rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Książka „Mężczyzna, który gonił swój cień” Davida Lagercrantza, będąca kontynuacją historii z Lisbeth Salander i Mikaelem Bloomkvistem w rolach głównych to jedna z tegorocznych premier, na które niecierpliwie czekałam. Było warto!

Jednocześnie „Mężczyzna, …” to 5.część cyklu Millenium, wykreowanego przez przedwcześnie zmarłego Stiega Larssona i 2., choć prawdopodobnie nie ostatnia powieść napisana przez Davida Lagercrantza. Aby wejść w historię, a także w skórę bohaterów, najlepiej byłoby przeczytać wszystkie części. Spotkanie wyłącznie z tą pozycją będzie jak jedzenie cukierka przez papierek.

W przypadku thrillerów ciężko jest opowiedzieć o książce tak, by nie zdradzać fabuły. Więc może powiem tylko tyle – w ręce Lisbeth trafiają dokumenty, które sprawiają, że odżywają stare wątki, a Salander staje się bardzo aktywna. Będzie też miała wiele okazji, by pokazać, jaka jest nietuzinkowa i odważna, a i udowodnić, że MacGyver przy niej to amator. Nieco za to przysiądzie Mikael, na szczęście nie odbywa się to ze specjalną szkodą dla fabuły. Wciąż daje radę.

W książce pojawiają się nie tylko owe stare-nowe odnogi historii, ale i zupełnie nowe wątki, swoją drogą fajnie i błyskotliwie poprowadzone. Może nie są szalenie epickie, nie porażają rozmachem, przepychem i głębią, ale czy to źle? No właśnie. W tym miejscu muszę postawić na dygresję:

Millenium kontynuowane przez Lagercrantza jest postrzegane, oceniane i recenzowane przez pryzmat Larssona. Samemu Davidowi z pewnością by nie zarzucano tego, co mu się zarzuca, gdyby nie spuścizna jego „poprzednika”. Mówią, że kontynuacja wypada blado i jest zaledwie średniakiem. Objętościowo na pewno, ale czy to źle?

Larsson nie bał się słowa, płodził opasłe tomiszcza, w związku z czym mógł zgłębiać tematy, z jednej strony zakopując je w tonę szczegółów, a z drugiej dokopując się w nich do siódmego dna. W tym kontekście Lagercrantz faktycznie nieco odstaje od konwencji – wprawdzie kontynuuje tradycję mnogości wątków, ale traktuje je bardziej powierzchownie.

Za złe z pewnością będą mu to mieli wielbiciele ambitnej, tematycznej prozy, naszpikowanej specjalistycznymi i formalnymi detalami, miłośnicy giełdy i innych wątków finansowych, globalnych teorii spiskowych czy ci, którzy chętnie pozgłębialiby cyberświat od kuchni. Ja do nich nie należę, a wręcz interesuje mnie to tak nie bardzo, że zajmujący u Lagercrantza kilka stron, dość lakoniczny zresztą, wywód filozoficzno-ekonomiczny omal mnie nie uśpił. Zastanawiam się, jak kiedyś przebrnęłam przez słowotok Larssona. I że nie potrzebowałam notesu!? Pamiętam, że jego świat był gęsty od nazw, skrótów nazw i innych ulepszaczy, przez co czasem miałam mętlik w głowie i lekką zadyszkę. Było super, bo złapałam milenijnego bakcykla, ale robotę Lagercrantza doceniam, a efekty lubię – całość jest bardziej przyswajalna, a wręcz lekkostrawna.

Uważam też, że zupełnie niepotrzebnie skupiamy się na porównaniach, przez co recenzje przypominają akt oskarżenia lub mowę obronną (jak ta). Zamiast się cieszyć, że Salander i Blomkvist mają się dobrze, kręcimy nosem i dolewamy do wiadra pomyj. I po co?

Z kolei kwestie społeczne, których jest tu co najmniej kilka, a które są mi z kolei bliskie, nakreślono zaledwie na tyle, by pchnąć i rozwinąć wątek, ale zrobiono to w sposób tak sugestywny, a wręcz bezlitosny, że są kompletne i mają moc – działają na wyobraźnię, dają do myślenia, stanowią tło, które jest lustrem rzeczywistości. Wiecie co? Mamy się czego bać. Najgorzej było mi dźwignąć los Farii – zwłaszcza, że łatwo go sobie przełożyć na to, co dzieje się teraz i koło nas, z kolei najbardziej zapamiętam historię Leo Mannheimera.

I „Mężczyznę…”, i Lagercrantza kupuję. Uważam, że książka jest świetna. Dobrze się ją czyta, można powiedzieć, że na jednym wdechu. Każe myśleć, hipnotyzuje, podnosi ciśnienie, zasiewa ziarno niepokoju. Może to faktycznie żadne wybitne dzieło, a zaledwie doskonałe rzemiosło, ale w kontekście thrillera widocznie tyle wystarczy, by osiągnąć sukces i zdobyć serca czytelników. Z niecierpliwością czekam na cd.

więcej: http://www.fajnastrona.com.pl/ksiazki-filmy/mezczyzna-ktory-gonil-swoj-cien-david-lagercrantz-recenzja-5-czesci-millenium/

Książka „Mężczyzna, który gonił swój cień” Davida Lagercrantza, będąca kontynuacją historii z Lisbeth Salander i Mikaelem Bloomkvistem w rolach głównych to jedna z tegorocznych premier, na które niecierpliwie czekałam. Było warto!

Jednocześnie „Mężczyzna, …” to 5.część cyklu Millenium, wykreowanego przez przedwcześnie zmarłego Stiega Larssona i 2., choć prawdopodobnie nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Paulina Młynarska „Jeszcze czego!”

„Jeszcze czego!” było moim pierwszym dłuższym spotkaniem z Pauliną Młynarską. Sięgnęłam po książkę na fali sympatii, jaką wywołała we mnie obecność na FB autorki. Jakże ono było… pozytywne! Powiem tak: jestem zachwycona i książką, i samą Młynarską. Panią Paulinę podziwiam za energię, otwartość - na ludzi, szczerość, doświadczenia i siebie, umiejętność obserwacji i ubierania myśli w zdania, ale przede wszystkim za odwagę i bezkompromisowość, no i twardą skorupę. A książka…

Już dawno żadna tak mnie… nie ożywiła. Nie była dla mnie objawieniem, nie zrobiła w moim życiu rabanu, a w głowie rewolucji. Nie usystematyzowała myśli i poglądów (może dlatego, że poruszane w niej tematy są i moim konikiem). Myślę i widzę podobnie, choć mniej we mnie ekspresji i wigoru. A jednak jest dla mnie ważna (i wcale nie dlatego, że na str. 159 znajduje się moja - niemal stronicowa wypowiedź – na temat jednego z moich ulubionych typów mężczyzn). Jest świetna!

Nie umiem streścić, o czym jest ta pozycja. Bo jest tak trochę o wszystkim. Przypominało mi to rozmowę, no może dłuższą, luźną wypowiedź. A takie lubię, choć muszę przyznać, że rzadko czytam (chyba tyle razy się nacięłam, że boję się filozofania domorosłego, a i nudzą cudze mądrości. Jestem taka niefajna, że generalnie wykładanie swojego światopoglądu interesuje mnie tyle, co opisywanie snów, czyli niespecjalnie).

