-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik235
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2013-03-13
2014-02-12
Każdy autor, pisząc swoją książkę oddaje w niej czytelnikowi kawałek siebie, pewien okres swojego życia, w którym powstawała jego opowieść. W przypadku Charlesa Pallisera ten kawałek życia to dokładnie dwanaście lat. Tyle, bowiem trwało konstruowanie, pisanie, przerabianie i korekta jego książki. Według mnie, już to powoduje, że „Kwinkunks” jest niesamowity. Oczywiście nie jest to jedynym powodem, dla którego powieść tę można nazwać rewelacyjną.
Choć w pierwowzorze, książka ta była objętościowo dwa razy większa, autor zdecydował się na dokonanie cięć w fabule, bojąc się o to, że żaden z wydawców nie zechce się nią zainteresować. Można powiedzieć, że jej mankamentem nie jest objętość, ale jej waga. To chyba jedyny minus, jaki udało mi się znaleźć podczas lektury tej bez mała 1200 stronicowej powieści.
„Kwinkunks” nie jest powieścią łatwą, zadowoli bowiem jedynie czytelnika, lubującego się w tematyce epoki wiktoriańskiej. To książka dla odbiorcy bardzo uważnego, takiego, który nie obawia się nagromadzenia w fabule ogromu postaci, których na szczęście przyswojenie i zapamiętanie umożliwia znajdująca się na końcu „lista obecności”. Wreszcie to książka, w której zawarta zagadka jest zawiła w tak skomplikowany sposób, że czytając ją, wielokrotnie należy przerwać lekturę i zastanawiać nad tym, co udało się do tej pory ustalić i dobrze to przyswoić. Sam autor na jej temat wypowiada się tak:
„…Czytamy więc zatem nie tyle, dlatego, że chcielibyśmy dowiedzieć się, co będzie dalej, lecz raczej dlatego, że chcielibyśmy dowiedzieć się, co się przedtem wydarzyło, aby móc zrozumieć to, co już do tej pory przeczytaliśmy…”
Charles Palliser, dając mi możliwość przyłączenia się do detektywistycznych poczynań i dociekań głównego bohatera spowodował, że wniknąłem w jego świat dogłębnie i oglądałem go jego oczyma, we wszelkich, najdrobniejszych szczegółach. Długi czas, który spędziliśmy razem, kiedy prowadził mnie przez świat bogactwa i zupełnie odmienny świat dziewiętnastowiecznej, angielskiej biedoty, przyczynił się do tego, że zacząłem postrzegać młodego Johna, bohatera powieści, jako kogoś bardzo mi bliskiego. Osobę, o losy, której cały czas się obawiałem, z drżeniem przekręcając kolejne karty powieści i zastanawiając się, jakie niebezpieczeństwa mogą jeszcze na niego czyhać i bezpośrednio mu zagrozić. Jednak największą zaletą tego spotkania było to, że mogłem dojść do zupełnie innych wniosków, niżeli te, do których doszedł John. Powieść bowiem została skonstruowana w taki sposób, aby rozwiązanie nie było tylko jedno, podane przez autora na tacy. Napotkać w niej można wiele niedopowiedzeń, które każdemu układają się w inny, ostateczny wynik. Według mnie, powoduje to, że powieść tą można czytać wielokrotnie, dostrzegając za każdym razem inne możliwości rozwiązań i delektując się pięknem stworzonego przez autora świata i jego rewelacyjnego klimatu.
Ogromnie zachęcam do lektury „Kwinkunksa” i nie bardzo rozumiem, czemu książka ta znajduje taką małą ilość odbiorców. Przez ostatnie dni dała mi tak wiele radości, wiele też nauczyła i przypomniała o wartościach, o których dziś już nikt raczej nie pamięta. I choć wydawać by się mogło, że to, o czym się z niej dowiedziałem, to zlepek wielu zbiegów okoliczności, zapewniam Was, że nic w niej nie pozostawiono przypadkowi.
