Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Wojna na Bałkanach jest w Polsce znana. Jedni słyszeli o niej więcej, drudzy mniej, ale jestem przekonany, że spora część naszego społeczeństwa spotkała się z tym terminem, a ci, którzy w latach 90. XX wieku chodzili do szkoły, to zapewne jedną z konsekwencji tego konfliktu odczuli na własnej skórze. Problem może pojawić się w momencie, kiedy zadamy pytanie: jak wyobrażamy sobie dramat tamtych dni? Jakie odcisnął on piętno na mieszkańcach dawnej Jugosławii? Jakieś przebłyski zapewne mamy przed oczami chociażby z uwagi na kilka filmów (nawet w polskich „Psach 2” był kadr), ale żeby zgłębić temat musimy wejść głębiej. I Darko Cvijetić swoją „Windą Schindlera” pokazuje, że wcale nie trzeba w tym celu sięgać po opasłe reportaże, a wystarczy zaledwie 80-stronicowa opowieść.

Bohaterem książki są mieszkańcy „Czerwonego Wieżowca”, dwóch 13-piętrowych budynków w Prijedorze (rodzinna miejscowość autora), stykających się ze sobą, z czterema windami, zamieszkiwanymi przez rodziny serbskie, bośniackie, jugosłowiańskie i chorwackie. Cvijetić zaczyna dosyć przebiegle, od wspomnień z lat 70. XX wieku i zwyczajnego życia, które wywróciła do góry nogami wojna. Ale dzięki temu nakreśla sielską codzienność społeczności, co potęguje dramat jednostki już po rozpoczęciu konfliktu. To jak nagle dawni znajomi stanęli po dwóch stronach barykady wstrząsa czytelnikiem, tak jak losy mieszkańców Prypeci szarpią nasze wewnętrzne struny po wybuchu elektrowni w Czarnobylu w serialu „Czarnobyl”.

Cvijetić postawił na kilka prostych aspektów, które dopracowane do perfekcji sprawiły, że siła rażenia tej opowieści jest niesamowita. Chodzi o bardzo krótkie rozdziały, zbudowane z pojedynczych zdań, w których każde słowo ma ukryte znaczenie. Do tego narrator, który nie ujawnia się, ale wydaje się, że jest bliskim uczestnikiem wszystkich wydarzeń i niesamowity finał opowieści, który wbija w fotel. I ten tytuł, który rezonuje z „Listą Schindlera”. Moim zdaniem winda jest tu niemym, tym razem bezbronnym świadkiem (obserwatorem) zbrodni na ziemiach byłej Jugosławii.

Cvijetić po mistrzowsku pokazuje, że krótka forma może być równie skuteczna, jak powieść 500-stronicowa. Oczywiście w „Windzie Schindlera” nie przeczytacie o faktach dotyczących wojny na Bałkanach. Ale w tej oszczędnej, sugestywnej prozie, przepełnionej egzystencjalnym cierpieniem zobaczycie, jak każda wojna jest wielkim dramatem dla zwykłych ludzi. Społeczności, którym przez dekady do szczęścia brakowało jedynie siebie i świętego spokoju, a nagle ich sąsiedzi przez ŚCIANĘ stali się wrogami na śmierć i życie. Książka Cvijeticia to opowieść na godzinę czytania. A później na kolejną, kolejną i następną.

Wojna na Bałkanach jest w Polsce znana. Jedni słyszeli o niej więcej, drudzy mniej, ale jestem przekonany, że spora część naszego społeczeństwa spotkała się z tym terminem, a ci, którzy w latach 90. XX wieku chodzili do szkoły, to zapewne jedną z konsekwencji tego konfliktu odczuli na własnej skórze. Problem może pojawić się w momencie, kiedy zadamy pytanie: jak wyobrażamy...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Utopia nad Wisłą. Historia Peerelu Antoni Dudek, Zdzisław Zblewski
Ocena 7,4
Utopia nad Wis... Antoni Dudek, Zdzis...

Na półkach:

„Utopia nad Wisłą. Historia Peerelu” to wznowienie książki wydanej w 2008 r. Pozycji o historii Polski w latach 1945-1989, momentu, który jak podkreślają sami autorzy, przez tysiące naszych rodaków wspominany jest z wielkim sentymentem, a nawet rozrzewnieniem. Czy w swoich domach od rodziców zdarzało Wam się słyszeć: „a kiedyś za komuny to było!”? A może w ogóle okres PRL nad Wisłą nie był u Was wspominany, a sami go nie pamiętacie, bo jesteście pokoleniem Y albo Z?

Niesamowite w przypadku książki Dudka i Zblewskiego jest to, że bez względu na to, do którego pokolenia czy też grupy ludzi możecie siebie zaliczyć, pozycja „Utopia nad Wisłą” jest skierowana do każdego z Was. Dlaczego? Głównie z uwagi na to jak została wydana i w jaki sposób opowiada ona o PRL. W internecie spotkałem się z wieloma głosami, że książka duetu historyków nazywana jest Encyklopedią. Pod względem faktograficznym jestem w stanie się z tym zgodzić, ale sposób opowiadania nie ma nic wspólnego z nudnymi encyklopediami czy też podręcznikami do historii.

Dudek i Zblewski w swojej pozycji przyjęli formę doskonale znaną fanom twórcy kanału na YT „Dudek o historii”.
Mianowicie jest to zajrzenie za kulisy wydarzeń sprzed lat, gdzie w oparciu o najważniejsze fakty, dokumenty, teksty, przemówienia, notatki i zapiski bohaterów epoki PRL omówione są te zdarzenia. Dodatkowo wsparte o analizy największych kryzysów polityczno-społecznych oraz wyraźnie wyliczone zarówno plusy, jak i minusy tamtych 45 lat.

Książka jest podzielona na osiem najważniejszych okresów w dziejach PRL, każdy z nich poprzedzony jest zdjęciową syntezą tej części wraz z najważniejszymi faktami ze świata. Dzięki temu łatwiej można osadzić opowieść w sytuacji geopolitycznej. Dodatkowo w pozycji znajdziecie mnóstwo archiwalnych zdjęć, przytoczonych wypowiedzi lub tekstów i wyjaśnień najważniejszych organizacji czy wydarzeń.

To wszystko ułatwia lekturę, pokuszę się o to określenie, opowieści o PRL-u i wyciąganie wniosków z pogłębionych analiz historyków. „Utopia nad Wisłą. Historia Peerelu” nie tylko może być źródłem informacji dla tych, którzy nie wiedzą za wiele o tym okresie, ale również znakomitą pozycją, która uporządkuje to wszystko, co dotychczas usłyszeliście (a w wielu przypadkach wyprowadzi z błędu). Sam złapałem się na tym, że chociaż interesuję się historią, to książka Dudka i Zblewskiego nie tylko dotychczasowe informacje ułożyła w idealnej linii czasowej, ale również sporo nowych faktów dołożyła. Trzeba jednak mieć świadomość, że mimo wszystko mamy do czynienia z historią, dlatego biorąc tę książkę do ręki nie można nastawiać się na lekturę w jeden wieczór. Gwarantuję jednak, że jak już po „Utopię nad Wisłą. Historię Peerelu” sięgniecie, to będziecie zaciekawieni, a w niektórych przypadkach otworzą Wam się oczy. Również na to, dlaczego obecna Polska wygląda właśnie tak, a nie inaczej.

„Utopia nad Wisłą. Historia Peerelu” to wznowienie książki wydanej w 2008 r. Pozycji o historii Polski w latach 1945-1989, momentu, który jak podkreślają sami autorzy, przez tysiące naszych rodaków wspominany jest z wielkim sentymentem, a nawet rozrzewnieniem. Czy w swoich domach od rodziców zdarzało Wam się słyszeć: „a kiedyś za komuny to było!”? A może w ogóle okres PRL...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książką, którą trzymam w ręku to thriller technologiczny - groźnie brzmiąca nazwa, ale gwarantuję Wam, że takiej powieści dawno nie czytaliście. Autorka przenosi nas bowiem do 2040 r., kiedy Ziemia stoi u progu katastrofy klimatycznej, a przedstawiciele różnych warstw społecznych próbują na swój sposób jej przeciwdziałać.

Czego spodziewać się po takiej książce? Ja zadałem sobie to pytanie już na początku przygody z tym tytułem. Wypisałem sobie:
wartka akcja,
napięcie,
ciekawy świat przedstawiony,
specjalistyczny język,
sporo twistów,
wymykający się sztampie bohaterowie.

Na szczęście autorce udało się spełnić większość moich oczekiwań.