Ani to poradnik, ani encyklopedia. Ani biografia, ani reportaż. To cudowny misz-masz, który każda kobieta (ale i mężczyzna) powinna przeczytać. Ważne jest tylko odpowiednie podejście. Mnie nie zrażało generalizowanie, kreślenie grubą krechą, skróty myślowe, lekki ekshibicjonizm, wyolbrzymianie, wykrzykniki i coś, co trącało awanturnictwem czy tupaniem nogą. Uznałam, że tak miało być. Czytałam z zainteresowaniem, ale gdzie trzeba było – przymrużyłam oko. To było naprawdę fajne przeżycie socjologiczno-psychologiczno-literackie!

Dużo w tej książce lekkości, świeżości, werwy, takiego rozentuzjazmowania intelektualnego, śmiałości, ale i brutalnych przemyśleń i faktów. Całość jest bardzo zgrabnie ujęta, opisana godnym pozazdroszczenia piórem/językiem/poczuciem humoru (te wariacje słowne są super!). Podobało mi się tak bardzo, że kupiłam pozostałe książki autorki.

Tak sobie od wczoraj myślę, że gdybym jeszcze raz miała losować dla siebie talenty i świadomie wybierać zawodowe ścieżki życiowe, to chciałabym być kompilacją nie tylko Joanny Bator i Marty Abramowicz, ale i Pauliny Młynarskiej. Ale bym była magikiem, co?

Paulina Młynarska „Jeszcze czego!”

„Jeszcze czego!” było moim pierwszym dłuższym spotkaniem z Pauliną Młynarską. Sięgnęłam po książkę na fali sympatii, jaką wywołała we mnie obecność na FB autorki. Jakże ono było… pozytywne! Powiem tak: jestem zachwycona i książką, i samą Młynarską. Panią Paulinę podziwiam za energię, otwartość - na ludzi, szczerość, doświadczenia i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Najszczęśliwszą dziewczynę na świecie” skończyłam czytać wczoraj, ale do dziś nie wiem, co o niej myśleć. Bo jest tak: fabuła, pomysł, wymowa, rozbudowany wątek psychologiczny, rozrysowanie postaci i poprowadzenie ich przez tę historię (jak i sama historia) są na plus. Choć zakończenie jakoś mi się rozmyło (i sądziłam, że zadzieje się nieco inaczej). Generalnie jednak nie czepiam się. Opowieść, która mi zostanie w głowie i o której będę sobie myśleć, jest naprawdę super. Natomiast język, jakim została opowiedziana…

Wychodzi na to, że się nie znam i nie jestem wymagającym czytelnikiem, który potrafi docenić literaturę, którą pokochały miliony. Ale prawda jest taka, że umęczyłam się strasznie brnąc przez woale, niedopowiedzenia, skoki myślowe, kalambury jakieś i dłuuugie, nieco porąbane zdania.

Może mam problem z literaturą w amerykańskim stylu bądź w jakimś innym stylu nowatorskim, w jakim utrzymana jest ta książka, ale ewidentnie nie wyczaiłam bazy. Nie raz zastanawiałam się, co jest ze mną nie tak. Czytam, czytam - i nic nie rozumiem. Czytam, czytam - i nie wiem, czy dobrze rozumiem. Czytam, czytam i nagle ups! Czy ja czegoś przypadkiem nie przespałam? Nie zgubiłam? A może podczas druku coś niechcący wypadło?

Krótko mówiąc wątki i toki myślowe, w moim odczuciu, były czasem pourywane, a czasem sobie skakały, wisiały, skręcały albo robiły mnie, jak chciały (w miejscach, gdzie nie powinny). Czułam się niedoinformowana. Jeśli to zabieg artystyczny - ja go nie kupuję. A jeśli to zbyt wysoki poziom abstrakcji dla mnie... No umówmy się – „Najszczęśliwsza…” nie stoi na półce obok Myśliwskiego. Nie chciałam jej smakować, zgłębiać i analizować. To raczej historia, którą chciałam po prostu przeczytać.

Tak czy inaczej, pomimo atrakcyjności fabularnej, czytając ją doświadczałam dyskomfortu i wątpiłam w swoją inteligencję (choć naturalnie wygodniej mi myśleć, że po prostu moje czytelnicze potrzeby nie są kompatybilne – albo z piórem autorki, albo z klawiaturą tłumacza). Tak czy siak umęczyłam się i nairytowałam. W mojej opinii ta książka jest albo niedorobiona, albo przefajnowana. Raczej dobrowolnie do niej nie wrócę.

„Najszczęśliwszą dziewczynę na świecie” skończyłam czytać wczoraj, ale do dziś nie wiem, co o niej myśleć. Bo jest tak: fabuła, pomysł, wymowa, rozbudowany wątek psychologiczny, rozrysowanie postaci i poprowadzenie ich przez tę historię (jak i sama historia) są na plus. Choć zakończenie jakoś mi się rozmyło (i sądziłam, że zadzieje się nieco inaczej). Generalnie jednak nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wszyscy moi znajomi przeczytali, przeczytałam i ja. Wszystkim się podobało, mi też. Z „Dziewczyną z pociągu” spędziłam cały wieczór, nie mogłam się od niej oderwać. Książka bardzo mi się podobała, naprawdę. Później weszłam tutaj i okazało się, że jest rozczarowująca i w ogóle niefajna. Ojtam, ojtam.

Według mnie książka jest super. Autorka miała naprawdę super pomysł, ładnie go rozpisała i poprowadziła. Zręcznie odmalowała scenerię, nadała klimat. Zastawiła kilka kryminalnych zasadzek. Bohaterowie byli dla mnie interesujący, fajna plejada. No i ten miażdżący portret głównej bohaterki – naprawdę dzielnie znosiła kolejne upadki, zasmarkane poranki, obrzygane noce i wiadra pomyj, które na nią wylewano.

Co mogę powiedzieć. Mojej wiedzy czy umiejętności psychologicznych lektura może nie pogłębiła, nie gryzłam też paluchów z napięcia, ale naprawdę to spotkanie uważam za ciekawe i warte poświęcenia sobotniego wieczoru. Podobało mi się i zdecydowanie polecam. „Dziewczyna z pociągu” jest super.

Wszyscy moi znajomi przeczytali, przeczytałam i ja. Wszystkim się podobało, mi też. Z „Dziewczyną z pociągu” spędziłam cały wieczór, nie mogłam się od niej oderwać. Książka bardzo mi się podobała, naprawdę. Później weszłam tutaj i okazało się, że jest rozczarowująca i w ogóle niefajna. Ojtam, ojtam.

Według mnie książka jest super. Autorka miała naprawdę super pomysł,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Tylko martwi nie kłamią" Katarzyna Bonda

„Tylko martwi nie kłamią” K.Bonda to książka, przy której o mało nie straciłam wzroku, bowiem nie mogłam się od niej odkleić, a czytałam ekonomiczną wersję „miniaturową” Przede mną otwarta „Florystka” także w wersji pocket – i już się boję o oczy.

Drugi tom serii o psychologu śledczym Hubercie Meyerze (pierwszy to „Sprawa Niny Frank”) to dobry, rzeczowy kryminał z ciekawą scenerią obyczajową i rozbudowanymi wątkami psychologicznymi. Czyli coś, co lubię. Skomplikowana intryga (powiedziałabym nawet, że momentami - za - ostro pokręcona), pomysłowa fabuła, opowieści utkane z gmatwaniny ludzkich losów (lubię!), fajny klimat (fani Marka Krajewskiego pewnie się oburzą, ale ja przez moment poczułam się w Katowicach Bondy jak w Breslau Krajewskiego) – bomba!

