-
ArtykułyKulisy fuzji i strategii biznesowych wielkich wydawców z USAIza Sadowska5
-
Artykuły„Rok szarańczy” Terry’ego Hayesa wypływa poza gatunkowe ramy. Rozmowa z autoremRemigiusz Koziński1
-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz4
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
Biblioteczka
2023-12-21
2023-10-25
Dotarłam do 131 strony i naprawdę nie mam ochoty kontynuować. Nie znoszę takiego pseudofilozoficznego pierdu pierdu. Przekartkowałam resztę, z myślą, że a nuż coś tam przykuje moją uwagę, ale nie trafiłam na nic, co sprawiłoby, żebym chciała męczyć się z nią dalej.
Dotarłam do 131 strony i naprawdę nie mam ochoty kontynuować. Nie znoszę takiego pseudofilozoficznego pierdu pierdu. Przekartkowałam resztę, z myślą, że a nuż coś tam przykuje moją uwagę, ale nie trafiłam na nic, co sprawiłoby, żebym chciała męczyć się z nią dalej.
Pokaż mimo to2023-03-04
Przeczytałam 102 strony (co zajęło mi dobre 3 tygodnie) i podjęłam decyzję, że książki kończyć nie będę, toteż jej nie oceniam. Spodziewałam się czegoś innego, w ogóle mnie nie obchodziło to, co się w książce działo/miało wydarzyć, nie polubiłam bohaterów... Życie jest za krótkie, a książek do przeczytania za dużo, żeby męczyć się bez sensu, więc chyba czas najwyższy nauczyć się porzucać lektury, które nie cieszą. I tak w tym przypadku z ulgą czynię.
Przeczytałam 102 strony (co zajęło mi dobre 3 tygodnie) i podjęłam decyzję, że książki kończyć nie będę, toteż jej nie oceniam. Spodziewałam się czegoś innego, w ogóle mnie nie obchodziło to, co się w książce działo/miało wydarzyć, nie polubiłam bohaterów... Życie jest za krótkie, a książek do przeczytania za dużo, żeby męczyć się bez sensu, więc chyba czas najwyższy...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-06-03
Jeszcze nigdy tak nie zawiodłam się na mandze. Nie podobała mi się kreska, nie porwała mnie fabuła, dialogi były koszmarne (połowa na zasadzie "Yyy... Eee...", reszta od czapy), w tłumaczeniu też coś mi zgrzytało, a do tego bardzo nieintuicyjny układ dymków (bez ogonków), przez co miałam trudności z przyporządkowaniem wypowiedzi do bohatera. Po mangi sięgam dla rozrywki, a skończyłam zmęczona. Właściwie podobał mi się tylko wątek słonia i scena z "...herbatę? Herbatę!", ale bardziej jako elementy absurdu. Największe rozczarowanie tego roku.
Jeszcze nigdy tak nie zawiodłam się na mandze. Nie podobała mi się kreska, nie porwała mnie fabuła, dialogi były koszmarne (połowa na zasadzie "Yyy... Eee...", reszta od czapy), w tłumaczeniu też coś mi zgrzytało, a do tego bardzo nieintuicyjny układ dymków (bez ogonków), przez co miałam trudności z przyporządkowaniem wypowiedzi do bohatera. Po mangi sięgam dla rozrywki, a...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-06-19
Kurczę, takie nadzieje wiązałam z tą pozycją...
Ostatnimi czasy jestem mocno zafascynowana kulturą japońską. Czytałam już jedną japońską powieść - "Cuda za rogiem" - i byłam nią urzeczona. Niestety, w przypadku "Kota..." jestem raczej rozczarowana niż oczarowana. Literatura tego kraju słynie ze swojego minimalizmu, kiedy jednak sprowadza się on do szczątkowej fabuły i pisania o niczym, to zupełnie to do mnie nie trafia. Za mało kota w "Kocie...", zero emocji (pewne wydarzenie powinno mnie poruszyć, tymczasem wzruszyłam ramionami i to by było na tyle), swoisty chaos, niektóre rzeczy się powtarzały, a w stylu coś mi zgrzytało - być może to kwestia tłumaczenia. Naprawdę miałam nadzieję, że zakocham się w tej opowieści, tymczasem uważam, że była zupełnie nijaka. Szkoda, bo szata graficzna tej serii bardzo mi się podoba i z chęcią bym ją skompletowała, a teraz mam wątpliwości, czy to na pewno dobry pomysł...
Kurczę, takie nadzieje wiązałam z tą pozycją...
Ostatnimi czasy jestem mocno zafascynowana kulturą japońską. Czytałam już jedną japońską powieść - "Cuda za rogiem" - i byłam nią urzeczona. Niestety, w przypadku "Kota..." jestem raczej rozczarowana niż oczarowana. Literatura tego kraju słynie ze swojego minimalizmu, kiedy jednak sprowadza się on do szczątkowej fabuły i...
2020-03-10
Nie, nie i jeszcze raz nie. To zupełnie nie jest książka dla mnie. Za dużo filozoficzno-fizycznego pierdolamento, za mało fabuły i wątków, które skłoniły mnie do sięgnięcia po prozę Winterson. No i realizm magiczny - mam problem z tym gatunkiem, zwłaszcza w takiej formie (kiedy zamiast na głównych bohaterów nacisk kładziony jest na członków ich rodziny). I jeszcze ta końcówka, brrr. Język niby wysublimowany, ale do mnie taka forma nie cholery nie trafia.