Najbardziej obawiałem się w tym przypadku dwóch kwestii: miejsca akcji oraz stylu narracji. Bardzo ciekawym zabiegiem w przypadku „Wścieka” jest zbudowanie świata przedstawionego z perspektywy bardzo nam współczesnej. To sprawia, że jako czytelnicy bardzo dobrze odnajdujemy się w opowieści, ale jednocześnie momentami włoski na całym ciele mogą nam się zjeżyć, kiedy ujrzymy jak wiele przez te 16 lat może się zdarzyć. Szkoda tylko, że tych opisów świata zmierzającego do katastrofy klimatycznej jest tak niewiele, zwłaszcza pod koniec książki. W przypadku stylu narracji znowuż mamy ciekawy koncept: każdy rozdział opisany jest z perspektywy kilku bohaterów, co przy zwięzłości dynamizuje całą narrację, dzięki temu udało się autorce utrzymać napięcie do samego końca. Niestety, nie jestem w stanie zgodzić się z wieloma głosami, że język tej powieści jest skrojony dla laika. Mnie wielokrotnie męczył i wybijał z rytmu.

Ale moim zdaniem nie można tej książki odbierać tylko w oparciu o tę warstwę zewnętrzną. Nie ona jest tu bowiem najważniejsza, a przesłanie i wizja Magdaleny Salik. Autorka swoim „Wściekiem” wyraża wściekłość (i tu eufemizm) na otaczającą nas rzeczywistość. Na potęgę największych korporacji i ich bezduszność. Na hipokryzję największych tego świata oraz naiwność naukowców, a jednocześnie hipokryzję ekoterrorystów.

Na bezbronność ludzką wobec rozwijającej się sztucznej inteligencji. Na zaślepienie mas, które zmierzają w kierunku ekonomicznego terroryzmu niczym u Orwella. I w końcu na totalną bezsilność wobec tego wszystkiego, co finalnie może doprowadzić tylko do jednego rozwiązania w walce o planetę. A wszystko podane w sosie intrygi wielu bohaterów, którzy przedstawieni są tak niejednoznacznie, że w pewnym momencie, przy największym twiście, można w zasadzie tylko siedzieć i potakiwać z zachwytu. Bo „Wściek” na pewno idealną powieścią nie jest, ale w ostatecznym rozrachunku, dla przesłania uderzającego czytelnika prosto w oczy, jest pozycją z gatunku tych #mustread.

Książką, którą trzymam w ręku to thriller technologiczny - groźnie brzmiąca nazwa, ale gwarantuję Wam, że takiej powieści dawno nie czytaliście. Autorka przenosi nas bowiem do 2040 r., kiedy Ziemia stoi u progu katastrofy klimatycznej, a przedstawiciele różnych warstw społecznych próbują na swój sposób jej przeciwdziałać.

Czego spodziewać się po takiej książce? Ja zadałem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do narratora powieści przychodzi nieznajomy mężczyzna z ofertą zakupu fasoli. Nasz bohater, o którym na samym początku również niewiele wiemy, produkt ma, ale trzeba go wyłuskać. I tak faceci siadają do roboty, a nasz narrator rozpoczyna długi monolog, w którym dokonuje bilansu całego swojego życia.

Ciekawy pomysł na książkę? Być może w 2007 roku, kiedy Wiesławowi Myśliwskiemu Wydawnictwo Znak wydało tę powieść. Książkę, na którą - jak zdołałem przeczytać - czekały tysiące i która zdobyła szereg nagród (chociażby NIKE 2007), ale dziś na pewno znajdzie się spore grono znudzonych tą opowieścią. Czy słusznie?

To zależy. W sytuacji, kiedy właściwie wszystko na rynku wydawniczym już było, zwłaszcza od książek uznawanych za wybitne oczekujemy, że w jakiś sposób nas zaskoczą, odcisną piętno, wyprowadzą ze strefy komfortu lub w ostateczności sprawią, że te kilka godzin im poświęcone będą przyjemnością. Czy „Traktat o łuskaniu fasoli” spełnia którykolwiek z tych warunków? Moim zdaniem tak. Ale oczami wyobraźni widzę osoby powątpiewające.

Przede wszystkim dlatego, że Myśliwski postawił na bardzo spokojną narrację, którą śmiało można przyrównać do medytacji. W tym przypadku narrator rozważa sens życia i jeśli popatrzymy na metrykę samego autora m.in. „Widnokręgu” i „Traktatu o łuskaniu fasoli” odważę się stwierdzić, że mamy tu do czynienia z wykładem dojrzałego mężczyzny o życiu. A idąc dalej: pewnym rozliczeniem z całym pokoleniem urodzonym w latach 30. XX wieku, którym udało się przeżyć II wojnę światową.
Samo łuskanie fasoli jest za to wykładem o snuciu opowieści. Moim zdaniem człowiek dojrzały, pogodzony ze swoim życiem i gotowy na śmierć właśnie w taki sposób opowiada historię. Bez fajerwerków, bez twistów, bez uczucia, dlatego jego spojrzenie na takie tematy jak realia życia w małej miejscowości, samobójstwo, partyzantka po II wś i dramat służących tam kobiet, Polska po 1945, zmęczenie sobą i miłość jest mocno wyostrzone. A wiele z jego słów są po prostu materiałem do cytowania.

Ważnym czynnikiem dla tego, jak odbierzecie tę powieść, jest umiejętność wyciszenia. Ta do medytacji jest konieczna, dlatego „Traktat o łuskaniu fasoli” podjęty z marszu, bez planu, bardziej może zaszkodzić niż pomóc. Bo niestety nie jest to książka idealna: nierówna, momentami rozwleczona, z dziwnymi wątkami, jak to w podsumowaniu życia nie wszyscy bohaterowie z którymi narrator się zetknął są ciekawi (oprócz kobiet, tu Myśliwski opisał to z zacięciem, choć wszystko opiera się jedynie na napięciu seksualnym). Ja podczas jej lektury sam wpadłem w dołek czytelniczy i zadawałem sobie pytanie: „po co to wszystko?”. Dlatego głośno zastanawiam się, czy dziś potrzebujemy właśnie takiej literatury? Moim zdaniem tak, ale jak już, to świeżego wspomnienia. Dlatego chętnie przeczytałbym podobne rozprawienie się z życiem, ale tym razem wyjętym spod pióra kobiety.

Do narratora powieści przychodzi nieznajomy mężczyzna z ofertą zakupu fasoli. Nasz bohater, o którym na samym początku również niewiele wiemy, produkt ma, ale trzeba go wyłuskać. I tak faceci siadają do roboty, a nasz narrator rozpoczyna długi monolog, w którym dokonuje bilansu całego swojego życia.

Ciekawy pomysł na książkę? Być może w 2007 roku, kiedy Wiesławowi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sięgając po tę książkę czeka Was niesamowita wędrówka przez świat surowców. Ale co jednak wyjątkowego w sześciu kopalinach, nawet jeśli podtytuł sugeruje nam, że to one zadecydują o przetrwaniu naszej cywilizacji? Moim zdaniem to, w jaki sposób autor otwiera nam oczy na problematykę. Conway bowiem krok po kroku pokazuje, jak niewiele wiemy o współczesnym świecie, o tym skąd pochodzą wszystkie produkty (dosłownie, zaczynając od papieru toaletowego, przez owoce i warzywa i kończąc na całej elektronice, jaką mamy w domu), z czego zostały utworzone i jakie historie wiążą się z ich zdobyciem.

„Skarby Ziemi” opowiadają nam o najważniejszych surowcach świata: piasku, soli, żelazie, ropie, miedzi i licie. Conway skrupulatnie pokazuje nam ich wyjątkowość, to jak dzięki nim dokonały się rewolucje energetyczne na świecie, a ich wzajemne wykorzystanie dało ludzkości obecny rozwój cywilizacyjny. Mamy tutaj w bardzo ciekawy sposób pokazaną historię sześciu surowców, ale „Skarby Ziemi” to również w dużym stopniu książka o ekonomii. Conway na podstawie sześciu minerałów w przystępny sposób nakreślił gospodarkę światową jako system naczyń połączonych. A liczne przykłady z historii najnowszej, wzbogacone geopolitycznym kontekstem, nie tylko wpływają na odbiór całości, ale ułatwiają nam zrozumienie zawiłości ekonomicznych.

„Gdybyście chcieli polepszyć życie rodzin w biednych częściach świata to co byście im przekazali: plik banknotów, suplementy żywieniowe czy worek cementu?”. To pytanie postawione w książce oraz odpowiedź ciekawie oddaje styl autora. Conway w sposób anegdotyczny i na prostych przykładach wyjaśnia złożoność zawiłego świata ekonomii i geopolityki (znakomity przykład budowy ołówka), a wszystkie szczegóły dotyczące surowców, sposobów ich przetapiania i budowy przedmiotów udało mu się opisać przystępnym językiem. To znakomicie, bo czytelnik nie czuje się przeciążony czy przeładowany informacjami, a zainteresowany.