Podobały mi się ciekawie rozrysowane postaci (nawet udało mi się wyłuskać nieco sympatii do Meyera), nie przeszkadzały mi nieco przegadane wątki (ale jest to chyba po prostu coś, co lubię - literatura nie musi być precyzyjna) czy kilka zbędnych powtórek. Bardziej poirytowało mnie zakończenie – nie lubię nie wykładania „jak krowie na rowie” - to, co wydedukowałam z toku myślowego Kariny wolałabym usłyszeć od policjanta, dajmy na to. Ale to fanaberia czytelnicza, tylko tyle.

Ogólnie, moim zdaniem, książka jest świetna. Polecam i cieszę się, że Pani Katarzyna taką zdolną i płodną pisarką jest.

"Tylko martwi nie kłamią" Katarzyna Bonda

„Tylko martwi nie kłamią” K.Bonda to książka, przy której o mało nie straciłam wzroku, bowiem nie mogłam się od niej odkleić, a czytałam ekonomiczną wersję „miniaturową” Przede mną otwarta „Florystka” także w wersji pocket – i już się boję o oczy.

Drugi tom serii o psychologu śledczym Hubercie Meyerze (pierwszy to „Sprawa Niny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Sprawa Niny Frank” K. Bonda

„Sprawa Niny Frank” K. Bondy to moje kolejne spotkanie z autorką i kolejny zachwyt nad jej umysłowością, wiedzą, ogarnięciem, warsztatem, klimatem i piórem.

Książka jest świetna, ma ikrę. Świetnie poprowadzony wątek, fajne kryminalne knucie, retrospekcje, sporo obyczajowości. Rzecz dzieje się po męsku, ale ten pierwiastek tajemniczości… Super to było! W powietrzu, pomiędzy twardymi dowodami, poszlakami i brutalnymi faktami, wisiało coś tajemniczego, nieracjonalnego i nieprzeniknionego. Na dodatek całość utkana jest niezwykle zgrabnie, bez pretensjonalności, wysiłków i zbędnych słów. Super klimat!

"Sprawa..." podobała mi się bardzo, jedynie do jej zakończenia stosunek mam raczej nieprzychylny. O ile wpleciony w fabułę wątek irracjonalności (czego z zasady nie lubię) wręcz mi się podobał, o tyle w końcówce mnie zatkało. Jak dla mnie – ten finiszowy figiel jest niepotrzebny. Może aktowi twórczemu towarzyszyło wiele radości, ale ja nie umiem go docenić i zrozumieć sensu.

Kiedy po lekturze przeczytałam recenzje, dowiedziałam się, że nie wszyscy podzielają mój zachwyt. Niektórzy czytelnicy stwierdzili, że bohaterowie są bezbarwni i płascy, sposób prowadzenia śledztwa jest przedstawiony nierzetelnie (czy jakoś tak), a sama książka jest raczej dla niewymagającego czytelnika. Hm… Szkoły policyjnej w Szczytnie nie skończyłam i pomimo przeczytania setek kryminałów, wciąż nie umiem stwierdzić, które śledztwo proceduralnie trzyma się kupy, a które nie. Mnie się podobało – dostałam wszystko, co było mi potrzebne (może dlatego, że każdemu śledztwu towarzyszę, nie mam zapędów liderskich - czytam dla przyjemności czytania, nie uruchamiam ambicji, by jeszcze przed autorem wpaść na to, kto zabił). Bohaterowie? Według mnie były i emocje, i ogień. Tak na marginesie - stwierdzam, że Huberta M. nijak nie lubię, choć generalnie ciągnie mnie do nonkonformistów, wykrętów i tych, którzy śmiało pod prąd. Podsumowując – wygląda na to, że jestem niewymagającemu czytelnikiem, ponieważ ta książka podobała mi się wręcz wybitnie. No bardzo.

„Sprawa Niny Frank” K. Bonda

„Sprawa Niny Frank” K. Bondy to moje kolejne spotkanie z autorką i kolejny zachwyt nad jej umysłowością, wiedzą, ogarnięciem, warsztatem, klimatem i piórem.

Książka jest świetna, ma ikrę. Świetnie poprowadzony wątek, fajne kryminalne knucie, retrospekcje, sporo obyczajowości. Rzecz dzieje się po męsku, ale ten pierwiastek tajemniczości… Super...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Więcej krwi” Jo Nesbo to malutka, klimatyczna, niezwykle wdzięczna książeczka. Czyta się ją szybko, a napisana jest tak lekko, że nawet przedziurawiony nożem policzek (nie mój, rzecz jasna) zdaje się wcale nie boleć. Niemniej podobała mi się bardzo, bo ja Nesbo łyżkami i pasjami.

Nesbo świetnie pisze, jest wyjatkowym konstruktorem i realizatorem swoich wizji. Dla mnie jest geniuszem, nawet jeśli jego nowym książkom daleko do serii z Harrym. Bardzo lubię to, jak knuje, pisze i widzi. Uwielbiam, jak szkicuje bohaterów – nieoczywistych, zagadkowych, neurotycznych, niby normalnych, a jednak balansujących na krawędzi tego, co uznajemy za zwyczajne, a tym, co wkrada się w definicję psychicznej jednostki chorobowej. Jest moc!

Daję duży plus za fantastyczny klimat, świeżość, odrzucenie mrocznej sztampy, a także nonszalancję twórczą. Za zaskakujący finał i „mienie” w nosie literackich trendów, za zabawę słowem i gatunkiem. No i za genialnych bohaterów. Ci zaskakują podwójnie. A może to ja ze zdwojoną siłą analizuję sobie ostatnio sytuacje, w których pozory mylą? Bo wciąż mnie zadziwia, jak łatwo można się wmontować (jestem w tym mistrzem!), ulec stereotypom, złudzeniom, własnym wyobrażeniom, dać się złapać w pułapkę zastawioną przez pozory.

Ale co to ja miałam? Polecam! Naprawdę polecam tę książkę. A ja odstawiam ją na półkę i czekam na kolejne powieści Nesbo, choćby nawet miałyby to być słodko-gorzkie nowelki.

***
Jon ucieka przed zemstą Rybaka, najważniejszego gangstera w Oslo, którego zdradził. Kieruje się na daleką północ Norwegii i ukrywa się w leśnej czatowni, gdzie pomaga mu tylko Lea, samotna matka i jej syn, Knut. Słońce północy, które nigdy nie zachodzi, powoli doprowadza mężczyznę do obłędu, a ludzie Rybaka są coraz bliżej...

„Więcej krwi” Jo Nesbo to malutka, klimatyczna, niezwykle wdzięczna książeczka. Czyta się ją szybko, a napisana jest tak lekko, że nawet przedziurawiony nożem policzek (nie mój, rzecz jasna) zdaje się wcale nie boleć. Niemniej podobała mi się bardzo, bo ja Nesbo łyżkami i pasjami.

Nesbo świetnie pisze, jest wyjatkowym konstruktorem i realizatorem swoich wizji. Dla mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dziś zacznę klasycznie, posiłkując się notatką wydawcy, bo jest kluczowa: "Żelazna krew" to ostatni tom serii, w której główną bohaterką jest Annika Bentgzon. Annika wraca do niewyjaśnionych spraw. Wszystko komplikuje się, gdy znika młodsza jej siostra, Birgitta. Wkrótce okazuje się, że może to mieć związek z niewyjaśnioną sprawą sprzed lat.

