Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Niektórzy mówią, że Reszka swoimi "Małymi bogami" pozamiatał. Cóż, ja mówię, że mógłby autorowi "Agonii" co najwyżej czyścić buty.

Niektóre reportaże trudno wyrzucić z pamięci. Jak ten, który przeczytałam kilka miesięcy temu - "Trudno kogoś ratować, gdy życie rozlewa się po podłodze i kapie z piątego na czwarte piętro". Ten sam reportaż otwiera "Agonię", co już zapowiadało świetną dalszą część. Nie będę was trzymać w napięciu: dalej jest jeszcze lepiej.

Paweł Kapusta do dramatów w polskim systemie opieki zdrowotnej podchodzi z wielu stron. Przedstawia perspektywę niskoopłacanych ratowników medycznych, niedocenianych pielęgniarek, lekarzy rezydentów, na których barki spada zbyt wiele obowiązków i zdecydowanie za dużo godzin spędzonych w pracy. Poza tym ciekawie opowiada o służbie więziennej, trudnościach z jakimi spotykają się koordynatorzy transplantacyjni, o ośrodku zapobiegania zachowaniom dyssocjalnym, którego mieszkańców niby nie można nazwać więźniem, ale ciężko określić mianem pacjenta... Jednak największym zaskoczeniem było dla mnie ukazanie perspektywy... pacjentów. Nie tych, którzy za długo czekali na SORze czy nie doczekali się karetki lub uśmiechu od lekarza. Pacjentów, którzy czekają na przeszczep, walczą o właściwą diagnozę i leczenie, pozbawionych środków na terapię rzadkich chorób, bez wsparcia finansowego, emocjonalnego i opiekuńczego.

Bardzo poruszające przeżycia, bardzo wstrząsające historie. Ale przede wszystkim: fenomenalnie opisane. Takie reportaże chcę czytać i takie mogę z czystym sumieniem polecić. Dziennikarstwo na wysokim poziomie, zapadające w pamięć i zwracające uwagę na sprawy, których wcześniej nie byłam nawet świadoma. Pomimo atmosfery żalu, oburzenia i współczucia - przeczytałam jednym tchem.

Niektórzy mówią, że Reszka swoimi "Małymi bogami" pozamiatał. Cóż, ja mówię, że mógłby autorowi "Agonii" co najwyżej czyścić buty.

Niektóre reportaże trudno wyrzucić z pamięci. Jak ten, który przeczytałam kilka miesięcy temu - "Trudno kogoś ratować, gdy życie rozlewa się po podłodze i kapie z piątego na czwarte piętro". Ten sam reportaż otwiera "Agonię", co już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W wakacje czytam Agathę Christie. Co roku, bez wyjątku, sięgam po te "letnie" kryminały. Teraz - jakimś szczęśliwym trafem, akurat gdy pogoda pozwoliła przypomnieć sobie czym są ciepła bluza i nie-mrożona herbata - wpadła mi w ręce "Skaza" Roberta Małeckiego. Kryminał wyjątkowo "chłodny", mroczny i niepokojący, a w dodatku tak piekielnie dobry, że gdyby zdarzenia przenieść na skandynawski grunt, to nikt nie zorientowałby się, że nie napisał go Stieg Larsson. 📖

Komisarz Bernard Gross przypadkiem odkrywa w jeziorze zwłoki nastolatka. A później następne, należące do starszego mężczyzny. Lekarz sądowy załamuje ręce - to nie wygląda na przestępstwo. Mieszkańcy Chełmży nabierają wody w usta, utrudniając powiązanie śledztwa z zaginięciem sprzed lat, zaś wspomnienia makabrycznych wydarzeń z przeszłości komisarza Grossa dają o sobie znać. Czy te sprawy mają coś wspólnego? I czy wiedziony intuicją i tylko nielicznymi poszlakami policjant ma szansę znaleźć odpowiedzi na pytania, nurtujące mieszkańców od dawna? 📖

Co to była za książka! Kryminał, jakiego potrzebowałam, na jaki nie trafiłam od dawna. Z niespieszną akcją, ale wciąż nakazujący przewracać kartki w poszukiwaniu odpowiedzi. Mroczny, choć bez wizji niebezpieczeństwa czyhającego za każdym rogiem. Bez policjanta-superbohatera (choć potencjał ma), tylko z sumiennym gliną, wykonującym swoje obowiązki z dużym zaangażowaniem.
Były trupy, był chłód, bo zima i bo chłodne relacje, wiele historii i równie dużo niedopowiedzeń. Było zaskakujące śledztwo, ale nie oderwane od codzienności, lecz toczące się równolegle - z bogatym tłem, pełnym wyrzutów sumienia i ludzkich dramatów. 📖

Z miejsca polubiłam styl autora - plastyczne opisy, realistyczne dialogi, policyjny slang, fabularne supełki w odpowiednich miejscach. Misternie splótł kilkanaście intrygujących wątków w fenomenalną całość, przedstawił bohaterów z krwi i kości, których historie zapowiadają świetną serię. "Skaza" to ponad 560 stron kryminalnej łamigłówki, z którą ciężko się rozstać. Przeczytałam w jeden dzień i zdecydowanie polecam!
Nie wiem, gdzie byłam i co czytałam, gdy miłośnicy kryminałów zachwycali się poprzednią serią Małeckiego, ale obiecuję to nadrobić.

W wakacje czytam Agathę Christie. Co roku, bez wyjątku, sięgam po te "letnie" kryminały. Teraz - jakimś szczęśliwym trafem, akurat gdy pogoda pozwoliła przypomnieć sobie czym są ciepła bluza i nie-mrożona herbata - wpadła mi w ręce "Skaza" Roberta Małeckiego. Kryminał wyjątkowo "chłodny", mroczny i niepokojący, a w dodatku tak piekielnie dobry, że gdyby zdarzenia przenieść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Prawdopodobnie najlepsza książka, jaką Colleen kiedykolwiek napisała (ale do oceny pozostaje mi jeszcze „Maybe Not”, „November 9″ i „It ends with us”), a już na pewno wzbudzająca najwięcej emocji, poczynając od współczucia, na entuzjastycznej radości kończąc. Przeczytałam trzykrotnie, wiele razy powróciłam do ukochanych fragmentów, przyjemne wspomnienia związane w z lekturą liczę w tysiącach, a wylane łzy – w hektolitrach.

http://www.ksiazkoville.com/

Prawdopodobnie najlepsza książka, jaką Colleen kiedykolwiek napisała (ale do oceny pozostaje mi jeszcze „Maybe Not”, „November 9″ i „It ends with us”), a już na pewno wzbudzająca najwięcej emocji, poczynając od współczucia, na entuzjastycznej radości kończąc. Przeczytałam trzykrotnie, wiele razy powróciłam do ukochanych fragmentów, przyjemne wspomnienia związane w z lekturą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Odkąd ponad pięćdziesiąt lat temu wydano „Szklany klosz”, stał się on inspiracją dla wielu twórców, a nawiązania do powieści można odnaleźć w setkach innych książek oraz filmów. Dziwi mnie wprawdzie, że ta przygnębiająca i ponuro zakorzeniona w rzeczywistości historia jest tak często wykorzystywana, ale przecież inspiracja nie puka do drzwi, tylko wchodzi bez zaproszenia, nieważne skąd.

