Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Ta książka z jednej strony mnie do siebie przyciągała, a z drugiej skutecznie odpychała. Będąc w księgarni najczęściej brałam ją do ręki, ale dość szybko czymś zastępowałam. Z opisu wydawała się ciekawa, na dodatek była o klonach i w ogóle cud, miód, orzeszki i polewa, ale jakoś nie byłam jej pewna. Czy spełni oczekiwania, a może się zawiodę? Wiadomo, że to będzie typ "przeznaczonych sobie i rozdzielonych", ale wydawało się, że aż tak szablonowo, to nie będzie. Błąd. To był błąd...

Kilka rzeczy zdziwiło mnie już na wstępie. Mamy z tyłu okładki opis i zdanie: Gdy bezduszni ludzie rozdzielają zakochanych, Elizja zaczyna walkę o swoją miłość i szczęście. Znaczy fajnie i w ogóle, bo robi się bardziej tajemniczo, będzie walka, kopniaki w jaja i fajne chwyty, ale... czemu walczy tylko Elizja? A ten mega-super-przystojniak nie może ruszyć swojego jakże zgrabnego tyłeczka i jej w tym pomóc? Nawet ruszyć jednym paluszkiem, cokolwiek? Od razu robi się dziwnie. No bo jasne, są osoby które walczą o prawa kobiet. No i właśnie tak to się potem kończy, że to kobiety toczą walki o facetów, a nie na odwrót.

Lubię pomysł. Naprawdę. Klony to moja bajka, mój świat i mogłabym o tym czytać i czytać. Jeśli jest jeszcze trochę intryg i sensacji, to przepadnę i już nigdy nie wrócę. To musi jednak się trzymać kupy. Oczywiście Rachel Cohn opisała "klonowość" głównej bohaterki, a także przypływy uczuć, ale to wyglądało trochę sztucznie. Naprawiła to trochę przyjaźnią z innym klonem, bo (tutaj byłby spojler) i wątpliwościami Elizji, ale niesmaku trochę na języku pozostało. Cierpkiego z resztą. Na dodatek to było takie połączenie Zmierzchu i Igrzysk Śmierci, czyli nic zachwycającego.



„Oczy, w których nie widać duszy, są przerażające dla oczu, z których dusza wyziera.”


Miłość. Tak, to jest właśnie to. Wypadło niestety tak samo jak pomysł, czyli mizernie. Z jednej strony nie trwała sekundę, ale bohaterowie zdążyli coś do siebie poczuć od pierwszego wejrzenia. Było tyle sytuacji, które kompletnie dezorientowały czytelnika, że sama nawet nie wiem o kim tak naprawdę jest mowa w zdaniu, które ma zachęcić czytelnika do sięgnięcia po powieść, a mianowicie to takie "miłość klona i człowieka". Bez sensu.

Bohaterka była całkiem niezła. No i nie chodzi mi tu o wielkie balony, co zauważył jej brat na pierwszych stronach książki, ani o wygląd blond tipsiary. Miała ciekawą osobowość i dość dobrze mi się patrzyło na otaczający ją świat jej oczami. Czasem irytowały mnie jej wybory i dość skromne myślenie w porównaniu d ilości wykonywanych czynności, ale polubiłam Elizję.

Język autorki jest nużący. To chyba jedyne określenie, które od razu mi wpadło do głowy, gdy starałam się go opisać. Brnąc w opis jak mała dziewczynka po kolana w bagno nie dość, że się zapadałam coraz głębiej, to byłam coraz bardziej zmęczona. Od dawna nie zasnęłam przy lekturze, a tej pozycji udało się mnie uśpić. Po wcześniejszym przespaniu naprawdę sporej ilości (jak na mnie) czasu.

Koniec "Bety" był jednym wielkim zonkiem, niestety mało pozytywnym. Tak naprawdę nie wiedziałam czy się śmiać, czy płakać, a tak naprawdę to miałam ochotę po prostu wyrzucić książkę na śmietnik. Na przemian więc przez ostatnie kilka stron powtarzałam słowo "co" i śmiałam się, kręcąc z politowaniem głową. Na dodatek mają wyjść kolejne części. Też nie wiadomo czy sięgać i mieć nadzieję, że się nie zaśnie i dowie coś więcej, czy będzie tylko gorzej.

„Ogień zaczął płonąć. Teraz może tylko przybierać na sile. Nie da się go ugasić.”

Prawdę mówiąc coś mi się w "Becie" podobało... tylko że teraz nie pamiętam już co. Przypomniało mi się jednak, że miałam wspomnieć o świecie. Wyspa, która jest istnym rajem na ziemi, została opisana naprawdę dobrze. Czytając o czystym powietrzu i milutkiej wodzie prawie mruczałam z zachwytu, w głębi siebie płacząc, że nie mogę tam zamieszkać na stałe w wielkiej rezydencji, z brylantowymi bucikami i księciem z bajki. Ja się tak nie bawię!

Okładka jest śliczna! Jest duży tytuł, wysepka, palmy i dwójka młodych ludzi. Kolory są cudowne, nie można przejść obok książki obojętnie, a nawet jeśli się jej potem nie kupi to dlatego, że nie ma się przy sobie gotówki, a kartę zostawiło w samochodzie (chociaż nie mówię z własnego doświadczenia). No, można jeszcze znaleźć coś lepszego, co przy takim wydaniu może się wydawać trudne, ale jest do zrobienia.

Po przeczytaniu książki biczuję się, bo "Betę" poleciłam już znajomej, która z resztą przy mnie dokonała zakupu. Mam jednak nadzieję, że się jej spodoba. Sporo dobrych rzeczy się o niej słyszało więc możne gdybym przeczytała książkę jeszcze raz w innym momencie, a nie po kilku bardzo dobrych książkach, to opinia by była troszkę inna. Podkreślam słowo "troszkę", bo z pewnością nie zmieniłaby się całkowicie i nagle nie pokochałabym powieści całym sercem.

Pozycja mnie rozczarowała. Autorka poszła po linii najmniejszego oporu i wszystko zepsuła. Gdyby część wydarzeń ułożyło się inaczej, to kochałabym tę książkę i byłaby kolejną, której zrobiłabym ołtarzyk. Obecnie nie zasługuje jednak nawet na stanie w pierwszym rzędzie zamkniętej drzwiczkami biblioteczki, bo aż mi żal tracić miejsce, którego na książki i tak mi brak.

Pełna recenzja: http://my-books-1220.blogspot.com/2014/04/recenzja-ksiazki-beta-rachel-cohn.html
Blog MyBooks - Nasze Recenzje: http://my-books-1220.blogspot.com/

Ta książka z jednej strony mnie do siebie przyciągała, a z drugiej skutecznie odpychała. Będąc w księgarni najczęściej brałam ją do ręki, ale dość szybko czymś zastępowałam. Z opisu wydawała się ciekawa, na dodatek była o klonach i w ogóle cud, miód, orzeszki i polewa, ale jakoś nie byłam jej pewna. Czy spełni oczekiwania, a może się zawiodę? Wiadomo, że to będzie typ...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Na "Obcą Pamięć" miałam chrapkę od chwili, kiedy zdałam sobie sprawę z jej istnienia. Już nawet sam opis książki mówi, że to nie będzie pozycja, o której szybko zapomnimy bądź znajdziemy w markecie na przecenie pod innym tytułem. No i z jednej strony myślimy sobie, że borze szumiący, zaraz nam wyjadą z super mocami, podróbką batmana i w ogóle super psa, który potrafi zabijać szczeknięciem, a z drugiej opis naprawdę zachęca, bo pozostawia naprawdę dużo do wyobraźni, dzięki czemu sięgając po tę książkę byłam przygotowana na zupełnie inny rozwój akcji.

Uznaję zasadę, że opis powinien mówić maksymalnie o 1/4 do 1/3 książki. Bo co to za ciekawostka dowiedzieć się kto umrze na końcu książki albo kto był mordercą czytając kryminał? Odpowiem na to pytanie sama. Żadna. Tutaj mamy dość rozległy opis, który pozostawia nutkę tajemniczości i daje czytelnikowi materiał, nad który może pracować czekając na książeczkę (albo stojąc przy kasie i wracając do domu).

Wspomniałam już o rozwoju akcji, na który byłam przygotowana, jednak potoczył się on w zupełnie innym kierunku. Lubię coś takiego. Niektórzy mogą to nazwać "zrobieniem czytelnika w balona" albo "zagubieniem", ale tak naprawdę to doskonale dodaje wszystkiemu pieprzyku. Zaskoczenie jest większe, częste zwroty akcji mogą przyprawić o kolorowy zawrót głowy, jednak gdy już zaczyna mdlić nagle wszystko zaczyna się kręcić w drugim kierunku. To się właśnie nazywa doskonałe zachowanie równowagi i nie, nie chodzi mi o chodzenie po krawężniku.

Podobali mi się bohaterowie. Dobrze wczułam się w Mirandę (czy tylko mnie to imię kojarzy się z podróbką fanty?) i nie miałam problemu ze zrozumieniem jej decyzji. Fajne było to, że reszta postaci nie zeszła mocno na drugi tor, dzięki czemu czytelnik bardzo dobrze może także poznać Petera, Noaha i Olive. Tej ostatniej mi jednak trochę brakowało. Z jednej strony była taką cichą osóbką z charakteru, ale uwaga skupiła się na tym "trójkąciku" ją zostawiając w spokoju.

Wiecie jakie książki stają się bestsellerami? Te, które nie naśladują wcześniejszych, tylko idą innym torem. "Obca pamięć" nie szła więc szablonem, po kilku stronach nie wiedziałam co się wydarzy (a są takie książki) i szczerze mówiąc nawet w ostatnim rozdziale miałam lekko nierozgarniętą minę, bo zwroty akcji szły z czytelnikiem ramię w ramię aż do samego końca. Jestem wdzięczna, że bohaterowie nie byli "dzieciami (zamierzone) z wioski, które stały się bohaterami", tylko już wiedzieli o co chodzi, ale nie byli też wszystkowiedzącymi robotami dzięki amnezji Mirandy.

Wydaniu daję łapkę w górę. Książkę komfortowo się czyta, jest chuda więc grzbiet się nie zagina nawet gdybym bardzo próbowała. Okładka jest niczego sobie, może i nie jest kolorowa, i wzrok skupia się na tym komputerowym czymś (płytce czy coś, która w sumie ma swoją rolę), ale przynajmniej nie wygląda jak powieść kierowana głównie dla dziewczyn.

Dan Krokos doskonale stopniuje przypływ informacji (czyt. czytelnik odkrywa fakty razem z główną bohaterką, nie jest od razu rzucany na głęboką wodę) i tempo akcji, nie przedłuża opisów (w takiej sytuacji kto by przecież patrzył na wygląd kwiatków kwitnących!) i wie o tym, że długo opisywana strzelba na końcu musi oddać strzał. Już po kilku stronach tej książki przepadłam i skończyłam ją na jednym wdechu, nie mogąc doczekać się kontynuacji, którą autor ma w planach (plany planami, ale mam nadzieję, że szybko się pojawi).

Pełna recenzja: http://my-books-1220.blogspot.com/2014/04/recenzja-ksiazki-obca-pamiec-dan-krokos.html#comment-form
Blog MyBooks - Nasze Recenzje: http://my-books-1220.blogspot.com/

Na "Obcą Pamięć" miałam chrapkę od chwili, kiedy zdałam sobie sprawę z jej istnienia. Już nawet sam opis książki mówi, że to nie będzie pozycja, o której szybko zapomnimy bądź znajdziemy w markecie na przecenie pod innym tytułem. No i z jednej strony myślimy sobie, że borze szumiący, zaraz nam wyjadą z super mocami, podróbką batmana i w ogóle super psa, który potrafi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pierwszą część kupiłam... Jakoś tak by wypadło na 28 marca, dzień później zapoznałam się z drugą częścią i nie mogąc się uwolnić od chęci natychmiastowego przeczytania trzeciego tomu prawie zawitałam u wydawnictwa albo w drukarni. Na szczęście czekać długo nie musiałam, bo akurat mi się tak jakoś zeszło z premierą. Nie mniej jednak do tej pory nie wiedziałam, co to znaczy wyczekiwać na premierę książki! Jeszcze nigdy nie chciałam tak bardzo dowiedzieć się co będzie dalej i czy... no właśnie... jak po prostu się to wszystko dalej potoczy. Odliczałam dni, godziny i minuty. Naprawdę, słowo daję i w pełni, całkowicie poważnie.

Wpierw muszę pogratulować wydawnictwu kilku rzeczy. Pierwsza to oczywiście piękne wydanie. No cud, miód, malina. Czcionka spora, strony beżowe i komfortowe, no nic tylko czytać nawet nocą, jak się za dnia czas przy komputerze marnowało. Nie mniej jednak nic nie wywołuje tak pięknej minki, jak ułożenie trzeciego tomu na półce obok dwóch pierwszych i zobaczenie wielkiego czarnego napisu Pascal pod tytułem książki. Znaczy w sumie spoko, nazwa naprawdę śliczna, mogłabym się nawet tak nazywać, ale... na innych tomach jej nie było i cóż... napisanie, że wygląda dziwnie, to z lekka mało powiedziane.

Druga rzecz, także wydawnicza, to okładka. Nie wiem jak innym, ale mnie oryginalne zdecydowanie dużo bardziej się podobają. Jest więcej pocałunków, iskrzy i w ogóle, ale są ładne, choć mogą też i odstraszyć tych mniej pewnych siebie czytelników. Polskie za to przebijają wszystkie. Bo bez dokładniejszego przyjrzenia się mogłabym powiedzieć, że facet na każdej okładce jest inny, na dodatek okładka nie wydaje mi się szczególnie zachwycająca. Nie przyciąga spojrzenia, w pastelowych odcieniach... Teraz modne są neony!

16070903 17029526 17337562

Są takie książki, które są naprawdę... kiepskie. Bo w sumie nie są jakoś bardzo dobrze napisane, bohaterowie są jacy są, ale i tak po prostu musisz wiedzieć co się dzieje dalej. Może to rzeczywiście przez tych bohaterów, którzy byli tak bardzo realistyczni, że płakało i śmiało się razem z nimi, a może po prostu dlatego, że autorka miała ciekawy pomysł i wprowadzała wiele zawiłości, które wciągały czytelnika w swoje sidła i nie wypuszczały aż do końca, gdzie człowiek ma ochotę płakać, bo chce jeszcze chociaż stronę. Jedną, malutką, zapisaną...

Bardzo utożsamiłam się z główną bohaterką. Gdy już naprawdę się wciągnęłam, nawet zapomniałam, że w ogóle czytam i to wszystko nie dzieje się naprawdę. Razem z Blaire miałam ochotę rzucać w Rusha wszystkim co popadnie, uśmiechać się do niego i przytulać, czując się przy nim bezpiecznie. Abbi Glines mimo dość skromnych opisów potrafiła doskonale wprowadzić czytelnika w miejsce, w którym aktualnie przebywali bohaterowie, oddając przy tym wszystkie ich najskrytsze uczucia.

"Rush obiecał jej, że już na zawsze pozostaną razem… ale obietnicę można złamać.
Rozdarty między miłością do rodziny a miłością do Blaire musi znaleźć sposób, aby ocalić jedną, ale nie utracić drugiej. "

Historia była przede wszystkim przyjemna i lekka, z gatunku tych "blogowych historyjek", które ktoś później wydał. W większości są one kiepskie, autorki takich blogów są często zrównywane z błotem i nim także obrzucane. Pozycja "Zacznijmy od nowa" należy jednak do tych, których autorka nie kreśliła językiem, od którego może się w głowie zakręcić, jeśli nie znasz mnóstwa specjalistycznych słówek. Tutaj stawiasz na rozrywkę, bo ostatnie co można powiedzieć o tej książce to "wszechogarniająca nuda". Jeśli chcesz rozpocząć swoją przygodę z czytaniem, to właśnie od takiej książki powinieneś zacząć.

Na pierwszą część trylogii miałam apetyt od jakiegoś czasu, ale jakoś nigdy nie byłam pewna i nie zrobiłam tego pierwszego kroku, czyli zabrania książki do okienka z (nie)miłą Panią Kasjerką. Oczywiście z dużych liter, a najlepiej, żeby jeszcze z Caps Lockiem. Po pochłonięciu książki w tempie błyskawicznym sama na siebie krzyczałam, czemu zwlekałam z tym tak długo? Myślę, że w głębi duszy wyczuwałam, że nie przetrwałabym dłuższego wyczekiwania na kolejny tom o przygodach Blair i Rusha.