Moment, kiedy wzięłam tę książkę do rąk, z jednej strony był radosny (oj, wyczekiwałam), a z drugiej – zwyczajnie bolesny. Może się to wydać infantylne, ale wyjaśnię – Annika Bentgzon jest mi najbliższą bohaterka literacką, choć zasadniczo szalona nie jestem i do fikcyjnych postaci raczej się nie przywiązuję. Niemniej ona mnie zaczarowała, a jeden z filmów nakręcony na podstawie powieści nadał jej twarz. Dziwaczne, co nie? Niemniej Annika jest wyjątkowa, świetna, no jak żywa! Podoba mi się jej bezkompromisowość, a jednocześnie pewna nieporadność. Fajna jest, choć nie wiem, czy umiałabym z kimś takim współistnieć. I kiedy pomyślę, ze Marklund wymiecie ją sobie z głowy, że to naprawdę pozegnanie... Dół.

A sama książka… Ktoś napisał, że „Żelazna krew” to najlepsza część serii – według mnie nie. Zdarzyło się w serii kilka lepszych, niemniej ta na pewno była bardzo potrzebna. To książka, która spina klamrą niewyjaśnione, zawieszone wątki z części poprzednich. Jest dobra, naprawdę dobra. Nie ma w niej pitu-pitu czy słodkości. Jest życie. Dostajemy w niej wszystko to, czego można się po Marklund spodziewać. Dlatego nie jest to lekka, miła lektura. Wiele w niej kwestii społecznych (Marklund jest zaangażowaną w nie dziennikarką), ale i prozy życia, a także okrucieństwa, które Marklund serwuje rzadko, ale bardzo dobitnie. Zdarzało mi się wymięknąć, a do dziś po głowie kołaczą mi się wstrząsające momenty (to akurat z „Testamentu Nobla”). Ale nie ma co się łudzić, że tak nie bywa, że ludzie nie są porąbani aż tak. Marklund po prostu to dostrzega i pokazuje. Naprawdę daje do myślenia.

Dlatego książkę polecam, ale zachęcam do przeczytania całej serii (jedna z moich ulubionych). To naprawdę wartościowa lektura.

Dziś zacznę klasycznie, posiłkując się notatką wydawcy, bo jest kluczowa: "Żelazna krew" to ostatni tom serii, w której główną bohaterką jest Annika Bentgzon. Annika wraca do niewyjaśnionych spraw. Wszystko komplikuje się, gdy znika młodsza jej siostra, Birgitta. Wkrótce okazuje się, że może to mieć związek z niewyjaśnioną sprawą sprzed lat.

Moment, kiedy wzięłam tę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Sześć dni w Leningradzie” Paullina Simons

„Sześć dni w Leningradzie” Paulliny Simons to książka, która nie zainteresuje każdego, a jedynie tych, którzy będą potrafili w niej zakotwiczyć - znajdą z nią wspólny mianownik. Może nim być uznana pisarka Paullina Simons i chęć jej poznania, jej sztandarowi bohaterowie - Tatiana i Alkesander, których pokochały miliony, Sankt Petersburg (Petersburg czy jak ktoś woli Leningrad) lub Rosja w ogóle. Inni czytelnicy, ci przypadkowi, będą po prostu znużeni.

„Sześć dni w Leningradzie” to osobisty reportaż, mniej lub bardziej luźne zapiski z podróży pisarki do Petersburga; miasta, w którym pisarka spędziła dzieciństwo i w którym planowała osadzić fabułę swojej kolejnej książki („Jeździec miedziany”). Znajdziemy tu okruchy wspomnień i zdarzeń, opisy zabytków, ulic i innych okoliczności, uroczystości, wystaw, muzeów i prezentacji. To reporterskie zacięcie jest niewątpliwie cennym źródłem wiedzy o Petersburgu i okolicach. Do tego dochodzą przemyślenia, obserwacje, emocje i wrażenia pisarki. To one nadają ton i barwę tej książce.

Dla mnie jednak ta pozycja to przede wszystkim klucz do zrozumienia ludzi, którzy przez to, że wychowali się (kiedyś, bo nie wiem, jak jest tam obecnie) na Wschodzie, ale mieszkają w innych miejscach na ziemi, noszą go w sobie do dziś. Ten klucz w książce mnie prowadził i nie pozwolił mi jej odłożyć (a muszę przyznać, że niektóre fragmenty były zwyczajnie nudne bądź męczące. Na szczęście niektóre - oj zdecydowanie nie).

Dla mnie ta książka to nie zabytki, a ludzie i fantastycznie oddany klimat Rosji. Ta dzikość i brak poprawności politycznej, absurdalność codzienności, zacofanie, bieda i szczególny sposób myślenia – nie chcieć niczego, nie skarżyć się, zgodzić i zapić. Obraz miast i wsi, zadbanych cmentarzy i zapadających się w nędzy wiosek… To naprawdę jest wymowne, robiło wrażenie. To dało się tak żyć pod koniec wieku w Europie?

Simons jest bystrą obserwatorką, odpowiada mi jej optyka i wrażliwość. Ciekawie widzi, dobrze pisze. Znalazłam kilka inspirujących zdań (choć kilka infantylnych też mi się przydarzyło). Pomyślałam, że Simons świetnie uchwyciła te dwa skrajne bieguny – lekką do życia, przewidywalną i uporządkowaną Amerykę, z której przyjechała i Rosję – nieprzewidywalną, surową i brutalną, z której jako dziecko uciekła. Zdawała się mówić, że Amerykanie mają luksus w standardzie, Rosjanie w standardzie mają biedę. Niemal na każdej stronie czuć nie tylko potworny smród rosyjskich toalet (zostanie mi w głowie na zawsze!), ale także przenikliwy smutek i rezygnację.

„Sześć dni w Leningradzie” Paullina Simons

„Sześć dni w Leningradzie” Paulliny Simons to książka, która nie zainteresuje każdego, a jedynie tych, którzy będą potrafili w niej zakotwiczyć - znajdą z nią wspólny mianownik. Może nim być uznana pisarka Paullina Simons i chęć jej poznania, jej sztandarowi bohaterowie - Tatiana i Alkesander, których pokochały miliony, Sankt...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Światło, którego nie widać" Anthony Doerr
„Światło, którego nie widać” zauroczyło mnie absolutnie, choć pierwsze sto stron zupełnie tego nie zapowiadało. Czytałam, czytałam i myślałam sobie, że owszem, jest przyzwoicie, niemniej ten Pulitzer to taki trochę na wyrost jest. A później… Później akcja nabrała tempa, a książka rumieńców. Na scenę weszli kolejni bohaterowie, ci znani rozkręcili się. Ruszyła lawina emocji, wydarzeń, przemyśleń i „momentów”. Ciężko było mi się od niej oderwać, przestać myśleć.

Doerr to niesamowicie zdolny człowiek – kreuje tę swoją historię niesamowicie plastycznie, zmysłowo. Sama fabuła, pomysł, jej poprowadzenie - bomba! Bohaterowie - ci są rozrysowani niesamowicie wiarygodnie - "czuje się" ich. A sceneria... Nie przepadam za szczegółowymi bądź "natchnionymi" opisami okoliczności i przyrody, ale po raz pierwszy tak silnie ktoś - w tym tonie - do mnie przemówił. Poczułam - co mi się jeszcze nie zdarzyło - chęć, by odwiedzić miasteczko, w którym rozgrywa się akcja. Mało tego! Pomyślałam, że chciałabym stanąć twarzą w twarz z oceanem i poczuć to, co czuli bohaterowie. Dziwacznie ckliwe to odczucie. Udało się również Doerrowi wywołać we mnie uczucie osaczenia, samotnosci, klaustrofobii. Nie, no to naprawdę było niesamowicie sensualne. Jednocześnie "Światło..." jest książka, która młóci głowę konkretami, faktami, zdarzeniami przedstawionymi z pewną wręcz brutalnością, bo bez zbędnych słów, otoczek i woali. Jest, jak jest. Kula w łeb. Efekt tej kompilacji jest oszałamiający. Teraz pomyślałam sobie, że ta pozycja jest taka bardzo francusko-niemiecka, bo finezja i subtelność przetyka się z ordnungiem i rzeczowością, poecja z prozą (i te często używane "srać", które atakuje oko spomiędzy pięknych słów. To było... dziwne, ale nadawało wiarygodności, autentyczności - cóż, żadne inne słowo widać nie nadawało się tak bardzo)

Powiem tyle. W książce podobało mi sie wszystko, także to, co we mnie po spotkaniu z nią zostało (choć ów nastrójj trudno byloby nazwać radosnym). "Światło, którego nie widać" uważam za wielkie odkrycie, a weekend z nim spędzony za fantastyczny!