U Sylvii Plath szklany klosz był metaforą. Zarówno autorka, jak i będąca jej odzwierciedleniem bohaterka powieści, cierpiały na depresję i czuły się wyalienowane, odizolowane od reszty świata. Jakby były w dziwnej bańce, słoju w kształcie dzwonu – w szklanym kloszu. Dlatego też nawiązanie do niego pojawia się zwykle w negatywnym kontekście, nasuwając nieprzyjemne skojarzenia.

Ale nie zawsze.

Meg Wolitzer zdecydowała się przedstawić klosz w sposób odmienny, wciąż jednak czerpiąc z twórczości Sylvii Plath i napełniając powieść ogromem pesymizmu i refleksji. Klosz, przez bohaterów nazywany Belzharem, jest miejscem, gdzie powracają wspomnienia, gdzie dawnymi wydarzeniami można pokierować tak, by potoczyły się w pożądany sposób. Są w Belzharze pewne elementy cudownego tu i teraz, ale możecie wierzyć mi na słowo, że „Pod kloszem” cukierkowe ani nawet optymistyczne w żadnym wypadku nie jest.

http://www.ksiazkoville.com/

Odkąd ponad pięćdziesiąt lat temu wydano „Szklany klosz”, stał się on inspiracją dla wielu twórców, a nawiązania do powieści można odnaleźć w setkach innych książek oraz filmów. Dziwi mnie wprawdzie, że ta przygnębiająca i ponuro zakorzeniona w rzeczywistości historia jest tak często wykorzystywana, ale przecież inspiracja nie puka do drzwi, tylko wchodzi bez zaproszenia,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Choć o książkach Mroza słyszałam wiele dobrego już dawno, sporo czasu minęło nim postanowiłam sięgnąć po „Kasację” – i był to zachwyt od pierwszych stron. Ta powieść ma wszystko, czego można oczekiwać od wakacyjnej lektury: porywającą fabułę, doskonały humor, charyzmatycznych bohaterów i zdolność wciągania jak morskie prądy. No i nie da się ukryć, że latem nic nie przyda się bardziej niż trochę mrozu.;)

http://www.ksiazkoville.com/

Choć o książkach Mroza słyszałam wiele dobrego już dawno, sporo czasu minęło nim postanowiłam sięgnąć po „Kasację” – i był to zachwyt od pierwszych stron. Ta powieść ma wszystko, czego można oczekiwać od wakacyjnej lektury: porywającą fabułę, doskonały humor, charyzmatycznych bohaterów i zdolność wciągania jak morskie prądy. No i nie da się ukryć, że latem nic nie przyda...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Porównanie do Bridget Jones uważam za niekoniecznie udany chwyt marketingowy, bo pani Clayton pisze o niebo ciekawiej. Typowy romans? Może i tak. Ale za to uroczy, zabawny, pokręcony, do przyjemnego i niezobowiązującego spędzenia kilku godzin, po których fabuła dość szybko uleci z pamięci – wówczas albo poprzestaniesz na pierwszej części, albo wykorzystasz fakt, że właśnie tego lata premierę ma kontynuacja, trzymająca również przyzwoity poziom.

http://www.ksiazkoville.com/

Porównanie do Bridget Jones uważam za niekoniecznie udany chwyt marketingowy, bo pani Clayton pisze o niebo ciekawiej. Typowy romans? Może i tak. Ale za to uroczy, zabawny, pokręcony, do przyjemnego i niezobowiązującego spędzenia kilku godzin, po których fabuła dość szybko uleci z pamięci – wówczas albo poprzestaniesz na pierwszej części, albo wykorzystasz fakt, że właśnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ponoć klasyka opowieści miłosnych, którą warto poznać, szczególnie, jeśli czytujemy romanse lub – jakże popularne obecnie – historie o nastolatkach doświadczonych przez życie, stających przed trudnymi sytuacjami i wyborami. I wiecie co? Faktycznie warto. Segal udowodnił mi już przy okazji „Doktorów”, a przy „Love story” potwierdził, że na emocjach zna się jak mało kto, a kreowane przez niego opowieści, choć osadzone kilkadziesiąt lat wstecz, nie straciły na aktualności i potrafią zachwycać, nawet mając współcześnie ogromną konkurencję.

http://www.ksiazkoville.com/

Ponoć klasyka opowieści miłosnych, którą warto poznać, szczególnie, jeśli czytujemy romanse lub – jakże popularne obecnie – historie o nastolatkach doświadczonych przez życie, stających przed trudnymi sytuacjami i wyborami. I wiecie co? Faktycznie warto. Segal udowodnił mi już przy okazji „Doktorów”, a przy „Love story” potwierdził, że na emocjach zna się jak mało kto, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tak, to kolejne New Adult powielające schematy. Ale Kim Holden okazuje się jedną z niewielu autorek naprawdę wartych uwagi, ponieważ ma to, co każda chciałaby osiągnąć, lecz mało która potrafi – sięga po wyeksploatowane motywy, a jednak udaje jej się stworzyć coś niepowtarzalnego. Pożycza emocjonalność od Hoover, przemyślenia od Greena, dodaje swą kreatywność i zaangażowanie, i tak oto powstaje „Promyczek”, który porusza najczulsze struny i cudownie zapisuje się w pamięci.

http://www.ksiazkoville.com/

Tak, to kolejne New Adult powielające schematy. Ale Kim Holden okazuje się jedną z niewielu autorek naprawdę wartych uwagi, ponieważ ma to, co każda chciałaby osiągnąć, lecz mało która potrafi – sięga po wyeksploatowane motywy, a jednak udaje jej się stworzyć coś niepowtarzalnego. Pożycza emocjonalność od Hoover, przemyślenia od Greena, dodaje swą kreatywność i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zdaję sobie sprawę, że wszystko w życiu jest po coś i przez każdy etap trzeba przejść, bo prowadzi do czegoś konkretnego. A jednak świadomość, że poświęciłam tyle czasu bzdurnym lekturkom, podczas gdy mogłam poznawać na przykład takich Żulczyków, jest mocno dołująca.