Moim zdaniem najważniejszą częścią tej książki jest jednak zakończenie. Conway w poprzednich rozdziałach tłumaczy nam współczesny świat, ale na końcu kreśli swoją wizję przyszłości.

Nie zdradzę tutaj, jaka ona jest, ale w obliczu obecnych problemów klimatycznych, walki z „Zielonym Ładem” oraz wyzwań nie tylko Polski, ale Europy i całego świata w imię obrony Ziemi przed totalnym zatraceniem, właśnie ten fragment otwiera oczy i gwarantuję, że nie pozostawia obojętnym. „Skarby Ziemi” to pozycja, która lekkim, anegdotycznym stylem zaskoczy wielu czytelników, a sporą część (dzięki bogatej bibliografii) zachęci do zgłębienia tematu. Książka nie dla każdego, ale znakomita dla żądnych poszerzenia swojej wiedzy ogólnej i ciekawych świata.

Sięgając po tę książkę czeka Was niesamowita wędrówka przez świat surowców. Ale co jednak wyjątkowego w sześciu kopalinach, nawet jeśli podtytuł sugeruje nam, że to one zadecydują o przetrwaniu naszej cywilizacji? Moim zdaniem to, w jaki sposób autor otwiera nam oczy na problematykę. Conway bowiem krok po kroku pokazuje, jak niewiele wiemy o współczesnym świecie, o tym skąd...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

89-letnia Lily mieszka w Stanach Zjednoczonych i właśnie straciła swojego wnuka. Narratorka wie jednak, że to, co wydarzyło się przed chwilą jest konsekwencją wydarzeń i decyzji podjętych w ciągu ostatnich 70-80 lat. Dlatego, aby zrozumieć całą historię, musimy wrócić na Wyspy Brytyjskie z czasów I wojny światowej i razem z naszą bohaterką przejść przez całe jej życie.

Narracja “Po stronie Kanaanu” jest skonstruowana w ten sposób, że każde istotne wydarzenie przypisane jest do wielkiego konfliktu zbrojnego, w którym udział wzięły Stany Zjednoczone. Z jednej strony taki sposób przyczynia się w dużym stopniu do utrzymania chronologii zdarzeń, ale z drugiej strony wzmacnia przesłanie płynące z tej książki. Biblijna Kanaan, to obszar obecnej Palestyny, wymieniana jako ziemia obiecana Izraelitom przez Boga. W powieści natomiast symbolizuje ona XX-wieczny raj na ziemi, czyli Stany Zjednoczone.

Lily w wyniku czynników od niej niezależnych trafia tam w latach 20. minionego wieku i po kres swoich dni walczy z przeciwnościami losu oraz czającą się gdzieś w pobliżu śmiercią. Barry porusza tu takie kwestie jak pamięć, wojna, więzi rodzinne czy miłość oraz strata, ale moim zdaniem najważniejsze jest tu rozprawienie się z mitem Stanów Zjednoczonych jako ziemi obiecanej. Autor pokazuje, w jak wielkim stopniu społeczeństwo tego kraju jest naznaczone wojnami oraz poruszająco przekazuje, że nawet u zwycięzców konflikt zostawia ogromne piętno. A ziemia obiecana tą wyśnioną arkadią jest tylko dla wybranych.

Sebastian Barry jest bardzo sprawnym pisarzem, do konstrukcji powieści i rozwiązań narracyjnych nie sposób się przyczepić, ale nawet jeśli wydaje się Wam, że kiedyś już czytaliście coś podobnego, to autor swoim stylem (wybitnie subtelnym, poetyckim i wrażliwym), rozpoczynając książkę słowami: “Billa nie ma. Jaki odgłos wydaje pękające osiemdziesięciodziewięcioletnie serce? Przypuszczalnie niewiele głośniejszy od ciszy, na pewno słaby ledwie słyszalny” chwyta czytelnika za gardło i trzyma do ostatniego zdania. Może i jest to krótkie, ale gwarantuję, że zostanie w Was na długo.

89-letnia Lily mieszka w Stanach Zjednoczonych i właśnie straciła swojego wnuka. Narratorka wie jednak, że to, co wydarzyło się przed chwilą jest konsekwencją wydarzeń i decyzji podjętych w ciągu ostatnich 70-80 lat. Dlatego, aby zrozumieć całą historię, musimy wrócić na Wyspy Brytyjskie z czasów I wojny światowej i razem z naszą bohaterką przejść przez całe jej życie....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ada Heldisz, naznaczona tragicznymi wydarzeniami podczas służby w Warszawie, udaje się do malutkich Topic, aby uciszyć narastające ataki paniki. W miejscu pozornie spokojnym przychodzi jej rozwiązać jedną z najtrudniejszych spraw w dotychczasowym życiu zawodowym. Fabuła kryminału rozpoczyna się od wydarzeń w stolicy, gdzie w 1997 roku obserwujemy zabójstwo rodziny policjanta Brzozowskiego, którego świadkiem jest właśnie Ada. To bardzo ciekawy początek, który nie tylko odciska piętno na bohaterce, ale również naturalnie stwarza szansę na dłuższą serię.

“Zła krew” to kryminał, ze skomplikowanym śledztwem, ale na tle innych tego typu książek na polskim rynku wydawniczym wyróżnia się kilkoma elementami. Rożen znakomicie oddał kontekst całej historii, dlatego małomiasteczkowy obraz z końca lat 90. XX wieku jest nie tylko interesujący, ale też wciągający. Do tego stopnia, że całe to bagno pochłania czytelnika.

Bohaterowie niejednoznaczni (łącznie z główną bohaterką Adą). Małe, spokojne miasteczko niczym u Roberta Małeckiego z dokładnym odwzorowaniem sieci wzajemnych powiązań oraz dramatu lat 90. W dodatku intryga tak stworzona, że z każdym kolejnym rozdziałem niby wydaje ci się, iż wiesz więcej, ale ostatecznie jedynie wchodzisz w kolejny ślepy zaułek. Słowem: całość jest gotowym materiałem na serial. I znakomitym początkiem (ewentualnej) serii.

Ja jednak najmocniej chciałbym zwrócić uwagę na realizm tej książki, a szczególnie całego procesu prowadzenia śledztwa i zaprezentowania szczegółów pracy w policji. Moim zdaniem takie książki są tym bardziej potrzebne w zalewie historii ubarwiających prawdziwą policyjną robotę. Ciekawie Rożenowi udało się również poprowadzić swoich bohaterów, szczególnie w kontekście realiów lat 90. i wcześniejszej przemiany ustrojowej. Tutaj jak na dłoni widać niesprawiedliwość społeczną i to, jak ona latami wpłynęła na zwykłych ludzi. Okazuje się bowiem, że w takim środowisku właściwie każdy może być mordercą. Bawiłem się znakomicie, polecam!

Ada Heldisz, naznaczona tragicznymi wydarzeniami podczas służby w Warszawie, udaje się do malutkich Topic, aby uciszyć narastające ataki paniki. W miejscu pozornie spokojnym przychodzi jej rozwiązać jedną z najtrudniejszych spraw w dotychczasowym życiu zawodowym. Fabuła kryminału rozpoczyna się od wydarzeń w stolicy, gdzie w 1997 roku obserwujemy zabójstwo rodziny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

“Piąta strona świata” Kazimierza Kutza przenosi czytelnika na Górny Śląsk pierwszej połowy XX wieku. Autor pisał tę debiutancką powieść przez 15 lat, a opisując przemysłowy krajobraz Rozdzienia i Szopienic przedstawił swoje wspomnienia z dzieciństwa. Mało tego, ten powrót do najmłodszych lat był jedynie pretekstem do opowiedzenia historii Śląska: jego zawiłości oraz losów ludzi zamieszkujących ten region.

Legendarny reżyser w swojej debiutanckiej powieści sławi bohaterskie czyny, które nie miały nic wspólnego z legendarnymi opowieściami, a bliżej im było do zwyczajnego życia. Pisarz tym samym wynosi na piedestał zwykłych ludzi, ich perypetie i decyzje, a umiejscowienie na tle ważnych wydarzeń historycznych dodaje całości cech epopei. Zresztą to niejedyny element przybliżający “Piątą stronę świata” do tego utworu. Cała natura, czyli uprzemysłowione tereny Śląska, są u Kutza odrębnym tworem, który trzeba traktować jako osobnego bohatera. Podniosłość stylu również jest zauważalna.