Ocena: 6/6
Każdy autor, pisząc swoją książkę oddaje w niej czytelnikowi kawałek siebie, pewien okres swojego życia, w którym powstawała jego opowieść. W przypadku Charlesa Pallisera ten kawałek życia to dokładnie dwanaście lat. Tyle, bowiem trwało konstruowanie, pisanie, przerabianie i korekta jego książki. Według mnie, już to powoduje, że „Kwinkunks” jest niesamowity. Oczywiście nie...
więcej mniej Pokaż mimo toTo moja najlepsza książka z Robertem Langdonem. Zdarzyło się, że przez nią o włos spóźniłbym się do roboty. Wyjść z domu nie dawała. Szczerze polecam.
To moja najlepsza książka z Robertem Langdonem. Zdarzyło się, że przez nią o włos spóźniłbym się do roboty. Wyjść z domu nie dawała. Szczerze polecam.
Pokaż mimo to
Miałem nie lada problemy z książką Cień wiatru. Pierwszym z nich było to, czy w ogóle kupić tę powieść. Zastanawiałem się nad kupnem jej wiele razy, ale bałem się tego „przereklamowania” i zawsze, kiedy byłem w księgarni i patrzyłem na nią, wybór padał jednak na inne. Kiedy Cień wiatru znalazł w końcu miejsce w mojej biblioteczce i kiedy otworzyłem jej pierwsze stronice i zagłębiłem się w tekst, pojawił się kolejny problem. Czym więcej czytałem, tym bardziej było mi żal, że książka za szybko się skończy. Z drugiej jednak strony, chciałem czytać jak najszybciej, aby poznać tę tajemnicę. Tajemnicę, z którą zmierzył się młody Daniel Sampre.
A zaczęło się od tego, że księgarz i antykwariusz Sampre, zaprowadził swojego syna Daniela, uliczkami Barcelony, do tajemniczego miejsca, jakim jest Cmentarz Zapomnianych Książek. Na miejscu chłopiec, zgodnie z tradycją rodziny musiał wybrać dla siebie, spośród setek tysięcy książek, tę jedyną, aby ocalić ją od zapomnienia. Wybór padł na tom zatytułowany Cień wiatru, którego autorem był nieznany nikomu Julian Carax. Po latach, kiedy Daniel usiłuje odnaleźć inne książki tego autora i dowiedzieć się o nim jak najwięcej, okazuje się, że jest ktoś, kto pali wszystkie egzemplarze książek Caraksa, jakie tylko uda mu się odnaleźć. Daniel nie zdaje sobie sprawy jak książka, którą postanowił się zaopiekować, odmieni jego życie.
Gdybym stwierdził, że książka ta odmieniła coś we mnie, wcale nie byłoby to przesadą. Magia, która została zawarta na stronicach Cienia wiatru, oczarowała mnie od samego początku. Podróż ulicami Barcelony początku XX wieku, okraszona kilkoma zdjęciami, zawartymi w książce, wydawała się być realna. Wyobrażenie samego Cmentarza Zapomnianych Książek dawało mi wiele wrażeń. Sam uwielbiam książki i chciałbym znaleźć się w takim miejscu a tym bardziej cały czas zazdrościłem Danielowi, jego ojcu i Ferminowi, wykonywanej przez nich pracy księgarzy.
Tak klimat powieści jak i postacie stworzone przez autora są wyraziste i wydawać by się mogło, że spotkamy je któregoś dnia na ulicy. Najbardziej do gustu przypadł mi Fermin, którego humor, doprowadzał mnie nieraz do głośnego śmiechu i zawsze się martwiłem, co wyniknie z jego odważnych poczynań. Przeżywałem także mocno całą historię i po zakończeniu lektury, stwierdziłem, że chciałbym czytać jak najwięcej takich powieści, bo ta mnie urzekła.
Miałem nie lada problemy z książką Cień wiatru. Pierwszym z nich było to, czy w ogóle kupić tę powieść. Zastanawiałem się nad kupnem jej wiele razy, ale bałem się tego „przereklamowania” i zawsze, kiedy byłem w księgarni i patrzyłem na nią, wybór padał jednak na inne. Kiedy Cień wiatru znalazł w końcu miejsce w mojej biblioteczce i kiedy otworzyłem jej pierwsze stronice i...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-07-26
Książka zatytułowana „Co widziały wrony” jest najlepszą powieścią jaką udało mi się przeczytać w tym roku. Choć wyobrażałem sobie tę pozycję jako szczególną, nie pomyślałem sobie, że będzie potrafiła aż w takim stopniu zawładnąć moim umysłem i wręcz wessać mnie w siebie, przenosząc magicznie do kanadyjskiej bazy lotniczej, ukazując ją oraz jej mieszkańców w okresie przypadającym na lata zimnej wojny i prac związanych z podbojem kosmosu.