Po każdej z przeczytanej części tej trylogii trzeba sobie dać czas na przemyślenia. Z pewnością nie jest to powieść, po której padnie się do łóżka i uśnie błogim snem, jakiego pozazdrościć możemy pulchnym niemowlakom (dopóki nie obudzą się z płaczem). Moi drodzy, tutaj trzeba mieć jeszcze czas na łzy, niekontrolowane wybuchy śmiechu i... wściekłości. Dlatego, z własnego doświadczenia, radzę schować wszystkie wartościowe i mniej lub bardziej kruche przedmioty.

Historia dwójki młodych ludzi jakimi są Blaire i Rush z pewnością ma drugie dno, które autorka już po jakimś czasie sama odsłania i dość dosadnie sugeruje czytelnikowi, że powinien je dostrzec. Te aluzje przegapiłby tylko ślepy, a nie zastosowała się do nich jedynie mucha, która nigdy nie słucha poleceń albo ostrzeżeń. Rozpieszczone, bogate dzieciaki kontra niewinna dziewczyna z Alabamy... Tutaj naprawdę musi się dziać!

Podsumowując, książka naprawdę mnie urzekła. Jest to z pewnością pozycja, do której bardzo często będę wracać, a inne pozycje staną w jej cieniu. Z pewnością miała jakieś wady, wadziki, ale raczej byłam zbyt wciągnięta w jej treść, magię chwili, że... nie zwróciłam na nie uwagi. Nie wpadła mi w oko żadna literówka, historia była spójna i wciągała w wir uczuć czytelnika... Oby więcej takich książek, a wydawnictwo niech się lepiej bierze do wydawania kolejnych książek tej autorki!

Pełna recenzja: http://my-books-1220.blogspot.com/2014/04/przedpremierowo-recenzja-ksiazki.html
Blog MyBooks - Nasze Recenzje: http://my-books-1220.blogspot.com/

Pierwszą część kupiłam... Jakoś tak by wypadło na 28 marca, dzień później zapoznałam się z drugą częścią i nie mogąc się uwolnić od chęci natychmiastowego przeczytania trzeciego tomu prawie zawitałam u wydawnictwa albo w drukarni. Na szczęście czekać długo nie musiałam, bo akurat mi się tak jakoś zeszło z premierą. Nie mniej jednak do tej pory nie wiedziałam, co to znaczy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie byłam pewna, czy chcę przeczytać tę książkę. Niektórych pozycji po prostu nie jesteśmy pewni. Wcale nie chodzi o uczucie, że możemy się na niej zawieść, tylko po prostu mamy mieszane uczucia czy ona jest właśnie dla nas. Podchodziłam więc do pozycji sceptycznie, ale opis mnie zaintrygował. Gdyby każda książka miała podobny, to wręcz musiałabym przeczytać je wszystkie! Podsyca apetyt, daje jedynie spróbować, ale pozwala by smak został w ustach na dłużej. By chciało się do niego po prostu wrócić.

Czytając pierwsze rozdziały nie do końca mogłam się odnaleźć. Czułam się jakbym była jabłkiem i nagle została umieszczona w ciele marchewki, która wszystko odczuwa inaczej. Nawet jeśli wytłumaczono by mnie, że gruszka to pietruszka, a pietruszka to gruszka, to automatycznie mówiłabym inaczej. Bo część zachowań mamy zakodowane w głowie i nawet gdyby nam tłumaczono, to trudno byłoby je zmienić. Po jakimś czasie było już lepiej, ale nadal miałam problem w odczuwaniu tego, co bohater. Może spowodowane jest to odmiennym patrzeniem na świat ze względu na płeć, a może po prostu nie do końca potrafiłam zrozumieć jego zachowanie.

Główny bohater był głupi. No i to właśnie ten głupek był narratorem całej książki. Niestety nie podzielił się tą rolą z nikim mądrzejszym. Już z samego opisu wynika, że jest człowiekiem. Po przekartkowaniu kilku pierwszych stron można się dowiedzieć, że całe te inne od niego istoty (a przynajmniej tak duża ich ilość) zaczęły się pojawiać stosunkowo niedawno. Nie przeszkadza mu jednak pewność, że ludzie którzy nie mieszkali z nim w domu są kompletnymi debilami. Woda. Nie, oni przecież nie znają tak skomplikowanego słowa. To co robimy? Literujemy! W. O. D. A. Zrozumieliście? Dotarło do waszych malutkich mózgów? Co? Ja mam taki sam? Jasne, ale i tak wiem, że mnie nie rozumiecie. To może jeszcze raz. W. O. D. A.

[...]

Pełna recenzja: http://my-books-1220.blogspot.com/2014/03/recenzja-ksiazki-polowanie-andrew-fukuda.html
Blog MyBooks - Nasze Recenzje: http://my-books-1220.blogspot.com/

Nie byłam pewna, czy chcę przeczytać tę książkę. Niektórych pozycji po prostu nie jesteśmy pewni. Wcale nie chodzi o uczucie, że możemy się na niej zawieść, tylko po prostu mamy mieszane uczucia czy ona jest właśnie dla nas. Podchodziłam więc do pozycji sceptycznie, ale opis mnie zaintrygował. Gdyby każda książka miała podobny, to wręcz musiałabym przeczytać je wszystkie!...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Są takie książki nad którymi mogę się rozpływać cały czas, bo po prostu są idealne. Czytać najchętniej nie przestawałabym nawet, jeśli znam je już prawie na pamięć. Tak więc gdy tylko miałam okazję - sięgnęłam po "Koronę w mroku", czyli drugą część "Szklanego tronu" - książki, która mnie w sobie rozkochała. No i o ile przy wyborze pierwszego tomu opis był dla mojego gustu trafieniem w dziesiątkę, to z drugą częścią było gorzej. Nie mówię już nawet o tym, że czerwone tło, miecz i bordowa (nie znam się na odcieniach, więc proszę mnie nie zabijać jeśli to nie to) sukienka są bardzo dobrze widoczne i wspaniale się prezentują. Nie byłoby w tym nic złego gdyby nie fakt, że jednak do samej czcionki chciałabym się jakoś wśród tych kolorów dokopać i nie odjeżdżać wzrokiem na wszystkie strony. "Szklany tron" zachwalałam wszędzie, więc z każdym dniem zbliżającej się premiery drugiej części przygód zabójczyni zachowywałam się wręcz jak śliniący się pies czekający na to, aż właściciel rzuci mu zabawkę (w naszym przypadku aż zdejmie ją z najwyższej części szafy). Glamglałam SMF długi czas o premierze, cudownym (oj no, to przez to zauroczenie tyle słodkich słów) trailerze i ta chyba nie mogła już ze mną wytrzymać. Czytając jednak opis uznała, że nie rozumie co czyta. No i się jej nie dziwie, bo ja nawet tego opisu nie wysiliłam się, by przeczytać. Już i tak widzę słabo, a takie wpatrywanie się w okładkę jak w tańczące ściany nie wyszłoby mi na dobre. Podpatrzyłam więc opis w internecie i... nie zachwyca. Nie wiem, mnie totalnie nie zachęca. Niby sobie jest ale nic nie robi, nie stawia czytelnika w sytuacji, w której opis jest tak ciekawy, że książki nie da się nie kupić. Są ludzie, którzy nie słyszeli o twórczości autorki i gdy wejdą do sklepu, gdzie będzie się prezentować jedynie kontynuacja przygód zabójczyni, to raczej ominą ją szerokim łukiem.

Do sięgnięcia po książkę zdecydowanie zachęca okładka. Trochę się na niej dzieje, ale z pewnością nie przytłacza. Co prawda bardziej przypadły mi do gustu pozy Celaeny z pierwszego tomu, ale tutaj także nie jest źle. Minusem jest trudny do odczytania opis, jednak komfortowa czcionka "wnętrza" oddaje go z nawiązką. No i cóż... Polska wersja moim zdaniem jest lepsza od oryginalnej, w której ma się wrażenie przepychu i nadmiaru.

Nie gram na instrumentach i nigdy nie zamierzam. Nie mniej jednak pierwszą część przygód Celaeny śmiało porównam do perkusji. Ostrzejsze brzmienia, szybka i częsta zmiana rytmu (czy jak to się tam nazywa) i w ogóle miodzio, bo wszystko toczy się szybko i zaskakująco - ma się wręcz wrażenie, że nie można tej melodii powtórzyć. Jednak już przed połową drugiej części wiedziałam, że porównam ją do liry albo marnego fleciku. Jeśli wyciągniecie na nim ostrzejsze brzmienie, to oddaje honor. Jest dużo bardziej stonowana melodia, nie ma zrywów i jest na typowego "elegancika" z kapelusikiem ze wstążeczką. Po wybuchowym początku spodziewałam się jeszcze lepszej kontynuacji, a początek książki mnie po prostu znudził, co powinno być traktowane jak książkowe przestępstwo. Mogę też sypnąć porównaniem dla zmotoryzowanych. Na autostradzie robią się czasem korki i podobno nikt nie wie dlaczego tak naprawdę się robią. Oświecę was. Sarah jechała taką autostradą nie puszczając pedału gazu. A potem obróciła głowę w bok, zobaczyła przebudowę jakiegoś budynku i wcisnęła hamulec "żeby sobie popatrzeć". No i zrobił się zator. Wszystko stoi, a kierowcy są jedynie zirytowani, bo chcieliby szybko przejechać przez całą autostradę.

Z okładki można wyczytać (tym razem się da) "Przebiegła. Śmiercionośna. Nieugięta". Sama zmieniłabym to raczej na "Rozkochana. Sflaczała. Miękka jak rozgotowany kalafior". Dobra, może trochę przesadziłam, ale spodziewałam się walki, krwi, toporów, oderwanych głów, brei zamiast twarzy. A otrzymałam spisaną telenowelę, która nigdy się nie skończy bo nie ma takiego czasu, w którym można by rozwikłać wszystkie rozterki miłosne bohaterów. No ludzie drodzy! Ja tu liczyłam na wysokobudżetową produkcję w stylu damskiego Jamesa Bonda, a otrzymałam kolejną niskobudżetową wersję Trisitana i Izoldy! Znaczy fajnie, ja ogólnie lubię takie historię i tak dalej, ale mógł mnie ktoś uprzedzić.

Tak właśnie było do strony 282.

Jeśli ktokolwiek chce trochę mocniejszych przeżyć, to zamiast odpoczywać po niedawnym haju może radośnie sięgnąć po "Koronę w mroku", a bardziej drugą część drugiego tomu. Jeśli wcześniej było mi mało krwi w wanience, to teraz przelała się już ona nie tylko przez wanienkę, łazienkę, dom, miasto, państwo, ale i cały cholerny świat.

Nie rozumiałam co dziewczyny mają na myśli mówiąc, że kochają się w bohaterach książkowych. Do tej pory. Matko boska, Chaol to dopiero ciacho. Jak pączek w tłusty czwartek, po prostu nie można go nie pragnąć. Na dodatek tak samo jak pączuszek - był kapitanem (dobra, pączki nie są kapitanami gwardii królewskiej, ale który z nich by nie chciał nim zostać?), ale także słodziakiem, który mnie po prostu rozczulał. Jego sposób myślenia i bycia, postrzeganie świata, lojalność, wrażliwość... Mojej miłości do tego osobnika nie mogą opisać żadne słowa nieważne w jakiej ilości, nieważne jak bardzo wyszukane.


Po przeczytaniu "Szklanego Tronu" nie byłam wcale pewna, czy ukaże się jego kontynuacja. Możliwym jest, że po prostu nie dostrzegłam takiej informacji, jednak autorka zakończyła książkę w takim momencie, którego moim zdaniem wcale nie musiała kontynuować. Teraz jednak Sarah J. Mass ucięła w kulminacyjnej wręcz chwili i mam nadzieję, że trzecią część napisze w błyskawicznym tempie, bo nie na moje nerwy jest takie wyczekiwanie i rozmyślanie "co by było gdyby...".

W pewnych momentach gubiłam się w logice głównej bohaterki. Skakała z dachu na dach, biegała niczym rozwydrzony bachor - okej, nic do tego nie mam. Ale miałam wrażenie, że źle wymierzyła wartość zła w porównaniu z większym złem. Była wagą, której ktoś przez nieuwagę podczepił obciążnik, więc przechylała się na jedną stronę. Na dodatek nie tą, w którą moim zdaniem powinna. Mimo dobrych opisów emocji i uczuć czułam się trochę jak zagubiony, trzęsący się ratlerek gdy nagle całkowicie zmieniała sposób patrzenia na świat. Jakby miała różne odcienie różowych okularów, ale stosowała tylko te najciemniejsze i najjaśniejsze.

Muszę chyba coś wyjaśnić, bo wyszło dość negatywnie. Książka jest bardzo dobrze napisana (a może tłumaczona? owacje na stojąco dla wszystkich, by nikogo nie pominąć) i pozostaje moją najukochańszą serią, dla której zaczynam szukać miejsca na ołtarzyk, bo przecież do czegoś trzeba się modlić o więcej tak dobrych pozycji. W historię zabójczyni wciągnęłam się cóż... na zabój. Nic nie odciągnęłoby mnie od czytania tej książki. Nic.

Książka jest pełna niewiadomych (ale nie martwcie się humaniści, tutaj nie ma żadnych skomplikowanych "x" i "y"). Każda tajemnica odkrywa kilka kolejnych co w tym przypadku wcale nie oznacza obciążanie czytelnika i kładzenie mu na barkach zbyt dużego ciężaru. Dzięki temu jest jednym wielkim sprężonym obiektem, który może być więc zabójczy dla każdego czytelnika, który ustawił poprzeczkę dla tej pozycji zbyt nisko. Ja ustawiłam na najwyższym szczebelku z możliwych i teraz tylko czekać, aż rozwinie skrzydła, ale nie podleci zbyt blisko do słońca (przygoda Ikara w niczym by tutaj nie pomogła).

Ten akapit piszę dzień po napisaniu wszystkich innych. Jest odpowiedzią na pytanie, czemu recenzja bardzo dobrej książki wytyka wszystkie jej niedoskonałości i stosunkowo mało pisze o zaletach? Myślę że przede wszystkim z powodu szalejących we mnie sprzecznych emocji. Pozycja była z najwyższej półki, wszystko cacy, bohaterowie genialni i zmienni, dzięki czemu są naturalni. W końcu my jako zwykli śmiertelnicy też z owieczek możemy się stać wilkami. Głównym plusem tej książki jest moim zdaniem jej magia. Autorka doskonale wciąga czytelnika w przekazywaną na kartkach historię dzięki czemu ten odczuwa ją na sobie. Wczuwa się w każdego bohatera, na przemian ma ochotę śmiać się, płakać z radości i smutku, drzeć się, rzucać naczyniami, walczyć i rwać włosy z głowy. To jest coś, czego brakuje w wielu książkach i być może to jest właśnie to "coś", czego wielu z nich brakuje.

W ramach kilku słów na koniec... Kochałam, kocham i kochać nie przestanę. A jeśli ktoś odważy się wystawić komentarz do tego tekstu czytając tylko wcześniejsze zdanie, to potraktuje go jak Celaena swoich wrogów. Ostrzegam - nie będzie miło.

Pełna recenzja: http://my-books-1220.blogspot.com/2014/03/przedpremierowo-recenzja-ksiazki-korona.html
Blog MyBooks - Nasze Recenzje: http://my-books-1220.blogspot.com/

Są takie książki nad którymi mogę się rozpływać cały czas, bo po prostu są idealne. Czytać najchętniej nie przestawałabym nawet, jeśli znam je już prawie na pamięć. Tak więc gdy tylko miałam okazję - sięgnęłam po "Koronę w mroku", czyli drugą część "Szklanego tronu" - książki, która mnie w sobie rozkochała. No i o ile przy wyborze pierwszego tomu opis był dla mojego gustu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przed przeczytaniem skonsultuj się z psychiatrą, gdyż każde stosowane porównanie z zupełnie innej bajki może zagrażać twojemu życiu lub zdrowiu (psychicznemu). Chyba mi trochę nie wyszło...