Ten tytuł nie był na szczycie mojej wishlisty jeśli chodzi o książki tej autorki, wręcz trochę się go obawiałam, no i słusznie, a tak się złożyło, że to właśnie on jako pierwszy (w zasadzie drugi, ale lektura tamtego wciąż przede mną), na moje nieszczęście wpadł mi w ręce. Nie skreślam tej pani, bo widzę, że inni czytelnicy podzielają moją opinię odnośnie "Dyskretnych symetrii", inne zaś książki mają zdecydowanie lepsze recenzje.
Nie, nie i jeszcze raz nie. To zupełnie nie jest książka dla mnie. Za dużo filozoficzno-fizycznego pierdolamento, za mało fabuły i wątków, które skłoniły mnie do sięgnięcia po prozę Winterson. No i realizm magiczny - mam problem z tym gatunkiem, zwłaszcza w takiej formie (kiedy zamiast na głównych bohaterów nacisk kładziony jest na członków ich rodziny). I jeszcze ta...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-24
Co za literacki koszmarek. Doprawdy, nie sposób polubić którejkolwiek z postaci, a te wszystkie nawiązania do wiary są żenujące. Bohaterowie postępują nielogicznie, wydarzenia są rozciągane w okropnie nudnych dialogach do granic możliwości. Nie dzieje się tu prawie nic, spokojnie można by z tego zrobić maksymalnie dziesięciostronicowe opowiadanie, wystarczyłoby tylko wyrzucić te wszystkie bzdety, które nic nie wnoszą do fabuły. Niektóre złe książki można chociaż potraktować jako guilty pleasure, tutaj się tylko ziewa i przewraca oczami.
Co za literacki koszmarek. Doprawdy, nie sposób polubić którejkolwiek z postaci, a te wszystkie nawiązania do wiary są żenujące. Bohaterowie postępują nielogicznie, wydarzenia są rozciągane w okropnie nudnych dialogach do granic możliwości. Nie dzieje się tu prawie nic, spokojnie można by z tego zrobić maksymalnie dziesięciostronicowe opowiadanie, wystarczyłoby tylko...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-20
Moją fanaberią był zakup tej książki z uwagi na babeczkę na okładce (ciekawostka: nie mam tego wydania w twardej oprawie, które było dostępne chyba w każdym markecie, tylko w miękkiej, kupione w świętej pamięci outlecie mieszczącym się w Krakowie na ulicy Grodzkiej, naprzeciwko Dedalusa), natomiast fanaberią autorki było jej napisanie. Jeszcze na skrzydełku się odgrażała, że to nie jest jej ostatnia powieść... Chyba jednak jest, minęło 7 lat, a na rynku nic więcej spod pióra tej pani się nie ukazało, Bogu dzięki.
Miałam spory problem z językiem, jakim napisana jest ta pozycja. Choć lubię zabawy słowem, to moim zdaniem autorka stanowczo tutaj przesadziła z używaniem:
- dziwnych zdrobnień, w tym imion, np. Waldeczek (co miało być chyba żartobliwe, a wyszło pogardliwe)
- mało znanych słów (żeby się popisać, że sama je zna?) - stąd też kiedy widzę opinie, że język tutaj jest "prosty" - hmm, czy my na pewno czytałyśmy tę samą książkę?
- nawiązań do popkultury i nie wiadomo czego jeszcze, w tym wrzucania czyichś cytatów
- specyficznie zbudowanych zdań - tak jakoś koślawo, nie "po polsku"
- tekstów totalnie od czapy - jeśli bohaterki nie pociąga jakiś facet to mówi o nim, że "nie robi jej na macicę" (WTF?!), takich kwiatków było zresztą niemało
- bardzo potocznych określeń i kolokacji (o nie, to używanie dziwnych słów jest chyba zaraźliwe!), które chyba miały być cool, tylko coś nie wyszło
- gwary śląskiej (zwłaszcza na początku)
Co gorsza, autorka stosuje te wszystkie odjechane zabiegi nie tylko w opisach, ale przede wszystkim w dialogach. Ludzie tak nie rozmawiają! Dlatego czytając pierwszą połowę cierpiałam. Potem, na szczęście, więcej było akcji niż tych durnowatych rozmów między bohaterami. Choć i do fabuły można mieć zastrzeżenia. Historia jest totalnie nieprawdopodobna, kwestii giełdowych za dużo (a i tak zrozumiałam z tego piąte przez dziesiąte - jak wszyscy, którzy po nią sięgnęli), a smakołyków - za mało.
Przez pięć lat "Fanaberie" zdobiły moją biblioteczkę czekając na przeczytanie, ale na pewno do tej historii nie wrócę, więc już nie będą. Piękna okładka to stanowczo za mało.
Moją fanaberią był zakup tej książki z uwagi na babeczkę na okładce (ciekawostka: nie mam tego wydania w twardej oprawie, które było dostępne chyba w każdym markecie, tylko w miękkiej, kupione w świętej pamięci outlecie mieszczącym się w Krakowie na ulicy Grodzkiej, naprzeciwko Dedalusa), natomiast fanaberią autorki było jej napisanie. Jeszcze na skrzydełku się odgrażała,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-10-20
W temacie kolorowanek dla dorosłych siedzę niemal od początku. Swoją pierwszą kupiłam we wrześniu 2015, ale zjawisko obserwowałam już wcześniej. Choć nadmiarem talentu pochwalić się nie mogę (ale robię postępy!), to kolorowanki wciągnęły mnie na tyle, że postanowiłam napisać o nich pracę magisterską. Studiuję taki kierunek, że to przeszło :)
Entuzjazmu ani pomysłów mi nie brakuje, natrafiłam jednak na zasadniczy problem - brak opracowań podejmujących to zagadnienie, czyli źródeł, na które mogłabym się powołać. Szczególnie naukowych i polskojęzycznych, ale generalnie chyba nikt jeszcze tego nie badał i stąpam po dziewiczym gruncie. Jakoś sobie jednak radzić trzeba...