To kolejna powieść, lekturze, której należy oddawać się powoli, ważyć każde słowo, delektować się bogatą treścią i barwnym językiem, którym posługuje się Ann-Marie MacDonald. To książka dla czytelnika cierpliwego i wrażliwego, który co chwila nagradzany jest jej pięknem, bogatą treścią i wzruszającą do łez historią. To wreszcie książka, w której obraz świata utkany jest misternie, jakby z kingowską precyzją i mistrzowską dbałością o najmniejszy detal. Jej autorka zwodzi czytelnika mamiąc go sielanką, aby nagle uderzyć w niego ze zdwojoną siłą, ustanawiając go świadkiem wielu ludzkich dramatów, które objawiając się, niszczą życie, doprowadzają do kolejnych tragedii.
Nigdy nie mogłem pogodzić się ze złem wyrządzanym dzieciom, zawsze traumatycznie przeżywałem takie zdarzenia i w szczególny sposób je rozpamiętywałem. Za sprawą tej książki stałem się znowu świadkiem takich wydarzeń, wstrząsnęły one mną do głębi i przez długi czas będą jeszcze na mnie oddziaływać.
Teraz myślę sobie, że takie książki jak ta, znaleźć coraz trudniej. Prawie wszystkie, na które najczęściej natrafiam są wobec takich powieści banalne, płaskie, zupełnie o niczym. Być może o takich książkach pamięta się już przez całe życie.
Ocena: 6/6
Książka zatytułowana „Co widziały wrony” jest najlepszą powieścią jaką udało mi się przeczytać w tym roku. Choć wyobrażałem sobie tę pozycję jako szczególną, nie pomyślałem sobie, że będzie potrafiła aż w takim stopniu zawładnąć moim umysłem i wręcz wessać mnie w siebie, przenosząc magicznie do kanadyjskiej bazy lotniczej, ukazując ją oraz jej mieszkańców w okresie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Akcja powieści rozgrywa się podczas bliżej nieokreślonej wojny i w nieokreślonym miejscu. Porucznik Żandarmerii Wojskowej Craig Frewin wraz ze swoimi ludźmi oraz pielęgniarką Ann Dawson, ścigają mordercę żołnierzy. Zabójca jest bardzo brutalny i zawsze o krok wyprzedza ścigających go żandarmów. Śledztwo jest tym bardziej trudne, gdyż Frewin i jego ludzie jako Żandarmeria, nie są lubiani przez żołnierzy, zaś samo dowództwo nie pozwala na prowadzenie go zgodnie z myślą Frewina, nie chcąc doprowadzić do spadku morale wśród walczących ludzi. Ofiar jest coraz więcej, a o samym sprawcy praktycznie nic nie wiadomo. Porucznik Frewin poznaje szczegóły, które pozwala poznać sam morderca. Frewin ma coraz mniej czasu, gdyż zaczynają ginąc jego ludzie. Do konfrontacji dojdzie wtedy gdy zostanie na polu walki tylko z Ann Dawson.
W powieści tej Maxime Chattam funduje nam klimat znany z jego "Trylogii Zła". Ból, cierpienie i wszechobecne zło. Sama wojna, będąca tłem wydarzeń jest okropna, walki przedstawione są bardzo realistycznie. Żołnierze giną, na ich miejsce przychodzą nowi, pole walki ciągle spływa krwią i zasłane jest ogromną ilością trupów. Autor nie zagłębia się w ten konflikt aby nie zastanawiać się nad jego bezsensem. Bezsensem, którym jest każda wojna. Wojna, podczas której giną kolejne niewinne ofiary. Pomimo tego, że człowiek nienawidzi i brzydzi się wojną, zabijanie jest tym co najlepiej mu wychodzi. Przypominając sobie swoje pierwsze zabawy, dochodzi do wniosku, że były to zabawy w zabijanie. O dziecka staje się drapieżcą, który ciągle poluje. Jest gotowy zabijać bez zastanowienia. Zabijać aby spełniać swoje chore ambicje i zaspokajać swoje puste ego. Nie oczekuj od takiego opamiętania, bo nie nadejdzie. Tylko co wtedy gdy w końcu wszyscy staną się drapieżcami? Wtedy będzie za późno..