Ta recenzja należy do tych, które z całego serca chciałabym nagrać. Nie chodzi tutaj o chwalenie się jakże swoją piękną, mądrą i skromną osobą, a przekazanie tego wszystkiego co piszę w intonacji, której nie da się przekazać stukając w klawiaturę. Co dziwne - są też takie opinie, których za nic bym nie nagrała, bo... są nijakie. Niby dobre, niby kiepskie. Po za tym mam znienawidzony przez siebie głos. Naprawdę, w głowie brzmi okej, a jak przychodzi co do czego i ktoś cokolwiek nagra to najchętniej gwizdnęłabym łopatę i wykopała dół, w którym się schowam na wieki. Gdyby jeszcze był nie wiem... Męski, czy coś. A on jest po prostu brzydki, jak stopiona głowa lalki. Przerażający na swój sposób w związku z tym, że z żelkowej słodyczy stał się... smakiem kawy. Fuu, nie lubię kawy. Serio.

Do serii mnie kiedyś ciągnęło, ale widocznie nie tak mocno by przeciągnąć na swoją stronę. Mimo już wielu okazji do przeczytania książki (ona chyba była wydana w 2010, c'nie?) nigdy po nią nie sięgnęłam. Teraz, pisząc to zdanie i będąc na 429 stronie mogę powiedzieć, że to jedno z największych rozczarowań książkowych kiedykolwiek. Co dziwne sama zmuszam się by to napisać. Bo jak dla mnie ta książka w ogóle nie trzyma się kupy! Jakby autorka do serca wzięła sobie słowa "trzymajmy się kupy, bo kupy nikt nie ruszy" i naskrobała tak dużo stron tylko dlatego, żeby nikt się nie przyczepił. Szczerze? Podziwiam takie osoby. Zazdroszczę im tak bardzo, że najchętniej wrzuciłabym te strony do ognia i patrzyła jak się palą by mieć tę nutkę satysfakcji. Bo, cholera, ja napisałabym tę historię na trzech stronach. Nie bawiłabym się w pięć stów, bo żal by mi było biednych drzew. Jak ja bardzo chcę, by przez moją pisaninę także wycinano lasy...

Książkę kupiłam po super cenie. Ona zachęciła mnie do sięgnięcia po książkę, której nawet nie pamiętałam opisu. Głupia cena. Wystarczyła ta wielka czcionka, by wszystko się we mnie zagotowało. Wydawnictwo chyba postawiło na dość niewybredną (ż)aluzję co do ślepoty większości czytelników. Ta czcionka jest ogromna. Dziwię się, że nie uwieczniło jej satelitarne zdjęcie księgarni w popularnym serwisie z mapami, gdzie możesz sobie zwiedzać Wenecję online. Żeby nie kręcić głową (choć w drugą stronę) jakby się całe dzieciństwo nade mną znęcano, trzymam tę książkę przed sobą na długość wyprostowanej ręki, co nie jest komfortowe. Hej... czy ja widzę zalążki mięśni? Bogowie, mamusia będzie ze mnie dumna.

Zrażona wielką czcionką jak stąd do Alabamy (wcale nie sprawdziłam gdzie dokładnie jest Alabama...) nie zdążyłam przeczytać trzech stron, a trafił we mnie piorun mocy zmuszający mnie do jakże eleganckiego walnięcia głową o ścianę. Szkoła bez telefonów komórkowych. Podstawówka. <miejsce na spoiler, którego nie będzie bo nie jestem w tej sprawie hipokrytką> Zakazana miłość. Tak, to rodzaj tych, gdzie dzięki miłości czternastolatki umiera z sześciu człowieków*. Chłopak, który przy pierwszym spotkaniu pokazuje Ci środkowy palec... Chwila, chwila. Przecież ja nie wydałam zgody na publikowanie mojego pamiętnika! A tak na serio, to jest bardziej żenująco niż się wydaje.

Główna bohaterka jest... głupiutka. Bezbronna. Ale oczywiście ona jest terrorystą i urywa głowy bezbronnym chomikom. Jeśli macie chomiki to trzymajcie je od niej z daleka. Jeśli nie wiecie co to znaczy mieć ochotę walić ścianą w głowę przy każdym zdaniu, to zachęcam do sięgnięcia po tę powieść, bo walenie głową w mur jest już dawno przereklamowane.

Główny bohater jest.... hamski. Boski. Macho. Ciacho tak gorące, że aż się boisz, że się sparzysz. Wulkan pełen testosteronu. Baju, baju. Prawda skończyła się na pierwszym epitecie.

Oczywiście nie można zapomnieć o... aniołkach! Piękny opis, doprawdy. Chciałabym skrzydełka wyraźne, motylkowe... albo różowe! Tak! Kto mi podaruje takie cuda? Chyba NFZ tego nie refunduje...

Choć ta powieść jest według mnie badziewnie słodka i naiwna, a stopień zażenowania niebezpiecznie wzrasta, a zostało mi jeszcze dziesięć stron, to... już wiem, że będę chciała wiedzieć co się wydarzy dalej. Bo właśnie tak te cholerne niezasługujące na to książki stają się bestsellerami. Coś sprawia, że chce się je po prostu czytać dalej.

Dobra. Pisząc ten akapit oficjalnie skończyłam i muszę mieć drugą część. Nienawidzę takich książek. Nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę**! Takie coś powinno być zakazane. Jeśli nie lubię stylu autora, bohaterki, bohatera, kawy, żelków, dużej czcionki to czemu głupi mózg zmusza mnie do czytania czegoś tak słodkiego kolejny raz? Nowy raz?

Pełna recenzja ze strony: http://my-books-1220.blogspot.com/2014/03/recenzja-ksiazki-upadli-lauren-kate.html
Blog MyBooks - Nasze Recenzje: http://my-books-1220.blogspot.com/

Przed przeczytaniem skonsultuj się z psychiatrą, gdyż każde stosowane porównanie z zupełnie innej bajki może zagrażać twojemu życiu lub zdrowiu (psychicznemu). Chyba mi trochę nie wyszło...

Ta recenzja należy do tych, które z całego serca chciałabym nagrać. Nie chodzi tutaj o chwalenie się jakże swoją piękną, mądrą i skromną osobą, a przekazanie tego wszystkiego co piszę w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Przed sięgnięciem po "Przypływ" musiałam przeczytać drugi raz pierwszą część trylogii o Sarze Midnight. Są takie książki, które pamięta się długo i zostają w pamięci na bardzo długi czas. Niestety "Wizje" do nich nie należały. Być może przez to, że za pierwszym razem gdy je czytałam nie do końca mogłam się odnaleźć w tym, z czyjego punktu widzenia jest teraz prowadzona narracja. Często się to zmieniało, czasem była o tym informacja, a czasem nie. Jednak gdy zabrałam się do lektury "Wizji" po raz kolejny, przestało mi to przeszkadzać. Być może wpłynął na mnie spokój i cisza, która panowała podczas mojego zapoznawania się z książką po raz drugi, a może po prostu już nie zwracałam na to uwagi. W każdym razie, żeby nie mieć już żadnych brakujących elementów w fabule, od razu po zakończeniu pierwszego tomu wzięłam się za drugi.

Przyznam, że początkowo podchodziłam do książki nieufnie. Podobnie bym się zachowała podchodząc do bezdomnego psa, który może zareagować na milion sposobów i nie ma takiej możliwości, żebym przewidziała to, w jaki sposób się zachowa. Może być "Panem milusińskim", ale równie dobrze może pokazać ząbki. Zazwyczaj autorzy się rozwijają. Piszą coraz lepiej, choć niestety trafiają się też tacy, co idzie im gorzej. Miałam nadzieję, że Daniela Sacerdoti także nabierze rozpędu, a jej kolejna książka z serii będzie lepsza od pierwszej. W mojej opinii tak właśnie było. Tak jak wspomniałam wcześniej - nie miałam już problemu ze zmianą "prowadzącego narrację", a drugi tom czytało mi się dużo lepiej niż "Wizje".

W pierwszej części trylogii Sara wydawała mi się zbyt bojaźliwa, nieufna, ale w jakiś sposób trafiła do mojego serca. Różne tajemnice, ukrywanie prawdy i oszustwa zdecydowanie oddawały mi z nawiązką lekką irytację na pisarkę, która ustawiła króliczka do walki z pitbullem (niby wygolone owce, ale ugryźć potrafią). W "Przypływie" Sara się jednak zbytnio pałętała tam, gdzie nie trzeba. Stała się króliczkiem-łowcą-amatorem i jak złapała trop, to po prostu szła w las. W pewnych momentach miałam też wrażenie, że zdziecinniała, zachowywała się mało dojrzale i nienaturalnie cofnęła się w rozwoju. Jednak rozwijała się, dojrzewała i była bohaterem dynamicznym.

Co mnie rozczarowało - opis mówi wszystko, tak jak to było z "Wizjami". Przypomina bardziej streszczenie, opowiada coś, co stanie się wręcz pod koniec książki i co jest w jakiś sposób tajemnicą. Nikt nie chce wiedzieć kiedy umrze, żaden czytelnik nie chce wiedzieć jak kończy się książka zanim ją przeczyta. Szczególnie, jeśli bohater wywija kopyta. Z jednej więc strony dobrym jest, że opis przekazuje klimat książki, ale nie powinien odbierać czytelnikowi radości z czytania.

Przyznać muszę, że spodobał mi się motyw z łowcami demonów. Autorka mogłaby jednak pójść bardziej w nastoletnie James Bondy. W zasadzie mało było tego zabijania, a więcej strachu i intryg między samymi łowcami. Czyli dobre strony rzucały sobie kłody pod nogi i zza drzewa chichotały gdy ktoś się wywrócił. Zrobiło się z tego kryminalno-sensacyjne COŚ. Trochę krwi mogłoby się polać (więcej niż kropla), a gdyby autorka dorzuciła jeszcze do pozycji chociaż szczyptę humoru, to by to nie zaszkodziło, bo miałam wrażenie, że jest smutno i poważnie. Jakbyśmy nie bili ninja, tylko smutnymi duszyczkami na czyimś pogrzebie. Na szczęście wszystkiemu towarzyszyły nagłe zwroty akcji, które dodały "Przypływowi" pieprzyku.

Czytając unosiłam się na falach emocji. Było ich naprawdę sporo i nie jestem w stanie nawet nazwać wszystkich z nich. Wiem jednak, że jedną z ich przyczyn był wątek romantyczny. Bogowie! Tak bardzo chciałam czegoś, co w sumie nie do końca się spełniło... To po prostu musi musi musi się wydarzyć, a moje wątpliwości muszą zostać rozwiane albo rozniesie mnie niepewność od środka. Jak ja bardzo tego chcę... tak samo jak powiedzieć światu o co mi chodzi, jednak nie będę spoilerować!

Podsumowując mogę rzec, że książka była lepsza od "Wizji". Wciągnęła mnie do swojego świata i gdy już myślałam, że w końcu dostanę odpowiedź na swoje pytania - przewróciłam ostatnią stronę i zobaczyłam jakże znienawidzony napis "podziękowania". Diabeł osobiście musiał chyba wpaść na jego pomysł. Nie mniej jednak z niecierpliwością czekam na ostatnią część serii o Sarze Midnight z bardzo dobrze wykreowanymi bohaterami.

Pełna recenzja: http://my-books-1220.blogspot.com/2014/03/recenzja-ksiazki-przypyw-daniela.html
Blog MyBooks - Nasze Recenzje: http://my-books-1220.blogspot.com/

Przed sięgnięciem po "Przypływ" musiałam przeczytać drugi raz pierwszą część trylogii o Sarze Midnight. Są takie książki, które pamięta się długo i zostają w pamięci na bardzo długi czas. Niestety "Wizje" do nich nie należały. Być może przez to, że za pierwszym razem gdy je czytałam nie do końca mogłam się odnaleźć w tym, z czyjego punktu widzenia jest teraz prowadzona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Z opisu książka nie wygląda na oryginalną. Dziewczyna -> super moce -> zmiana w życiu. Znany wszystkim szablon, który ostatnio ma wielką popularność. Trzeba jednak przyznać, że skoro takie książki się sprzedają - coś musi w nich być. Ciekawa fabuła, duże pole do popisu dla autora... Można się wyszaleć pisząc taką pozycję (z resztą nie tylko taką). Nie mniej jednak pomysł na "Kamienie Liry" wydawały mi się oklepany, a pozycja dla każdej nastolatki. Okazało się inaczej, z czego jestem trochę zadowolona, ale też niepewna przyszłości książki.

Pierwszym zaskoczeniem była piękna ilość ściętych drzew, jaka była potrzebna na wydanie tej książki (to tak trochę mało poważnie...). Po grubości wywnioskowałam, że ma jakieś czterysta stron maksymalnie (to nie ja jestem tą, która zawsze sprawdza ilość na stronie wydawnictwa). Jakież więc było moje zdziwienie gdy okazało się, że pozycja ma ich prawie dwa razy więcej niż sądziłam i na dodatek jest pierwszym tomem serii! Przyznam, że byłam przerażona. Tak jakbym była dzieckiem i dostała pluszowego misia, który zmienił się w krwiożerczego niedźwiedzia-potwora!

Sięgając za powieść liczyłam na lekką pozycję, która przypadnie do gustu dużej ilości nastolatek. Szczękę musiałam więc zbierać z podłogi, gdy książka zaczęła się od wojowników, królów, rzezi i innych krwawych, śmiertelnych rzeczy. Muszę przyznać, że to mi się spodobało. Nie sięgam po pozycje, które są jedną wielką średniowieczną batalią (szybciej sama coś skrobię w tych klimatach), ale połączenie tego z młodzieżówką bardzo mi się podobało. Tutaj właśnie pojawia się miejsce na moje wątpliwości. Do jakiej liczby serc czytelników trafi ta pozycja? Czy ludzie będą chcieli sięgnąć po książkę, która jest takim połączeniem? Myślę że część osób może poczuć się tym rozczarowana choćby dlatego, że oczekiwała czegoś innego. Zamierzając wcielić się w nastolatkę z internatu w Anglii mogę nie mieć ochoty na śledzenie bitew, zdrad i jednego wielkiego chaosu, który jest w zupełnie innym klimacie.

Dlaczego autorzy piszą o krukach? Jasne, fajne ptaszki. Czemu więc nie o wróbelkach? Gołębie zabierają im jedzenie, małe osobniki więc giną - z tego może powstać coś ciekawego, nie? A może po prostu coś, co nie stoi obok siebie na każdej półce w księgarniach. Gdzie się nie obejrzymy to kruk. Z prawa, z lewa, z góry i z dołu. Wszędzie. Wszędzie te kruki. Dawnej były symbolem inteligencji i wróżb, strzegły tajemnic przyszłości. W średniowieczu natomiast zmienił się pogląd na te upiorne ptaki - wierzono, że zwiastowały śmierć lub chorobę. Chyba trzeba im przyznać, że mogą wcisnąć się praktycznie do większości książek, co zaczęło mnie powoli irytować.

Ariel. To imię kojarzy mi się z małą syrenką i nigdy nie przestanie. Wesoło pluskająca sobie w oceanach istotka przeniosła się do murów zamku i uczęszcza do szkoły z internatem. Przerażająca sprawa. To imię po prost powinno być zakazane w innym użyciu! Nie wiem czy inni też tak mają, ale ja do imion podchodzę poważnie i cóż... Syrenka rozmawiająca z krukiem to coś, od czego może się wręcz zakręcić w głowie. Zbyt dużo dziwnych elementów.

Z samym krukiem miałam spory kłopot. Przedstawił się tym samym imieniem, co inna postać, a potem okazało się, że jest kimś innym (co wyjaśniało dziwne zachowanie w pewnych momentach gdy myślałam, że ma rozdwojenie jaźni). Nie mniej jednak te całe kruki okazały się dość interesujące, dodały jeszcze więcej magii całej pozycji i sprawiły, że była ona jeszcze bardziej specyficzna.

Muszę jednak napisać, że w niektórych momentach pozycja mi się dłużyła, co z drugiej strony nie jest dziwne skoro gdyby wyrwać wszystkie kartki i je ułożyć obok siebie to wyszłoby jak stąd do Chin, albo i dalej. Minus był taki, że można było z łatwością domyślić się jak potoczy się akcja, a książka skończyła się w momencie, na który czekałam te całe osiemset stron i miałam ochotę rwać włosy z głowy.