Pewnego dnia, przeglądając ofertę sklepu empik.com, natknęłam się na dość enigmatyczną pozycję pt. 'Colouring 101'. Poszukiwania informacji na temat jej zawartości spełzły w zasadzie na niczym. Zaryzykowałam i w końcu zamówiłam.
Początkowo byłam nastawiona bardzo pozytywnie. Pierwsze strony czytałam z szerokim uśmiechem na twarzy. Niestety, mój entuzjazm szybko oklapł.
Książka została skonstruowana na zasadzie 101 list, krążących wokół tematu... Prawdę mówiąc o samym kolorowaniu jest tu stosunkowo niewiele. Więcej jest o... kolorach. Gatunki zwierząt/nazwy chorób z kolorami w nazwie, filmy/książki/piosenki z kolorami w tytule, marki, których logo jest niebieskie/zielone/czerwone itd... No nie o to mi chodziło. Co to w ogóle ma do rzeczy? Gdyby takich list było rzeczywiście kilka, stanowiłyby ciekawe urozmaicenie - one jednak zdominowały książkę. Nie mówiąc o barierze językowej - jako osoba natywnie nieanglojęzyczna po prostu nie rozumiałam, o czym czytam, nie potrafiłam sobie wyobrazić danego ptaka czy ryby, a przecież nie będę googlować każdego podanego przykładu, bo i tak mi to do niczego niepotrzebne... Do tego w książce znajdziemy przepisy na kolorowe drinki (sic!), znaczenie przypisywane poszczególnym kolorom czy listę imion (z którymi w większości się nie spotkałam), które w jakimś języku można przetłumaczyć jako to czy tamto.
Jeśli chodzi o samo kolorowanie, to poruszono tutaj takie zagadnienia, jak:
-ćwiczenia, które można wykonywać, aby kolorowanie nie sprawiało nam bólu - nie tylko na dłonie, ale na różne partie ciała
-charakterystyka różnych rodzajów papieru, kredek, długopisów, piórników - co najmniej połowa tych przyborów nie jest niestety znana w Polsce, więc średnio mi coś mówią; brakuje mi też tutaj fotografii, których żaden lakoniczny opis nie zastąpi
-przykłady nietypowych książek do kolorowania
-miejsca, w których powinniśmy (zapoznawszy się: no, nie sądzę) oraz nie powinniśmy sięgać po kredki i kolorowankę
-informacje o doborze barw i technikach kolorowania - mogłoby być tego znacznie więcej
-co zrobić z pokolorowanym obrazkiem
-aspekty związane z wydawaniem własnej książki do kolorowania
-'etykieta kolorowankowa', czyli np. jak prawić komplementy, kiedy ktoś pokazuje nam swoją pracę, bądź... jak go obrazić
-krótki rys historyczny (stanowczo za krótki) + historia marki Crayola
Trochę miejsca poświecono także np. kierunkom w sztuce.
Papier jest biały. Zdjęć, jak wspominałam, brak. Są tylko obrazki jakby rodem z Clipartu. I jeszcze jeden feler, biorąc pod uwagę, że miejscami chciałabym ją zacytować - brakuje numeracji stron! I co ja mam teraz zrobić?
Tak czy siak nie tego oczekiwałam po tej pozycji, więc jestem zawiedziona. Na pewno się na nią powołam, jednak nie w takim stopniu, jak się spodziewałam.
W temacie kolorowanek dla dorosłych siedzę niemal od początku. Swoją pierwszą kupiłam we wrześniu 2015, ale zjawisko obserwowałam już wcześniej. Choć nadmiarem talentu pochwalić się nie mogę (ale robię postępy!), to kolorowanki wciągnęły mnie na tyle, że postanowiłam napisać o nich pracę magisterską. Studiuję taki kierunek, że to przeszło :)
Entuzjazmu ani pomysłów mi nie...
2014-08-12
Odnośnie tej książki rościłam sobie wielkie nadzieje. Po pierwsze - bardzo sobie cenię literaturę tego typu. Książkami sióstr Bronte, z którymi do tej pory miałam przyjemność się spotkać byłam urzeczona. Z Jane Austen spotkałam się wielokrotnie, jednak w języku angielskim - w czasach liceum zaczytywałam się uproszczonymi wersjami jej powieści, oglądałam również przepiękne, kostiumowe adaptacje filmowe z napisami - lecz "Mansfield...", jako jedynej, ani wśród jednych, ani wśród drugich nie było. Ucieszyłam się więc bardzo, kiedy zobaczyłam ten tytuł w pobliskiej bibliotece - pożałowałam nawet, iż nie mogę tego egzemplarza sobie przywłaszczyć - kolekcjonuję bowiem serię 'Klasyka Romansu' wydawnictwa Love & Story. Po przeczytaniu tej książki przestałam nad tym ubolewać - jestem bowiem pewna, iż nie sięgnę po nią ponownie.