Język Kutza jest specyficzny. Autor otwiera tę powieść stylizacją na język śląski, co może odrzucić, ale to tylko wstęp (choć trudno mi zrozumieć jego cel). Dalej Kutz pisze w języku polskim, momentami dorzucając języki niemiecki i śląski, ale ten trudny i oryginalny język doskonale współgra z całą powieścią. Co ważne, Kutz dobitnie pokazuje tu, że jest Ślązakiem, ale jednocześnie czuje się również Polakiem. Nie do końca pasowała mi tylko narracja w formie gawędy, która z jednej strony pozwoliła swobodnie przekazać historię Górnego Śląska, ale z drugiej bywały momenty, kiedy wiało nudą.

Niemniej “Piąta strona świata” to bezkompromisowa opowieść o Górnym Śląsku. Na podstawie dziejów kilku rodzin poznajemy dramatyczną historię całego regionu. Kutz na bazie kilkudziesięciu osób doskonale pokazuje splątanie ludzkich losów, które tutaj dotyczą tego regionu, ale jest w tym dużo uniwersalności. Przejmująca, brutalnie szczera, czuła i mocno niedoceniona (a dziś zupełnie zapomniana) opowieść. I jednocześnie, podobnie jak u Twardocha, rewizjonistyczna propozycja współczesnego mówienia o historii. A do tego kopalnia znakomitych cytatów!

“Piąta strona świata” Kazimierza Kutza przenosi czytelnika na Górny Śląsk pierwszej połowy XX wieku. Autor pisał tę debiutancką powieść przez 15 lat, a opisując przemysłowy krajobraz Rozdzienia i Szopienic przedstawił swoje wspomnienia z dzieciństwa. Mało tego, ten powrót do najmłodszych lat był jedynie pretekstem do opowiedzenia historii Śląska: jego zawiłości oraz losów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przed Wami zbiór esejów dotyczących Śląska w bardzo, ale to bardzo szerokiej perspektywie. Urodzonemu w 1942 roku pisarzowi, malarzowi i publicyście nie można odmówić erudycji i inteligencji, które wybijają się z tych tekstów, co w przypadku takich form wypowiedzi dodaje im atrakcyjności. Dzięki temu momentami nawet można się pokusić o to, że z eseju robi się opowieść, gdzie czasy i bohaterowie się zmieniają, stałe pozostaje jedynie miejsce akcji.

W ten sposób “Wędrowiec Śląski” staje się podróżą po krainie rozciągającej się od Oświęcimia aż po Zgorzelec. Zagłębiając się w lekturze miałem wrażenie, jakbym wrócił do opowieści Tolkienowskich, tylko czas, miejsce akcji i jej realizm był na innym poziomie. Dzięki temu na ten wańkowski Śląsk patrzymy spojrzeniem geograficznym, politycznym i przede wszystkim historycznym. W każdej opowieści nie brakuje tej perspektywy, a niektóre szczegóły, takie jak związek Mary Shelley i Frankensteina z Ząbkowicami Śląskimi, niejednego zaskoczą.

Problem z tą książką mogą mieć jednak ci, którzy (tak jak ja zresztą) sięgnęli po “Wędrowca Śląskiego” z chęcią zagłębienia się w historię Górnego Śląska. Waniek co prawda na samym początku znakomicie wprowadza nas w historię całego regionu, 3/4 podróży dotyczy jednak Dolnego Śląska. Jest to trochę mylące, jeżeli zobaczymy, jak ta pozycja jest reklamowana, chociażby w nocie o książce. Niemniej ten początek, gdzie autor opowiada historię całego regionu, nakreśla doskonale współczesny problem tożsamości mieszkańców Śląska Górnego, Dolnego i Opolskiego.

Chociaż liczyłem w tej książce na trochę inne podejście do tematu, to podobało mi się tak bogate w szczegóły odmalowanie pejzażu Śląska. Baśniowość tej opowieści jest niesamowita, a wzmocniona o zapomnianych bohaterów, fakty, miejscowe legendy i podania, czyni z całego zbioru wyjątkowy przewodnik po regionie. To nic, że głównie po Dolnym Śląsku.

Przed Wami zbiór esejów dotyczących Śląska w bardzo, ale to bardzo szerokiej perspektywie. Urodzonemu w 1942 roku pisarzowi, malarzowi i publicyście nie można odmówić erudycji i inteligencji, które wybijają się z tych tekstów, co w przypadku takich form wypowiedzi dodaje im atrakcyjności. Dzięki temu momentami nawet można się pokusić o to, że z eseju robi się opowieść,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

“Moi przodkowie użyźniali sobą dzieje. Dzieje się na nich pasły i rosły tłuste i obłe”. Nie mam słów, aby opisać to zdanie otwierające książkę. Fragment, który śmiało można traktować nawet jako poezję. Ale to jedno zdanie w pewnym stopniu dobrze oddaje całość reportażu Rokity. Bo dlaczego w takiej formie nagle znajduje się taki cytat? I to jeszcze na otwarciu?

“Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku” to osobista podróż Zbigniewa Rokity po historii swojego regionu, swojej rodziny i swojego serca. I choć rozpoczyna się zaproszeniem do rodzinnej historii autora, to jednak zdecydowanie więcej tam czegoś na kształt obszernego wstępu historycznego. Rokita cofa się tam dosyć mocno, aby nakreślić losy Górnego Śląska… właściwie od samego początku tego regionu. Później autor wraca do swoich reporterskich impresji, ale ten wymienny schemat pozostaje już do samego końca. Taki sposób opowiadania ma swoje wady i zalety. Ta nierówność kompozycji jest tu widoczna, ale czy razi jakoś bardzo? Mnie pomogła w zgłębieniu i zrozumieniu całej historii. A ostatnia scena “Kajś”, niczym z najlepszych kryminałów dosłownie wbijająca w fotel, tylko potwierdza sens takiej formy narracyjnej.

To, co również rzuca się w oczy, ale już może mniej razić, to język Rokity. Trzeba autorowi przyznać dosyć swobodne podejście, bo w “Kajś” znajdziecie i elementy poezji, i mieszaninę języków (śląski, polski, niemiecki) i stylów. Moim zdaniem jako całość dodaje to książce innowacyjności, wzbogaca o elementy eseju oraz osadza Rokitę w tej śląskości, której na łamach całej książki poszukuje.

W podtytule reportażu znajdziecie słowo “opowieść”, a nie historia Górnego Śląska i również jest to celowy zabieg. Bo chociaż sporo w “Kajś” historii (momentami takiej podręcznikowej) oraz faktów niespotykanych w przestrzeni publicznej czy szkole, to reportersko-eseistyczny styl Rokity nie robi z niej czegoś w stylu szkolnego podręcznika. I dobrze!

W “Kajś” Rokita tworzy własny mit Śląska, ale co najważniejsze dla odbioru tej powieści, autor jest skrupulatny w swojej opowieści, a do tego uczciwy, bo swoją perspektywę konfrontuje z podręcznikami, historykami, ustaleniami badaczy i badaczek (choć spojrzenia z zewnątrz Śląska trochę mi zabrakło), co sprawia, że tego materiału do przetworzenia jest mnóstwo. Ale dzięki temu każdy tutaj znajdzie coś dla siebie. Takie podejście oraz osadzenie pomysłu na fabułę w historii własnej rodziny pozwala Rokicie na odwagę nie tylko w sposobie artykułowania myśli, ale również w samych stawianych tezach. Autor brutalnie rozprawia się nie tylko z tą małą lokalną historią, ale bardzo naturalistycznie pisze o problemie śląskiej tożsamości. Nie boi się też nazywać rzeczy po imieniu w przypadku geopolityki. Odwagi nie brakuje mu również w pisaniu o Polsce oraz ocenie samej śląskości w XX i XXI wieku. W odniesieniu chociażby do książek Szczepana Twardocha, który w “Kajś” się pojawia, rozwija głos z “Dracha” czy “Pokory” o zero-jedynkowym ocenianiu historii. I na koniec w mojej opinii jest to znakomita pozycja do zainteresowania się tematem Górnego Śląska, bo obszerna bibliografia nie zostawia nas z niczym.

“Moi przodkowie użyźniali sobą dzieje. Dzieje się na nich pasły i rosły tłuste i obłe”. Nie mam słów, aby opisać to zdanie otwierające książkę. Fragment, który śmiało można traktować nawet jako poezję. Ale to jedno zdanie w pewnym stopniu dobrze oddaje całość reportażu Rokity. Bo dlaczego w takiej formie nagle znajduje się taki cytat? I to jeszcze na otwarciu?