Śmieszną sprawą jest także wydanie książki. Dziewczyna, która pojawiła się na okładce zajmuje także pierwsze miejsce w drugim tomie trylogii o łowczyni demonów - "Przypływie". Nie miałam z tym jednak większego problemu, gdyż okładki się od siebie znacznie różnią w innych aspektach, a wyobrażając sobie bohaterów nie patrzę na tych z oprawy powieści. Mało komfortowe są jedynie białe strony, które wręcz dają po biednych oczach czytelnika.

Pisząc ostatnich zdań kilka próbuję sobie przypomnieć wszystkie sprawy, o których miałam napisać. Mój wierny przyjaciel notatnik zaginął w akcji (na zawsze pozostaniesz w moim sercu [*]), więc muszę się zdać sama na siebie. Nie przeciągając - książka mi się podobała. Okazała się dla mnie wielkim zaskoczeniem, a takie pozycje sobię cenie. Mam tylko nadzieję, że dane mi będzie zapoznać się z drugim tomem tej serii by zaspokoić swoją ciekawość co do dalszej historii bohaterów.

Pełna recenzja: http://my-books-1220.blogspot.com/2014/03/recenzja-ksiazki-kamienie-liry-potomek_11.html
Blog MyBooks - Nasze Recenzje:http://my-books-1220.blogspot.com/

Z opisu książka nie wygląda na oryginalną. Dziewczyna -> super moce -> zmiana w życiu. Znany wszystkim szablon, który ostatnio ma wielką popularność. Trzeba jednak przyznać, że skoro takie książki się sprzedają - coś musi w nich być. Ciekawa fabuła, duże pole do popisu dla autora... Można się wyszaleć pisząc taką pozycję (z resztą nie tylko taką). Nie mniej jednak pomysł na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Większość małych dziewczynek chciało być kiedyś księżniczkami. Chodzić w długich balowych sukniach, nie potykać się na schodach będąc ubraną w piętnastocentymetrowe różowe szpilki... Kiedy ten etap mija dużej ilości dziewczyn przechodzi on w chęć zostania modelką. Drogie ciuchy, sława i blask fleszy. Ted jednak do nich nie należy. Nie chciała być modelką, a otrzymuje taką szansę. Może z niej skorzystać i mieć opinię nadętej snobki, albo nie brać w tym udziału i dalej być niezauważalną, nudną nastolatką jak każda, którą mija na ulicy.

"Wyglądam jak jajo przebrane za pirata."

Przyznam, że zaciekawiła mnie możliwość zobaczenia, jak to jest zostać modelką. Sama w jakiś sposób się tym interesuję, choć zdecydowanie nie polega to na czytaniu brukowców i patrzenie na "śmieszne wywrotki" gwiazd i modelek. Jakbyśmy patrzyli na "brum, brum!" który przewozi piasek i nagle wysypał mu się on w złe miejsce, albo jeszcze lepiej - cała przyczepka mu się wywróciła. Z takiej gazetki nigdy się nic ciekawego nie można dowiedzieć i szczerze mówiąc nie do końca rozumiem co jest w nich takiego, że schodzą w kioskach jak świeże bułeczki.

Wydawało mi się, że Ted nie można nie lubić. Z nią po prostu t r z e b a się utożsamić. Jednak z kolejnymi stronami zaczęła mi się wydawać coraz mniej wyrazista. Przestała być intrygująca i niesamowita niczym rzeźba, którą trzeba podziwiać. Stopiła się, granice się rozmyły i była zupełnie bez wyrazu. W końcu nie mogłam jej zrozumieć, w pewnych sytuacjach postępowałabym zupełnie inaczej, a ona sama zaczęła mnie irytować i nudzić. Dużo bardziej do gustu przypadła mi jej siostra, która moim zdaniem była naprawdę silną psychicznie dziewczyną, którą mogłabym podziwiać.

Kojarzycie książkę "Projekt C"? Czytałam. Bardzo polubiłam. Język autorki przypadł mi do gustu, bo jest lekki. Sophia Bennett pisze książki dla młodzieży, więc i język jest dostosowany do odbiorców - to jest duży plus, bo jakby czuła się nastolatka czytając książkę, z której niewiele rozumie ze względu na terminy, które co chwilę musi sprawdzać w słowniku? Odpowiedź jest jedna: kiepsko. Bo nie da się czuć wtedy komfortowo i pochłaniać książkę z przyjemnością.

"Na zdjęciu wyglądałam jak klucha. Beztroska, szczęśliwa klucha. To moje ulubione zdjęcie. Pozostanie ze mną na zawsze."

Mimo lekkiego stylu, w jakim została napisana ta książka, nie czytało mi się jej najlepiej. Musiałam się wręcz zmuszać, żeby doczytywać rozdziały, a akcja wlokła się nawet nie jak żółw, tylko pies z kulawymi łapami. Wszystkimi. Można by z radością kopnąć ją w tyłek (ale rannych psów nie bijemy), to może zaczęła by się toczyć szybciej. Pewne wątki były bez znaczenia, wypełniały jedynie kartki czcionką. Tak nie wygląda dobra książka. Tak nawet nie powinna wyglądać kiepskiej jakości książka.

Sophia Bennett poruszyła temat ciężkiej choroby, jaką jest nowotwór. Już po samej informacji w opisie książki na temat tej choroby myślałam, że się po prostu wzruszę. Będzie mi w jakiś sposób smutno, że jednej osobie daje się szansę, a drugiej ją odbiera. W końcu życie nie jest sprawiedliwie. Co mnie zaskoczyło i niestety w mało przyjemny sposób - podczas lektury nie targały mną żadne silne emocje.

Rozczarowującą mnie sprawą okazała się relacja Nicka i Ted. Napisali sobie SMS'a, nawrzeszczeli na siebie, a potem się lubili. Pytam się: jak?! Tak nie wyglądają kontakty między ludźmi, chyba że sobie plują na siebie nawzajem! Aby zbudować chociażby fundamenty pod znajomość trzeba sobie powiedzieć minimum trzy miłe słowa, a w tej książce pomiędzy nimi tyle nie padło...

Podsumowując nie wiem co powiedzieć. Po przeczytaniu książki oceniłabym ją na 6/10, a po napisaniu recenzji pod wpływem emocji wyszła mi gorsza ocena, która chyba została udowodniona. Oczekiwałam od autorki "Projektu C" dużo więcej, niż otrzymałam. Może to też wynikać z bardzo wysokiej poprzeczki, którą ustawiłam. Widać to po tym, że książkę udało mi się dostać po promocyjnej cenie na Targach Książki w Warszawie (to przecież ponad pół roku temu było!), a sięgnęłam po nią dopiero teraz, bo nie chciałam się na niej zawieść.

Pełna recenzja: http://my-books-1220.blogspot.com/2014/03/recenzja-ksiazki-look-sophia-bennett.html
Blog MyBooks - Nasze Recenzje: http://my-books-1220.blogspot.com/

Większość małych dziewczynek chciało być kiedyś księżniczkami. Chodzić w długich balowych sukniach, nie potykać się na schodach będąc ubraną w piętnastocentymetrowe różowe szpilki... Kiedy ten etap mija dużej ilości dziewczyn przechodzi on w chęć zostania modelką. Drogie ciuchy, sława i blask fleszy. Ted jednak do nich nie należy. Nie chciała być modelką, a otrzymuje taką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pierwsza recenzja pozycji, która premierę będzie miała 19 marca!

Sięgając po tę książkę byłam naprawdę jej ciekawa. Wręcz tuptałam w miejscu nie mogą się doczekać przybycia listonosza. Wiadomo, że były chichoty, gdy trzymałam ją w łapkach. Ja się sobie nie dziwię. Okładka "Morza spokoju" jest wręcz hipnotyzująca (według mnie to najlepsze określenie, lepszego znaleźć nie mogłam). Nie przeszkadza mi to jednak w opinii, że dziewczyna i chłopak wyglądają jak dwa ufoludki. Kto ma taką twarz i nie przeraża ludzi na ulicy?! W każdym razie na oprawę tej powieści mogę patrzeć naprawdę długi czas i uważam, że w pełni oddaje przerażający klimat książki.

Fani "Tak blisko..." mieli tę pozycję polubić. Pozycja, której jakże wymyślny tytuł kończą trzy kropki była i nadal jest najlepszą jaką czytałam od dawna. Mimo kilku podobieństw te pozycje są jak ogień i woda. A raczej ich bohaterki. W pierwszej, do której porównywana jest druga, bohaterka próbuje nadal wspiąć się na tęczę mimo, że złe krasnale rzucają w nią kamieniami (włączyła mi się opcja poety-psychopaty). Za to Nastya jest dziewczyną, która kopnęła krasnale w jaja, tęcza jej zniknęła i teraz siedzi w podziemnym lochu własnego bólu i drętwych przeżyć. Tak zróżnicowanych osób nie da się wpakować do jednej kategorii! To. Jest. Zupełnie. Inna. Liga.

Z jednego z opisów pozycji można wyczytać, że "spotyka kogoś równie odizolowanego jak ona". Chodzi o Josha, chłopaka, który "wszystkim przypomina jak kruche jest życie" - to z innego opisu. Wyobrażamy go sobie jako chłopaka, który rzeczywiście w powieści na pierwszy rzut oka jest aspołeczny. Siedzi na ławce sam, ma spuszczoną głowę. Jest samotny, brak mu znajomych. Ale co tam, trzeba zaszaleć! Przecież najpopularniejszy chłopak w szkole musi się z nim przyjaźnić, a on sam musi w innej sytuacji niż na dziedzińcu zachowywać się zupełnie normalnie. To było dziwne. On był dziwny. Naprawdę dziwny.

Po książkę sięgnęłam mając nadzieję na trochę negatywnych i pozytywnych emocji. Taką, która "złamie mi serce i sklei je na nowo". Niestety, chyba użyła przeterminowanego kleju. Albo biedna świnka miała zbyt słabe kości, z których podobno robi się taki biurowy klej. Niestety albo "stety" żadne z moich rozdeptanych kawałków serca nie wrócił na miejsce. Liczyłam na książkę przy której łezka może nawet polecieć, ale też na kilka uśmiechów. Jednak po przeczytaniu tej książki wyglądałam gorzej niż pijana narkomanka sprzed biedronki. Jeśli cebula jest wyciskaczem łez, to Katja Millay musiała ją wpychać w siebie hurtowo, a potem przelewać ją na papier.

Zabrałam się za odhaczanie różnych rzeczy z opisu. Bohaterowie pod koniec książki powinni być nauczeni jak "ufać, wierzyć i wybaczać". W takim razie dostałam chyba inną pozycję. Nastya i Josh nawzajem deptali po swoich uczuciach, bawili się sobą jak workami treningowymi i chyba jedynym czego się nauczyli to jak dobrze przywalić, by jeszcze bardziej bolało. Czy sobie ufali? Nie dostrzegłam. Czy wierzyli? A w co? Josh przyznał, że w Boga wierzy. A raczej w to, że on go nienawidzi. Za to w ludzi chyba nie. Czy sobie wierzyli? Właściwie nie mieli w co wierzyć, bo Nastya ukrywała całą prawdę.

Wątek romantyczny między Nastyą i Joshem był nieunikniony. Na nim opierała się też fabuła, a przynajmniej był naprawdę ważny w tej całej sprawie. Jednak tyle kłamstw, zdrad, choć może nie dosłownych ale takich, które wbijają się w serce jak drzazgi w dłoń i choć ich nie czujesz, nie możesz wyprzeć ich z myśli. Z jednej strony trudno, żeby się męczyli taki kawał czasu, by od siebie odejść. Z drugiej to naprawdę by się nie udało, ten cały związek. Przynajmniej w moich oczach, bo nie wiem, czy któraś z tych postaci myśli racjonalnie.

Sam język w jakim została napisana książki był... luzacki. Spoczi, wszystko jest okej, bywajta... Naprawdę dobrze się to czyta. Nie trzeba się jakoś mocno skupiać, historia sama wciąga, ale niektóre przekleństwa i zwroty wręcz wytrącały mnie z równowagi. Wiem, że książkę powinno się tłumaczyć dosłownie. Wiem jednak, że to powinno jednak ze smakiem brzmieć. Nadużywanie słowa kutas określającego męskie przyrodzenie w doprawdy negatywny sposób było czymś, co w pewnym momencie zrobiło się niesmaczne. Jeśli faceci rzeczywiście myślą tak jak Josh, to... Cóż, wtedy w sumie całkiem realistycznie zostało to oddane. Ale takie słowa brzmią wyraźnie i pojawiając się w danym momencie książki blisko siebie są po prostu czymś, co wręcz oślepia.

Dobrym i zaskakującym elementem okazała się zagadka, co tak właściwie przydarzyło się głównej bohaterce. Były przypuszczenia, autorka podsuwała wskazówki, jednak czytelnik nie wiedział tego od samego początku. Z pewnością to też przyczyniło się do pola siłowego, które przyciągało biedną, pogrążającą się w lekturze osobę. Pokochałam także hobby głównej bohaterki, jakim było szukanie różnych imion i sprawdzanie ich znaczenia. Wierzyła, że one rzeczywiście zderzają się z charakterem osoby, która je posiada. Potrafiłam wczuć się w Nastyię, ale te imiona były niesamowitą sprawą! Jeszcze nigdy nie spotkałam się z postacią, która robiłaby coś podobnego. Oryginalnie.

Wszyscy blogerzy, których poczynania śledzę (nie są to polscy), polecali tę książkę. Chyba nic dziwnego, że za nią też się wzięłam. Jednak w mojej ocenie nie jest to wcale "najlepsza książka EVER", czy "najlepsza książka roku" (co w sumie powinnam powiedzieć dopiero ostatniego dnia grudnia). "Morze spokoju" jest przyjemne, z pewnością posiedzi w mojej główce sporo czasu, a gdy będę chciała sobie popłakać to wrócę do tej książki. Nie mniej jednak myślę, że to wartościowa pozycja.

Komu bym dała ją do łapek? Poleciłabym ją tym, którzy uważają, że mają kiepsko w życiu - wtedy dostrzegą, że zawsze może być dużo gorzej. Poleciłabym ją tym, którzy chcą się zabić (wtedy zrobią to szybciej) - sama miałam ochotę to zrobić w niektórych momentach, bo ta pozycja przeraża, wzrusza i wyciska łzy jednocześnie. Nie polecam wrażliwym duszyczkom chyba, że mają obok mamusię w którą mogą się wtulić i wypłakać w jej ramię (chłopak/narzeczony/mąż nie pomoże w tak kryzysowej sytuacji).

Pełna recenzja: http://my-books-1220.blogspot.com/2014/03/przedpremierowo-recenzja-ksiazki-morze.html
Blog MyBooks - Nasze Recenzje: http://my-books-1220.blogspot.com/

Pierwsza recenzja pozycji, która premierę będzie miała 19 marca!

Sięgając po tę książkę byłam naprawdę jej ciekawa. Wręcz tuptałam w miejscu nie mogą się doczekać przybycia listonosza. Wiadomo, że były chichoty, gdy trzymałam ją w łapkach. Ja się sobie nie dziwię. Okładka "Morza spokoju" jest wręcz hipnotyzująca (według mnie to najlepsze określenie, lepszego znaleźć nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pamiętam książkę, dzięki której zaczęłam więcej czytać. Opowiadała ona o ludziach, którzy przyjmowali formę zwierząt bądź mitycznych istot - smoków. Zaczytałam się w niej tak bardzo, że teraz ciągnie mnie do wszystkich książek w których człowiek przybiera zwierzęcą formę. Spełnieniem marzeń jest znaleźć też pozycję w której to zwierzęta przyjmują formę ludzką. Można śmiało powiedzieć, że dopiero wtedy zaczyna się zabawa. Tak więc gdy zobaczyłam już samą okładkę "Przebudzenia Arkadii" wiedziałam, że to będzie to. W końcu nikt by nie robił takiej cudownej okładki z wężem, gdyby opowiadano o słodkiej i brykającej księżniczce, prawda? Wystarczył jeszcze opis na deser i już byłam stracona albo postrzelona strzałą... ale dobra, dobra - walentynki się skończyły.