W ramach poszerzania literackich horyzontów nawiązałam bliższą znajomość ze „Zrób mi jakąś krzywdę”. Miała trwać kilka dni, ale Żulczyk, zgodnie z zapewnieniami zaufanych mi osób, nie zawiódł – jego debiut przemówił więc do mnie na tyle, że po początkowej fascynacji, nocnej przerwie i porannym zachwycie czułam już niedosyt. I żal, że nie przeczytałam tego wcześniej.

Bo ta książka jest jak wszystkie moje ulubione blogi zebrane w jedną, lepszą całość. Z wrażliwością, którą lubię, ze spojrzeniem na świat, które cenię, z porównaniami i metaforami, które podziwiam, i z doborem słów, którego zazdroszczę.

Fabuła sama w sobie jest szalona, trochę abstrakcyjna, wirtualna, ale chyba przede wszystkim stanowi pretekst do przedstawienia pewnych niesztampowych obserwacji i refleksji. Chodzi bowiem o to, że pewien student prawa – który, o dziwo, nie obnosi się na prawo i lewo z tym, że jest studentem prawa – popada w fascynację siostrą przyjaciela. Dziewczę jest od niego kilkanaście lat młodsze, nieco odstające od reszty rówieśników, uzależnione od gier video i spoglądające na świat z niecodziennej perspektywy. I pewnego dnia również porwane przez naszego głównego bohatera.

Ale o czym właściwie pisze Żulczyk?

O ludzkiej naturze. O momentach. O dzieciństwie. O miłości. O artystach. O podsumowaniach.

A tak przede wszystkim, to pisze o życiu i poznawaniu samego siebie w sytuacjach mocno irracjonalnych. I pisze tak dobrze i dobitnie, że chętnie przyjmę od niego każdą dawkę prawdy i refleksji.

http://www.ksiazkoville.com/zrob-mi-jakas-krzywde/

Zdaję sobie sprawę, że wszystko w życiu jest po coś i przez każdy etap trzeba przejść, bo prowadzi do czegoś konkretnego. A jednak świadomość, że poświęciłam tyle czasu bzdurnym lekturkom, podczas gdy mogłam poznawać na przykład takich Żulczyków, jest mocno dołująca.

W ramach poszerzania literackich horyzontów nawiązałam bliższą znajomość ze „Zrób mi jakąś krzywdę”. Miała...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pisanie takich zakończeń powinno być karalne.

Pisanie takich zakończeń powinno być karalne.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Kończąc lekturę "Czerwonej Królowej" miałam wrażenie, że chyba umrę z nerwów i zniecierpliwienia jeśli zaraz nie zmaterializuje się przede mną drugi tom serii. Od tamtej pory minęły dwa tygodnie, a ja... cóż, nadal tak myślę. Dawno żadna lektura na tak długi czas nie zawładnęła moimi myślami. Dawno nie zainteresowała mnie tak dystopijna wizja świata. I przede wszystkim: chyba nigdy jeszcze nie byłam pod tak ogromnym wrażeniem powieści, która wyszła spod klawiatury debiutanta. Victoria Aveyard - zapamiętaj to nazwisko, bo obfitującą w sukcesy pisarską karierę, setki tysięcy czytelniczek odliczających godziny do premiery jej książek i biorących wyimaginowane śluby z niesamowitymi książętami, tegoroczną nagrodę w plebiscycie Goodreads i powieści na najwyższych miejscach list bestsellerów ta pani ma jak w banku.

"Czerwona Królowa" łamie czytelnicze serce na milion małych kawałków i jest jedną z tych książek, które aż żal dokończyć. Zaskakująca na każdym kroku, romantyczna i nieco przerażająca opowieść, stworzona chyba właśnie po to, by nie można było oderwać od niej myśli. Gorąco, zdecydowanie i szczerze - polecam.

Recenzja: http://bit.ly/1yGJ9oC

Kończąc lekturę "Czerwonej Królowej" miałam wrażenie, że chyba umrę z nerwów i zniecierpliwienia jeśli zaraz nie zmaterializuje się przede mną drugi tom serii. Od tamtej pory minęły dwa tygodnie, a ja... cóż, nadal tak myślę. Dawno żadna lektura na tak długi czas nie zawładnęła moimi myślami. Dawno nie zainteresowała mnie tak dystopijna wizja świata. I przede wszystkim:...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki W śnieżną noc John Green, Maureen Johnson, Lauren Myracle
Ocena 7,1
W śnieżną noc John Green, Maureen...

Na półkach: , , , , ,

Różne rzeczy mają miejsce w święta. W domu od samego ranka roznosi się zapach cynamonowych ciasteczek, kurierzy przyjeżdżają zaskakująco wcześnie, zaraz po południu w domu zjawia się trzy razy więcej osób niż zwykle, a w dodatku szał świątecznych zakupów może doprowadzić nawet do wzmożonych aresztowań. I wtedy właśnie rozgrywają się wydarzenia idealnie nadające się na scenariusz lub książkę.

Książkę z wieloma bohaterami, których historie splatają się wskutek przedziwnych zbiegów okoliczności. Coś w klimacie filmowego "Sylwestra w Nowym Jorku". Z tym, że z dużo większą dawką uroku i emocji, za to mniej obfitującą w banał i lukier.

W okołoświąteczny klimat wprowadza nas Maureen Johnson swą opowieścią o "Podróży wigilijnej", w którą wyrusza Jubilatka. Dziewczyna o niecodziennym imieniu musi udać się pociągiem do dziadków, ponieważ jej rodzice zostali aresztowani, próbując uzupełnić swoją okazałą kolekcję ceramicznych domków. Przeszkodą w dotarciu do celu okazuje się śnieżyca, która zarówno wszystko komplikuje, jak i stanowi klamrę spinającą trzy opowiadania zamieszczone we "W śnieżną noc". Można wprawdzie spróbować potraktować każde z nich jako osobną historię z własnymi bohaterami i wątkami, ale znajomość wszystkich trzech - "Podróży wigilijnej", "Bożonarodzeniowego Cudu Pomponowego" Greena i "Świętej patronki świnek" Myracle - pozwala spojrzeć na opisane wydarzenia i postacie z najciekawszej perspektywy.