Przeczytałam ją z wielkim trudem, a właściwie 'męczyłam' przez blisko dwa tygodnie. Historia mnie nie porwała, ba - nawet nie wciągnęła... Wciąż łudziłam się, że akcja się rozkręci, a zapowiadany romansowy wątek w końcu pojawi - niestety, zamiast tego przedzierałam się przez kilometry przydługich, nudnawych opisów. Po lekturze 2-3 rozdziałów dziennie miałam ochotę jedynie na to, aby ją odłożyć. Gdyby nie odrobina samozaparcia, walczyłabym z nią pewnie jeszcze tydzień... Postacie mdłe, a zwłaszcza główna bohaterka. Liczyłam na zupełnie inną opowieść, opisującą dzieje romantycznego uczucia, rodzącego się pomiędzy Fanny i jej wybrankiem, zapewne wielu trudności, jakie będą musieli pokonać, aby w końcu być razem i żyć długo i szczęśliwie... Tymczasem nasz kochany pan Edmund spojrzał na swą kuzynkę łaskawszym okiem dopiero na cztery strony przed końcem książki, kiedy już zupełnie straciłam na to nadzieję...
Oczywiście dostrzegam i pewne walory tej pozycji, na przykład fakt, iż oddaje ona (zapewne) typowe ówczesne myślenie, pełne uprzedzeń i konwenansów, nie sposób też nie współczuć traktowanej jak popychadło Fanny... To jednak stanowczo za mało.
Nie przekreślam Austen, dam jej jeszcze szansę, ba, być może przeczytam wszystkie jej książki, jednak "Mansfield..." jest dla mnie niestety niewypałem.
Odnośnie tej książki rościłam sobie wielkie nadzieje. Po pierwsze - bardzo sobie cenię literaturę tego typu. Książkami sióstr Bronte, z którymi do tej pory miałam przyjemność się spotkać byłam urzeczona. Z Jane Austen spotkałam się wielokrotnie, jednak w języku angielskim - w czasach liceum zaczytywałam się uproszczonymi wersjami jej powieści, oglądałam również przepiękne,...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-04-11
Mój czytelniczy eksperyment zakończył się totalną klęską. Otóż nie wiedziałam o tej książce zupełnie nic - nie czytałam opisu, nie sprawdzałam opinii - zauroczyła mnie okładka, a że i tak mam chwilowo nielimitowany dostęp do książek na Legimi, a tam się na nią natknęłam - postanowiłam spróbować, zwłaszcza że nie miała być zbyt obszerna.
Po przeczytaniu 2/3 książki nadal nie mogłam zrozumieć, jaka jest myśl przewodnia (złap bogatego faceta, a będzie ci dobrze?), jaki był cel jej napisania. Najpierw myślałam, że może ta początkowa sielanka zmieni się z czasem w opowieść o toksycznym związku - wszak główny męski bohater był zazdrosny o każdego faceta, z którym główna żeńska bohaterka kiedykolwiek rozmawiała... Nic z tego. Ta pozycja jest o niczym. Można się poczuć trochę, jakby się oglądało "Trudne sprawy", z tą różnicą, że bohaterowie na siebie nie krzyczą, a każdy ich problem rozwiązuje się w 10 sekund.
Wyrzuciłabym ją z pamięci zaraz po przeczytaniu, gdyby nie to, że zaczęłam poszukiwać informacji o autorce, w celu dowiedzenia się, po jaką cholerę ktoś to wydał. I dowiedziałam się, że pani Ewa cierpi na padaczkę, co uniemożliwia jej podjęcie normalnej pracy, a napisanie książki było zarazem realizacją jej marzenia, jak i próbą finansowego usamodzielnienia się... W konsekwencji zostałam z uczuciem na kształt kaca książkowego, bo to jednak bardzo smutne jest, jak się nad tym wszystkim zastanowić. Może gdyby ktoś w wydawnictwie usiadł z autorką i podpowiedział jej to i owo, coś z tego by wynikło. Tymczasem najwidoczniej na korekcie się skończyło (bo błędów to tu raczej nie ma). Trudno powiedzieć, czy wydawca chciał dobrze, nie mając serca odmówić autorce, czy wręcz przeciwnie, jego celem było ją naciągnąć na poniesienie kosztów wydania książki (6000 zł, nietrudno było znaleźć tę informację). Tak czy owak coś poszło bardzo, bardzo nie tak.
Mój czytelniczy eksperyment zakończył się totalną klęską. Otóż nie wiedziałam o tej książce zupełnie nic - nie czytałam opisu, nie sprawdzałam opinii - zauroczyła mnie okładka, a że i tak mam chwilowo nielimitowany dostęp do książek na Legimi, a tam się na nią natknęłam - postanowiłam spróbować, zwłaszcza że nie miała być zbyt obszerna.
Po przeczytaniu 2/3 książki nadal...
2018-08-02
Jakież to było nudne... Przerost formy nad treścią, ot co. Ale czego ja się spodziewałam, skoro Schulza często wymienia się obok Gombrowicza i Witkacego, których 'tfu(!)rczości' nie cierpię?
Niby początkowo słuchanie było ciekawym doświadczeniem (z uwagi na specyficzny styl i leksykę), jednak na dłuższą metę po prostu męczyło. A na dodatek nic się tam nie działo - a jak już zaczynało, to wydarzenia były kompletnie oderwane od rzeczywistości. Nie dla mnie. Nie polecam. Ale z tego co widzę ma wielu wielbicieli. No cóż, w moim guście niestety nie jest.
Jakież to było nudne... Przerost formy nad treścią, ot co. Ale czego ja się spodziewałam, skoro Schulza często wymienia się obok Gombrowicza i Witkacego, których 'tfu(!)rczości' nie cierpię?
Niby początkowo słuchanie było ciekawym doświadczeniem (z uwagi na specyficzny styl i leksykę), jednak na dłuższą metę po prostu męczyło. A na dodatek nic się tam nie działo - a jak już...