Zacznę od głównej bohaterki, czyli Rosy. Początkowo była arogancka, buntownicza i pyskowała lepiej niż niejeden dres. Chociaż nie wiem czy to dobre porównanie, bo dres nie pyskuje, tylko daje w... twarz. W każdym razie Rosa była to dziewczyna, z którą lepiej nie zadzierać. Była kimś. Z biegiem książki stała się wyblakła i nijaka. Jakby autor zapomniał o charakterku głównej bohaterki. Nie zmieniał go, tylko po prostu porzucił. Bohaterka była tylko narzędziem i się dowiedziała? Wcześniej podarowałaby komuś kopa w czułe miejsce i udekorowała wiązanką, a po jakiś czasie przebywania na Sycylii po prostu wzruszyłaby ramionami. To było złe. Chyba każdy lubi jak dziewczyna spierze faceta, a tu takie rozczarowanie.

Jednym z facetów których Rosa mogłaby sprać był "tajemniczy i przystojny", a raczej nudny i żenujący Alessandro. To była postać, która kompletnie nie przypadła mi do gustu. Był bardziej zmienny emocjonalnie niż stereotypowa kobieta, a na dodatek miękki jak... jak... jajko na miękko. To nie był prawdziwy facet, który mógłby należeć do gangu! Był istotą złożoną, ale także po prostu płytką. Nie był także zbyt realistyczny, zachowywał się jak kukiełka prowadzona przez los, poruszająca się razem z nurtem i obijająca się o inne postacie. Jakby ktoś nie do końca go opracował i na ledwie widocznym szkicu przeprowadził go przez wszystkie wydarzenia.

W powieści pojawił się także wątek miłosny. Rodzące się uczucie między Rosą a Alessandrem nie było dla mnie zaskoczeniem. Chyba nie doceniłam Rosy i myślałam, że jak stereotypowa nastolatka wskoczy w ogień za każdym przystojnym chłopakiem. Była jednak postacią zawziętą i z jej spojrzeniem na świat miałam wrażenie, że wszyscy pomrą jak w Romeo i Julii. Mój pomysł na piękne zakończenie został jednak zdeptany, ale na szczęście nie skończyło się tak kiczowato jak myślałam. Rosa nie była gotowa na zaangażowanie się w związek, a ich skłócone rodziny nie miały ochoty na dłuższy rozejm.

O ile koniec "Przebudzenia Arkadii" jest dynamiczny i czytelnik nie może doczekać się drugiej części przygód Rosy, to początek się wlecze. Nic się nie dzieje, czytelnik przysypia i ma ochotę na przerwę w powieści. Sama na kilka dni zostawiłam tę pozycję przeklinając autora za tak długi rozwój akcji. Przecież to właśnie początkowe strony powinny zachęcać czytelnika do kontynuowania czytania! Często w księgarniach przegląda się kilka pierwszych stron, zanim podejmie się decyzje o kupnie - w takiej sytuacji "Przebudzenie Arkadii" leży i kwiczy.

Sam styl pisania autora mnie urzekł. Jest lekki, czyta się go z niesłychaną przyjemnością. W pewnym momencie czytelnik całkowicie się wyłącza na świat zewnętrzny i ma wrażenie, że żyje tym co czyta. Licznik nabija kolejne przeczytane strony szybciej niż zwykle, a stonowana prędkość wydarzeń pozwala na całkowite i komfortowe śledzenie ich biegu. Pozycja wciąga i choć w pewnych momentach bez problemu można sobie zrobić od niej przerwę - nie są one aż tak odczuwalne.

Problemem w powieści była jednak przewidywalność tego, co wydarzy się na następnej stronie. Tajemnice? Jakie tajemnice? Wszystkie niewiadome były praktycznie od razu ujawniane. Kilka pobocznych wątków było chyba tylko po to, by zapełnić strony dodatkową ilością tekstu. Być może "mafijne porachunki" były dla niektórych ciekawe, a pistoleciki wywoływały skrajne emocje, ale książce brakowało tego czegoś dzięki czemu z niecierpliwością wyczekiwałabym drugiego tomu i mogłabym biec po niego do księgarni w dniu premiery.

Nie mogłabym także zapomnieć o okładce, która przyciąga wzrok nawet najbardziej wymagającego czytelnika, który poszukiwałby pozycji dla siebie. W Polskiej wersji dziewczyna skryta jest w cieniu, a wąż zdecydowanie jest tam głównym widocznym elementem. No i wszystko w porządku, bo w końcu będzie o nim mowa. Do gustu przypadły mi jednak także zakładki z wydań zagranicznych. Zwracały może uwagę na innego zwierza, jednak także było na czym zawiesić oko. Myślę, że nie przeszłabym obojętnie obok żadnej z klimatycznych okładek "Przebudzenia Arkadii".

Książka nie jest pozycją, która mnie zachwyciła. Miała kilka wad jednak wierzę, że kolejne tomy będą dużo lepsze. Nie żałuję sięgnięcia po nią i z chęcią przeczytam dalsze losy Rosy oraz Alessandra szczególnie, że koniec pierwszej części był nieco niejasny i urwany w ważnym momencie.

Pełna recenzja: http://my-books-1220.blogspot.com/2014/03/recenzja-ksiazki-przebudzenie-arkadii.html
Blog MyBooks - Nasze Recenzje: http://my-books-1220.blogspot.com/

Pamiętam książkę, dzięki której zaczęłam więcej czytać. Opowiadała ona o ludziach, którzy przyjmowali formę zwierząt bądź mitycznych istot - smoków. Zaczytałam się w niej tak bardzo, że teraz ciągnie mnie do wszystkich książek w których człowiek przybiera zwierzęcą formę. Spełnieniem marzeń jest znaleźć też pozycję w której to zwierzęta przyjmują formę ludzką. Można śmiało...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po przeczytaniu "Zeznań Niekrytego Krytyka" miałam bardzo duży niedosyt. Pierwszą część połknęłam - niestety tylko w przenośni, choć gdyby książki były jadalne to pewnie i dosłownie bym to zrobiła - tuż po kupieniu w parę godzin. Zabijcie mnie, ale nie powiem Wam, czy to były dwie godziny, czy pięć. Wiedziałam, że Frączyk pisze kolejną część i niecierpliwie jej wyczekiwałam, jednak zanim ją przeczytałam, musiała trochę poczekać sobie na półce i co jakiś czas grzbiet tylko smutno do mnie mówił: "Nie przeczytasz mnie? To nawet nie 200 stron... Znajdziesz czas...". Tylko proszę, nie dzwońcie po psychiatrę, to tylko taka metafora.

Wiedziałam, że na Maćku się nie zawiodę. Od kilku lat (chyba trzech) śledzę jego poczynania na YouTubie, słucham audycji w radiu, czasem sprawdzam co się dzieje na Facebooku, no i oczywiście czytałam jego pierwszą książkę. Mimo wiary w niego, przed otworzeniem książki targały mną wątpliwości. Słyszałam pogłoski, że druga część "Zeznań Niekrytego Krytyka" jest gorsza. Przez te obawy książka musiała trochę poczekać na półce. Pierwszy tom przeczytałam od razu, drugi musiał czekać ponad 3 miesiące. To kolejny dowód na to, że muszę przestać słuchać ludzi...

Ledwo zaczęłam czytać, przyszła do mnie Queen Dee. Ona zawsze pojawia się w najmniej spodziewanych momentach. Po prostu tak ma. Potrafi nie odzywać się przez tydzień, a później przyjść i śmiać się ze mną przez kilka godzin. W każdym razie jak zwykle odbiegam od tematu. QD nie przepada za Niekrytym Krytykiem, nigdy nie oglądałyśmy go razem, ona co najwyżej czasem słucha go w Zetce. Tak więc przyszła, siedzimy, rozmawiamy... Moja kochana przyjaciółka zbiera się już do wyjścia. Tuż przed tym pada pytanie kto pisze recenzję i jaką. Powiedziałam, że pewnie niedługo dam "Nie przejdziemy do historii", bo właśnie czytam. Akurat książka leżała obok. QD sięgnęła, otworzyła w środku, najpierw ponarzekała na czcionkę, a chwilę później zaczęła parskać śmiechem. Ciężko było jej wtedy zabrać książkę, ale obiecałam, że pożyczę jak przeczytam i się udało.

Uwielbiam humor Maćka, dlatego zrozumiałe jest to, że jego żarty mnie bawią. Znam osoby nie przepadające za nim i wiem, że nawet jeśli będę zachwalać tę książkę, oni i tak po nią nie sięgną, bo nie lubią Niekrytego. Jestem to w stanie zrozumieć. Nie można nikomu narzucać swoich poglądów, jednak uważam, że obydwie części "Zeznań..." są warte przeczytania i każdy znajdzie w nich coś dla siebie.

Maciek Frączyk"Ciężko być grzeszącym praktykującym, nie ma się właściwie prywatnego życia, bo zamiast na przykład iść do kina w piątek wieczorem, siedzisz i naparzasz różaniec."

Książka podzielona jest na pięć rozdziałów. Frączyk porusza w nich tematy ważne dla wszystkich ludzi, ale jednak młodych. Pierwsza część była ewidentnie kierowana do nastolatków. Myślę, że już osoba na studiach mogłaby czuć się poza grupą docelową i pozostałaby z niedosytem. Tematyka była związana z wyborami, spełnianiem marzeń, hejtermi itd. Po prostu widać, że w "Zeznaniach Niekrytego Krytyka" Maciek chciał przekazać jego największej grupie widzów coś ze swojego doświadczenia. Uważam, że wyszło mu całkiem nieźle, ale nie o tym teraz piszę (link do recenzji pierwszej części pod recenzją). Mimo tego, że w "Nie przejdziemy do historii" grupa docelowa nie jest tak wyraźnie zaznaczona, uważam, że jest skierowana do młodych ludzi. Powiedziałabym, że licealistów i studentów, choć mogę się mylić. Autor pisze o naszej kulturze, polityce, religii... i tym, jakim głupim gatunkiem są ludzie. W sumie zgadzam się z tym. Niszczymy miejsce, gdzie żyjemy i zabijemy się z powodu odmiennych poglądów. Żeby nie było, że ja jestem taka mądra, to przypomnę, że o tym w książce pisze Maciek Frączyk.

"Może zamiast religii i ogólnikowych wytycznych z czasów, kiedy ludzie uważali, że Ziemia to po prostu taka duża podłoga, zajmiemy się prawdziwymi, dzisiejszymi problemami normalnych, dziś żyjących ludzi?"

Jeżeli miałabym porównać tę książkę do innej twórczości Frączyka, to chyba najbliżej jej do jego radiowych audycji. Humor oczywiście w każdej jego działalności jest taki sam. Nieważne, chciałam wytłumaczyć, czemu "Nie przejdziemy do historii" ze wszystkich dzieł Maćka najbardziej przypomina "Historię świata wg Niekrytego Krytyka" puszczaną od poniedziałku do piątku w Radiu Zet. Już same tytuły mają wspólny mianownik - historię. W rozdziale o polityce historia jest opisywana przez autora niemalże w taki sam sposób jak w radiowych audycjach, tak samo jest w kolejnych rozdziałach. Tym o Ziemi, o religii... Nie będę Wam więcej mówić. Przeczytajcie sami.

Książki "Nie przejdziemy do historii" nie polecam czytać w tramwaju, autobusie, bądź innych miejscach publicznych. Czytałam, wracając do domu. Niby nic nadzwyczajnego. Każdemu zdarza się czytać czekając na kogoś, czy spędzając dłuższy czas w komunikacji miejskiej. Przy książkach Frączyka trzeba się jednak liczyć z tym, że ludzie będą na Was patrzeć jak na chorych psychicznie. Mówię Wam to z własnego doświadczenia, więc posłuchajcie. Usiadłam. Było wolne miejsce w tramwaju. To nie zdarza się często w naszej kochanej, rozkopanej Łodzi, więc oczywiste było, że skorzystałam z tak unikatowej okazji. Siadam. Czytam. Parskam śmiechem. Raz. Drugi. Trzeci. Czwarty. Hm, chyba ludzie się dziwnie patrzą. Parskam kolejny raz. Dobra, starczy. Dokończę w domu. Jeżeli lubicie być w centrum uwagi tramwaju sukces gwarantowany.

"Wcześniej kobiety miały ciemne włosy i chodziły wkurzone, bo nie dość, że wyglądały prawie tak samo jak faceci, to w dodatku wyglądały prawie tak samo jak inne kobiety. (...) Potem, w wyniku ruchów tektonicznych, powstała pierwsza mascara i dwa Rossmanny."

Tak, jak już ktoś mądry wspomniał w opisie zamieszczonym na okładce, mogę powiedzieć, że książka oparta jest na formule show typu stand-up. Trochę przemyśleń na temat codzienności, dużo żartów, trochę zmyślania i jest dobrze. Frączyk stoi na scenie i opowiada, a ludzie się śmieją i tak właśnie ma być. Uważam, że obie książki Maćka skłaniają do przemyśleń, ale w taki sposób, żeby tego nie zauważyć. Pomiędzy jednym, a drugim parsknięciem śmiechem człowiek zaczyna się zastanawiać nad swoją egzystencją i problemami świata. Coś cudownego, prawda? No dobra, nie tylko pomiędzy parsknięciami. Trochę częściej.

Podsumowując, "Nie przejdziemy do historii" to prawda, prawda i tylko prawda wymyślone historie, poglądy autora, tematy istotne dla młodych ludzi i duża dawka poczucia humoru Maćka. Frączyk porusza ważne (lub trochę mniej) tematy z naszego codziennego życia. Jest to książka, która jednocześnie jest lekka, skłania do przemyśleń, odpręża, bawi... Ma jedną wadę - jest za krótka. Mam nadzieję, że Niekryty już szykuje kolejną publikację i pojawi się jeszcze w tym roku, bo znów Maciek zostawił mnie z dużym niedosytem.

Pełna recenzja: http://my-books-1220.blogspot.com/2014/02/recenzja-ksiazki-nie-przejdziemy-do.html
Blog MyBooks: http://my-books-1220.blogspot.com/

Po przeczytaniu "Zeznań Niekrytego Krytyka" miałam bardzo duży niedosyt. Pierwszą część połknęłam - niestety tylko w przenośni, choć gdyby książki były jadalne to pewnie i dosłownie bym to zrobiła - tuż po kupieniu w parę godzin. Zabijcie mnie, ale nie powiem Wam, czy to były dwie godziny, czy pięć. Wiedziałam, że Frączyk pisze kolejną część i niecierpliwie jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jestem osobą, która rzadko zwraca uwagę na autora. Krytycznie zerkam przez ramię tym, którzy kupują książkę, która zupełnie im nie pasuje, ale muszą ją przeczytać, bo napisał ją, no wiem, znany autor. Tutaj mogłabym całe tomy pisać na temat przeliczania ilości sprzedanych egzemplarzy na wartość książki. Osobiście wolę więc zaczytywać się w tych mniej znanych, ale pasujących w moje gusta powieściach. Przeczytawszy jednak pozycje "Tylko ty!" oraz "To tylko plotki", obydwie napisane przez Jill Mansell, nie mogłam przejść obojętnie obok nowej powieści tej autorki, która na dodatek urzekła mnie delikatną i dziewczęcą okładką.

Siadając w swoim ulubionym miejscu, bez żadnego stereotypowego kubeczka jakże pięknie pachnącej herbatki albo co gorsza kawki, trzymamy w dłoni książkę. Wiadomo. Zwykła pozycja. Otwierając ją, kartkując, czujemy się niepewnie. Zastanawiając się, czy nie tracimy czasu na na kiepską pozycję coraz bardziej pogrążamy się w lekturze. Gdzieś podświadomie obliczamy jaki jest procent tego, że się zawiedziemy. W tym wypadku, jeśli ktoś czytał już jakąkolwiek książkę tej autorki, to pewnie nawet nie ma takiej wątpliwości. Lekkie paluszki Jill Mansell śmigają po klawiaturze delikatniej niż podmuch najlżejszego wiatru, dzięki czemu czytając pozycję z gatunku Chic Lit sami mamy wrażenie, że się unosimy. Zaczytujemy się w historii, która mogłaby przydarzyć się każdemu z nas i podoba nam się zdobywanie materiału na książkę z prosto z życia.