Fakt zamieszczenia trzech opowieści w jednej książce i połączenie ich fabularnie nie oznacza jednak, że pisane są w jednolitym stylu - co to, to nie! Widać na pierwszy rzut oka rozbieżności w kwestii pomysłów autorów na poprowadzenie głównego wątku, jak i charakterystyczność sposobu opisania wydarzeń i rozterek bohaterów. W przypadku części Greena jest to doskonale rozpoznawalna dla polskich czytelników greenowatość, Johnson stawia na znaną z "Trzynastu błękitnych kopert" słodycz, zaś Lauren Myracle daje się poznać jako największa optymistka z całej trójki.

"W śnieżną noc" nie jest lekturą, która zapadnie w pamięć na długo i stanie się jedną z ulubionych, ale jej urok, przedstawiona sceneria i szczypta przewidywalności czyni ją idealną w ten przedświąteczny czas. Jeśli szukasz jeszcze prezentu gwiazdkowego dla jakiejś romantyczki - sprawdzi się jak znalazł.

Różne rzeczy mają miejsce w święta. W domu od samego ranka roznosi się zapach cynamonowych ciasteczek, kurierzy przyjeżdżają zaskakująco wcześnie, zaraz po południu w domu zjawia się trzy razy więcej osób niż zwykle, a w dodatku szał świątecznych zakupów może doprowadzić nawet do wzmożonych aresztowań. I wtedy właśnie rozgrywają się wydarzenia idealnie nadające się na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Wszystkich Świętych, zaduszki, czas rozmyślań. O śmierci, o życiu po życiu, o omawianych na języku polskim "Dziadach" - tam zastosowane przez Mickiewicza horacjańskie motywy są nad wyraz widoczne. "Nie wszystek umrę", pomnik chwały i te sprawy. Chyba każdy twórca pragnie w dziełach zawrzeć cząstkę siebie, i chyba każdy świadomy swego talentu chce dać się poznać przyszłym pokoleniom. I wysoce prawdopodobne jest, że taki właśnie był cel Charlotte Bronte.

Postaciom swych powieści nadawała własne cechy i doświadczenia. Kultowa Jane Eyre, tak jak autorka, była guwernantką, po części można powiedzieć to samo o tytułowym bohaterze "Profesora". Natomiast Lucy Snow z "Villette", w przypadku której zastosowała wyraźniejszą niż kiedykolwiek wcześniej psychologizację, przeżywała podobne rozterki. Charlotte nie przyznawała się do utworów przed laty, podpisując się - zarówno w listach do wydawców, jak i na okładkach - fikcyjnym męskim nazwiskiem. Ostatnimi czasy czytelnicy pisarsko uzdolnionych sióstr zastanawiają się, czy to przypadkiem nie najstarsza z nich była jedyną autorką wielu dobrze przyjętych dzieł. A może by tak po prostu przeczytać i docenić utwory, do których finalnie się przyznała, a tym samym upamiętnić nieprzeciętną pisarkę...?

"Życie Charlotte Bronte" to złożona historia o życiu całej rodziny. Nie jest całkiem obiektywna, wszak Gaskell żyła w bliskich relacjach z opisanymi w biografii osobami, ale nie można też zarzucić jej stronniczości. Autorka skupia się przede wszystkim na opisaniu codzienności Charlotte: domu rodzinnego, pracy jako guwernantka, rozwijającej się kariery. Pomiędzy swoją narrację, opartą na świeżych jeszcze przecież wspomnieniach i relacjach, wplata korespondencję z pisarką, co czyni biografię wielowymiarową. Nie jest to książka dla osób, którym twórczość Charlotte - lub którejkolwiek z sióstr Bronte - jest zupełnie obca. Trzeba darzyć literaturę epoki wiktoriańskiej szczerą miłością, wielbić wysublimowany język, być ciekawym zarówno osobistego życia sióstr, jak i procesu wydawania książek przed dwoma wiekami.

Charlotte miała to szczęście, że przyjaźniła się z Elizabeth Gaskell, która w biografii prezentuje nie tylko mnóstwo znanych wąskiemu gronu faktów z życia sióstr Bronte, lecz także swoje umiejętności. W wyrafinowanym stylu snuje opowieść o uzdolnionej przyjaciółce, sama przy tym prezentując nie gorszą pisarską klasę. "Życie Charlotte Bronte" jest książką o tyle niezwykłą, że pozwala dobrze poznać aż dwie wybitne pisarki, choć każdą z nieco innej strony.

Charlotte w ostatnich chwilach życia zadała pytanie, które można interpretować na różne sposoby.

"Nie umrę, prawda?"

Nie, Charlotte. Może i pokonała Cię choroba, ale dopóki istnieją książki zarówno Twoje, jak i o Tobie, a także żyją ludzie ceniący pisarski kunszt, nie umrzesz.

Wszystkich Świętych, zaduszki, czas rozmyślań. O śmierci, o życiu po życiu, o omawianych na języku polskim "Dziadach" - tam zastosowane przez Mickiewicza horacjańskie motywy są nad wyraz widoczne. "Nie wszystek umrę", pomnik chwały i te sprawy. Chyba każdy twórca pragnie w dziełach zawrzeć cząstkę siebie, i chyba każdy świadomy swego talentu chce dać się poznać przyszłym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Gdyby wszyscy mieli życie usłane różami, życie byłoby niewyobrażalnie monotonne. I nie byłoby dobrych książek - przecież najciekawsze literackie sytuacje i postacie oraz najpiękniejsze nieskończoności powstały właśnie dlatego, że los przygotował bohaterom scenariusze nie do pozazdroszczenia.

Siedemnastoletnia Amber wraz z mamą i psem mieszka w szkolnym autobusie. Tak już im się w życie skomplikowało, do tego doszły kolejne osoby spotkane na ich drodze, a także trochę alkoholu, i wynikła sytuacja, która we mnie wzbudziła niezrozumienie i współczucie. To drugie - z oczywistego powodu. To pierwsze - dlatego, że nigdy - ani osobiście, ani na przykładzie osób z mojego bliskiego otoczenia - nie przekonałam się o aż tak niepomyślnych kolejach losu. Wciąż kojarzą mi się one jedynie z melinami, półświatkiem, pijaństwem i generalnie problemami do rozwiązania lub chociażby złagodzenia przez pomoc społeczną i inne tego typu instytucje. Autor podjął się tematyki niełatwej, wymagającej wyczucia, ale też znalezienia złotego środka, aby opisana sytuacja miała ręce i nogi, nie była przesadzona ani oczywista przez pewne osoby do wykrycia i podjęcia stosownych kroków. I poradził sobie z nią doskonale - nienaznaczony patosem całokształt odbieramy tak, jakby przedstawione wydarzenia przytrafiły się komuś nam bliskiemu.