Akcja powieści rozgrywa się podczas bliżej nieokreślonej wojny i w nieokreślonym miejscu. Porucznik Żandarmerii Wojskowej Craig Frewin wraz ze swoimi ludźmi oraz pielęgniarką Ann Dawson, ścigają mordercę żołnierzy. Zabójca jest bardzo brutalny i zawsze o krok wyprzedza ścigających go żandarmów. Śledztwo jest tym bardziej trudne, gdyż Frewin i jego ludzie jako Żandarmeria,...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-06-21
W czasach mojego dzieciństwa, kiedy w telewizji można było jeszcze oglądać tylko dwa kanały, zdarzało się, że pozwalano społeczeństwu obejrzeć film produkcji amerykańskiej z gatunku westernów. Pamiętam, że musiałem bardzo prosić rodziców aby pozwolili mi obejrzeć taki film. A kiedy udało mi się ich przebłagać, śledziłem akcję z otwartą buzią i zachwycałem się pokrzykującymi na ekranie Indianami czy pojedynkującymi się rewolwerowcami.
Teraz, za sprawą tej magicznej powieści, wspomnienia te odżyły i nabrały jaskrawych barw. Nie mogę inaczej nazwać tej książki jak magiczną. Pozwoliła mi bowiem na przeżywanie tak wielu emocji, podróżowanie po bezkresnej prerii, wśród wspaniałych i świetnie wykreowanych postaci. Umożliwiła galopowanie wśród stada pędzonego bydła i łapanie na lasso dzikich koni. Zachwyciłem się podczas lektury nie tylko samymi bohaterami, ale także barwnymi opisami jakimi raczył mnie Larry McMurtry .
W tej książce nie ma czasu na nudę, bo nawet kiedy nieraz akcja zwalnia niczym powolne stado, czytelnik może być pewien, że za chwileczkę dotrze do takiego momentu fabuły, który zmrozi krew w żyłach i nie boję się tego powiedzieć, sprawi iż w oczach pojawią się łzy. Wielokrotnie też spowoduje, że uśmiech zagości na twarzy, a wypowiedzi bohaterów poprawią humor na resztę dnia.
Teraz, kiedy moja przygoda i podróż z kompanią Kapeluszników dobiegła już końca, jestem smutny, dokładnie tak, jak smutna potrafi być ta powieść. Choć książka podzielona jest na dwa tomy i liczy sobie bez mała, prawie tysiąc stron, to nie znuży czytelnika, bo taka przygoda zdarza się nie często, a kto wie, może tylko raz w życiu?
Ocena: 6/6
W czasach mojego dzieciństwa, kiedy w telewizji można było jeszcze oglądać tylko dwa kanały, zdarzało się, że pozwalano społeczeństwu obejrzeć film produkcji amerykańskiej z gatunku westernów. Pamiętam, że musiałem bardzo prosić rodziców aby pozwolili mi obejrzeć taki film. A kiedy udało mi się ich przebłagać, śledziłem akcję z otwartą buzią i zachwycałem się...
więcej mniej Pokaż mimo to2009-01-05
Pomimo całego zła poczynionego przez zabójcę, ogromu cierpień zadanych rodzinom i bliskim zabitych, czytając tę książkę odczuwałem emanujący z niej spokój. Zastanawiałem się nad tym i pomyślałem, że tak wpływa na czytelnika postać komisarza Wallandera.
Policjant ten to człowiek jak i my. W trakcie prowadzonego śledztwa czuje się zmęczony, odczuwa potrzebę "wysikania się", choruje. Okazuje się, że morderstwa, nawet te najgorsze, mogą zostać wykryte przez policjanta, który nie jest herosem.
Pomimo całego zła poczynionego przez zabójcę, ogromu cierpień zadanych rodzinom i bliskim zabitych, czytając tę książkę odczuwałem emanujący z niej spokój. Zastanawiałem się nad tym i pomyślałem, że tak wpływa na czytelnika postać komisarza Wallandera.