2019-02-13
Zdecydowanie najsłabsza część cyklu. Jak pierwszy tom mi się podobał (choć byłam rozczarowana cukierkowym zakończeniem), drugi był okej, tak z trzecim się męczyłam, bo nie cierpiałam głównych bohaterów, żywcem wyjętych z romansów współczesnych najgorszego sortu. Ona co rusz jęczała i rumieniła się, on klął pod nosem, a jego ciało 'ożywiało się', jeśli wiecie, co mam na myśli. Czytelnik ma do tego stopnia dość tego nieznośnego napięcia seksualnego między bohaterami, że najchętniej zrobiłby im przysługę i wepchnął ich w końcu do jakiegoś łóżka, żeby przespali się ze sobą i przestali o tym obsesyjnie myśleć i mówić... I kiedy do tego dochodzi? Spojler: na 7 stron przed końcem książki (!), na szpitalnym łóżku (jakież to romantyczne!), a on oświadcza się jej w trakcie (DOSŁOWNIE!). Ręce i nogi opadają. Swoją drogą nie mogę zrozumieć tego, w jak niezmiernym szoku są wszyscy męscy bohaterowie z tej serii, ilekroć uświadomią sobie, że wybranka ich serca ma piersi. No, niebywałe, kobieta z biustem!
Zdecydowanie najsłabsza część cyklu. Jak pierwszy tom mi się podobał (choć byłam rozczarowana cukierkowym zakończeniem), drugi był okej, tak z trzecim się męczyłam, bo nie cierpiałam głównych bohaterów, żywcem wyjętych z romansów współczesnych najgorszego sortu. Ona co rusz jęczała i rumieniła się, on klął pod nosem, a jego ciało 'ożywiało się', jeśli wiecie, co mam na...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-12-08
Od trzech tygodni zastanawiam się, jak ją ocenić, ponieważ, proszę państwa, mamy tutaj do czynienia z wyśmienitym przykładem, jak książek nie pisać i nie wydawać.
Co gorsza, kupiłam ją w prezencie dla przyjaciółki. Iza, jeszcze raz przepraszam! Okładka była urocza, książka miała wysoką średnią ocen, obie chciałyśmy ją przeczytać - uznałam, że będzie idealna. Hm, to ostatnie słowo, jakiego można użyć w tym przypadku, bo okładka jest jednym z nielicznych plusów.
Nawet nie wiem, od czego zacząć, rozpocznę więc może od początku... Otóż już na pierwszych stronach natykałam się na rozmaite błędy. W książce rzekomo dokonano korekty - mimo to aż roi się tutaj od literówek: a to brakuje przecinka, a to zamyka się cudzysłów, którego nikt nie otwierał, to imię lub nazwa własna zapisane/a jest małą literą. W jednym zdaniu zabrakło całego słowa. Z kontekstu dało się wywnioskować, że chodzi o książkę, jednak bez tego wyrazu nie miało ono sensu. Inną kategorię błędów stanowią takie, które określiłabym mianem rzeczowych. Otóż opis na okładce głosi, że akcja toczy się pod Tatrami, tymczasem książka opowiada o małym miasteczku w sercu Bieszczad. To góry, tamto góry, po co drążyć temat, hm? Ponadto zdaniem autorki w grze w domino używa się pionków. W ogóle opisany tam świat jest chyba jakąś alternatywną wizją, w której nie ma 500+ (wielodzietna rodzina żyje w skrajnym ubóstwie), a małe, senne miasteczko ma na prawie każdym rogu Starbucksa. Takie tam, szczegóły, kto by na nie zwracał uwagę.
Historia jest zresztą niesamowicie "realistyczna", ot chociażby zawrotna kariera aniołów produkowanych przez główną bohaterkę, które sprzedają się na pniu. Dorzućmy do tego jeszcze mieszkańców miasteczka, którzy przez cały grudzień paradują poprzebierani za elfy i tym podobne stworzenia i gromadzą się, żeby śpiewać kolędy. W adwencie. Kolędy. Tak.
Okropnym minusem jest także styl: krótkie zdania, rodem z wypracowania ucznia szkoły podstawowej. I ten sposób konstruowania scen dialogowych, w których co rusz ktoś wybucha śmiechem - uch! Dodajmy do tego jeszcze nadmiar retrospekcji względem wydarzeń bieżących, który generuje chaos. Nie podoba mi się także sposób traktowania bohaterów drugoplanowych - autorka wprowadza ich niemal gromadnie, po czym w pewnym momencie o nich zapomina. Także główna bohaterka z biegiem akcji schodzi jakby na dalszy plan.
Ale szczytem szczytów jest nachalne moralizatorstwo uprawiane przez autorkę tegoż "dzieła", która w pewnych momentach zwraca się wprost do czytelnika, wtykając mu palce pod żebra i szturchając łokciem, żeby się upewnić, czy aby na pewno jest on (a raczej ona) dobrym człowiekiem?! Ponadto na końcu pojawiają się dziwne życzenia - trochę nie wiadomo do kogo - oraz sekcja DIY, "bardzo" potrzebna. Ktoś tu chyba miał za dużo pomysłów, nie mógł się zdecydować, które z nich zawrzeć, to wepchnął wszystkie, a co!
Nie ma też jak urywać jeden wątek tylko po to, żeby w 2 kolejnych tomach móc wprowadzić nową bohaterkę, i to jako jedną z najważniejszych. Co to to nie, nie dam się wrobić w czytanie reszty tego chłamu!
A ten kluczowy zwrot akcji (kwestia związana z ojcem głównej bohaterki)... Jedyną słuszną reakcją był tutaj soczysty facepalm.