Ale "Prawie jak gwiazda rocka" nie jest książką, z której stron przebija smutek, rozgoryczenie i utyskiwanie na wszelkie niepowodzenia. Amber nie narzeka, nie roztkliwia się nad sobą, nie płacze po kątach. Wręcz przeciwnie - jest osobą tryskającą energią, wygadaną, świetnie zorganizowaną, bez trudu nawiązującą znajomości. Wszędzie jest jej pełno - czy to w przykościelnej organizacji, czy szkolnym stowarzyszeniu albo na intelektualno-ripostowych potyczkach w domu spokojnej starości.

Quick swoim słowem pisanym trafia prosto do czytelniczego serca. Snute przez niego historie urzekają bezgranicznie, ściskają za serce, wywołują gulę w gardle i sprawiają, że po przeczytaniu a)docenia się sam fakt powstawania ambitnych i wartościowych YA, które są promyczkami słońca na - zaciemnionym przez paranormale i inne stworki - wydawniczym niebie; b)ma się ochotę natychmiast sięgnąć po kolejną pozycję jego autorstwa, by jego doskonałym - dostosowanym do nastoletniego lub młodego duchem odbiorcy, ale nie rażącym kolokwialnością - stylem cieszyć się przez kolejnych kilkaset stron.

Z Quickiem jest tak, że albo jest Ci jeszcze zupełnie nieznany, albo już zyskał Twoją dozgonną sympatię, a jego powieści specjalne miejsce w biblioteczce. Po lekturze książki "Prawie jak gwiazda rocka" zechcesz przeczytać wszystko, co wyszło spod jego pióra. Nawet listę zakupów. Jestem o tym przekonana. Sięgnij po jego powieści już teraz, by za parę lat, gdy filmy na ich podstawie (bo to idealny materiał do sfilmowania!) będą zgarniać Oscara za Oscarem, z dumą powiedzieć: "czytałam/em Quicka zanim stało się to modne"!

Gdyby wszyscy mieli życie usłane różami, życie byłoby niewyobrażalnie monotonne. I nie byłoby dobrych książek - przecież najciekawsze literackie sytuacje i postacie oraz najpiękniejsze nieskończoności powstały właśnie dlatego, że los przygotował bohaterom scenariusze nie do pozazdroszczenia.

Siedemnastoletnia Amber wraz z mamą i psem mieszka w szkolnym autobusie. Tak już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

W 2018 roku miała miejsce wielka wojna, powstał Północnoamerykański Kolektyw Terytorialny, w 2032 doszło zaś do nuklearnej zagłady, naukowcy pracują nad lekarstwem, które ma ułatwić dorosłym przystosowanie się do życia w nowym, zamkniętym świecie, a główny bohater otrzymuje listy z przyszłości… (A banany praktycznie nie istnieją. Nie wiem jak Ty, ale ja nie wyobrażam sobie świata bez bananów.) Dystopia? Science fiction? W żadnym wypadku. To tylko kolejny przejaw niesamowitej pisarskiej wyobraźni Quicka. Kolejny w każdym calu udany.

Leonard Peacock ma osiemnaście lat, beznadziejną matkę, ciekawych znajomych, wroga i stary nazistowski pistolet-pamiątkę. Jutro Leonard Peacock będzie miał matkę i znajomych pogrążonych w prawdziwej lub udawanej żałobie, nie będzie już miał natomiast osiemnastu lat ani wroga, pistolet zaś zarekwiruje policja. Zabije Ashera Beala, a sam popełni samobójstwo. Obcina włosy, szykuje prezenty dla bliskich i przygotowuje się do odejścia na tamten świat, a przy tym daje nam się poznać i przybliża powody, dla których zdecydował się na taki krok.

O czym właściwie jest ta, zdawać by się mogło, delikatnie irracjonalna powieść? Można powiedzieć, że o przyjaźni, odrzuceniu, pozorach, rozczarowaniu, odczuciu wyalienowania, ale skłaniałabym się raczej ku stwierdzeniu, że jest przede wszystkim o ludziach, których spotykamy na swej drodze i wpływie, jaki na nas wywierają. To oni w znacznej mierze kształtują naszą osobowość, oni sprawiają, że w ciągu całego życia odczuwamy całą paletę emocji, i oni właśnie są głównym obiektem zainteresowania autora. O ludziach pisać można w nieskończoność, na różne sposoby przedstawiając ich wady i zalety, wspomnienia, marzenia, kłopoty i obawy. Matthew Quick, zarówno wnikliwy obserwator, jak i posiadacz lekkiego pióra, uzupełniające się wzajemnie zdolności na tym polu wykorzystuje niesamowicie. Z całego serca życzę mu mnóstwa czasu i zapału, bo tematów do opisania ma jeszcze jakieś 7 miliardów.

Leonard Peacock to jedna z najbardziej realistycznych, ale też przygnębiających i osamotnionych powieściowych postaci, z jakimi kiedykolwiek miałam styczność. Jest świetnym aktorem, grę pozorów opanował do perfekcji, tłumi w sobie szereg uczuć i wspomnień, planuje jak dokonać czegoś naprawdę znaczącego, a przy tym prowadzi, na pierwszy rzut oka, całkiem zwyczajne nastoletnie życie. Ma niesamowitą wyobraźnię, z uwagą patrzy na otaczający go świat, a jego spostrzeżenia są wnikliwe, ujęte w ramy szersze niż klapki na oczach typowe dla grupy wiekowej. Nie akceptuje wszystkiego takim, jakie jest, lecz próbuje zrozumieć i polemizuje, a przy okazji opowiada o swoich poglądach, może i czyni to w mocno jednostronny sposób i przez pryzmat własnych doświadczeń, ale to sprawia, że można bardziej docenić jego bezpośredniość, wyczucie i spostrzegawczość. Prawdopodobnie zainteresowałby się nim bliżej niejeden psychiatra, ale to już osobna kwestia.