“Kajś....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

“Białość” to moje pierwsze spotkanie z prozą Jona Fossego i już z początkowych recenzji “Septologii” tego autora wydaje mi się, że jest to ciekawa opcja na rozpoczęcie przygody z jego twórczością. Bowiem w tej 42-stronnicowej noweli Norweg łaskawie spojrzał na czytelnika i zastosował interpunkcję. Nie zmienia to jednak faktu, że mamy tu do czynienia ze strumieniem świadomości. I chociaż taka forma pisania nie jest niczym nowym, to Fosse sprzedaje swój kunszt oraz ujawnia pewną innowacyjność. To tchnienie duszy narratora, bo jak inaczej nazwać tak krótką historię, jest idealnie zrytmizowane nie tylko do miejsca akcji, ale również przeżyć samego bohatera.

Narrator “Białości” z nieznanych nam przyczyn wsiada w samochód i wybiera się w podróż, ale do tego stopnia jest zagubiony, że w wyniku wielu niezrozumiałych manewrów grzęźnie w śniegu. Każdy w takiej sytuacji spróbowałby dotrzeć do najbliższego domu i poprosić o pomoc. Nasz bohater robi to samo. Sęk w tym, że tytułowa białość doprowadza do nieoczekiwanego finału.
Nie można w przypadku “Białości” przejść obojętnie obok skandynawskiej zimy. Kunszt Fossego polega na tym, że chociaż jego opowieść zawiera się w zaledwie 40 stronach, to intensyfikacja myśli, zwrotów akcji i opisów przyrody sprawiła, iż charakterystyczną surowość klimatu tego regionu poznajemy tu lepiej niż w niejednym skandynawskim kryminale. Obecność zimy jest tak ogromna, że śmiało możemy ją wziąć za kolejnego bohatera noweli, ale też za tytułową białość.

Problem, jaki może nasunąć się przy lekturze “Białości”, to otwartość interpretacyjna. Bo takie postrzeganie białości, jakie opisałem wyżej, może być zaledwie pierwszą recepcją dzieła. To, co bowiem dzieje się z narratorem po opuszczeniu samochodu, wymusza na czytelniku rozpoczęcie kolejnych, tym razem osobistych, interpretacji. Z tego powodu “Białość” będzie nowelą trudną, niepokojącą, wymuszającą dziesiątki stawianych pytań i być może trudne odpowiedzi, otwierającą dawno pozaszywane rany. Jeśli oczekujecie od literatury, że będzie wyprowadzać Was z własnych stref komfortu, musicie to przeczytać.

“Białość” to moje pierwsze spotkanie z prozą Jona Fossego i już z początkowych recenzji “Septologii” tego autora wydaje mi się, że jest to ciekawa opcja na rozpoczęcie przygody z jego twórczością. Bowiem w tej 42-stronnicowej noweli Norweg łaskawie spojrzał na czytelnika i zastosował interpunkcję. Nie zmienia to jednak faktu, że mamy tu do czynienia ze strumieniem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Finalna część “Sagi rodziny Kippów”, to ta książka serii Smirnoff, która zaskoczyła mnie najmocniej. Bo we “Wracam do domu” znowu mamy do czynienia z dramatami rodzinnymi, na czele z molestowaniem i kazirodztwem, janakippo ponownie nie jest w ogóle oszczędzana przez autorkę, a w tym tomie jak nigdy głównej bohaterce towarzyszy śmierć. Oczywiście jest tutaj też charakterystyczny styl pisarki (pozbawiony interpunkcji, wielkich liter, przerw między imionami i nazwiskami, jeszcze bardziej rozstrzelony między zdaniami), który w moim przypadku już jednak w ogóle nie przeszkadzał, a przyciągał jak magnes. A przy okazji doskonale odwzorowywał nie tylko życiowy chaos jany, ale też chaotyczność praw, jakimi rządzi się ten świat.

Najważniejszy w książce “Wracam do domu” jest oczywiście motyw drogi, który choć w literaturze już spotykany, to podróż po Szwecji, która jest jednocześnie wyprawą w najciemniejsze zakamarki duszy bohaterki, jest nieoczywista zarówno dla samej janykippo jak również dla czytelnika.

Czytając tę książkę i towarzysząc tej postaci w jej podróży, ciągle z tyłu głowy miałem “Boską Komedię” Dantego Alighieri. Bo jana również musi przejść przez piekło swego życia (i jej wędrówka z całej trylogii w tej finalnej się dopełnia), przy okazji odsłaniając nam ostatnie szczegóły swojego życia. Ta wędrówka jest jednocześnie walką o odnalezienie własnej tożsamości. Janakippo odkrywa, kim mogłaby się stać, dochodzi w końcu do wniosku, jakie ma potrzeby emocjonalne. Co niezwykle mnie wzruszyło (z uwagi na jej historię) tutaj czuje się w końcu matką, ale też dostrzega dobre strony spotkania w życiu ooca. Niezwykle dojmujący był moment zderzenia bohaterki z życiową bezradnością, który połączony został z poszukiwaniem własnej tożsamości (znany z części poprzednich).

Smirnoff oczywiście nie byłaby sobą, gdyby na bazie dramatu jednostki nie przekazała odbiorcy dawki nadziei. Szwedzka pisarka brutalnie odziera życie ze wszelkich kolorów, ale na bazie tak skomplikowanej i dramatycznej postaci jak jana prezentuje swoją wizję, że można wyjść z najgłębszych zakamarków piekła, przepracować wszystkie traumy i iść dalej. Ale uwaga! Da się to uczynić tylko po śmierci wszystkich tych osób, które najmocniej nas zraniły.

“Wracam do domu” jest w porównaniu do poprzednich części pozycją wyjątkową nie tylko z uwagi na finał drogi jany. Ciekawie, w zupełnie innym kontekście ukazana jest tutaj Szwecja (bardziej przyglądamy się problemom społecznym tego kraju), ale Smirnoff snuje tu również pogłębione rozważania na temat sztuki (i jest to uniwersalne podejście, także w kontekście literatury). Dlatego moim zdaniem jest to najbardziej filozoficzna z części. Bo rozważania są tu snute również o wychowaniu, o tym jak nasze najbliższe otoczenie odciska piętno na całym naszym życiu, o tym czy sztuka może być terapeutyczna. W piękny sposób opowiada także o samotności, w tym samotności naszych bliskich, czekających na nawet najmniejszy gest pamięci z naszej strony. W porównaniu do poprzednich części “Wracam do domu” jest może najmniej bolesna, postawa jany wielu czytelników zaskoczy, ale spośród trzech książek to z tej można wynieść najwięcej. Cała historia w kontekście trylogii poprowadzona została znakomicie.

Finalna część “Sagi rodziny Kippów”, to ta książka serii Smirnoff, która zaskoczyła mnie najmocniej. Bo we “Wracam do domu” znowu mamy do czynienia z dramatami rodzinnymi, na czele z molestowaniem i kazirodztwem, janakippo ponownie nie jest w ogóle oszczędzana przez autorkę, a w tym tomie jak nigdy głównej bohaterce towarzyszy śmierć. Oczywiście jest tutaj też...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Korea Północna przez dekady nie była kojarzona z państwem niebezpiecznym, jeśli już myślano o nim w kategoriach biedy i komunizmu. Geoff White swoim reportażem udowadnia, że ten lekceważony przez wielu kraj jest bardzo niebezpieczny.

W tej książce autor prezentuje śledztwo dotyczące najbardziej niebezpiecznych cyberprzestępców współczesnego świata - Grupy Lazarus. Reportaż rozpoczyna się od historii jednej z najbardziej zuchwałych akcji na bankomaty całego świata, która dla autora jest pretekstem do nakreślenia rysu historycznego. I to nie tylko wyjaśniającego przyczyny utworzenia przez Koreę Północną grupy hakerów siejącej spustoszenie w cyberprzestrzeni, ale również ukazującej dzieje samego państwa i azjatyckiej geopolityki.

W “Wielkim skoku Grupy Lazarus” udało się autorowi zmieścić trochę faktów o współczesnej Korei Północnej, ale jak na literaturę faktu moim zdaniem jest tego zdecydowanie za mało. Ja od tej lektury oczekiwałem więcej smaczków. Jest za to dużo szczegółów dotyczących cyberprzestępczości i muszę przyznać, że widać, iż White w tym temacie czuje się jak ryba w wodzie, bo nawet przez najbardziej skomplikowane szczegóły potrafi bez problemu przeprowadzić czytelnika. Szkoda tylko, że im dalej w las podczas lektury, tym bardziej odczuwa się znużenie. Gdzieś to napięcie z początku ulatuje.