Co do jej postępowania też można mieć zastrzeżenia - nie stać jej na wymarzony przez brata prezent (który kosztuje raptem kilkaset złotych), ale na dekoracje jakoś kasę wydaje bez opamiętania... Nie mówiąc o tym, że przecież jej anioły wygenerowały niezły zysk - co ona właściwie zrobiła z tą forsą?!
No dobrze, a co z plusami?
Po pierwsze, cukiernia prowadzona przez babcię głównej bohaterki, czy raczej oferowane tam specjały - opisywane bardzo smakowicie. Po drugie, wątki poboczne - szczególnie tej pani (nie pamiętam już niestety jej imienia), której zmarł mąż. To, jak jeden z bohaterów się do niej zalecał było takie urocze!
Niestety, to zdecydowanie za mało, żeby stworzyć dobrą książkę. Tak więc po lekturze zrobiłam sobie maraton po opiniach dotyczących tej książki i przyznałam plusy wszystkim negatywnym... A teraz, kiedy moja przyjaciółka także jest już "po", mogę otwarcie wyrazić własne zdanie.
Od trzech tygodni zastanawiam się, jak ją ocenić, ponieważ, proszę państwa, mamy tutaj do czynienia z wyśmienitym przykładem, jak książek nie pisać i nie wydawać.
Co gorsza, kupiłam ją w prezencie dla przyjaciółki. Iza, jeszcze raz przepraszam! Okładka była urocza, książka miała wysoką średnią ocen, obie chciałyśmy ją przeczytać - uznałam, że będzie idealna. Hm, to...
2018-03-07
Od lat miałam ochotę "Lolitę" przeczytać. Na moje nieszczęście, pierwsze wydanie jakie mi wpadło w ręce było kieszonkowe, a ja skwapliwie je nabyłam i potem cierpiałam podczas lektury.
Cierpiałabym jednak nawet czytając inne, a to za sprawą stylu pisarza, który kompletnie nie przypadł mi do gustu. Im dalej w las, tym bardziej książka mnie nużyła, a ja niecierpliwie wypatrywałam końca. I tak przez dwa tygodnie, bo tyle się z "Lolitą" męczyłam. Mało się działo (zwłaszcza w drugiej połowie), powieść totalnie przegadana, do tego brak przypisów, które wyjaśniłyby pojawiające się co rusz francuskojęzyczne wstawki, czy też nawiązania, których zrozumieć nie miałam prawa. Rozczarowałam się. Panu N. już podziękuję.
Od lat miałam ochotę "Lolitę" przeczytać. Na moje nieszczęście, pierwsze wydanie jakie mi wpadło w ręce było kieszonkowe, a ja skwapliwie je nabyłam i potem cierpiałam podczas lektury.
Cierpiałabym jednak nawet czytając inne, a to za sprawą stylu pisarza, który kompletnie nie przypadł mi do gustu. Im dalej w las, tym bardziej książka mnie nużyła, a ja niecierpliwie...
2018-06
Okładka przepiękna, jednak treściowo to już zupełnie nie to, co oczarowało mnie w "Szkole niezbędnych składników". Za mało gotowania, konstrukcja już nie tak przemyślana... Moim zdaniem zbędna kontynuacja. Może gdyby poprowadzono fabułę inaczej, 'zaglądając' do wszystkich bohaterów pierwszej części, zamiast wprowadzać nowych, niekoniecznie wnoszących do tej historii wiele (zwłaszcza Al i jego żona; liczyłam zresztą na inny rozwój wydarzeń w tym wypadku, jestem wręcz rozczarowana jego postawą)... W oderwaniu od 'jedynki' także niczym się nie wyróżnia; czytelnik, który nie miał do czynienia ze 'Szkołą...' tym bardziej jej nie doceni. Szkoda, bo potencjał był ogromny.
Okładka przepiękna, jednak treściowo to już zupełnie nie to, co oczarowało mnie w "Szkole niezbędnych składników". Za mało gotowania, konstrukcja już nie tak przemyślana... Moim zdaniem zbędna kontynuacja. Może gdyby poprowadzono fabułę inaczej, 'zaglądając' do wszystkich bohaterów pierwszej części, zamiast wprowadzać nowych, niekoniecznie wnoszących do tej historii wiele...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-09
Teraz już rozumiem, czemu tyle osób czuje awersję do opowiadań (choć niektórzy, ze względu na wspólny mianownik, jakim jest narratorka/główna bohaterka nazywają "Dziewczęta i kobiety" powieścią)... Ilekroć mam do czynienia z krótką formą, kończy się to podobnie. Męczę się, a po kilku dniach z trudem przypominam sobie nawet jej tytuł...
Czy ktoś może mi wytłumaczyć sens pisania o niczym? Bo to już kolejna książka tego typu, w której nie mogę doszukać się fabuły. No, chyba że uprawianie seksu w każdych napotkanych krzakach można uznać za oś wydarzeń... Trudno jest mi bowiem wyznaczyć jakąkolwiek oś logiczną tych utworów. Niby wydarzenia są ze sobą jakoś luźno powiązane, ale i sensownego zakończenia, i szczególnie istotnych wydarzeń ze świecą tam szukać. Wszystkie wydają się zaczynać i kończyć w przypadkowych miejscach, a po drodze opisywane są przypadkowe zdarzenia...
Żeby to chociaż ładne było, tymczasem widzę tendencję do miłowania turpizmu, naturalizmu, czy jak kto to zjawisko nazwie. Trudno mi wszakże czerpać przyjemność z obcowania z brzydotą, na którą natknąć się tu można co kroku. Każde paskudztwo, każdy fetor musi zostać koniecznie opisany! Po co, dlaczego, za jakie grzechy?