„Wybacz mi, Leonardzie” to książka, której nie potrafię porównać do żadnej z dotychczas poznanych. Choć próbuję znaleźć podobieństwa stylu, tematyki i postaci, jedyne względnie sensowne porównanie, jakie przyszło mi do głowy, odnosi się wyłącznie do klimatu powieści – coś w rodzaju złotego środka pomiędzy „Szukając Alaski” a „Wszechświat vs. Alex Woods”. Może nie jest to lektura, przy której można się pośmiać. Może nie chwyta za serce w tak nachalny sposób, by należało wylać parę łez. Na pewno jednak się wzruszysz, zastanowisz nad pewnymi kwestiami i docenisz dojrzałość powieści. W dzisiejszych czasach wielu autorów, mających lata młodzieńcze już za sobą, niestosownie spłyca lub uwydatnia pewne sprawy. Matthew Quick wyróżnia się na ich tle, a „Wybacz mi, Leonardzie” jest doskonałym tego przykładem – to realistyczna i ambitna powieść Young Adult. Dla niedowiarków może to brzmieć jak oksymoron, ale naprawdę polecam, a nawet zalecam sprawdzenie tego na własnej skórze. Styl pisania Quicka jest szczery, bezpośredni, urzekający i lekko tajemniczy – dokładnie taki lubię najbardziej, i jestem przekonana, że Tobie również przypadnie do gustu.

Matthew Quick ma nieprawdopodobny talent do kreowania nietuzinkowych postaci i przedstawiania ich historii w sposób cudownie emocjonalny, ale tym razem przeszedł samego siebie. Trudno jest po takiej książce jak „Wybacz mi, Leonardzie” sięgnąć po coś innego, bo szanse, że prędko trafi się na powieść równie niezwykłą, są bliskie zeru. Książkowego kaca masz zatem jak w banku.

W 2018 roku miała miejsce wielka wojna, powstał Północnoamerykański Kolektyw Terytorialny, w 2032 doszło zaś do nuklearnej zagłady, naukowcy pracują nad lekarstwem, które ma ułatwić dorosłym przystosowanie się do życia w nowym, zamkniętym świecie, a główny bohater otrzymuje listy z przyszłości… (A banany praktycznie nie istnieją. Nie wiem jak Ty, ale ja nie wyobrażam sobie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

A gdyby Ziemia nie nadawała się już do życia? Gdyby odkryto dogodne warunki na odległej planecie? Gdyby powzięto plan skolonizowania jej, zabierając na pokładzie kosmicznego statku wielkości miasta wszelkie technologie i ludzi uznanych za najbardziej użytecznych? Czy wsiądziesz na pokład...?

Konieczność hibernacji i opuszczenia planety, by wyruszyć w nieznane. Taka wizja przyszłości od zawsze mnie przeraża, a co gorsza - za sprawą kupowanych przez miliarderów lotów w kosmos, zgłębiania przez naukowców tajemnic wszechświata, jak i postępującego rozwoju medycyny - zdaje się coraz bardziej prawdopodobna. Amy miała siedemnaście lat, gdy wraz z rodzicami pozwoliła poddać się hibernacji, aby po trzech wiekach ocknąć się w nowym, prawdopodobnie lepszym świecie. Odczuwa zatem nieprzyjemną mieszankę zaskoczenia i strachu, gdy okazuje się, że ktoś przedwcześnie wybudził ją ze snu. I że była to prawdopodobnie próba morderstwa.

Panuje w powieści klaustrofobiczna atmosfera, tylko czekać aż cała załoga w końcu się pozabija z powodu długotrwałego przebywania w zamknięciu - tak jak w "Lśnieniu". Jest enigmatycznie, niebezpiecznie, tragedie wiszą w powietrzu. Czy jest tu jeszcze miejsce na romans...? Powiedziałabym, że raczej nie, jednak tyle już poznałam wątków miłosnych, które pasują do całokształtu niczym pięść do nosa, że nie dziwi mnie on absolutnie również w tej space operze/dystopii/sci-fi. Tym bardziej, że "W otchłani" od samego początku nie reprezentuje sobą ponadprzeciętnie wysokiego poziomu, i wyraźnie nie takie miało być w zamyśle autorki. Czyta się niczym romans paranormalny - lekko mroczny i tajemniczy, ale też uroczy, ubrany w cukierkowo słodkie słówka, przywodzące od czasu do czasu liryczność i piękno narracji "Dotyku Julii".

"W otchłani" to kosmiczna, dobrze przemyślana opowieść, którą - to i owszem - czyta się niesłychanie szybko, ale bez szczególnych emocji, wskutek czego równie prędko się o książce zapomina. Lekka, absorbująca lektura na dwa wieczory, bez zaskoczeń, bez polotu, ogólnie rzecz biorąc - bez charakteru. Nie zachwyciła mnie ani nie rozczarowała, pozostawiła - można by rzecz - obojętną, ale ciekawą kontynuacji. Liczę, że autorka rozwinie skrzydła i w "Milionie słońc" zaprezentuje wyższy pisarski poziom.

A gdyby Ziemia nie nadawała się już do życia? Gdyby odkryto dogodne warunki na odległej planecie? Gdyby powzięto plan skolonizowania jej, zabierając na pokładzie kosmicznego statku wielkości miasta wszelkie technologie i ludzi uznanych za najbardziej użytecznych? Czy wsiądziesz na pokład...?

Konieczność hibernacji i opuszczenia planety, by wyruszyć w nieznane. Taka wizja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trudno się czyta książkę, której główny bohater do złudzenia przypomina zakochaną gimnazjalistkę, dopatrującą się we wszystkim drugiego dna i myśli ubierającą w kwieciste słowa.
Myślałam, że nie będzie tak źle, ale... jednak cierpiałam wraz z Werterem.

Trudno się czyta książkę, której główny bohater do złudzenia przypomina zakochaną gimnazjalistkę, dopatrującą się we wszystkim drugiego dna i myśli ubierającą w kwieciste słowa.
Myślałam, że nie będzie tak źle, ale... jednak cierpiałam wraz z Werterem.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Segregacja rasowa, niewolnictwo i ruch abolicjonistyczny to w literaturze tematyka relatywnie mało popularna. W takim klimacie, jak dotąd, ukazały się i zdobyły spory rozgłos "Służące", "Zniewolony" oraz "Kamerdyner". I nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że najnowsza książka Sue Monk Kidd powtórzy ich sukces.