“Wielki skok Grupy Lazarus” bardzo szczegółowo podchodzi do poczynań grupy hakerów z Korei Północnej. Historię działania tej tajnej komórki poznajemy od momentu jej powstania przez najważniejsze akcje. Przy okazji dowiadujemy się o wypracowanym zysku grupy, poznajemy szczegóły, dlaczego hakerzy mimo kontaktu z zewnętrznym światem nadal pracują dla państwa, autor informuje nas również o szokujących powiązaniach Grupy Lazarus ze światowymi organizacjami przestępczymi.

Reportaż White’a jest ostatecznie mocno przerażający przez jeden szczegół. Autor, opisując nam działania organizacji, pokazuje jak niebezpieczny może być internet. Tak naprawdę każdy, kto z niego korzysta, może być zagrożony. I w tym trzeba temu reportażowi oddać, że po jego lekturze będziemy mądrzejsi. Zyskamy wiedzę, jak się bronić.

Korea Północna przez dekady nie była kojarzona z państwem niebezpiecznym, jeśli już myślano o nim w kategoriach biedy i komunizmu. Geoff White swoim reportażem udowadnia, że ten lekceważony przez wielu kraj jest bardzo niebezpieczny.

W tej książce autor prezentuje śledztwo dotyczące najbardziej niebezpiecznych cyberprzestępców współczesnego świata - Grupy Lazarus....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy przeczytaliście w życiu jakąkolwiek pozycję z literatury azjatyckiej?

Ja mam wielki szacunek do książek tych autorek i autorów, a z każdą kolejną przeczytaną pozycją moje zainteresowanie tym kierunkiem rośnie. Ta ich niezwykła subtelność słowa i prostota, za pomocą której można mówić o bardzo ważnych tematach, momentami wywołuje u mnie gęsią skórkę.
“Nie mówię żegnaj” Han Kang (tłum. Justyna Najbar-Miller) za pomocą burzy śnieżnej na miarę skandynawskich zim przenosi nas do końcówki piątej dekady XX w. i masakry w Czedżu, na wysepce Korei Południowej, podczas której zginęło ponad 30 tysięcy osób.

Mowa zatem o historii przedawnionej, niewygodnej, a przez samych Koreańczyków na nowo odkrytej dopiero w XXI w., kiedy zaczęto odnajdywać kości zabitych. Główna bohaterka Kyong-ha zaczyna mieć sny o drzewach: czarnych, spalonych, wielkości człowieka. Jej najbliższa przyjaciółka próbuje przekuć sny na jawę i podczas obróbki drewna traci dwa palce. Kiedy trafia do szpitala prosi Kyong-ha, aby ta przedarła się przez śnieżycę i uratowała ukochaną papugę. Pierwsza część to w głównej mierze zapis wędrówki kobiety przez opuszczone i zasypane pola do chaty In-son. Długo zastanawiałem się, jaką rolę w tej historii odgrywa ciągle padający śnieg i wydaje mi się, że jest symbolem tragedii na Czedżu. Zakrywa ślady, tuszuje zbrodnie, broni morderców i utrudnia wydostanie prawdy na światło dzienne.
“Nie mówię żegnaj” to opowieść o trzech kobietach: jedna z nich jest współczesnym słuchaczem, którego niekiedy trudno zainteresować historią sprzed 80 lat. Ale już po uzyskaniu jego uwagi, przysłuchuje się opowieści drugiej kobiety. Ta zaś przekazuje historię naocznego świadka, który już nie żyje. Ta sztafeta pokoleń, do której dochodzi się przez mozolną pierwszą część, dobrze oddaje trud ujawnienia skrywanej przez dekady historii.

Nie zmienia to jednak faktu, że to druga część jest najważniejsza. W gęstej i mrocznej opowieści dowiadujemy się, co zaszło na wyspie Czedżu w latach 1948-1949. Choć ta historia budzi niepokój, a szczegóły poszukiwań ciała brata wśród tysięcy zabitych na długo zostanie w mej pamięci, to z całej powieści bije niesamowite światło.

Głównie dlatego, że autorce, mimo bardzo poważnej tematyki udało się napisać książkę o potędze ludzkiej miłości i sile więzów rodzinnych. Również o tym, jak głęboko zagnieżdżone rany przekazywane są z pokolenia na pokolenie. Nie można też zapomnieć o historii. “Nie mówię żegnaj” to bardzo ciekawa demaskacja wielkiej zbrodni, do której w znacznym stopniu rękę przyłożył rząd Stanów Zjednoczonych. Niepokojąca, momentami przekraczająca barierę snu, dotykająca wątku demencji starczej i wskazująca rolę determinacji w naszym życiu. A jednocześnie tak subtelna i otulająca słowem. Niczym biały puch w burzę śnieżną.

Czy przeczytaliście w życiu jakąkolwiek pozycję z literatury azjatyckiej?

Ja mam wielki szacunek do książek tych autorek i autorów, a z każdą kolejną przeczytaną pozycją moje zainteresowanie tym kierunkiem rośnie. Ta ich niezwykła subtelność słowa i prostota, za pomocą której można mówić o bardzo ważnych tematach, momentami wywołuje u mnie gęsią skórkę.
“Nie mówię żegnaj”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwszy raz w tym roku trafiłem na książkę, która wciągnęła mnie bez reszty. Co niezwykle zaskakujące, padło akurat na pozycję autorstwa pisarza przez dekady wykluczonego z polskiego rynku wydawniczego, a po 1989 r. wydaje mi się, że zapomnianego. Czyli kompletne przeciwieństwo, chociażby takiego Witolda Gombrowicza, choć panowie w wielkim uproszczeniu poruszali ten sam temat.

“Nadberezyńcy” to napisana z rozmachem opowieść o polskiej szlachcie zaściankowej znad Berezyny - rzeki przepływającej przez wschodnią Białoruś. Czyli terenów przed I rozbiorem należących do Polski. Akcja powieści rozgrywa się w latach 1907-1920, ale wydarzenia opisane przez Czarnyszewicza trzeba rozpatrywać w kontekście Traktatu ryskiego z 1921 r. Nie przewidywał on włączenia terenów z okolic Berezyny do II RP i lektura powieści na tle tej decyzji politycznej (której znamiona pojawiają się pod koniec historii) może złamać serce. Nie dziwię się zatem w ogóle Czesławowi Miłoszowi, który płakał podczas lektury.

“Nadberezyńcy” jest literaturą patriotyczną, z wieloma cechami charakterystycznymi dla eposu. Mamy tu historię bohaterów na tle ważnych wydarzeń historycznych czy podniosły styl narracji. Jest też trzecioosobowy, wszechwiedzący narrator, który zręcznie balansuje swoim zaangażowaniem. Momentami jest opanowany (w opisach historycznych), a w innych przypadkach zaangażowany do tego stopnia, że możemy zaliczyć go do jednego z bohaterów powieści (z uwagi na pochodzenie Czarnyszewicza, który pochodził z tych rejonów, widać tu elementy powieści autobiograficznej).

Przez kapitalnie stworzone opisy przyrody kolejnym bohaterem książki jest przyroda. Natura obok historii jest dla Czarnyszewicza ogromnie ważna i widać to praktycznie na każdym kroku. W “Nadberezyńcach” rzeka i puszcza, które otaczają miejsce naszej akcji, definiują mieszkańców Nadberezyny. Podobnie jak język powieści, który znakomicie oddaje miejsce akcji. Są naleciałości rosyjskie i gwara kresowa, dziś spotykana w niektórych rejonach Podlasia.

Czytając “Nadberezyńców” uważne oko dostrzeże, że Czarnyszewicz wzorował się Adamem Mickiewiczem, Henrykiem Sienkiewiczem i Władysławem Reymontem. Ten mickiewiczowski romantyzm widać, chociażby w idealistycznym podejściu do patriotyzmu, pojedynkach, bitkach, elementach sielanki, ukazaniu legionistów niczym rycerzy czy nawet postacią wzorowaną na Jacku Soplicy. W “Nadberezyńcach” znakomicie pokazano sytuację Polaków na Kresach na początku XX w. (asymilacja przez Rosjan, rodzenie się dążeń wolnościowych, konspiracji oraz udziale chłopów w I wojnie światowej i później w wojnie bolszewickiej) i ciekawie oddano strukturę społeczną z patriarchatem i rodzącą się emancypacją kobiet. Czarnyszewicz momentami wzruszająco pisze o marzeniu kresowiaków o wolnej Polski, ale z uwagi na tło historyczne moim zdaniem powieść trzeba traktować jako przestrogę. Mianowicie powrót do mickiewiczowskiego modelu walki o ojczyznę na podstawie starych ideałów przekazywanych z pokolenia na pokolenie (w tym katolicyzmu) jest jedynym sprawdzonym sposobem na odzyskanie niepodległości. W tym wszystkim trzeba jednak pamiętać, że wielka polityka nigdy nie patrzy na pragnienia maluczkich, a Traktat ryski może się powtórzyć. Rozpatrując “Nadberezyńców” w ten sposób trzeba oddać Czarnyszewiczowi, że w 1942 r. miał rację.