Jeśli fabuła z dobrego, ziemskiego życia, to bohaterowie raczej nie z księżyca. Zbliżający się do trzydziestki przystojniak-ośmiornica, który swoje macki obwija wokół każdej kobiety i urocza rysowniczka komiksów do gazet, która swoje serce oddaje w opiekę niewłaściwym osobnikom. Odmienne wartości, miasta, a nawet zupełnie różne punkty widzenia, które zależą od punktu siedzenia. Dzieli ich sporo, przeciwieństwa przyciągają i... stają się sąsiadami, którzy pożyczają od siebie mleko.

" - Zamierzasz urządzać tu hałaśliwe całonocne imprezy i zakłócać spokój?
- Istnieje taka możliwość.
- Bogu dzięki! - ucieszyła się Molly."

Jill Mansell pisze książki, które chwytają za serce. Pisze tak, byśmy zrozumieli, że warto zamknąć na chwilę oczy i pomyśleć nad samym sobą. Niektóre książki są jak bajki. Zapowiadają się miło, a w naszych oczach widać wręcz wesołe iskierki. Wtem nadchodzą burzowe chmury, które mogłyby potokiem łez wycisnąć z czytelnika całą słoną wodę - nie taki jednak ich cel. "Nie traćmy ani chwili" pokazuje, że czasem trzeba opaść na dno, by móc się od niego odbić i przeżyć zakończenie, o którym nie śniło się nawet królewnie z najbardziej wspaniałej bajki.

Nie ocenianie książki po okładce jest w momencie zetknięcia się z tą książką naprawdę trudną sprawą. Przynajmniej dla kobiety, bo mężczyźni mają trochę inny gust. Pastelowe kolory, bluszczyk, uroczy rysunek domku - czego chcieć więcej od powieści, która ma rozgrzać serca czytelników? Nawet widok najbardziej ulewnego deszczu w chwili, gdy po ciężkim dniu mamy wrócić do domu i przemoczeni klniemy jak szewc - "Nie traćmy ani chwili" doda nam otuchy. Niektórzy mogą przerazić się objętością książki, jednak duża czcionka sprawia, że książkę można przeczytać dość szybko i co najważniejsze - komfortowo.

"- Jest zachwycona?
- Zachwycona to niedopowiedzenie roku - odparł Vince z przekąsem"

W kilku słowach na koniec mogę dorzucić, że się nie zawiodłam. Fabuła była ciekawa, bardzo realistyczna. Pozycję chłonęłam z zaciekawieniem, mając nadzieję, że nigdy się nie skończy.Gdy jednak już doszło do tej ostatniej strony - wszystkie moje wątpliwości jako czytelnika zostały rozwiane. Nie musiałam doszukiwać się ukrytego dna w końcowym zdaniu, autorka nie urwała gwałtownie żadnego wątku - było tak, jak sobie życzyłam.

Pełna recenzja: http://my-books-1220.blogspot.com/2014/02/recenzja-ksiazki-nie-tracmy-ani-chwili.html
Blog MyBooks - Nasze Recenzje: http://my-books-1220.blogspot.com/

Jestem osobą, która rzadko zwraca uwagę na autora. Krytycznie zerkam przez ramię tym, którzy kupują książkę, która zupełnie im nie pasuje, ale muszą ją przeczytać, bo napisał ją, no wiem, znany autor. Tutaj mogłabym całe tomy pisać na temat przeliczania ilości sprzedanych egzemplarzy na wartość książki. Osobiście wolę więc zaczytywać się w tych mniej znanych, ale pasujących...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zagubieni Chłopcy, których znamy z "Piotrusia Pana" J.M. Barriego. Z pewnością nie są już tacy sami jak kiedyś. Z dzieciństwa znamy ich jako dzieci, które nie chciały dorosnąć i mieszkały w Nibylandii razem z Piotrusiem i Dzwoneczkiem. Teraz żyją w różnych miejscach na świecie. Ciałem są już dorośli, jednak wewnątrz wciąż są niedojrzali i w głowie im tylko zabawa. Odziani w skórzane kurtki z naszywkami z rozbitym zegarem mieszkają wraz z mamą - Dzwoneczkiem w opuszczonym lunaparku i dobrze się bawią, w tym tomie jednak dorosłość będzie próbowała ich dosięgnąć...

Zwykle nie czytam kontynuacji, ponieważ wiele razy się na nich zawiodłam. Często są robione na siłę i nie ma w nich nic interesującego. Z tego powodu do "Chłopców 2" zabierałam się jak pies do jeża. Otwierając książkę, byłam pełna obaw. A co jeśli będzie gorsza? Co będzie jak Ćwiek mnie zawiedzie? Te pytania kołatały się w mojej głowie i trzymały mnie z dala od książki. Kiedyś jednak musiałam wreszcie ją przeczytać.

Wdech, wydech. "Wszystko będzie dobrze..." - uspokajałam się w myślach. Czytam. Czytam i coraz bardziej zagłębiam się w wykreowany świat Zagubionych Chłopców. Uff... Odetchnęłam z ulgą. Na szczęście tym razem się nie zawiodłam.

Jak to u Ćwieka - wszystko opisane jest mocnym językiem, jednak on w niczym nie przeszkadza. Tak, jak wspominałam w recenzji pierwszego tomu, to jest niemożliwe, żeby gang motocyklowy nie używał języka potocznego i wulgaryzmów. No po prostu nie. To nie tacy ludzie, poza tym klimat i wiarygodność wiele by na tym straciła. Tłumaczenie się, że książka komuś nie przypadła do gustu, tym, że język jest zbyt mocny, a pewne sceny zbyt brutalne mnie nie przekonuje.

Pierwsze opowiadanie jest o Zjeździe. Przyjeżdżają Chłopcy z różnych stron kraju i świata. To od razu powinno nam wyraźnie powiedzieć, że wiele będzie się działo. W tym czasie Dzwoneczek jedzie do Warszawy załatwiać sprawy związane z kredytem na remont lunaparku. W tym rozdziale nie ma zbytnio chwili na śmiech, w dużym stopniu wybijają się problemy związane z dorosłością i jest bardzo brutalny.

Drugie opowiadanie napisane jest z perspektywy pana Propera, czyli po prostu kota w krawacie należącego do Kruszyny - jednego z Chłopców. Bardzo zaskoczyło mnie to rozwiązanie, ale jak najbardziej w dobrym znaczeniu. Ta opowieść była bardzo kocia i nieprzewidywalna, jednak według mnie za krótka. Brakowało mi w niej czegoś, choć sama nie wiem, co dokładnie można by tam dodać.

Jeśli chodzi o opisywanie poszczególnych opowiadań to by było z mojej strony tyle. Uważam, że te dwa pierwsze po prostu wymagały krótkiej wzmianki w mojej recenzji, a żeby dowiedzieć się o reszcie po prostu musicie przeczytać. Z każdym opowiadaniem dzieje się coraz więcej, wszystkie wciągają i nie pozwalają się oderwać.

"-Wszyscy żyjemy na Drodze (...) Czasem robimy postoje, ale zwykle jesteśmy w ruchu, nie? Czy wy, czy ja... wszyscy. Każdy albo od czegoś ucieka, albo za czymś goni."

W tym tomie jest zdecydowanie bardziej refleksyjnie. Jest wiele powrotów do przeszłości Dzwoneczka i Chłopców. Zakończenie jest smutne. Sam autor w posłowiu stwierdza, że nie chciał tak ich zostawić, ciężko mu się nawet pisało, bo wiedział co się wydarzy. Napisał też, że będzie kolejna część. Nie wiem jak Wy, ale ja się cieszę. Jeżeli ta była lepsza od poprzedniej, to kolejna może będzie jeszcze lepsza?

Wreszcie pojawia się rozwinięcie wątku Piotrusia, którego bardzo mi brakowało. W poprzedniej części można było się tylko dowiedzieć, że Chłopcy nim teraz gardzą i odcięli się od niego. Teraz dowiadujemy się, co Piotruś robił i stosunek Zagubionych Chłopców do niego staje się jasny.

W "Chłopcach 2" Dzwoneczek odgrywa zdecydowanie większą rolę jako matka dla Chłopców, troszczy się o nich i wiele razy można zauważyć u tych wielkich, umięśnionych facetów posłuszeństwo i szacunek dla mamy.

"-Dobra, dobra. Nie smęć mi tu, tylko powiedz, że masz jakieś piwo.
Na twarz Paragona wrócił szeroki uśmiech. Teraz jej chłopiec był dokładnie taki, jakim go zapamiętała. Był... Kukuryku!
-Cóż by był ze mnie za syn, gdybym się nie przygotował na przyjazd mamy, co? - zapytał."

Wydanie jest bardzo dobre. Okładka nie jest podatna na zniszczenia, strony są dość grube z wyraźną czcionką i przyjaznym dla oczu kolorem. Książkę da się otworzyć szeroko, nie martwiąc się o wygięcie grzbietu. Jest też czerwona wstążka - zakładka.

Jeśli chodzi o ilustracje to zdecydowanie bardziej podobały mi się te w pierwszym tomie. Tamte miały coś w sobie i zachęcały mnie jeszcze bardziej do czytania. Te tutaj są nijakie. Nie pokazują nic szczególnego. Jak czyta się dany rozdział to pomagają w wyobrażeniu sobie lepiej tego, co się dzieje, ale kiedy przed przeczytaniem przeglądałam ilustracje nic szczególnego mi nie pokazały.

Podsumowując, chyba muszę powiedzieć, że drugi tom "Chłopców" był lepszy od pierwszego. Pojawiło się więcej informacji o przeszłości Chłopców, dzięki czemu pewne rzeczy stały się bardziej jasne i jeszcze bardziej zżyłam się z tym nietypowym gangiem. Wszystko było jakby bardziej dopracowane i wyraziste, a może od przeczytania pierwszego tomu stałam się bardziej tolerancyjna? Nie wiem. Wiem, że "Chłopców 2. Bangarang" mogę polecić każdemu, kto czytał pierwszy tom. Zdecydowanie ta kontynuacja nie należy do tych, na których można się zawieść.

Pełna recenzja: http://my-books-1220.blogspot.com/2014/02/recenzja-ksiazki-chopcy-2-bangarang.html
Blog MyBooks - Nasze Recenzje: http://my-books-1220.blogspot.com/

Zagubieni Chłopcy, których znamy z "Piotrusia Pana" J.M. Barriego. Z pewnością nie są już tacy sami jak kiedyś. Z dzieciństwa znamy ich jako dzieci, które nie chciały dorosnąć i mieszkały w Nibylandii razem z Piotrusiem i Dzwoneczkiem. Teraz żyją w różnych miejscach na świecie. Ciałem są już dorośli, jednak wewnątrz wciąż są niedojrzali i w głowie im tylko zabawa. Odziani w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja z bloga MyBooks - Nasze Recenzje

Jakiś czas temu miałam okazję przeczytać pozycję "W otchłani". Szczerze powiedziawszy kupiłam ją w księgarni będąc w innym mieście. Leżała na dziale nowości, a okładka przyciągała wzrok i nie mogłam przejść obok niej obojętnie. Opis zachęcił. Tak bardzo chciałam się dowiedzieć o co będzie chodzić, że zrezygnowałam na rzecz tej książki z tej, po którą się do księgarni udałam. Mimo zaciekawienia książka nie wywarła na mnie tak dużego wrażenia, na jakie oczekiwałam. Wracając do niej chciałam jedynie przypomnieć sobie jeden moment, który jako jedyny zapamiętałam. Chciałam jednak zapoznać się z dalszą częścią przygód o Amy oraz Starszym (czy on w ogóle miał jakieś prawdziwe imię?) żeby przekonać się, czy drugim tom zapadnie mi w pamięć na dłużej.

Czytając "Milion słońc" zaczęłam się dosłownie gubić. Autorka miała doskonały pomysł z narracją z punktu widzenia zarówno głównej bohaterki, jak i bohatera, ale to wprowadziło zamieszanie. Fabuła była złożona i skomplikowana niczym najtrudniejszy labirynt. Z każdą stroną wchodziło się coraz dalej, odkrywało nowe korytarze i gubiło cel. Nie zaznaczaliśmy drogi powrotnej okruszkami chleba, więc nic nie prowadziło nas z powrotem. W pewnej więc chwili miałam wrażenie, że Amy jest też Starszym i wszystko wywróciło się do góry nogami. Czytałam rozdziały po dwa razy, szukałam wcześniejszych zdarzeń by wszystko sobie uporządkować i w pewnym momencie nawet uznałam, że będę musiała sobie zrobić plan wydarzeń. Z jednej więc strony dobrze czytało się pięciu stronicowe rozdziały, a z drugiej mijały tak szybko, że mimo nagłówków z imionami bohaterów miałam problem z tak szybkim przeskoczeniem z jednego "ciała" w drugie.

Lubię się pobawić w detektywa. Naprawdę. Kiedyś nawet chciałam zostać super agentką do zadań specjalnych, ale wiadomo. Wyszło jak wyszło, czyli nijak. Na "Błogosławionym", czyli statku na którym toczy się akcja powieści, gdy dostajemy odpowiedź na jedno pytanie, z nieba spada nam na głowę pięć kolejnych. Żeby wejść bardziej klimatycznie można powiedzieć, że spada nam na głowę milion pytań z miliona słońc. Rzeczywiście fajnie jest, gdy czytelnik może odkrywać prawdę stopniowo razem z bohaterami. Czytając tę powieść miałam jednak wrażenie, że zlęknieni i mało zorganizowani bohaterowie mają większą pewność w rządzeniu wielkim statkiem niż ja, przewracając stronice "Miliona słońc".

Autorka ma jak dla mnie bardzo specyficzny język. Czytając pojedyncze zdania nic oryginalnego w nich nie widzimy, ale gdy już zaczniemy czytać, to rzuca się on w oczy. Jest to pozytywnym czynnikiem, bo gdybym dostała fragment tej książki to nie pomyliłabym jej z żadną inną. Trzeba jednak się do niego przyzwyczaić. Ja w pewnych momentach musiałam sobie dać chwilę na ochłonięcie. Zbyt dużo kosmicznych wieści może ziemską istotkę przytłoczyć, a ja wolałabym nie zostać jednak zgnieciona jak pierwszy lepszy robak.

Relacja pomiędzy bohaterami jest skomplikowana. Szczerze powiedziawszy oczekiwałam tego, że coś do siebie poczują i nie będą dla siebie obojętni jak powietrze. Ich uczucia względem siebie są jednak bardziej zmienne niż emocje stereotypowej kobiety. W jednej chwili się nienawidzą, w drugiej są dla siebie oparciem. Niczym historia pisana życiem. Denerwowała mnie jednak tak duża zmienność. Ich relacja była za jaskiniowcami podczas gdy tajemnice rozwijającą się w zastraszającym tempie metropolią. Co zaskakujące - z Amy i Starszym nie działa powiedzenie, że trzeba upaść na dno, by móc się od niego odbić. Oni na nie upadają, ale nie mają wręcz siły na to odepchnięcie się. Oczywiście jakieś małe, szczęśliwe wzgórki znajdą po drodze ale chyba tylko po to by spaść z nich i zrobić sobie jeszcze większe kuku...

Zastanawia mnie dlaczego zmieniany jest nagle szablon okładek w drugich bądź trzecich tomach różnych serii. Do pięknej wersji pierwszej części tej powieści idealnie pasowała stara wersja drugiego. Co było więc powodem dla którego zastąpiono sprawdzony wygląd zupełnie nowym? Czy ma to zachęcić czytelników, czy jest zupełnie inny powód? Przyznam, że gdy trzymam sobie przed nosem "W otchłani" i "Milion słońc" nigdy bym nie pomyślała, że mogą być serią! Na dodatek ruda dziewczyna ma taką minę jakby właśnie dostała patelnią w twarz, a chłopak niewiele lepiej. Na szczęście zachowano idealną i komfortową czcionkę...