Sarah Grimke od najmłodszych lat wyróżniała się na tle członków swej rodziny, jak i miejscowej społeczności. Była dobrze wychowaną młodą osobą ze zdolnością empatii, której plany na przyszłość wykraczały ponad te, których dla niej pragnęli, i które zaakceptowaliby rodzice. Gdy na jedenaste urodziny dostała "prezent" - młodą niewolnicę, Hetty - odmówiła przyjęcia jej, już wtedy doskonale wiedząc, że władza nad innym człowiekiem nie powinna być na porządku dziennym, każdemu przysługuje prawo do decydowania o swoim losie. Od tamtej pory, na różne sposoby, na przekór wszystkim i wszystkiemu, robiła co w jej mocy, by ten beznadziejny stan rzeczy zmienić. Nie pochwalano jej za nawiązanie przyjaźni i nauczenie Hetty czytać, nawet ojciec-sędzia który był dla niej autorytetem, kategorycznie oświadczył, że Sarah może i jest wyjątkowa, ale nigdy, przenigdy, z racji swojej płci nie w życiu tym, kim chce. Mogła więc do pewnego momentu liczyć tylko na siebie i kilku niewolników, którzy z biegiem czasu, dostrzegając jej szczere chęci, obdarzyli ją zaufaniem.

Podoba mi się w "Czarnych skrzydłach" to, że do pewnego momentu książka traktuje o pozornie zwyczajnych ludziach, którzy niczym się jeszcze nie wsławili, nie wywołali społecznej rewolucji, ale mimo to aktywnie działali, by choć najbliższemu otoczeniu żyło się lepiej. Byli takimi bohaterami dnia codziennego, kierującymi się empatią, nieszukającymi poklasku, nieakceptującymi rzeczywistości taką, jaką wówczas była. Dzięki ich determinacji i chęci niesienia pomocy, możemy obserwować zarówno ich wewnętrzną metamorfozę, jak i realny wpływ wszelkich działań na życie społeczne - małymi kroczkami, borykając się z nieprzychylnością ludzi i losu, udowodnili, że próba wprowadzenia zmian na szeroką skalę to niekoniecznie syzyfowa praca.

I podoba mi się narracja prowadzona dwutorowo - zarówno z punktu widzenia Sary, jak i Hetty, która poniekąd skłania ją do działania. Młodziutka niewolnica, podobnie jak jej "właścicielka" - co absolutnie nie dziwi - nie potrafi pogodzić się z segregacją rasową. Jej poczynania są zupełnie odmienne od powszechnych i akceptowalnych w niewolniczym środowisku - Hetty nie próbuje nawet przyzwyczaić się do swojej sytuacji, nie obgaduje bogaczy za ich plecami, nie pluje im do kawy, lecz manifestuje swą złość na otaczającą rzeczywistość, korzystając na tyle, jak to tylko możliwe, z tego, co Sarah: kąpie się w jej wannie, czyta książki i nie próbuje się z tym specjalnie kryć. Dwie kobiety, dwa trudne charaktery, dwie skrajnie różne pozycje społeczne, a co za tym idzie - odmienna perspektywa. Zestawione przez Sue Monk Kidd historie, nasycone emocjami, dają pełen obraz życia społecznego w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku - nakreślony z dbałością o detale, poruszający, wielowymiarowy.

"Czarne skrzydła" to książka równie piękna jak pełna smutku i okrucieństwa. O zwykłych-niezwykłych ludziach, sile przyjaźni, dążeniu do celu, o wzniesieniu się, jak na skrzydłach, ponad całą obojętność i wrogie nastawienie tego świata. Klimatyczna, zmuszająca do refleksji opowieść, mogąca działać łzowyciskalnie. Brak mi słów, by opisać mój zachwyt nad niesamowitą powieścią Sue Monk Kidd, toteż nawet nie będę już dłużej próbować. Po prostu ją przeczytaj. Dla mnie jedna z najlepszych tegorocznych premier.

Segregacja rasowa, niewolnictwo i ruch abolicjonistyczny to w literaturze tematyka relatywnie mało popularna. W takim klimacie, jak dotąd, ukazały się i zdobyły spory rozgłos "Służące", "Zniewolony" oraz "Kamerdyner". I nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że najnowsza książka Sue Monk Kidd powtórzy ich sukces.

Sarah Grimke od najmłodszych lat wyróżniała się na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie lubię nie rozumieć. Bywam zatem dociekliwa lub zwyczajnie namolna, a sztywne regułki, wykute definicje i narzucone, przyjęte przez większość znaczenia uważam za totalne nieporozumienie. Dlatego też, aby zrozumieć najsłynniejszą powieść Kafki, sięgnęłam po nią po raz trzeci, po raz drugi zaś doczytałam do ostatniej kropki. Nadal nie widzę wszystkich wytłumaczeń i nawiązań, niektóre wciąż wydają mi się zupełnie absurdalne, ale nie poddaję się i zamierzam szukać dalej, jeszcze kilka razy zaczytując się w "Procesie".

Po raz pierwszy wzięłam tę książkę do rąk w kawiarni. Niepozorna, stustronicowa, z odrapaną okładką i wydrukowanym wielkimi literami nazwiskiem niemieckiego klasyka, o którym, rzecz jasna, parokrotnie już słyszałam, wydała mi się idealną lekturą do latte w zimowy, wolny od szkoły poranek. Ale... nie zaiskrzyło. Wtedy "Proces" odebrałam wyłącznie jako monotonną opowieść o mężczyźnie, który został oskarżony i - jak wówczas przypuszczałam - usiłuje pozyskać sympatię czytelnika, uciekając się do kłamstwa i udając owieczkę rzuconą na pożarcie urzędniczym wilkom. Doczytałam do połowy i pożegnałam się z Kafką, czując niesmak i bolesne uczucie rozczarowania.

Dwa miesiące później, wiosną, poszło już zdecydowanie lepiej. Sięgnęłam po biblioteczny egzemplarz, z przypisami wprawdzie, za którymi - w odróżnieniu od większości uczniów - nie przepadam, ale to chyba właśnie one uświadomiły mi, że skoro "Proces" jest szkolną lekturą i może pojawić się na maturze, to przecież przedstawiona przez Kafkę opowieść musi mieć drugie dno. Prawda...? Śledziłam zatem z ciekawością rozterki Józefa K., któremu postanowiłam tym razem zaufać, przyjmując za pewnik jego wersję wydarzeń. Współczułam mu nieco, ale przede wszystkim byłam zdumiona absurdalnością świata, w którym przyszło mu żyć i całej tej beznadziejnej biurokratycznej machiny. Znalazł się w prawdziwe kafkowskiej sytuacji, posądzony nie wiadomo o co, odsyłany od drzwi do drzwi, zdany na łaskę i niełaskę, pozbawiony oparcia i prawa do poznania postawionych mu zarzutów. Choć dostrzegalna na pierwszy rzut oka jest irracjonalność jego położenia, gdyby tak się bliżej przyjrzeć, okazuje się, iż w dzisiejszych czasach funkcjonowanie urzędów wygląda podobnie do tego, jak je Kafka przed wiekiem opisał. Kompetencje pani z okienka są mocno ograniczone, "trzeba pytać szefa", mało kto ma czas, chęci i humor, by wyjaśnić wszystko traktowanemu przedmiotowo petentowi, a w dodatku, paradoksalnie, najbardziej wartościowych rad udzielają osoby niepowiązane bezpośrednio z urzędniczą rzeczywistością...