Pierwszy raz w tym roku trafiłem na książkę, która wciągnęła mnie bez reszty. Co niezwykle zaskakujące, padło akurat na pozycję autorstwa pisarza przez dekady wykluczonego z polskiego rynku wydawniczego, a po 1989 r. wydaje mi się, że zapomnianego. Czyli kompletne przeciwieństwo, chociażby takiego Witolda Gombrowicza, choć panowie w wielkim uproszczeniu poruszali ten sam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy związek chłopaka z o wiele starszą kobietą ma szansę przetrwać?

Pytam o to nie bez powodu. “Madame” Antoniego Libery to zapis wspomnień chłopaka będącego w czwartej klasie liceum, który jest dziko zafascynowany dyrektorką szkoły i jednocześnie jego nauczycielką francuskiego. Szkoda jednak, że powieść ta, po rewelacyjnym wręcz początku (kiedy wręcz zbierałem szczękę z podłogi), im dalej w las rozłazi się w nieokreślonym kierunku.

“Madame” Antoniego Libery to książka wydana w 1998 r., która wygrała konkurs na opublikowanie powieści w Wydawnictwie Znak. Muszę nadmienić fakt: ten tytuł z miejsca stał się hitem sprzedażowym, powieścią wręcz legendarną, o której po latach mówi się w niektórych kręgach, że gdyby nie Libera, to w końcówce XX w. w Polsce nie byłoby co czytać.

I w sumie jeśli popatrzy się na konstrukcję powieści, ma ona wiele cech, które mogły przyciągnąć czytelnika. Mamy tutaj elementy śledztwa kryminalnego, kiedy główny bohater próbuje dowiedzieć się więcej o życiu Madame. Jest w “Madame” bardzo jednoznacznie nakreślony bunt przeciwko władzom PRL, ale jednocześnie Warszawa z 1967 r. jest tu opisana w tak skrupulatny sposób, że staje się ona kolejnym bohaterem. A to natomiast sprawia, że tworzy się pewien mit stolicy z końcówki lat 60. XX w., co na pewno obudziło sentyment pokolenia samego Libery, które trzy dekady później zderzyło się już z inną rzeczywistością. Do tego sam wątek fascynacji ucznia piękną, starszą od niego kobietą: czyż nie zdarza się to nastolatkom nawet dziś?

Libera w “Madame” pokazał nam, czym był PRL dla autora niepokornego, a sam kraj przedstawiony został oczami kogoś z Zachodu. Tego innego świata również nie ukazano pozytywnie, ale ta obcość, którą moim zdaniem symbolizuje Madame, przyciąga jak magnes. A ewentualne zdobycie kobiety byłoby niejako wyzwoleniem z jarzma PRL. Libera stworzył ciekawą książkę o kreowaniu mitów, a nimi samymi są wszystkie te kwestie, które wymieniłem jako przyciągające do lektury. Bo autor nie tylko idealizuje tu życie w Warszawie tamtych czasach czy też fascynację chłopaka piękną nauczycielką. Ona sama też została przedstawiona w ten sposób.

W moim odczuciu jednak ta powieść w powieści Libery jest bardzo nierówna, nadmiernie rozwleczona również przez intertekstualność, momentami nierealistyczna i chyba przestarzała. Styl autora, w którym mocno czuć pewną pretensję, jest adresowany do czytelnika, który dzisiaj jest w niszy. Sam bohater, geniusz kultury (wzorcowa znajomość dzieł literatury, która zawstydzi niejednego profesora na uczelni, a przypominam, że chłopak ma 17-18 lat), mistrz erudycji, elokwencji i przebiegły niczym Sherlock Holmes, a do tego lingwista (biegle francuski, angielski i łacina) też raczej trudny do zaakceptowania ze względu na nierealność. I chociaż pewne kwestie mi się tu podobały, a oddanie klimatu Warszawy lat 60. (gdzie ulice nadal żyją Leopoldem Tyrmandem i bikiniarstwem) wręcz zachwyciło, to przez rozwleczone momenty dokończenie tej książki było sztuką.

Czy związek chłopaka z o wiele starszą kobietą ma szansę przetrwać?

Pytam o to nie bez powodu. “Madame” Antoniego Libery to zapis wspomnień chłopaka będącego w czwartej klasie liceum, który jest dziko zafascynowany dyrektorką szkoły i jednocześnie jego nauczycielką francuskiego. Szkoda jednak, że powieść ta, po rewelacyjnym wręcz początku (kiedy wręcz zbierałem szczękę z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Reportaż ten opowiada niewiarygodną i jednocześnie wstrząsającą historię 16 dzieci, które oskarżyły swoich rodziców o popełnienie satanistycznych rytuałów i przemoc seksualną. Sprawa rozpoczęła się w 1997 roku. 6-letni Dario przesłuchiwany opowiedział służbom niestworzone, niepokojące historie, które zostały rozpoznane jako poważne przestępstwa. Już w 1998 roku rodziców kilkudziesięciu dzieci oskarżono o przynależność do satanistycznej sekty, która odprawiała rytuały seksualne.

“Diabły z Bassa Modenese” to reportaż wstrząsający na wielu poziomach. W tej opowieści poraża skala zjawiska, które zapoczątkowane zwierzeniami sennymi małego chłopca doprowadziło do zniszczenia kilku rodzin. Niewiarygodna jest nie tylko opowieść małego chłopca, według którego dzieci były bite, a nawet maltretowane i zmuszane do przemocy (choć śladów fizycznych nie odnotowano), ale to, że śledczy uwierzyli temu bezkrytycznie. Zresztą sama praca psychologów i służb, przygotowujących materiał procesowy, woła o pomstę do nieba.

Historia jest zatem mocna, ale sposób, w jaki Trincia opowiada tutaj wydarzenia sprzed ponad 25 lat, jest równie ważny. Autor bowiem na początku przekazuje nam wydarzenia chronologicznie, a w drugiej części książki demaskuje kłamstwo. To zresztą kluczowy i najmocniejszy moment: zderzenie z tym, że wszystko, o czym dotychczas przeczytaliśmy jest fałszem sprawia, iż później do samego końca trudno oderwać się od lektury.

Co istotne w reportażu, Trincia unika również własnych osądów, choć jak można się domyślać po lekturze tekstu, jako ojcu dwójki dzieci trudno było mu tutaj powstrzymać emocje. Ważne w przypadku “Diabłów z Bassa Modenese” jest też to, że autorowi udało się dotrzeć do większości bohaterów tej książki, również tych ze strony organów władzy, którzy dopuścili się wielu nieprawidłowości. Trudne pytania do nich również się pojawiają, a Włoch zrozumiale wykłada przyczyny powstania satanistycznej psychozy w zachodniej Europie. Nie jest to jednak książka bez drobnych wad. Mnogość bohaterów daje uczucie chaosu, a spora liczba literówek utrudnia lekturę.

Reportaż ten opowiada niewiarygodną i jednocześnie wstrząsającą historię 16 dzieci, które oskarżyły swoich rodziców o popełnienie satanistycznych rytuałów i przemoc seksualną. Sprawa rozpoczęła się w 1997 roku. 6-letni Dario przesłuchiwany opowiedział służbom niestworzone, niepokojące historie, które zostały rozpoznane jako poważne przestępstwa. Już w 1998 roku rodziców...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W “Nocy szpilek” Santiago Roncagliolo poznajemy historię czterech chłopców, którzy na wielu poziomach życia zwyczajnie nie mieli szczęścia. Przede wszystkim przyszło im funkcjonować w czasach wojny domowej, która przez 22 lata trawiła Peru. Beto, Carlos, Manu i Moco ten najważniejszy okres dzieciństwa i dorastania przeżyli w niecodzienny sposób, który odcisnął na nich swoje piętno. W “Nocy szpilek” towarzyszymy chłopakom w wydarzeniach, które czasowo korelują z zamachem terrorystycznym w dzielnicy Miraflores w Limie z 1992 r. Główna oś fabuły to powrót do pewnego żartu czteroosobowej paczki przyjaciół, który wymknął się spod kontroli. Mężczyźni po latach wracają do tamtych wydarzeń.