Podsumowując mogę powiedzieć że długo oczekiwałam na drugi tom z serii o "Błogosławionym". Muszę jednak przyznać, że jestem zawiedziona. Oczekiwałam czegoś więcej. Porywu akcji, który wstrząsnąłby czytelnikiem. Odpowiedzi na więcej pytań, rozwikłanie kilku tajemnic. Wypuszczenie kogoś z komory. Tak naprawdę ciekawie zrobiło się na ostatnich pięćdziesięciu stronach. Gdyby autorka upchnęła połowę "Miliona słońc" w pierwszym tomie, a kolejne sto pięćdziesiąt w obecnym tomie trzecim, to wyszłyby z tego dwa tomy ciekawej powieści. Teraz drugi wydaje mi się wstawką pomiędzy pierwszą częścią, a ostatnią.

Pełna recenzja: http://my-books-1220.blogspot.com/2014/02/recenzja-ksiazki-milion-sonc-beth-revis.html
Blog MyBooks - Nasze Recenzje: http://my-books-1220.blogspot.com/

Recenzja z bloga MyBooks - Nasze Recenzje

Jakiś czas temu miałam okazję przeczytać pozycję "W otchłani". Szczerze powiedziawszy kupiłam ją w księgarni będąc w innym mieście. Leżała na dziale nowości, a okładka przyciągała wzrok i nie mogłam przejść obok niej obojętnie. Opis zachęcił. Tak bardzo chciałam się dowiedzieć o co będzie chodzić, że zrezygnowałam na rzecz tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gdy mamy trzynaście lat, jesteśmy beztroscy. Nie mamy na głowie poważnych problemów, kochamy naszych rodziców... A co się dzieje, gdy w pewnym momencie ich tracimy? Gwałtowna utrata przepełniona bólem. Trudno sobie z tym poradzić. To właśnie przeżywa Robert, a gdy dostaje tajemniczy list postanawia, że musi się dowiedzieć czy wypadek, w którym zginęli jego rodzice nie jest morderstwem. Czy tak mały chłopiec może być agentem? Małym agencikiem, o którym zostaniu marzy część chłopców? Z pewnością tak, o ile będzie miał znajomości, a listy mu w tym pomagają. Czy trójce dzieci uda się wpasować do niebezpiecznego świata międzynarodowych koalicji?

Obecnie brakuje książek dla chłopców w wieku trzynastu lat. Szukałam takich na prezent naprawdę długo i... nic. Nie uda się takowej znaleźć w żadnej księgarni, a jak już natrafi się na coś fajnego to okazuje się, że taką już chłopak ma, bo przecież coś czytać musi. Ucieszyłam się więc, gdy dowiedziałam się, że autorka rozpoczęła nową serię kierowaną do tego rodzaju czytelników. W końcu dla dziewczynki znajdziemy coś bez problemu, a dla młodego przedstawiciela płci męskiej będzie ciężko...

Pozycja z pewnością zachęci do siebie młodych czytelników. Sama zachwycałam się "Odlotowymi agentkami", czy "Małymi agentami". Szpiedzy, intrygi, odwaga... Dużo dzieci się tym zachwyca. Pamiętam także jak razem ze współautorką tego bloga, gdy miałyśmy po pięć lat latałyśmy za czerwoną piłką jej psa (szlachetnym rubinem w naszych wyobrażeniach), który jej strzegł jak smok biednej królewny. Miałyśmy także listę zadań, które musiałyśmy wykonać i mnóstwo gadżetów z jakiś gazetek.

Książkę naprawdę fajnie się czyta. Akcja jest dość szybka i z pewnością nie nudzi, a zwroty akcji są na każdym kroku. Wystarczy na chwile się zagapić, by potem musieć się wracać. Zgubienie drogi podczas takiej przygody byłoby czymś niewybaczalnym! Fabuła jest niby prosta, ale pełna wybuchowych mieszanek, które zaciekawią młodego czytelnika. Znajdzie on też kilka życiowych prawd o przyjaźni, miłości do rodziny i kilku innym elementom, które z pewnością zapiszą się w podświadomości.

Myślę, że główny bohater może być wzorem do naśladowania. Próbuje dociec prawdy o swoich rodzicach, których stratę bardzo przeżył. Nic dziwnego, przecież rodziców zawsze kocha się tak naprawdę. Gdyby jednak musiał, to nie postawi przyjaciółki w niebezpiecznej dla niej sytuacji. Ja z łatwością utożsamiłam się z ciekawskim Robertem, czasem niestety zbyt łatwowiernym. Wiadomo, kiedy umiesz liczyć to licz tylko na siebie. Zazwyczaj właśnie w tym najgorszych chwilach zostaje się samemu, kiedy trudno liczyć na pomoc innej osoby. Myślę jednak, że mało wiarygodne było tak gwałtowne podejmowanie przez niego decyzji, wyjazd z domu i wszystkie kłamstwa (to nie jest warte naśladowania). Czy normalny trzynastolatek pojechałby pociągiem do dużego miasta sam? Czy nikogo by to nie zdziwiło, czy nikt nie zaczepiłby go w takiej sytuacji?
Agnieszka Stelmaszyk

Przez pozycję można przebrnąć z lekkością, choć w niektórych momentach brakuje mi opisu miejsc. Zastępują je ładne, dość proste ilustracje, ale mimo tego myślę, że warto byłoby je dodać. Jeśli są dobrze napisane, to nie nudzą czytelnika, a pozwalają na lepsze wyobrażenie sobie całej rozgrywającej się sceny. Sami bohaterowie i emocje to przecież nie wszystko. Tło także się liczy, a czytelnik zwraca na nie uwagę.

Denerwowało mnie jednak w książce to, że bohater potrafił wszystkiemu sprostać. Gdy był na środku pustyni to nie miał problemu z tym, by po tak samo wyglądających wydmach dostać się na inną pustynię, czy jej kawałek. Myślę, że nawet doświadczona osoba miałaby z tym problem, gdyby nie miała kompasu, albo mapy z zaznaczonymi wyróżniającymi się obiektami, których na pustyni i tak mało. Trochę więcej momentów, w których życie bohatera byłoby zagrożone także byłoby wskazane i jestem pewna, że wtedy każdy siedziałby i z zapartym tchem czekał na rozwój wydarzeń.

"- Skonam przez was! - jęczał, pokonując na czworakach kolejną wydmę.
- Chciałeś powiedzieć bez nas! - Harriet go pocieszyła przyjacielskim szturchnięciem."

Mimo kilku rzeczy, które można by było poddać poprawce uważam, że pozycja warta jest uwagi. Jak już wcześniej wspomniałam mało jest teraz książek dla młodszej młodzieży, za które sięgnąć może nie tylko dziewczyna ale także chłopak. Na powieść czuje się już za stara, a książkę polecałabym dzieciom w wieku 10-13 lat. Jestem wręcz pewna, że większość błędów które zauważy bystrzejsze oko starszego czytelnika, nie będzie mieć znaczenia dla młodszej części czytelniczej. Nie jestem pewna, czy sięgnę po drugą część z tej serii, ale jestem ciekawa rozwoju wydarzeń i tego, jak potoczą się losy Roberta.

Pełna recenzja na blogu MyBooks: http://my-books-1220.blogspot.com/2013/12/recenzja-ksiazki-koalicja-szpiegow.html

Gdy mamy trzynaście lat, jesteśmy beztroscy. Nie mamy na głowie poważnych problemów, kochamy naszych rodziców... A co się dzieje, gdy w pewnym momencie ich tracimy? Gwałtowna utrata przepełniona bólem. Trudno sobie z tym poradzić. To właśnie przeżywa Robert, a gdy dostaje tajemniczy list postanawia, że musi się dowiedzieć czy wypadek, w którym zginęli jego rodzice nie jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Recenzja z bloga MyBooks - Nasze Recenzje!

Gdy na półce z książkami do przeczytania ląduje pozycja, która niezmiernie nas ciekawi, to jesteśmy wniebowzięci. Czasem prawie skaczemy z radości, niekiedy nawet zaklaszczemy, no i długo pozycji sobie tam nie potrzymamy. Ciekawość zacznie zżerać nas powolutku od środka i już jesteśmy ugotowani. Są jednak przypadki, które potwierdzają regułę. Takim była pozycja "Jad", która na swoją kolej czekała trochę czasu, czego przyznam szczerze - żałuję.

Czytając kilka zdań wstępu z tylnej okładki już wiemy, że "Jad" raczej nie jest lekturą na przyjemny, słoneczny dzień kiedy ptaszki radośnie ćwierkają. Główna bohatera jest takim śpiewającym wesoło ptaszkiem, który cieszy się ze słoneczka. Jednak niebo zasłaniają chmury, a śpiew zaczyna przypominać irytujący pisk. Może jednak warto przeczytać tę książkę w słoneczny dzień? Przyzwyczajeni do zbrodni w mroku, tajemniczych historii wieczorami, nie potrafimy się cieszyć z dobrego thrilleru gdy świeci słońce, a na niebie nie ma żadnej chmurki. Pewnie nie jest to udowodnione naukowo, ale wystarczy popatrzeć na samego siebie. Myślę, że odwlekałam przeczytania tej pozycji właśnie ze względu na odpowiedni nastrój i moment. Z przyzwyczajenia, które chcę przełamać.

Już z samego opisu książki wynika, że wesołe i monotonne życie Katy zakłóca olśniewająca Genevieve. Z dużą starannością wstrzykuje jad w każdy element życia normalnej, rudej nastolatki. Powoli cała mozolnie ułożona układana zaczyna się sypać. Odważna dziewczyna łapie się więc wszystkiego, jak każdy tonący. Nawet brzytwy. Próbuje zrozumieć kim może być jej prześladowczyni, której serce jest wręcz zatrute jadem. Autorka podrzuca w ten sposób czytelnikowi kilka podpowiedzi i gdy już taki osobnik sobie myśli "phi, wiem jak się skończy, jak można napisać coś tak przewidującego? Jestem taki fajny i wiem wszystko, buahaha!", to nagle okazuje się, że to wszystko było zagrane specjalnie, a prawda jest zupełnie inna. Prościej mówiąc: nasze czytelnicze ego zostaje zdeptane i trzeba zaczynać całe śledztwo od początku.

Sama Katy jest stereotypową nastolatką. W ten sam sposób się zachowuje. Z jednej strony jest szablonowa, a z drugiej zaskakująca. Potrafi wymusić na sobie jakąś zmianę, która może jej pomóc i dogryźć w ten sposób Genevieve. Tak naprawdę zmienia się także mimowolnie. Staje się doroślejsza i poważniejsza, a nierozważna nastolatka myśląca o przystojnych chłopakach idzie w las! Za to ją podziwiam, choć wiem, że robimy to cały czas. Z każdą sekundą się zmieniamy, bue hesteśmy w stanie tego cofnąć i choć nie zauważamy tego - tak się właśnie dzieje. Katy jednak zrobiło to bardzo sazybko z powodu Genevieve. Zrzuciła dawną skórą i teraz rozpoczyna nowe życie, w którym jest silniejsza.

Nie jestem pewna, czy wszyscy daliby sobie radę z tak podstępną osobą, jaką jest dziewczyna z zatrutym sercem (tak bardzo poetycko...). Nie rozumiem jednak, czemu nie zgłosiła swojego problemu np. szkolnemu psychologowi, czy nawet matce. Na jej miejscu wierciłabym rodzicielce, które zareagowała dziwnie na imię mojej prześladowczyni, dziurę w brzuchu tak długo, aż powiedziałaby mi prawdę.

Zaskoczył mnie fakt, że utożsamiłam się z obydwiema dziewczynami. Choć z wyglądu są niemal identycznie, to z charakteru różnią się diametralnie. Genevive miała wszystkie brakujące cechy panny Rivers, a razem się doskonale uzupełniały. Jeśli więc czegoś nie znalazłam w jednej, to dostawałam to w drugiej. Podane jak na tacy i to na dodatek z serwetką! Jak można nie polubić takiego rozwiązania? Cała ta przepychanka między nimi wyglądała jak walka dwóch żywiołów np. ognia i wody. Blisko siebie trudno im było funkcjonować, ale nie mogłyby istnieć bez siebie nawzajem.

Muszę jednak przyznać, że zirytowało mnie pozostawienie nieodgadnionych kilku wątków. Jakby nagle autorka je ucięła albo po prostu zapomniała. Ale my, czytelnicy, zwracamy na takie rzeczy uwagę. Aż biją po tych naszych biednych i zmęczonych oczętach. Z chęcią zdradziłabym o jakie dokładnie wątki mi chodzi, ale wiadomo... odkryłabym kilka kar, a lepiej żebyście zrobili to sami sięgając po tę powieść.

Muszę coś nabazgrać o wydaniu, bo... mi się nie podoba. Okładka w moich oczach wygląda dziwnie. Widzimy dziewczynę w sukience, rude włosy i oczywiście ciemne chmury, które zebrały się nad głowami głównych bohaterek. Jednak jakie odniesienie ma to do całej książki? Spoglądając na tytuł czujemy się jeszcze bardziej zagubieni. Jak już mamy ten "jad" to i wąż by się przydał. Czemu nie można było zostawić tytułu jako zatrutego serca? Wtedy miałoby to odnośnik do przebiegłej Genevive i nie kojarzyłoby się z gadami. Sama pozycja wydaje się gruba jak na swoje ledwo czterysta stron, a jej przeczytanie bez zgięcia grzbietu jest niestety prawie niemożliwe.

Podsumowując mogę powiedzieć, że nie nazwałabym tej książki thrillerem. Chociaż gdy niektóre pozycje z gatunku paranormal romance nazywa się horrorem, to nic mnie już nie powinno zdziwić. Podobały mi się zaskakujące zwroty akcji i chociaż czasem się to wszystko wlokło - warto było poczekać na moment, w którym się rozkręci.

Pełna recenzja: http://my-books-1220.blogspot.com/2014/02/recenzja-ksiazki-jad-sb-hayes.html
Blog MyBooks - Nasze Recenzje: http://my-books-1220.blogspot.com/

Recenzja z bloga MyBooks - Nasze Recenzje!

Gdy na półce z książkami do przeczytania ląduje pozycja, która niezmiernie nas ciekawi, to jesteśmy wniebowzięci. Czasem prawie skaczemy z radości, niekiedy nawet zaklaszczemy, no i długo pozycji sobie tam nie potrzymamy. Ciekawość zacznie zżerać nas powolutku od środka i już jesteśmy ugotowani. Są jednak przypadki, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja z bloga MyBooks - Nasze Recenzje.

W dzieciństwie wierzyłam we wróżki. Wyobrażałam je sobie jako malutkie istotki zamieszkujące kwiaty, przewodzące dzikimi zwierzętami. Pomagały także ludziom w wybieraniu dobrych decyzji. Wiadomo, każdy może mieć inne wyobrażenia. Melissa Marr widziała te istoty jako złośliwe, wredne i brutalne, wielkości człowieka, choć ludzka istota nie mogła ich zauważyć. Czy coś takiego było fair? One robiły ludziom psikusy, a my nie mogliśmy im się odwdzięczyć – ba! Nie zdawaliśmy sobie sprawy z ich egzystencji! Jest jednak dziewczyna, która widzi wróżki. Nie jest jednak szczęśliwa z posiadania daru widzenia. Z resztą kto chciałby widzieć coś, czego nikt inny oprócz kobiet z jej rodziny? Brak możliwości zwierzenia się nikomu, bo ten uzna ją za wariatkę...

Autorka napisała książkę nie do końca według szablonu Władcy pierścieni, jakiego się spodziewałam, jednak dzięki tym zmianom wyszło jeszcze gorzej. Bohaterka jest już kimś wyjątkowym, a ma szanse zostać kimś jeszcze lepszym. Ona nie chce tego, ale nie ma na to wpływu. Została wplątana w sytuację bez wyjścia. Czy to nie brzmi to tak… oklepanie? Tak samo jest, gdy oglądamy pierwszą cześć filmu i życie bohatera wisi na włosku. Wiadomym jest, że on nie umrze, bo inaczej nie byłoby dalszych części (nie bierzemy pod uwagę części z innymi bohaterami w roli głównej).

Sama bohaterka była dla mnie kimś nadzwyczaj interesującym. Była jedną z nielicznych, która postanowiła negocjować! Nie poszła ślepo za szansą, jak mogłyby bohaterki innych książek. Myślę, że dzięki temu wywarła na mnie tak pozytywne wrażenie. Była dość skomplikowana, skryta w uczuciach i czasem niepewna, ale potrafiła postawić na swoim i być zdecydowana. Nie podwijała ogona, cofając się jak ktoś uległy. Choć z pewnym oporem, udało mi się z nią utożsamić i zaciekawiła mnie jej historia, a złożony charakter zaskakiwał. Chyba właśnie czegoś takiego oczekiwałam.