Po noblistce spodziewałam się czegoś znacznie więcej. I o ile zwykle daję autorom drugą szansę, o tyle po lekturze tego zbioru usunęłam z wirtualnej biblioteczki dwa tytuły spod pióra Munro, które tkwiły tam od paru lat. Bo najzwyczajniej w świecie straciłam na ich lekturę wszelką ochotę.
Teraz już rozumiem, czemu tyle osób czuje awersję do opowiadań (choć niektórzy, ze względu na wspólny mianownik, jakim jest narratorka/główna bohaterka nazywają "Dziewczęta i kobiety" powieścią)... Ilekroć mam do czynienia z krótką formą, kończy się to podobnie. Męczę się, a po kilku dniach z trudem przypominam sobie nawet jej tytuł...
Czy ktoś może mi wytłumaczyć sens...
2017-09-14
Półtora roku temu przeczytałam następczynię tej powieści, "Dom na krawędzi". Byłam nią zachwycona, oceniłam ją 9/10, a to nieczęsto mi się zdarza.
Tymczasem "Drzwi do piekła"... Jestem na nie, nie i jeszcze raz nie. Gdybym to od tej części zaczęła, raczej nie sięgnęłabym po kontynuację. Minęło już trochę czasu, ja też się zmieniłam, więc dziś być może oceniłabym drugą część inaczej; nieznajomość pierwszej też mogła zaważyć na mojej nocie.
O ile narracja w "Domu..." - w formie listu Darii do Izy - bardzo przypadła mi do gustu, a od pisanej ciągiem historii nie mogłam się oderwać, o tyle o "Drzwiach..." nie mogę powiedzieć niczego równie pochlebnego. Niby pisane ciurkiem, ale akcja bardzo fragmentaryczna - wydarzenia bieżące przeplatały się ze wspomnieniami Darii, jakby na zasadzie strumienia świadomości. I byłoby to okej, tak w końcu działa ludzki umysł - gdyby, na litość boską, każda dygresja została graficznie wyodrębniona! Tymczasem główna bohaterka w pięciu akapitach mówi o tym, co dzieje się "obecnie", następnie, bez żadnego ostrzeżenia, w trzech wspomina jakieś wydarzenie, przerywając ni z gruszki ni z pietruszki w najciekawszym momencie (by wrócić do tego 15 stron później albo wcale), opisuje inną sytuację z bieżącego życia, znów cofa się w czasie, ale do zupełnie innego punktu... I tak przez całą książkę. Nie potrafiłam jej zrozumieć, nie pałałam do niej sympatią. Cała książka nie wzbudziła we mnie żadnych emocji, poza kilkoma epizodami, które poskutkowały uczuciem obrzydzenia. Choć zwykle poszukuję wątków typu LGBT w literaturze, to tutaj zostały one nakreślone w większości w odpychający sposób (wyjątek stanowiła relacja między Maską a Kochanką).
Teoretycznie powinno mi się podobać - moja "poprzednia" branża - resocjalizacja, i to nawet przez sztukę!, wątek biblioteki... A jednak naturalistyczna forma przekazu zaważyła na odbiorze treści. Fakt, trudno spodziewać się idyllicznych obrazków w opisie więzienia, jednak z pewnością dało się poprowadzić akcję nieco inaczej. I jakoś wierzyć mi się nie chce w skalę nasilenia pewnych zjawisk... Nurowską chyba trochę poniosła wyobraźnia.
Tak czy owak nie polecam.
PS. Długo zastanawiałam się, czy dać tej pozycji dwie czy trzy gwiazdki. Za swoiste nowatorstwo (raczej rzadko spotyka się tego typu motywy w literaturze) ostatecznie przyznałam jej trzy.
Półtora roku temu przeczytałam następczynię tej powieści, "Dom na krawędzi". Byłam nią zachwycona, oceniłam ją 9/10, a to nieczęsto mi się zdarza.
Tymczasem "Drzwi do piekła"... Jestem na nie, nie i jeszcze raz nie. Gdybym to od tej części zaczęła, raczej nie sięgnęłabym po kontynuację. Minęło już trochę czasu, ja też się zmieniłam, więc dziś być może oceniłabym drugą...
2016-08-30
Lekturę rozpoczynałam z pozytywnym nastawieniem, jednak z upływem stron mój entuzjazm malał zamiast rosnąć.
Po pierwsze, czemu autorki historycznych romansów (albo ich tłumaczki, w sumie nie wiem), mają istny pociąg do używania kolokacji "zmysłowe pożądanie" tak średnio co drugą stronę? Bardzo mnie to irytuje.
Po drugie, wprost 'uwielbiam' kolejną manierę tychże, która polega mniej więcej na tym, iż główna bohaterka ZAWSZE ma ochotę na miłosne igraszki, niezależnie od tego, czy jest szczęśliwa, załamana czy obrażona na głównego bohatera. ZAWSZE. Wystarczy, że on dotknie jej palcem, a ona już 'cicho krzyczy z rozkoszy' (autentyk!). Primo, jak można 'cicho krzyczeć'? Secundo, kto, poza bohaterkami XIX-wiecznych romansów tak robi? Aż się dziwię, że nasza Lucy nie doznawała orgazmu ilekroć Iwan pojawił się w drzwiach... Z powyższym wiąże się też niekonsekwencja naszej żeńskiej postaci (jakież to cholernie typowe), która tak bardzo nie chce być z naszym bohaterem, że o niczym bardziej nie marzy, niż o tym, żeby z nim być. Jej usta mówią jedno, a ciało drugie. No doprawdy? A podobno to faceci myślą pewną częścią ciała?
