. Zważywszy na to, że gender nie jest ideologią można by zapytać: na co tak naprawdę odporni są Polacy? I czy ta odporność rzeczywiście jest dobrą rzeczą?
Ważne: jakkolwiek zmarnowałam czas i szare komórki na przeczytanie książki, to moja recenzja cytuje i punktuje rzeczy znalezione głównie na pierwszych 30 stronach. Później szkoda było mi energii na punktowanie i spisywanie wszystkich absurdów, które znajdują się na kolejnych 130 stronach, tym bardziej, że w to co spisałam i tak nie było kompletne.
Tylko... od czego...
2013-05-04
Szkoda mi czasu i energii na komentowanie tej książki, ale jedno muszę napisać: chodzenie po rozżarzonych węglach to czysta fizyka. Nie trans, magia czy "wpływ złych duchów". FIZYKA. Polecam powrót do podręczników ze szkoły.
A poza tym: stek bzdur. Samodzielnie myślącym może dostarczyć trochę śmiechu.
Szkoda mi czasu i energii na komentowanie tej książki, ale jedno muszę napisać: chodzenie po rozżarzonych węglach to czysta fizyka. Nie trans, magia czy "wpływ złych duchów". FIZYKA. Polecam powrót do podręczników ze szkoły.
A poza tym: stek bzdur. Samodzielnie myślącym może dostarczyć trochę śmiechu.
2012-10-06
2015-12-02
2013-03-10
Chciało być Gombrowiczem, a wyszło jak zwykle.
Chciało być Gombrowiczem, a wyszło jak zwykle.
Pokaż mimo to