***
Marie-Laure mieszka wraz z ojcem w Paryżu, jako sześciolatka traci wzrok i odtąd uczy się poznawać świat przez dotyk i słuch.
Pięćset kilometrów na północny wschód od Paryża w Zagłębiu Ruhry mieszka Werner Pfennig, który jako mały chłopiec stracił rodziców. Podczas jednej z zabaw Werner znajduje zepsute radio, naprawia je i wkrótce staje się ekspertem w budowaniu i naprawianiu radioodbiorników. Odtąd Werner poznaje świat, słuchając radia.
Kiedy hitlerowcy wkraczają do Paryża, dwunastoletnia Marie-Laure i jej ojciec uciekają do miasteczka Saint-Malo w Bretanii. Werner Pfennig trafia tam kilka lat później. Służy w elitarnym oddziale żołnierzy, który zajmuje się namierzaniem wrogich transmisji radiowych. Podczas nalotu aliantów na Saint-Malo losy tej dwójki splatają się…

"Światło, którego nie widać" Anthony Doerr
„Światło, którego nie widać” zauroczyło mnie absolutnie, choć pierwsze sto stron zupełnie tego nie zapowiadało. Czytałam, czytałam i myślałam sobie, że owszem, jest przyzwoicie, niemniej ten Pulitzer to taki trochę na wyrost jest. A później… Później akcja nabrała tempa, a książka rumieńców. Na scenę weszli kolejni bohaterowie, ci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Pogromca lwów" C.Lackberg to książka absolutnie genialna i zachwycająca (z literackiego punktu widzenia) – od tytułu (pięknie wymowny), przez każdą stronę, po zakończenie (ale!). Oderwanie się od niej graniczy z cudem – naprawdę. Warto było czekać.

Lackberg jest w świetnej formie – w jej wypadku pewnie nie jest to szczególnie trudne, bo jest po prostu genialna. Jako pisarka ma wszystko, co gwarantuje sukces, i to w boskich proporcjach. Umysł jak brzytwa, charakter i świetne pióro, a także to, co mnie szczególnie zachwyca - nieprzeciętną zdolność do budowania klimatu i intrygi (skąd ona te opowieści bierze?!). Tym razem, mam wrażenie, przeszła jednak samą siebie.

Książka zaskakuje, intryguje i wbija w fotel – jest nieźle pokręcona. I doskonała! Ma fantastyczną (widowiskową, ale logiczną i zgrabną) konstrukcję – historię obieramy jak cebulę, ale nie brak w niej zwrotów akcji (ileż to ja razy dałam się wpuścić w maliny?). Jest mocna, dosadna i brutalna (za tym akurat nie przepadam) – aż boli, kiedy Lackberg pokazuje najmroczniejsze z najmroczniejszych zakamarków ludzkiej natury (głębia zła w jej książkach jest ponadprzeciętna). Bez znieczulenia.

„Pogromca lwów” to inteligentna fabuła zapakowana w niesamowity, lackbergowski klimat (najczęściej w literaturze tego gatunku logika i klimat nie idą w parze). Jestem pod wielkim wrażeniem. Dla mnie to mistrzostwo świata, a Lackberg – cóż - to niekwestionowana królowa kryminału. Drugiej takiej jak ona - nie ma (choć od mniej więcej dekady wciąż pojawiają się nowe księżniczki i królowe). Nie łudźmy się.

https://www.facebook.com/rybaczytaipisze?_rdr=p

"Pogromca lwów" C.Lackberg to książka absolutnie genialna i zachwycająca (z literackiego punktu widzenia) – od tytułu (pięknie wymowny), przez każdą stronę, po zakończenie (ale!). Oderwanie się od niej graniczy z cudem – naprawdę. Warto było czekać.

Lackberg jest w świetnej formie – w jej wypadku pewnie nie jest to szczególnie trudne, bo jest po prostu genialna. Jako...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Bingo" Marcin Szczygielski

Na "Bingo" Marcina Szczygielskiego czekałam z giga niecierpliwością - było warto! Lubię i jego pióro, i to, jak postrzega świat.Cenię go za bezkompromisowość, nazywanie rzeczy po imieniu, przenikliwość, odwagę, niebywałą inteligencję, humor. Jego książki wywołują we mnie wiele emocji - osobiście i płaczę ze śmiechu, ale i skóra mi cierpnie (cieszę się, ze nie muszę być słoikiem, korposzczurem, karierowiczką, topową pisarką, celebrytką - że żyję i robię to, co i jak chcę). Oj, dają te tytuły do myślenia, ale i czyta się je z przyjemnością.

W "Bingo" zasadniczo zachwyciło mnie wszystko: i język, i fabuła, i przemyślenia - na naprawdę różnych poziomach. Zero nudy! Jedyne, co mi przeszkadzało, to wulgarne wstawki. Nie chodzi o przekleństwa (bo te - wiem, wiem, lipa - wręcz lubię), ale o dosadne, bardzo dosadne nazewnictwo czynności seksualnych (jakoś tak). Nie lubię. No i jak dla mnie za szybko się akcja zawinęła (lubię tomiszcza).

Marcin Szczygielski ma dryg do obrazowania naszej codzienności - robi to z niebywałą lekkością, nie siląc się na wielkie formy - a i tak dociera do sedna. W "Bingo", jak i w innych swoich książkach, pisarz (jeden z moich ulubionych) znów namalował niewiarygodnie prawdziwy obraz polskiego społeczeństwa, naszej obyczajowości, a także tego, co jest dla nas dziś ważne. Jesteśmy fatalni. Okropna jest świadomość, jak kreowane są dzisiejsze gwiazdy, autorytety, systemy wartości, jakimi prawami rządzi się rynek mediów (książek także). Smutne, ze nie dość, ze idziemy na łatwiznę, to jesteśmy poddawani przebiegłym manipulacjom. Schodzimy na psy. Podobało mi się też pokazanie paluchem, że nic nie jest takie, jakie się nam wydaje - i dlatego przed przylepieniem komuś bądź czemuś łatki warto być bardziej wnikliwym, uważnym.

Wydaje mi się, że "Bingo" nie jest pozycją dla każdego - zarówno ze względu na materię, ale i dlatego, że jest ostra, dosadna, no nie bierze - jak to mówią - jeńców. Ja ją kupuję - ustawię na półce obok "Berka" i "Bierek", żeby wracać, jak tylko moja genialna pamięć ZNÓW poczyni reset.