Policjant ten to człowiek jak i my. W trakcie prowadzonego śledztwa czuje się zmęczony, odczuwa potrzebę "wysikania się",...
Zakończyła się moja przygoda z cyklem Millennium. Zamknąłem ostatnią stronę Zamku z piasku, który runął i książka dołączyła do swoich starszych sióstr, na półce w mojej biblioteczce. I w chwili obecnej, właściwie nie wiem co napisać. Pamiętam stwierdzenie mojej znajomej, która przeczytała tom trzeci wcześniej ode mnie. Mówiła, że nie może się odnaleźć po przeczytaniu tej książki, bo po prostu zastanawia się czy można napisać jeszcze coś lepszego i boi się, że nic już jej się nigdy nie spodoba. Wtedy się dziwiłem temu stwierdzeniu. Teraz jednak to rozumiem.
Trzeci tom trylogii Millennium zaczyna się dokładnie w tym miejscu, w którym zakończył drugi. Lisbeth Salander bardzo ciężko ranna po starciu z Zalachenką i swoim przyrodnim bratem, trafia do szpitala, gdzie powoli wraca do zdrowia. Dzięki pomocy Mikaela Blomkvista, pracowników redakcji Millennium a nawet policjantów, przygotowuje się do największego starcia w swoim życiu. Aby odzyskać swoją osobowość i oczyścić się ze stawianych jej ciężkich zarzutów, musi zmierzyć się ze swoim największym wrogiem, służbami specjalnymi. Sprawa ta wstrząśnie całą Szwecją.
Książka ta, tak naprawdę nie opowiada tylko o walce o sprawiedliwość ze skorumpowanymi i pozbawionymi jakikolwiek zasad agentami. W dalszym ciągu opowiada o mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet. Opowiada o krzywdach wyrządzonych kobietom i upokorzeniach jakie je w związku z tym spotykają. Lisbeth jest jedną z takich kobiet. I to chyba dzięki niej wiele osób czyta tę książkę i wiele osób nazwie ją swoją ukochaną bohaterką. Dla mnie będzie ona taką na pewno. Może za jakiś czas zapomnę fabułę książki, ale nie zapomnę Lisbeth Salander.
Dzięki tej powieści można też stwierdzić, że są jeszcze ludzie, którzy nie zważając na swoją karierę, czy dobra materialne, są gotowi nieść bezinteresowną pomoc. Przypomina ona, że istnieją policjanci, dziennikarze a nawet politycy, którzy za wszelką cenę, dążą do odnalezienia i ujawnienia prawdy. Fabuła tej powieści zatem będzie zawsze na czasie i jak najbardziej aktualna.
Ostatnio przeczytałem, że Stieg Larsson planował cykl Millennium na dziesięcioksiąg. Niestety nagła śmierć nie pozwoliła na realizowanie zamierzonego celu. Na pewno należy żałować tak wspaniałego pisarza i dziennikarza. Jednak po przeczytaniu Zamku z piasku, który runął, zadałem sobie pytanie, czy autor miałby szansę stworzyć jeszcze coś lepszego? Nigdy się nie dowiem. Na obecną chwilę uznaję tę powieść za mistrzowską. Nie przypominam sobie abym kiedykolwiek w trakcie czytania książki obawiał się o los jej bohaterów. W tym przypadku tak było. Zdarzyło się, że ją odkładałem bo martwiłem się, że coś złego się wydarzy. Jednak po chwili wracałem aby na zbyt długo z nimi się nie rozstawać. A kiedy rozstałem się już na dobre, mam takie same odczucia, jak moja znajoma.
Zakończyła się moja przygoda z cyklem Millennium. Zamknąłem ostatnią stronę Zamku z piasku, który runął i książka dołączyła do swoich starszych sióstr, na półce w mojej biblioteczce. I w chwili obecnej, właściwie nie wiem co napisać. Pamiętam stwierdzenie mojej znajomej, która przeczytała tom trzeci wcześniej ode mnie. Mówiła, że nie może się odnaleźć po przeczytaniu tej...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-05-14
Przeczytałem wszystkie powieści Wilkie Collinsa, które dostępne są na rynku polskim w wersji elektronicznej. Klasyk ten należy do moich ulubionych pisarzy. Jednak to, co otrzymałem od autora w ostatnio wydanej w Polsce powieści zatytułowanej Basil, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. W prawdzie autor przyzwyczaił mnie, że w swoich utworach „warstwa kryminalna” jest bardzo ważna, - wszak jest on przecież prekursorem powieści detektywistycznej – to w Basilu została ona jakby zepchnięta na dalszy plan. W tej powieści ważniejsze były portrety psychologiczne bohaterów – i to Collinsowi udało się znakomicie. Oczywiście intryga też jest ważna, bez niej byłoby zawiązania fabuły.