Najbardziej miło jest jednak trzymać w rękach własny, pięknie wydany egzemplarz, w poznanej już opowieści szukać innej tematyki - samotności, odpowiedzialności, biernej postawy, bezsilności... Dla własnej satysfakcji, dla wyższej oceny z wypracowania, ot tak, po prostu. Wiedząc już w jaki sposób historia Józefa K. się zakończy, można zastanawiać się nad tym, co mógł zrobić inaczej, do kogo się zwrócić, aby można było uniknąć pewnych spraw i żeby wszystko potoczyło się w pożądany sposób.

Taką klasykę lubię i mogę czytać w kółko. Wieloznaczeniową, enigmatyczną, ale niewywołującą uczucia przeciskania mózgu przez praskę. Napisaną w wyrafinowanym kafkowo-nabokovowym stylu, dla współczesnego odbiorcy nieco staromodnym, ale przede wszystkim - pięknym. Doskonały przykład literatury z naprawdę wysokiej półki.

Nie lubię nie rozumieć. Bywam zatem dociekliwa lub zwyczajnie namolna, a sztywne regułki, wykute definicje i narzucone, przyjęte przez większość znaczenia uważam za totalne nieporozumienie. Dlatego też, aby zrozumieć najsłynniejszą powieść Kafki, sięgnęłam po nią po raz trzeci, po raz drugi zaś doczytałam do ostatniej kropki. Nadal nie widzę wszystkich wytłumaczeń i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie lubię pożegnań. Choć nie jestem osobą szczególnie uczuciową, mimowolnie się przy nich wzruszam. Niełatwo jest zakończyć znajomość trwającą kilkanaście miesięcy, tym bardziej jeśli to wszystko kończy się w niepożądany sposób. Przyszła pora pożegnać wiezioną na szafot francuską królową, pomachać jej chusteczką, westchnąć, wspomnieć i... ponarzekać.

Nadszedł początek rewolucji, a wraz z nim koniec względnie szczęśliwego życia ostatniej królowej Francji. Znienawidzona, upokorzona, zrozpaczona, w końcu - uprowadzona. Boi się, zamartwia, płacze, a mimo to, wciąż jako jedna z najważniejszych osób w kraju, musi zachować twarz, pod maską uśmiechu ukrywać paniczny strach o naród, a przede wszystkim o siebie i najbliższych. Pomimo szczerych chęci i zaangażowania sytuacja wciąż się pogarsza, a pokrzywdzona przez los i historię zmaga się z kolejnymi trudnościami, by finalnie trafić na tytułowy szafot.

Serię Juliet Grey wciąż uważam za jedną z najlepszych, z jakimi kiedykolwiek miałam się okazję zapoznać. Stanowi ona złoty środek, absolutnie genialne połączenie danych historycznych i własnej inwencji autorki, czyli pomysłowości i niebywałego talentu, dzięki któremu nawet osoba, która najchętniej unikałaby lekcji historii - mianowicie ja - czyta o dziejach Marii Antoniny z ciekawością i podziwem. Autorka genialnie odwzorowuje realia opisywanej epoki, historycznym postaciom przygotowuje drugie oblicze - inne od przedstawianego w podręcznikach, nienaznaczone wyłącznie ważnymi dokonaniami, lecz uwzględniające wydarzenia dnia codziennego, prawdziwy charakter i osobiste przemyślenia.

Na kartach serii Maria Antonina dojrzewa, z dziewczynki ledwie znającej francuski, rzuconej na głęboką wodę i nierozumiejącej do końca otaczającego jej świata i mechanizmów nim rządzących staje się żoną, matką i królową ponoszącą konsekwencje swych decyzji, zmuszoną stawić czoła przeciwnościom, jakie przygotował dla niej los. Nie dziwi zatem fakt, że w tomie trzecim, kiedy nadchodzi czas pożegnania z monarchinią, będzie ona patrzeć na pewne kwestie przez pryzmat doświadczeń i dominującego w nich okrucieństwa. Stąd mnóstwo tragizmu, sentymentalności, a gdyby tak pokusić się o bardziej wnikliwą interpretację, można by wysnuć - daleko wprawdzie posunięty - wniosek, iż Juliet Grey przedstawia królową w depresji. "Maria Antonina. Z pałacu na szafot" to powieść zdominowana przez smutek, żal i niesprawiedliwość, a autorka, tak się na nich skupiwszy, jakby zapomniała o lekkości opisu, a także przedstawieniu rzeczywistości, zwyczajów i miejsc niepowiązanych bezpośrednio z dziejami królowej. Owszem, jest to książka bardzo dobra, ale odnoszę wrażenie, że jedna z najbardziej znaczących władczyń w historii, zwłaszcza po wybitnym ukazaniu jej osoby w dwóch pierwszych tomach serii, zasłużyła na bardziej emocjonujące, "królewskie" literackie pożegnanie.

A po lekturze nie pozostaje już nic więcej, jak tylko w kierunku Marii Antoniny, której przyszło żyć w niewdzięcznych czasach, wygłosić ostatnie słowa vive la reine, zaś na sposób, w jaki pan Grey zakończyła swą opowieść, spuścić zasłonę milczenia.

Nie lubię pożegnań. Choć nie jestem osobą szczególnie uczuciową, mimowolnie się przy nich wzruszam. Niełatwo jest zakończyć znajomość trwającą kilkanaście miesięcy, tym bardziej jeśli to wszystko kończy się w niepożądany sposób. Przyszła pora pożegnać wiezioną na szafot francuską królową, pomachać jej chusteczką, westchnąć, wspomnieć i... ponarzekać.

Nadszedł początek...

więcej Pokaż mimo to