***

"Dedykuję tę książkę okłamywanym żonom polskich kryptogejów – w szczególności tych oglądanych codziennie na ekranach naszych telewizorów, na deskach scen naszych teatrów, na murawach boisk, w fotelach naszego Sejmu oraz w internetowych portalach i w celebryckich rankingach. Dedykuję ją także przerażonym, zakłamanym pedziom, którzy umierają ze strachu przed ujawnieniem, którzy oszukują swoje żony i dzieci, udając macho i nadgorliwych konserwatystów." Marcin Szczygielski

https://www.facebook.com/rybaczytaipisze?_rdr=p

"Bingo" Marcin Szczygielski

Na "Bingo" Marcina Szczygielskiego czekałam z giga niecierpliwością - było warto! Lubię i jego pióro, i to, jak postrzega świat.Cenię go za bezkompromisowość, nazywanie rzeczy po imieniu, przenikliwość, odwagę, niebywałą inteligencję, humor. Jego książki wywołują we mnie wiele emocji - osobiście i płaczę ze śmiechu, ale i skóra mi cierpnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Okularnik” Katarzyna Bonda

"Okularnik" to jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam. Gruba, nasycona - na bogato - treścią, szczegółami, bohaterami, wątkami (uwielbiam te skoki w czasie, z miejsca na miejsce, z opowieści na opowieść). Nie jest to kryminał w czystej postaci - ale bardzo lubię takie proporcje.

Książka jest zachwycająca – kolorytem, wyrazistością, temperaturą, aurą. To 840 stron genialnej prozy – inteligentnej, potoczystej, błyskotliwej i wciągającej. Urzekł mnie i „Okularnik”, i Katarzyna Bonda.

Ta książka to pozycja zdecydowanie dla wnikliwych, cierpliwych czytelników-długodystansowców. Ja lubię takie klimaty, więc wypoczywałam, nie męcząc się nic a nic. Niemniej trudno było mi funkcjonować przez te 3 czy 4 dni, kiedy to byłyśmy niemal nierozłączne. Książkę ciężko odłożyć (choć ręce wówczas odpoczywają:)), a czasem trzeba – i to wcale nawet nie dlatego, że dzieci się domagają uwagi, ale i po to, by dać szanse podgotowanym zwojom mózgowym. Trzeba złapać oddech, by fabuła nieco okrzepła, ułożyła się w głowie, a puzzle wskoczyły na swoje miejsce. Bo naprawdę się dzieje!

Minusy. Kiedy zamknęłam książkę miałam kilka pytań, coś mi nie zagrało albo nie załapałam, ale… Ale już zapomniałam, więc nie był to znaczący feler. Jedyny prawdziwy minus to zakończenie – z jednej strony rozumiem dlaczego takie, ale z drugiej już niekoniecznie. Nie satysfakcjonowało mnie. Jeśli nie dało się poprowadzić wątku do końca, do ściany (osobiście uwielbiam konsekwencję w rytmie i konwencji, ale rozumiem, że nie każdy artysta lubi tak o, jak krowie na rowie), poprosiłabym o jakiś zgrabny kompromis (nie powiem więcej, żeby nie zdradzać fabuły). Trochę wkurza mnie ta maniera zakończeń otwartych – jeszcze trochę, a nabawię się tików nerwowych. Co sięgnę po nowość – ten sam koniec historii, a raczej jego wyraźny brak.

Niemniej „Okularnik” to wypas i rarytas.

https://www.facebook.com/rybaczytaipisze?_rdr=p

„Okularnik” Katarzyna Bonda

"Okularnik" to jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam. Gruba, nasycona - na bogato - treścią, szczegółami, bohaterami, wątkami (uwielbiam te skoki w czasie, z miejsca na miejsce, z opowieści na opowieść). Nie jest to kryminał w czystej postaci - ale bardzo lubię takie proporcje.

Książka jest zachwycająca – kolorytem, wyrazistością,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Krew na śniegu” Jo Nesbo

„Krew na śniegu” Jo Nesbo kupiłam on-line, w ciemno, pewnie jeszcze przed premierą, jak znam siebie i życie. Jakieś było moje zdumienie, kiedy okazało się, że to jakaś… rozbudowana nowela jest. Niemniej przeczytałam, bo Nesbo to ja pasjami. I powiem tak – zupełnie nie rozumiem, dlaczego wszyscy (albo niemal) się go czepiają (zerknęłam później w recenzje). Ta książka jest świetna, a główny bohater – Olav, choć stoi po drugiej stronie barykady, mógłby być godnym następca Harry’ego, gdyby tylko Nesbo mu na to pozwolił. „Krew…” nie jest może dziełem życia, ale hm… dlaczego miałaby nim być? Książka nie jest też dobrym wyborem, jeśli ktoś czyta raz na dekadę, a później używa tytułu, by móc głośno rozprawiać o literaturze (zwyczajowo odsyłam do Coelho, nazwisko którego muszę sprawdzać za każdym razem, gdy chcę o nim wspomnieć). Więcej luzu i dystansu.

Książka jest lekka, szybkosięczytająca, zgrabna, błyskotliwa i momentami niemal dowcipna – to świetny zalążek scenariusza (jest kilka widowiskowych akcji). Podobała mi się w niej absolutnie wszystko. Intrygująca i inteligentna fabuła – ostry początek, zwroty akcji i ślepe uliczki, po zdumiewające zakończenie. Bohaterowie – Olav (no naprawdę nietuzinkowa!) i Corina - wyraziści, fascynujący i zdecydowanie wielobarwni. Ujmujący jest sposób poprowadzenia wątków pobocznych, choć w wielu sytuacjach dominujących, takich jak miłość czy dylematy moralne. Podoba mi się język i błyskotliwa narracja. Wszystko w tej książce wydaje mi się zasadne, zamierzone, celowe. To, co ma być przerysowane – jest; to, co ma być subtelne - subtelne jest. Naprawdę wiele bym mogła o niej pisać, ale nie chcę wchodzić w fabułę, bo tak sobie postanowiłam.

Powiem tyle – „mikrooobjętość” to nie zarzut, choć wiadomo, że z Nesbo mogłabym spędzić o wiele więcej czasu. Ale nie ma w książce niczego, co jest infantylne, słabe czy płaskie. Ona jest po prostu… fajna. To książka na wieczór, urlop, lato – po prostu. Nie jest to głupia książka o nikim i niczym, ale nie świrujmy i w kontekście oczekiwań nie traktujmy jej tak, jakby była rozprawą o sensie życia. To po prostu błyskotliwa sensacja, która wyszła spod pióra zdolnego i inteligentnego pisarza o nieco pokręconym umyśle (za co go uwielbiam).

https://www.facebook.com/rybaczytaipisze?_rdr=p

Krew na śniegu” Jo Nesbo

„Krew na śniegu” Jo Nesbo kupiłam on-line, w ciemno, pewnie jeszcze przed premierą, jak znam siebie i życie. Jakieś było moje zdumienie, kiedy okazało się, że to jakaś… rozbudowana nowela jest. Niemniej przeczytałam, bo Nesbo to ja pasjami. I powiem tak – zupełnie nie rozumiem, dlaczego wszyscy (albo niemal) się go czepiają (zerknęłam później w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Co nas nie zabije" David Lagercrantz

Od mojego spotkania z Millenium minęło wiele lat - nie pamiętam wielu wątków, choć to ważne dla mnie książki. Można powiedzieć, że w głowie pozostał mi tylko ogólny zarys, klimat, kilka faktów i nazwisk. Co jeszcze? Pamiętam, że świetnie mi się je czytało, ale nie raz nieźle się zasapałam, lawirując pomiędzy detalami w ilości hurtowej. Nade wszystko jednak Millenium zasiało we mnie ogromną sympatię, wręcz sentyment do głównych bohaterów. Uwielbiam pokręcone typy.