Jak zawsze u Collinsa, utwór cechuje powolnie rozwijająca się akcja, ponury, mroczny, jednak tak zachwycający wiktoriański klimat. Nie ukrywam, że powieść ta (zresztą jak i inne autora) trafi do wąskiego grona czytelników, przeważnie tych zafascynowanych epoką. Aby dokładnie zrozumieć postępowanie bohaterów, oczywiście trzeba mieć rozeznanie w konwenansach cechujących epokę wiktoriańską. Dziś już przecież nikt tak nie postępuje, a słowo honor, tak ważne dla ówczesnych postaci, dziś już nic nie znaczy. Nie każdemu także spodoba się właśnie ta „powolność” akcji, mnogość opisów. No cóż, wiktoriańskie powieści trzeba po prostu kochać. No i ten jeżyk, ten styl… Cud, miód…
W prawdzie spodziewałem się po Basilu powieści bardziej kryminalnej, mocniej rozwiniętej intrygi, ale w żadnym wypadku nie jestem nią rozczarowany. Wręcz odwrotnie jestem zachwycony i wydaje mi się, że to najlepsza powieść autora, którą przeczytałem. Bardzo mocno ją przeżywałem, związałem się z postaciami. Ich zachowanie zaskoczyło i wzruszyło mnie. Świetna historia.
Przeczytałem wszystkie powieści Wilkie Collinsa, które dostępne są na rynku polskim w wersji elektronicznej. Klasyk ten należy do moich ulubionych pisarzy. Jednak to, co otrzymałem od autora w ostatnio wydanej w Polsce powieści zatytułowanej Basil, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. W prawdzie autor przyzwyczaił mnie, że w swoich utworach „warstwa kryminalna” jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-03-11
Z chęcią sięgam po pozycje debiutantów i przeważnie nigdy się nie zawiodę. Tym razem też tak było, a przyznam szczerze, że bardzo mi się podobało.
Bardzo dobrze wykreowani bohaterowie, no i ta atmosfera, która przyprawia o gęsią skórkę. Nie można powiedzieć o niczym innym, tylko o ciągłym niepokoju, który towarzyszy przeżywanym podczas lektury emocjom. Wspaniale udało się autorowi połączenie kryminału z thrillerem i powieścią psychologiczną. Umiejscowienie akcji w przepięknych i malowniczych Pirenejach był strzałem w dziesiątkę. Niewielkie, zasypane śniegiem miasteczko, leżące w jednej z pirenejskich dolin i znajdujący się w jego sąsiedztwie szpital psychiatryczny, staną się sceną dla makabrycznych zabójstw. Nad rozwiązaniem zagadki pracował będzie świetny policjant z Tuluzy Martin Servaz, którego prowadzone śledztwo zwiąże z losami psycholog Diane Berg.
Gdyby wszystkim autorom udawał się tak doskonale konstrukcja tworzonych przez nich historii, gatunek thrillera czy też kryminału obfitowałby w same doskonałe powieści. W „Bielszym odcieniu śmierci” nie ma czasu na wytchnienie i pomyślenie o innych zajęciach, niezwiązanych z czytaniem. A kiedy już zasiądziemy do lektury, najlepiej założyć na siebie coś ciepłego i zaopatrzyć się w hektolitry gorącej herbaty. Bowiem klimat tej powieści nas porazi swoją autentycznością. Rewelacja!!
Ocena 6/6
Z chęcią sięgam po pozycje debiutantów i przeważnie nigdy się nie zawiodę. Tym razem też tak było, a przyznam szczerze, że bardzo mi się podobało.
Bardzo dobrze wykreowani bohaterowie, no i ta atmosfera, która przyprawia o gęsią skórkę. Nie można powiedzieć o niczym innym, tylko o ciągłym niepokoju, który towarzyszy przeżywanym podczas lektury emocjom. Wspaniale udało się...