“Noc szpilek” to thriller, obok którego bardzo trudno przejść obojętnie. Po pierwsze dlatego, że cała historia jest niezmiernie wciągająca, a przedstawienie jej z perspektywy każdego z bohaterów dopełnia dramatu całości. Po drugie sami bohaterowie “Nocy szpilek” skonstruowani i rozpisani są wręcz perfekcyjnie. Książka zaliczona została jako thriller, ale Roncagliolo mógłby uczyć każdego pisarza kreacji postaci. Tutaj wszyscy pierwszoplanowi stworzeni są bardzo niejednoznacznie, a podczas lektury nie tylko widzimy ich przeobrażenie się, to jak wniknięcie w głąb własnej duszy zmienia ich diametralnie, ale perspektywa podzielona pozwala głębiej wniknąć w prywatną historię każdego z nich. Moim zdaniem właśnie dzięki temu, choć książka jest momentami bardzo brutalna, to wiąże ona czytelnika relacją magnetyczną.

Trzecia kwestia to tło historyczne, które Roncagliolo również wplótł umiejętnie. W “Nocy szpilek” poznajemy życie 15-latków w Peru w 1992 r. W tym momencie kraj od 12 lat pogrążony jest w wojnie domowej, a historia chłopaków jak w soczewce pokazuje to, jak brak stabilności ustrojowej oddziałuje na każdą sferę życia. Czwórka przyjaciół uczy się w szkole jezuitów, ale to brak perspektyw, jakichkolwiek rozrywek, brak poczucia bezpieczeństwa w kraju i ich rodzinach w połączeniu z buzującymi hormonami okresu dojrzałości są czynnikami zapalnymi późniejszych wydarzeń.
Wulgarna, patologiczna, naturalistyczna, uniwersalna, dzięki scenom rozpisanym niczym scenariusz filmu akcji niezwykle dynamiczna (zresztą dużo tu samych odniesień do filmów). W dodatku z zakończeniem niezrozumiałym, pozwalającym nie tylko na dyskusję o samej książce, ale wymuszającym wręcz dalsze tkwienie przy tej historii. Bardzo polecam!

W “Nocy szpilek” Santiago Roncagliolo poznajemy historię czterech chłopców, którzy na wielu poziomach życia zwyczajnie nie mieli szczęścia. Przede wszystkim przyszło im funkcjonować w czasach wojny domowej, która przez 22 lata trawiła Peru. Beto, Carlos, Manu i Moco ten najważniejszy okres dzieciństwa i dorastania przeżyli w niecodzienny sposób, który odcisnął na nich swoje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

“Legendy” to zbiór 13 opowiadań legendarnego szwedzkiego autora, zasiadającego, chociażby w Szwedzkiej Akademii, przyznającej Literacką Nagrodę Nobla. Antologii szczególnej, tak jak wyjątkowy był sam autor - o czym bardzo ciekawie w posłowiu opowiada tłumaczący książkę Tomasz Feliks.

Na samym początku godny odnotowania jest styl Lindgrena, który raczej kierowany jest do ciut bardziej wymagającego czytelnika. Szwed postawił na formę gawędy, gdzie zwartość opisu nie wyklucza się z licznymi nawiązaniami literackimi, a pewne motywy i tematy poruszane przez autora wracają niczym bumerang. Do tego konstrukcja bohaterów oraz świata, w którym są osadzeni: na bazie paradoksu i wzajemnie powiązanych przeciwności. Nie jest to łatwe w odbiorze, bo ma znamiona literatury filozoficznej, ale w ten sposób Lindgrenowi znakomicie udało się stan ducha swoich postaci oddać ich otoczeniu, co w połączeniu na pierwszy plan wyniosło człowieka.

Nie da się podczas lektury tych opowiadań nie zauważyć, wokół jakiego problemu krąży autor. Można nie dostrzec pewnych symboli, znaczeń i odwołań do innych tekstów literatury. Ale zabieg ukazania problemu jednostki na tle otaczającego ją świata widać doskonale.

Być może Lindgren tak mocno skupił się na problemie życia, bo sam w młodości zachorował na śmiertelną chorobę i ledwo się jej wywinął. To, co łączy te wszystkie 13 opowiadań, to właśnie zainteresowanie fenomenem życia. Lindgren zafascynowany filozofią takich twórców jak Heidegger, Kierkegaard, czy Nietzsche serwuje nam uproszczony wykład z egzystencjalizmu. U Szweda człowiek jest ukazany jako osoba samotna, będąca w konflikcie z własnymi doświadczeniami, pragnieniami, niemogąca skutecznie przeciwstawić się losowi.

Jak wspominałem, dużo w “Legendach” ukrytych symboli, ale również dylematów natury moralnej. Antologia to bardzo wymagający, ale ciekawy wstęp do dalszego zapoznania się z literaturą jednego z najważniejszych szwedzkich pisarzy XX w.

“Legendy” to zbiór 13 opowiadań legendarnego szwedzkiego autora, zasiadającego, chociażby w Szwedzkiej Akademii, przyznającej Literacką Nagrodę Nobla. Antologii szczególnej, tak jak wyjątkowy był sam autor - o czym bardzo ciekawie w posłowiu opowiada tłumaczący książkę Tomasz Feliks.

Na samym początku godny odnotowania jest styl Lindgrena, który raczej kierowany jest do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy na polskim rynku wydawniczym powinno pojawić się więcej książek o migracji i kryzysie na polsko-białoruskiej granicy?

“Koncertina” Andrzeja Muszyńskiego jest zupełnie odmiennym głosem w tej tematyce. Autor bowiem skupia się na człowieku i jego emocjach, ale chyba jako jedyny próbuje zrozumieć ludzi z obydwu stron barykady, jednocześnie wyzbywając się w swojej opowieści polityki i oskarżeń.

“Koncertina” to historia relacji autora z syryjskim rodzeństwem, które jesienią 2021 r. opuściło swój dom uciekając przed wojną i próbując znaleźć lepszy świat na zachodzie Europy. Książka jest zapisem drogi ku nawiązaniu przyjaźni Andrzeja z Sarwat i Talalem oraz rodziną tej dwójki. Napisana dynamicznym językiem, na który wpływ ma wielość krótkich, szczegółowych zdań.

To, co niezwykle istotne w “Koncertinie”, to narracja, która ma formę retrospekcji autora. Impresji Muszyńskiego jest tutaj zdecydowana większość, przedzielona wierszami i obrazami Sarwat. To niecodzienny dwugłos, dzięki któremu poznajemy stosunek do migracji zarówno Polaków, jak i migrantów. Niesamowite jest to, że autor skonstruował taką formę, iż właściwie zdołał pokazać jak na dłoni, skąd w Polsce bierze się paniczny lęk przed obcymi, skrzętnie wykorzystywany przez media do podkręcania nastrojów społecznych i przy tym w ogóle nie oskarżając Polaków, a wręcz ich broniąc. Drugiej stronie Muszyński może i nie oddał tak dużo miejsca, jak swojej retrospektywnej opowieści, ale w oszczędnej, niezwykle sugestywnej i emocjonalnej poezji, Sarwat też przekazuje bardzo dużo.

Taki sposób narracji w “Koncertinie” uważam za strzał w dziesiątkę. Muszyński, przekazując nam osobiste doświadczenia, w tym swojej rodziny, przekazuje, dlaczego szczególnie w starszym pokoleniu tyle lęku przed obcymi. Mało tego, na bazie własnych przygód pokazuje nam jakie emocje mogą towarzyszyć migrantom przyjeżdżającym do Polski. Z czego zacofanie, lęk przed nieznanym, brutalne zderzenie z technologią - to tylko te najważniejsze kwestie. Przy okazji demaskuje również Europę za jej ospałość i krótką pamięć o konflikcie w Syrii.

Muszyński dzięki takiej narracji upiekł zatem kilka pieczeni na jednym ogniu, ale moim zdaniem są dwa najważniejsze przesłania “Koncertiny”. Po pierwsze my jako naród nigdy nie będziemy otwartym, empatycznym społeczeństwem, jeśli będziemy tak zamknięci we własnych granicach. I po drugie: kryzys migracyjny nie musi mieć wyłącznie tego obrazu, które media serwowały nam jesienią i zimą 2021 roku. Ale tylko od nas zależy, którą narrację ostatecznie wybierzemy. “Koncertina” jest wyjątkowym głosem w tym temacie, bo ona niczego nam nie narzuca, a jedynie próbuje na spokojnie odpowiedzieć na pytania, które być może w naszych głowach pojawiały się od lat.

Czy na polskim rynku wydawniczym powinno pojawić się więcej książek o migracji i kryzysie na polsko-białoruskiej granicy?

“Koncertina” Andrzeja Muszyńskiego jest zupełnie odmiennym głosem w tej tematyce. Autor bowiem skupia się na człowieku i jego emocjach, ale chyba jako jedyny próbuje zrozumieć ludzi z obydwu stron barykady, jednocześnie wyzbywając się w swojej...

więcej Pokaż mimo to