Kiedy tylko dowiedziałam się, że doczekamy się kontynuacji Millenium, ucieszyłam się bardzo, to jasne (zwłaszcza, że dawno straciłam nadzieję na część 4.). Pomyślałam też, że współczuję temu, kto się tego podjął. Że przed nim wielka szansa, ale i wyzwanie. Że niezależnie od tego, jak mu pójdzie - i tak będzie porównywany do Larssona, a bez względu na efekt owych zabiegów, i tak będzie musiał podstawić się pod wiadra pomyj. Niewdzięczne zadanie.

Tymczasem... David Lagercrantz dla mnie jest mistrzem – fabuły i pióra. Podobało mi się to, co zrobił z Millenium, jak poprowadził sprawy Salander i Blomkvista. Mam wrażenie, że ta część, choć traktowała o rzeczach tak abstrakcyjnych jak mega zaawansowane technologie (badania nad sztuczną inteligencją, prace nad rozwojem komputerów kwantowych) i tak pokręconych politycznie (SAP, NSA i inne CHWD*), że ciężko je na szybko ogarnąć umysłem, jest spójna i inteligentna, ale zarazem przyjemnie zjadliwa. W tym sensie, że napisana jest bardziej przejrzyście, w bardziej przystępny sposób (wrażenie mniejszego zacięcia publicystycznego – dla mnie na plus). Świetnie sią bawiłam, a nie musiałam – tak, jak kiedyś, biegnąc przez pierwsze 3. części za słowotokiem Larssona – wątpić w swoje zdolności intelektualne, hehe.

"Co nas nie zabije" – absolutne must have dla wielbicieli Millenium. To zgrabna proza, fascynująca i dynamiczna akcja. Jest klimat, się dzieje! Zero zbędnych wątków i wpuszczania w maliny. Świetni bohaterowie (ja bardzo lubię ich w wersji czarno-białej, choć nie powiem, mogłabym poprosić o rozbudowanie, bo to ciekawe osobowości). Niemniej wszystko jest tu na plus. Książkę czytało mi się świetnie – naprawdę nie mogłam się od niej oderwać i bardzo żałuję, ze to już koniec. To była wielka przyjemność, bo David Lagercrantz zdecydowanie dał radę. Przyznam się jeszcze, że mam nadzieję, że ktoś mu pozwoli, a i on sam zechce, pójść za ciosem - czekam na kolejne części. Ale by było!

https://www.facebook.com/rybaczytaipisze?_rdr=p

"Co nas nie zabije" David Lagercrantz

Od mojego spotkania z Millenium minęło wiele lat - nie pamiętam wielu wątków, choć to ważne dla mnie książki. Można powiedzieć, że w głowie pozostał mi tylko ogólny zarys, klimat, kilka faktów i nazwisk. Co jeszcze? Pamiętam, że świetnie mi się je czytało, ale nie raz nieźle się zasapałam, lawirując pomiędzy detalami w ilości hurtowej....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Teorię ruchów Vorbla” Tomasza Białkowskiego zgłębiłam w sobotni wieczór. Owo nazwisko to moje wielkie grudniowe odkrycie (dlaczego tak późno przeczytałam „Zmarzlinę”?!). Kiedy się do książki włączyłam, ciężko było mnie od niej oderwać. O jak mi się ona podobała! To lektura dla mnie idealna! Genialne pióro, potoczysty język, fantastyczna konstrukcja, intrygująca fabuła, bezkompromisowe stwierdzenia, błyskotliwy - nieco czarny - humor i wnikliwe obserwacje (bez znieczulenia i cienia zażenowania). Jednym słowem doskonałe proporcje i moje niezliczone ochy i achy. Czytałam i myślałam sobie, że taka to mała, niepozorna książeczka, a takie rzeczy się w niej dzieją… Że taka jest… do delektowania. I cieszyłam się, bo jeszcze sporo Białkowskiego przede mną. Na koniec zostało we mnie wrażenie, jakie pozostawiają we mnie spotkania z Wiesławem Myśliwskim i Olgą Tokarczuk – to było dla mnie takie dwa w jednym.

„Teorię ruchów Vorbla” Tomasza Białkowskiego zgłębiłam w sobotni wieczór. Owo nazwisko to moje wielkie grudniowe odkrycie (dlaczego tak późno przeczytałam „Zmarzlinę”?!). Kiedy się do książki włączyłam, ciężko było mnie od niej oderwać. O jak mi się ona podobała! To lektura dla mnie idealna! Genialne pióro, potoczysty język, fantastyczna konstrukcja, intrygująca fabuła,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ze "Sklepikiem z marzeniami" Stephena Kinga spędziłam niejeden wieczór. Ponad sześćset stron zapisanych maczkiem przeplotłam sobie innymi lekturami, żeby… nie zasnąć ze znużenia. Tak, wiem, że to mistrz, klasyk i w ogóle, no ale co zrobić – taka temperamentna ze mnie dziewczyna, ze lubię, kiedy na stronach książki coś się dzieje, lektura żyje. Tymczasem King potraktował swój Castle Rock kompleksowo – najpierw, rozstawiając scenę, odmalował ją z detalami. Potem zaś, budując napięcie, nie zapomniał odnotować niemal każdej zmiany pogody i wystroju, niemal każdego kichnięcia, myśli czy dylematu - niemal każdego mieszkańca. Na szczęście później książka się rozkręciła i przyspieszyła tak, że hoho. Co wcale nie znaczy, że działo się to kosztem detali, nie nie. Podsumowując - książka fajna, malownicza, zaskakująca, ale bez histerii, spazmów i szaleństw. Zastanawia mnie jedno – jakie recenzje zebrałby Sklepik, gdyby nie napisał go King. Bo ta końcówka… no umówmy się – fajna na scenariusz filmowy, ale trochę jednak szmirą trąca. A może po prostu znów nie wstrzeliłam się w target (czy w target można się wstrzelić?!:)). Nie przepadam za powieściami grozy, nie mam zbyt dużego w tej materii doświadczenia – i często mi się w bliższych z nimi kontaktach wydaje, że niektóre rozwiązania są przesadne, naciągane, na skróty i na odwal. No ale pewnie takie prawo gatunku.

Ze "Sklepikiem z marzeniami" Stephena Kinga spędziłam niejeden wieczór. Ponad sześćset stron zapisanych maczkiem przeplotłam sobie innymi lekturami, żeby… nie zasnąć ze znużenia. Tak, wiem, że to mistrz, klasyk i w ogóle, no ale co zrobić – taka temperamentna ze mnie dziewczyna, ze lubię, kiedy na stronach książki coś się dzieje, lektura żyje. Tymczasem King potraktował...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Obiecaj mi” Richard Paul Evans. Sięgnęłam po tę książkę, bo mi po prostu wpadła w ręce. Pomyślałam, że fajnie będzie się lekko odmóżdżyć. Zwłaszcza, że jestem po literackich przejściach, krok przed realizacją kolejnych ambitnych planów:)

Książka okazała się być przyjemna i nieskomplikowana, napisana prostym językiem, jakby dużymi literami (powiem ci na ucho, co mi się przydarzyło – no nie uwierzysz!), z mnóstwem dialogów, we wręcz reporterskim tempie. Ale tego w sumie się spodziewałam – nieskomplikowanej fabuły i takiego też pióra. Mknęłam po stronach jak szalona – no nie była to powieść wymagająca. Niestety tego, co się wydarzyło na stronie 214, nie sposób było przewidzieć. Nie byłam na to przygotowana. W rezultacie najpierw mnie zatkało, a potem zaczęłam turlać się ze śmiechu.