2021-08-18
Jak ja bym chciał żeby na świecie istniały tylko takie książki. Takie, które kiedy biorę je do ręki wiem, że nie mnie zawiodą, nie znudzą. Dadzą to, czego oczekuję od literatury. Emocje, obawa o bohatera, smutek. I szczeście... Chciałbym, aby na świecie istatniały tylko takie książki, jakie pisze teraz Stephen King. Ale ten Stephen King, który nie wywołuje duchów i innych straszydeł. Ten King, który potrafi czarować słowem tak, jak zrobił to teraz w Billym Summersie.
Jak ja bym chciał żeby na świecie istniały tylko takie książki. Takie, które kiedy biorę je do ręki wiem, że nie mnie zawiodą, nie znudzą. Dadzą to, czego oczekuję od literatury. Emocje, obawa o bohatera, smutek. I szczeście... Chciałbym, aby na świecie istatniały tylko takie książki, jakie pisze teraz Stephen King. Ale ten Stephen King, który nie wywołuje duchów i innych...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wydawać by się mogło, że minęło już wiele czasu, kiedy zakończyłem lekturę cyklu Millenium Stiega Larssona. Pisałem wtedy o swojej znajomej, która po zakończeniu tej lektury, miała nieodparte wrażenie i lęk o to, że po książkach Larssona, żadna powieść nie będzie się już jej tak podobała i pewnie nikt już nigdy nie napisze niczego tak dobrego jak powieści o Mikaelu Bloomkviście i Lisbeth Salander. Ja wtedy miałem dokładnie takie same odczucia.
Bodajże w listopadzie 2011r ukazała się kolejna powieść mistrza horroru Stephena Kinga, zatytułowana Dallas’63. Odnotowałem ten fakt w swojej elektronicznej biblioteczce, zaznaczając pozycję, jako „do przeczytania”. I od tamtej pory omijałem ją zawsze szerokim łukiem. Był to czas, kiedy ze Stephenem Kingiem nie bardzo się lubiłem, choć z całą stanowczością muszę stwierdzić, że nie znałem jego uczuć w stosunku do mojej osoby.
Moje postrzeganie prozy Stephena Kinga zmienił trochę zbiór opowiadań Czarna bezgwiezdna noc, który był bardzo dobry. Jednak książka Dallas’63 musiała długo poczekać, aż stała się moją lekturą.
I teraz, kiedy jestem już po zakończeniu tej rewelacyjnej powieści, mam takie same odczucia jak w chwili, kiedy zamykałem ostatnie strony Zamku z piasku, który runął. Jestem zachwycony, smutny a zarazem szczęśliwy. Zachwycony i szczęśliwy, bo przeczytałem, nie boje się użyć stwierdzenia arcydzieło. Smutny, bo tak bardzo smutna jest ta książka. I boję się, że znowu przez kilka lat nie znajdę niczego tak dobrego, co będzie w stanie wycisnąć ze mnie łzy, ale też rozbawić. Czy jeszcze kiedyś jakaś książka będzie w stanie wciągnąć mnie w swój świat, aż tak, że całkowicie zapomnę o swoim? A kiedy już zorientuję się, że otacza mnie zupełnie inny świat, będę chciał jak najszybciej wrócić, uciec do tego, wykreowanego przez autora.
Kiedy zamknąłem ostatnią stronę Dallas’63 poczułem pustkę. Zwlokłem się jednak z fotela chcąc ocenić to, co przeczytałem. Dałem wtedy książce dziewięć gwiazdek, jednak po głębszym zastanowieniu i krążących wokół lektury nocnych myślach, zmieniam tę oceną na DZIESIĘĆ. I przepraszam Stephena Kinga, że kiedykolwiek się na niego gniewałem.
Wydawać by się mogło, że minęło już wiele czasu, kiedy zakończyłem lekturę cyklu Millenium Stiega Larssona. Pisałem wtedy o swojej znajomej, która po zakończeniu tej lektury, miała nieodparte wrażenie i lęk o to, że po książkach Larssona, żadna powieść nie będzie się już jej tak podobała i pewnie nikt już nigdy nie napisze niczego tak dobrego jak powieści o Mikaelu...
więcej Pokaż mimo to