Bardzo podobały mi się też imiona głównych bohaterów. Były one tak... klimatyczne! Takie wróżkowe imiona! Mimo, że wróżki były przestawione jako złośliwe, imiona jak Aislinn, Beira, Donia... Nie wiem jak innym, ale według mnie są przepełnione słodyczą! Jak babeczki z lukrem i posypką, choć większość pewnie uzna je za przesłodzone i nic dziwnego, aż się robi niedobrze! Jednak cały czas prześladowała mnie też myśl czy dobrze wyobrażam sobie brzmienie tego imienia. W sumie robi to małą różnicę, ale daje do myślenia.

Melissa MarrKsiążka została napisana zwiewnym językiem. Pierwszy raz używam tego określenia, więc może powiem co mi chodzi po głowie. Jest on lekki jak piórko, porywający czytelnika w wir wydarzeń, pomagający mu doskonale wyobrazić sobie sytuację. Podobała mi się także zastosowana trzecioosobowa narracja. Pozwalała na czytanie bez wymuszania odczuć bohaterki na czytelniku, a także była komfortowa gdy chodziło na innych bohaterów. Nie spychało ich na dalszy plan, pozwalało lepiej się z nimi zapoznać. Zadaje sobie sprawę, że większość książek jest pisana obecnie w narracji pierwszoosobowej i jest to moim zdaniem coś, co powinno się jak najszybciej zmienić. Załóżmy że jestem dorosłym facetem i lubię wróżki, a potem muszę czytać w pierwszej osobie o siedemnastoletniej dziewczynie. To nie jest komfortowe dla takiego czytelnika i dobre powieści najczęściej są pisane właśnie w trzeciej osobie.

Do samego zajrzenia do książki bardzo zachęca okładka. Przyciąga dziewczęcy wzrok, jest estetyczna i w jakimś sensie tajemnicza. Nie jestem jednak pewna, czy książka odniosła dzięki temu jakiś sukces. Sama upolowałam ją w księgarni za 10 zł i choć uważam, że książki powinny być tańsze - jest to 1/3 ceny sugerowanej. Nie jestem jednak w żaden sposób zawiedziona. Książkę bardzo dobrze mi się czytało, a czcionka jaka jest zastosowana umożliwia komfortowe czytanie.

W książce odrzuciła mnie jedna rzecz - przewidywalność. Choć było kilka zwrotów akcji i małych zmian, to już na początku czułam jak to się skończy. Myślę, że więcej tajemniczości by książce nie zaszkodziło. A sam koniec... To już według mnie szkoda słów. Jest całkowicie źle poprowadzony, odbiera chęć czytania kolejnych części i jak dla mnie, to na pierwszym tomie wszystko mogłoby się skończyć - wszyscy odjechali na swoich jednorożcach ku zachodowi słońca.

Pełna recenzja: http://my-books-1220.blogspot.com/2013/12/recenzja-ksiazki-krolowa-lata-melissa.html
Blog MyBooks - Nasze Recenzje: http://my-books-1220.blogspot.com/

Recenzja z bloga MyBooks - Nasze Recenzje.

W dzieciństwie wierzyłam we wróżki. Wyobrażałam je sobie jako malutkie istotki zamieszkujące kwiaty, przewodzące dzikimi zwierzętami. Pomagały także ludziom w wybieraniu dobrych decyzji. Wiadomo, każdy może mieć inne wyobrażenia. Melissa Marr widziała te istoty jako złośliwe, wredne i brutalne, wielkości człowieka, choć ludzka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja z bloga MyBooks - Nasze Recenzje.

Większość nastolatek pragnie mieć chłopaka, najlepszą przyjaciółkę która zawsze będzie ją wspierać i oczywiście mieć wolną rękę od rodziców. Z samego opisu można wywnioskować, że główna bohaterka nie ma nic z tych rzeczy. Wiadomo już, do czego będzie dążyć, jaki będzie miała obrany cel i najprawdopodobniej dopnie swego w większości rzeczy. Czemu więc musi być to tak napisane, czarno na białym? A trochę... tajemnicy? Czytelnik też coś musi dla siebie mieć! Chce móc coś odkryć, cieszyć się z tego... Podanie mu tego na tacy nie przyniesie dobrego, zamierzanego efektu. Opis nie powinien streszczać książki, mówić co się stanie w połowie. Po co w takim razie czytać pozycję, skoro ma się kilka zdań całkowicie wystarczających do opowiedzenia historii? Większość osób wtedy rezygnuje, a ja się do nich zaliczam. Tej książce postanowiłam dać jednak szansę, nie będąc przekonana czy jest ona dla mnie - do miłośniczki teatru mi daleko, a tutaj głównym elementem miały być teatralne warsztaty...

"Kierownikiem i głównym instruktorem miała być starsza paniusia, niejaka Pani Salomea. W pierwszej chwili pomyślałam, że to jej nazwisko. Okazało się jednak, że tak ma imię i w dodatku [naprawdę bardzo dziwne...] mamy się do niej tak zwracać: Salomea."

Książkę zaczęłam bez problemów, jednak szybko odłożyłam. Na początku naprawdę nic się nie działo, a Weronika po prostu kłóciła się z bratem, ojcem i matką. Wszystkim działała na nerwy i była cieniem swojej przyjaciółki, która wykorzystywała ją jak asystentkę. Zupełnie nie mogłam się w tę postać wczuć, próbować rozumieć jej zachowanie. Była tak dziecinna i irytująca... Mój typ osobowości bardzo się różni od takiej osoby i miałam problem z czytaniem tej historii w pierwszej osobie.

"Śmieszna starsza pani, a raczej żałosna. Na pewno nie będę taka jak ona, gdy się zestarzeję. Kiedy zaczęła bredzić o tym, że do życia trzeba się przygotować jak do premiery, przestałam jej słuchać."
Ewa Nowak
Sama historia ciągnęła się tylko w jednym kierunku. Jeden wątek, żadnych dodatkowych powiązań, zwrotów akcji... Nic, kompletne zero. Przez to książka wydaje się być powierzchowna i płytka. Brak intryg nie dodaje jej tajemniczości, a akcja ciągnie się jak flaki z olejem. Pokazuje problem i ostrzega czytelniczek przed popełnieniem go. A gdyby tak rozbudować to? Nie byłoby... ciekawiej? Pozycja porusza trudne dla nastolatków tematy jak odrzucenie, homoseksualizm i kalectwo, a główna bohaterka doskonale przeprowadza nas przez te problemy ze swoim dziecięcym zachowaniem i punktem widzenia. W pewnej chwili nawet nieco dorasta. Jednak kilka zwrotów akcji naprawdę by nie zaszkodziło.

"Nie znoszę takich nawiedzonych ludzi. Ona chyba uważa, że od tych śmiesznych warsztatów zależą losy świata. Naucza nas, jakbyśmy mieli zostać co najmniej apostołami."


Książka do przeczytania zachęca okładką. Bardzo podoba mi się jej prostota, a ciepłe kolory od razu dodają powieści ciepła i uroku. Krótkie rozdziały umożliwiają szybkie czytanie, a dzięki beżowym stronom pozycję można połknąć w jeden krótki wieczór. Czcionka, która mnie kojarzy się bardziej z techniczną była dla mnie bardzo komfortowa. Umożliwiała także wydłużenie powieści w oczach czytelnika, co nie było już według mnie takie dobre. Podobały mi się także nazwy rozdziałów jakimi były jego ostatnie słowa.


"Bransoletka" to pierwsza moja powieść Ewy Nowak. Nie lubię polskich autorów. Tak już mam i nic na to nie poradzę. Myślę jednak, że ta książka nie zmieniała mojej oceny co do nich. Sam styl pisania autorki był dostosowany do młodzieży, ale według mnie już zbyt prosty. Nie przeszkadza to jednak w przekazywaniu cennych rad nastolatkom jak żyć, by cieszyć się każdym dniem. Jak radzić sobie z problemami, wiercącymi dziurę w brzuchu rodzicami, czy kalectwem rówieśnika. Jak zachowywać się w takich sytuacjach, by nie zwariować? Właśnie tego czytelnik dowie się w tej niebanalnej pozycji dla młodzieży. W prostu sposób uczy tolerancji i właściwych zachowań, które później wykonujemy nieświadomie. Głupi ruch może w danej sytuacji spowodować całkowite jej zmienienie. Oby na lepsze, bo właśnie tego powinniśmy się uczyć. Pozytywna, dająca do myślenia książka zawierająca same życiowe prawdy nie tylko dla tych, którzy kochają teatr!

Pozycja o poszukiwaniu swojego miejsca wśród ludzi, którzy wydają nam się zupełnie różni od nas samych.

Pełna recenzja: http://my-books-1220.blogspot.com/2013/12/recenzja-ksiazki-bransoletka-ewa-nowak.html
Blog MyBooks - Nasze Recenzje: http://my-books-1220.blogspot.com/

Recenzja z bloga MyBooks - Nasze Recenzje.

Większość nastolatek pragnie mieć chłopaka, najlepszą przyjaciółkę która zawsze będzie ją wspierać i oczywiście mieć wolną rękę od rodziców. Z samego opisu można wywnioskować, że główna bohaterka nie ma nic z tych rzeczy. Wiadomo już, do czego będzie dążyć, jaki będzie miała obrany cel i najprawdopodobniej dopnie swego w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja z bloga MyBooks - Nasze Recenzje.

Myślę, że większość osób chciałoby mieć jakąś nadprzyrodzoną moc. Chociażby umieć tak podrzucić naleśnika, by nie przykleił się do sufitu (tutaj przeprosiny dla znajomej), co jest trudną do opanowania sztuką. Ale można też sięgać wyżej! Umiejętność oczarowania ludzi, kopiowania ich wyglądu lub dotyk śmierci - coś ciekawego, ale czy na pewno pozytywnego? Kto chciałby nie mieć możliwości nikogo dotknąć, przytulić, pocałować? Samotność, pustka... Takie emocje potrafią przytłoczyć. Co ma powiedzieć ktoś, kto nie zna innej możliwości? Kale jej nie zna, ale ma okazję poznać...

Na wstępie zacznę od czegoś, co od razu mnie zmusiło do porównywania pozycji. Między "Dotykiem" Jus Accardo, a "Dotykiem Julii" jest dużo podobieństw, które aż się proszą o to, by zwracać uwagę na najmniejsze błędy, ale także zdumiewające zalety obu powieści. Mimo wszystko nie lubię czegoś takiego. Tak podobne książki są czymś, co mi się nie podoba. Jak ściąganie na klasówce, pełne podobieństw i podobnych wad.

"W zamku rozległ się szczęk klucza, a później poruszenie klamki. Normalka. Jemu nigdy się nie zacina."


Sama fabuła książki mi się podobała. Tajemnica, organizacja która wykorzystuje bohatera, który może zabijać dotykiem i oczywiście druga postać płci przeciwnej (bo bez romansu nic dobrego wyjść nie może). Na razie "Dotyk" jest taki sam jak druga książka o której już wspominałam, a także miałam okazję przeczytać jakiś czas temu. Tutaj jednak wydaje mi się bardziej rozbudowany wątek samej organizacji i sensacji, dzięki czemu staje się to powieść pełna zwrotów akcji, niespodziewanych wydarzeń i... spodziewanego końca.


"Na szczęście tyłki uratował nam mój koci instynkt. Taaa... Albo raczej szczęśliwy traf."


Nie podobał mi się język pisania autorki (albo tłumacza, bo to chyba jego powinnam oceniać czytając polskie wydanie, a nie oryginalne). Był trochę jak czytanie bloga, którego pisze nastolatka, która potem i tak skończy bankowość (czytaj: nie do końca umie pisać tak, by logicznie się zdania układały, a zawikła tak, że i tak nic się nie zrozumie). Mało opisów emocji, uczuć, opisów miejsc etc... Trudno sobie bez tego coś wyobrazić i trzeba dobrze sobie to przyłożyć. Zbyt dużo opisów przyrody to nie jest to, co kocha młodzież, ale postawienie bohatera w pustce i opisanie np. samego słońca niewiele pomaga w wyobrażeniu sobie tego, co się dzieje. Były jednak śmieszne momenty, sporo sarkazmu... Coś, co pociągało czytelnika i nie dawało mu ochoty na zaprzestanie przygody z pozycją. Mimo kilku wad ta pozycja ma "to coś", czego czasem brakuje bardzo dobrze napisanym książkom. Może też zbyt surowo oceniam tę książkę. Autorka ma jakby te "lepsze" momenty i te "gorsze", przez które trudno mi było przebrnąć. Myślę jednak, że całość wypadła dość dobrze.


"(...) zrobi minę szczeniaka. Kurde, może nawet lamy."

W książce było wiele "czułych momentów". Pocałunki, objęcia, splecione dłonie, miłosne sceny... Autorka tak bardzo wczuła się w te chwile, że to je najbardziej dopieściła. Tutaj dopiero pokazała emocje i uczucia bohaterów chociaż i tak nie wiemy czy byli na ścianie, podłodze, sianku, czy zaścielonym łóżku (nie wspomnę o suficie, bo go najłatwiej skreślić). Były także trochę sztuczne, bo osoba która nie wie co oznaczają splecione dłonie, która nigdy się nie pocałowała nagle chce czegoś dużo bardziej poważnego... Ja rozumiem, ciekawość. Ale w trakcie czytania wydawało mi się jakby to Kale miał w czymś takim większe doświadczenie od zbuntowanej nastolatki, która sprowadzeniem przystojniaka do domu chce wkurzyć ojca.

Podobał mi się wątek poznawania świata przez głównego bohatera. Smakowanie prawdziwego życia z pewnością było czymś, czego można doświadczyć tylko raz. To jest tak jak jak z robieniem dobrego, pierwszego wrażenia. Można je zrobić tylko raz. Było z tego mnóstwo śmiechu, szczególnie że autorka te fragmenty dość dobrze i ciekawie opisywała. Nie były monotonne, dodawały urozmaicenia i nie pozwalały na nudę.

"Proste rzeczy, które traktujemy jako oczywiste, dla niego są nowe i ekscytujące. I dzięki temu również mnie się takie wydają."

W samej książce pojawiło się także kilka błędów, które od razu wszystko psuły. Nagły "zonk" jaki dopada mnie w takiej sytuacji całkowicie wybija mnie z rytmu, często czytam wszystko kilka razy i upewniam się czy to ze mną coś jest nie tak, czy tym błędem. Tutaj jednak wydaje mi się, że jest to błąd w książce, a brak niektórych znaków interpunkcyjnych (które są naprawdę ważne) wprowadziły mi do głowy to, że bohaterka musi być chora na rozdwojenie jaźni albo coś jeszcze innego, skoro opowiada o tym jak to fajnie oddycha jej się świeżym powietrzem i tym, że w ogóle potrafi wziąć oddech.

"Pochyliłam się i przesunąłem (...)"

Podsumowując uważam, że warto poświęcić swój czas na przeczytanie tej książki. Może nie wniesie ona czegoś poważnego do naszego sposobu patrzenia na świat, czy czegokolwiek innego, ale można się przy niej zrelaksować. Autorka nie najgorzej doprawiła sensację nutką fantastyki i romansu, dzięki czemu wyszło coś, co można czytać i później nie żałować. Sama z chęcią sięgnę po kolejny tom przygód Kale'a i Deznee.

Pełna recenzja: http://my-books-1220.blogspot.com/2014/01/recenzja-ksiazki-dotyk-jus-accardo.html
Blog MyBooks - Nasze Recenzje: http://my-books-1220.blogspot.com/

Recenzja z bloga MyBooks - Nasze Recenzje.

Myślę, że większość osób chciałoby mieć jakąś nadprzyrodzoną moc. Chociażby umieć tak podrzucić naleśnika, by nie przykleił się do sufitu (tutaj przeprosiny dla znajomej), co jest trudną do opanowania sztuką. Ale można też sięgać wyżej! Umiejętność oczarowania ludzi, kopiowania ich wyglądu lub dotyk śmierci - coś ciekawego, ale...

więcej Pokaż mimo to