Powiedzieć, że książka jest naiwna, to mało. Wiem, że pisarz może wszystko, ale poczułam się tak, jakby ktoś ze mnie zakpił. No są pewne granice (może w wersji filmowej jakoś mniej żenująco by to wyglądało? Sama nie wiem). Niemniej nie obraziłam się, doleciałam do końca, ale tak naprawdę nie wiem, czy ta fabuła się logicznie domyka i klei. Nie umiałam bowiem już słów pana Richarda Paula Evansa potraktować poważnie (takie rzeczy się wydaje? Serio?!).

Książkę przeczytałam w dwie godziny z haczykiem, kolejne kilka minut poświęciłam na przestudiowanie recenzji. Okazuje się, że ta pozycja nie dość, że się wielu czytelnikom podobała, to ma całkiem liczną rzeszę fanek, które to uwiodła i doprowadziła do łez. Cóż – to fajnie, że się tak różnimy. Ja jednak literatury typu „spodziewaj się, że zaraz wyląduje tu ufo” nie kupuję. Choć nie powiem - ten tytuł i to nazwisko sobie zapamiętam, no naprawdę.

„Obiecaj mi” Richard Paul Evans. Sięgnęłam po tę książkę, bo mi po prostu wpadła w ręce. Pomyślałam, że fajnie będzie się lekko odmóżdżyć. Zwłaszcza, że jestem po literackich przejściach, krok przed realizacją kolejnych ambitnych planów:)

Książka okazała się być przyjemna i nieskomplikowana, napisana prostym językiem, jakby dużymi literami (powiem ci na ucho, co mi się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Czułam się jak nielegalny emigrant z Afryki, który ukrył się w podwoziu samolotu i zamarznięty na kość wypadł stamtąd, by jak kryształowy wazon rozprysnąć się na rynku europejskiego miasta. Dotarł wprawdzie do celu, jak ja, ale też w kiepskim stanie". „Wyspa łza”, Joanna Bator. Kiedy przeczytałam ten śliczny fragment (i to już na stronie drugiej), pomyślałam, że ojaksięcieszę, ale się będzie działo!. A potem…

Zacznę od tego, że autorka jest mi bardzo bliska – swoim piórem, optyką i wrażliwością. Sama chciałabym być Joanną Bator, w literackim wydaniu, rzecz jasna. Mam w pamięci wszystkie jej książki i z niecierpliwością czekałam na kolejną. I teraz hm… Przeczytałam ją, ale sama nie wiem, co o niej myśleć. Na pewno cieszę się, że mam to za sobą (aż nie wierzę, że to napisałam).

Wyspa nie jest tym, czym się może wydawać – nie jest to ani reportaż, ani powieść „śledcza”. To coś w rodzaju pamiętnika, zeszytu na zapiski – autorka snuje rozważania, wizje, budzi wspomnienia, obserwuje, interpretuje, nadinterpretuje, się doszukuje, bawi się rzeczywistością i słowem (sama też się przy tym, mam wrażenie, dobrze bawi). To słowotok ze swoją osobą w roli głównej (jak to ktoś zgrabnie ujął "nieprzerwany, szeroki strumień świadomości"). Generalnie lubię takie klimaty, nie przepadam jednak za tym, co nierealne – śnione bądź urojone. Nie interesuje mnie to po prostu, nuży i męczy – nie jest mi to wstanie zrekompensować ani piękno słów, ani tworzone przez nie zgrabne, czy nawet szałowe, figury (a tych Bator jest mistrzem – dla mnie samo czytanie jej dla czytanie było dotąd opcją mega łał!). Do tego mam problem z poezją - nie do końca trawię. Dlatego coś za gęsto było tu dla mnie, zbyt „czarownie”, naciaganie. Czasem miałam wrażenie, że nie wiem, o czym czytam, łapałam zadyszkę, takie to były pokręcone dłużyzny „na haju”.

Ponieważ książka miała dziwaczny rytm – to była fajna i zwykła, to gęsta i pokręcona, spotkanie z nią było dość irytujące, a ona w rezultacie interesująco-męcząca (a może za dużą dawkę przyjęłam jednorazowo?). Czasem miałam wrażenie, że czytam wymuszone zapiski infantylnego podlotka, żeby po chwili wskoczyć w akademickie bla-bla, a ostatecznie wylądować w jakiejś napuszonej gadce (na szczęście dobre momenty, czasem całkiem pokaźne, też były). Zbyt pokręcona to lektura nawet jak na mnie (chyba, że jestem zbyt prozaiczna, szara i zwykła, przez co nie czuję i nie czaję intrygi). Powiem tak - być może wrócę na Wyspę, ale w opcji niespiesznej, polegającej na czytaniu fragmentów, na wyrywki. Może wówczas odnajdę więcej przyjemności niż dwa cytaty, które były naprawdę odjazdowe. Generalnie "Wyspa łza" to opcja dla cierpliwych, którzy czują poetycką prozę z pogranicza snu i jawy oraz tych, którzy lubią obcować z wyrafinowanym stylem i z wyszukanymi autorskimi konstrukcjami.Z pewnością nie jest to powieść dla każdego, a raczej dla wybrańców, dość wąskiego grona wytrawnych czytelników.

Przepraszam Pani Joanno. I czekam na kolejną powieść.

"Czułam się jak nielegalny emigrant z Afryki, który ukrył się w podwoziu samolotu i zamarznięty na kość wypadł stamtąd, by jak kryształowy wazon rozprysnąć się na rynku europejskiego miasta. Dotarł wprawdzie do celu, jak ja, ale też w kiepskim stanie". „Wyspa łza”, Joanna Bator. Kiedy przeczytałam ten śliczny fragment (i to już na stronie drugiej), pomyślałam, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Jedwabnik” Robert Galbraith, drugi tom serii z Cormoranem Strikem w roli głównej, zaczął się dobrze, a później ciąąągnął się niczym guma od majtek. Akcja wlokła się niemiłosiernie – powiedzieć, ze była niespieszna, będzie sporym nadużyciem. Spacerowałam z Cormoranem (mijałam dzielnice, ulice, domy i podwórka – opis na opisie, szczegół na szczególe!), towarzyszyłam mu w czasie wolnym (wiem co i na której stronie czyta), podczas lunchu (wiem, co jadł i co pił). Takie nagromadzenie detali, niuansów i kontekstów bywało męczące, wzrok mi skakał i uciekał. No lekka to była przesada, choć nie powiem, urok swój ma, a i nadaje książce klimat. Niemniej ta powieść obyczajowa (hehe) z dość rozwiniętym wątkiem kryminalnym (no serio, takie wyczuwam proporcje) podobała mi się. Ma ręce, nogi i wszystko, co trzeba. Intrygę wbijającą w fotel, świetnego detektywa, uroczą asystentkę, ciekawych bohaterów, mocne i mroczne akcenty, zasadzki i granie na nosie (czytelnikowi z zacięciem detektywistycznym). Trzeba mieć jednak na uwadze, że jest to pozycja dla cierpliwych czytelników, lubiących delektować się słowem i aurą, którym do końca książki i rozwiązania zagadki niespieszno. Niecierpliwych odsyłam do literatury skandynawskiej

„Jedwabnik” Robert Galbraith, drugi tom serii z Cormoranem Strikem w roli głównej, zaczął się dobrze, a później ciąąągnął się niczym guma od majtek. Akcja wlokła się niemiłosiernie – powiedzieć, ze była niespieszna, będzie sporym nadużyciem. Spacerowałam z Cormoranem (mijałam dzielnice, ulice, domy i podwórka – opis na opisie, szczegół na szczególe!), towarzyszyłam mu w...

więcej Pokaż mimo to