Po trzecie, szarpanina między Lucy a Iwanem ciągnęła się w nieskończoność. Można by tę historię skrócić o połowę i nikt by na tym nie ucierpiał. Już myślałam, że te przepychanki nigdy się nie skończą: ona go nie chce, on ją chce, no to ona też go chce, on jej też, ale udaje, że wcale nie, więc ona go "nie chce", i tak przez trzysta stron. Ileż można?! A potem nagle na ostatnich stronach bohater, który rzekomo nie wierzy w miłość i któremu jej wyznanie nie przechodzi przez usta, jakieś 10 razy powtarza swej wybrance, że ją kocha. Aż się niedobrze robi.
Stereotypowa i naciągana aż do bólu. Rozczarowała mnie, bowiem po opisie na obwolucie spodziewałam się inteligentnej kobiecej postaci z wyrazistym charakterem, a nie marionetki zaślepionej namiętnością. Może i romanse rządzą się swoimi prawami, jednak to jest przykład historii miłosnej w jednym z najgorszych według mnie wydaniu.
Lekturę rozpoczynałam z pozytywnym nastawieniem, jednak z upływem stron mój entuzjazm malał zamiast rosnąć.
Po pierwsze, czemu autorki historycznych romansów (albo ich tłumaczki, w sumie nie wiem), mają istny pociąg do używania kolokacji "zmysłowe pożądanie" tak średnio co drugą stronę? Bardzo mnie to irytuje.
Po drugie, wprost 'uwielbiam' kolejną manierę tychże, która...
2016-08-22
Jestem kolejną osobą należącą do obozu, który głosi, iż ta książka nie powinna nigdy powstać.
Pierwsze dwie części "Dziennika..." zaliczają się do czołówki moich 25 ulubionych książek. Ilekroć do nich powracam, płaczę ze śmiechu. W przypadku trzeciej części mogę jednak zapłakać co najwyżej gorzko.
Po pierwsze i najważniejsze: jak można było uśmiercić tak wspaniałego faceta jak Mark Darcy?! Jak?! JAK?! To niewybaczalne!
Po drugie, dokonał się zbyt duży przeskok w dziejach głównej bohaterki, wręcz o całe pokolenie. Bridget nie pasuje do tych czasów. Brakuje mi pozycji 'pośredniej', łączącej to, co było, z tym, co rzekomo mogłoby mieć miejsce teraz. A przecież można było napisać przezabawną książkę o małżeńskich perypetiach Bridget i Marka...
Po trzecie, moi dotąd ukochani bohaterowie nagle stali się totalnie antypatyczni. Nie byłam w stanie zapałać sympatią do nikogo. Do NIKOGO. A chyba najbardziej ze wszystkich na nerwy działał mi Tom.
Po czwarte, robienie z czytelników idiotów. Co najmniej śmiesznym dla mnie jest wyjaśnianie podstawowych faktów. Dla osób, które pokochały tę serię (a chyba tylko takie zdecydowały się sięgnąć po kontynuację - a nie te, które nigdy nie miały z nią do czynienia) jest to całkowicie zbędne. Traci też na tym autentyzm książki, która z założenia jest PAMIĘTNIKIEM głównej bohaterki, a przecież w diariuszach takich informacji się nie zamieszcza.
Po piąte, żenujące dialogi i sceny, przede wszystkim smsowe i twitterowe konwersacje z Roxsterem. Poświęcenie tylu stron puszczaniu bąków i wymiotowaniu to zbrodnia na drzewach (które należało ściąć, by tę pozycję wydrukować)...
Po szóste, książka stanowczo zbyt długa i przegadana. Fabuła wlekła się niemiłosiernie, a ja umierałam z nudów.
Po siódme, zawalił tłumacz lub korekta. Ilekroć w tekście pojawiało się słowo 'twitt', zaczynałam zgrzytać zębami.
Co tu więcej mówić, szkoda czasu, papieru i pieniędzy. Ta opowieść powinna zakończyć się na drugim tomie. Kontynuowanie jej, i to w taki sposób, jest bezczeszczeniem pamięci bohaterów. Czuję się tak, jakby ktoś ich pogryzł i wypluł, a następnie taką papką mnie poczęstował.
Gdyby nie to, że dostałam ją w prezencie, pewnie nie dobrnęłabym do końca, za to z impetem rzuciła nią o ścianę.
Jestem kolejną osobą należącą do obozu, który głosi, iż ta książka nie powinna nigdy powstać.
Pierwsze dwie części "Dziennika..." zaliczają się do czołówki moich 25 ulubionych książek. Ilekroć do nich powracam, płaczę ze śmiechu. W przypadku trzeciej części mogę jednak zapłakać co najwyżej gorzko.
Po pierwsze i najważniejsze: jak można było uśmiercić tak wspaniałego...
Nie przekonała mnie ta książka, a szkoda, bo kiedyś naprawdę uwielbiałam Evansa :( Fabularnie miałam kilka zgrzytów, na dodatek niezbyt polubiłam się z bohaterami, a świąt jak dla mnie stanowczo za mało (bardziej to książka zimowa niż świąteczna, większość akcji toczy się w listopadzie). Zakończenie według mnie od czapy, jakby autorowi brakło pomysłu.
Nie przekonała mnie ta książka, a szkoda, bo kiedyś naprawdę uwielbiałam Evansa :( Fabularnie miałam kilka zgrzytów, na dodatek niezbyt polubiłam się z bohaterami, a świąt jak dla mnie stanowczo za mało (bardziej to książka zimowa niż świąteczna, większość akcji toczy się w listopadzie). Zakończenie według mnie od czapy, jakby autorowi brakło pomysłu.
Pokaż mimo to