Pięćdziesiąt twarzy Greya
- Kategoria:
- literatura obyczajowa, romans
- Cykl:
- Pięćdziesiąt odcieni (tom 1)
- Tytuł oryginału:
- Fifty Shades of Grey
- Wydawnictwo:
- Sonia Draga
- Data wydania:
- 2012-09-05
- Data 1. wyd. pol.:
- 2012-09-05
- Liczba stron:
- 608
- Czas czytania
- 10 godz. 8 min.
- Język:
- polski
- ISBN:
- 9788375085563
- Tłumacz:
- Monika Wyrwas-Wiśniewska
- Ekranizacje:
- Pięćdziesiąt twarzy Greya (2015)
- Tagi:
- powieść erotyczna BDSM
Hipnotyczna, uzależniająca, iskrząca seksem i erotyką powieść, której nie sposób odłożyć.
Studentka literatury Anastasia Steele przeprowadza wywiad z młodym przedsiębiorcą Christianem Greyem. Niezwykle przystojny i błyskotliwy mężczyzna budzi w młodej dziewczynie szereg sprzecznych emocji. Fascynuje ją, onieśmiela, a nawet budzi strach. Przekonana, że ich spotkania nie należało do udanych, próbuje o nim zapomnieć – tyle że on zjawia się w sklepie, w którym Ana pracuje, i prosi o drugie spotkanie.
Młoda, niewinna dziewczyna wkrótce ze zdumieniem odkrywa, że pragnie tego mężczyzny. Że po raz pierwszy zaczyna rozumieć, czym jest pożądanie w swej najczystszej, pierwotnej postaci. Instynktownie czuje też, że nie jest w swej fascynacji osamotniona. Nie wie tylko, że Christian to człowiek opętany potrzebą sprawowania nad wszystkim kontroli i że pragnie jej na własnych warunkach…
Czy wiszący w powietrzu, pełen namiętności romans będzie początkiem końca czy obietnicą czegoś niezwykłego? Jaką tajemnicę skrywa przeszłość Christiana i jak wielką władzę mają drzemiące w nim demony?
Porównaj ceny
W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni.
Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie:
• online
• przelewem
• kartą płatniczą
• Blikiem
• podczas odbioru
W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę.
Mogą Cię zainteresować
Oficjalne recenzje
Pięćdziesiąt odcieni irytacji
Oto nadszedł ten dzień, kiedy dane jest mi napisać recenzję TEJ książki. Książki, o której na długo przed polską premierą, wszystko zostało już napisane i powiedziane. To nie lada wyzwanie, napisać coś nowego. Mój głos z pewnością nie wniesie wiele świeżości do toczącej się od tygodni dyskusji nad fenomenem „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, ale dla mnie osobiście jest to recenzja ważna – w końcu po raz pierwszy mogę sobie bezkarnie napisać o książce ironicznie, bo nie będę w tym pierwsza.
Historii zapewne nie muszę szczegółowo przybliżać. Była dziennikarka, gospodyni domowa, Erica Leonard, lat 49, funkcjonująca dziś pod pseudonimem E.L. James, naczytała się „Zmierzchu” Stephenie Mayer. Podobnie jak miliony innych kobiet, dała się oczarować wampirom. W przeciwieństwie jednak do tych milionów innych kobiet, Brytyjka, od dziecka skrycie pragnąca zostać pisarką, zabrała się za pisanie fan-fika „Zmierzchu” (czyli dalszych, alternatywnych losów jego bohaterów). Zaczęło się niewinnie, a skończyło na napisaniu romansu z elementami erotyki (czyli czegoś, co w „Zmierzchu” w ogóle nie występowało). Bo napisać, że „Pięćdziesiąt twarzy…” jest powieścią stricte erotyczną, byłoby obrazą dla takich klasyków gatunku, jak John Cleland („Fanny Hill”) czy David Lawrence („Kochanek lady Chatterley”). Ale do tego wrócę za chwilę. Fascynacja autorki „Zmierzchem” mocno przebija z jej debiutu. Konstrukcja pary głównych bohaterów jest inspirowana Bellą i Edwardem ze „Zmierzchu” do tego stopnia, że wręcz przypominają oni ich lustrzane odbicia. Anastasia Steele, 23-letnia absolwentka literatury, jest niezdarna, niewinna, niepewna siebie i nieświadoma swojej urody. Wypisz, wymaluj Bella. On natomiast, czyli Christian Grey, jest niczym wampir z Cullenów – tak przystojny, że brakuje przymiotników do opisu tej urody (w związku z czym autorka, wzorem Meyer, używa ciągle tych samych), bajecznie bogaty, dobrze wychowany i niezmiernie tajemniczy. No i starszy od niej, tyle że nie o całe wieki, jak w „Zmierzchu”, lecz ledwie kilka lat. Trafiają na siebie - jak to zwykle bywa – przypadkiem. Nie zdradzę niczego, pisząc, że ona szybko się w nim zadurzy, ale nie będzie pewna czy to mężczyzna dla niej. I racja, bo okazuje się, że Grey nie jest zainteresowany normalnym związkiem. On szuka kobiety do odgrywania teatrzyku sado-maso, w którym on będzie Panem, a ona Uległą. Reguły są twarde – on może z nią robić wszystko, ona nie może go nawet dotknąć… Reszty zdradzać nie będę, zresztą jest łatwa do przewidzenia.
Zostańmy jednak jeszcze przy bohaterach. Wzorem „Zmierzchu”, „Pięćdziesiąt twarzy Greya” nie ma bohaterki, którą można byłoby polubić. Ana jest koszmarnie irytująca. Denerwuje nas w niej wszystko, a najbardziej jej naiwność i łatwość z jaką daje się uwieść Greyowi. To nie jest książka, której feministki mogą cokolwiek zawdzięczać (a mówi się o niej w takim kontekście), bo mężczyzna jest tu traktowany jak bóg, a skrytym marzeniem każdej kobiety zdaje się być całkowite jemu oddanie. Żeby jednak być szczerą muszę dodać, że w idealizowaniu męskiej urody James nie pobiła Stephenie Mayer. Choć była blisko. Nie mniej, Any nie da się lubić, a jak wie każdy, kto przeczytał w życiu choć jedną książkę, fajnie jest móc się w jakiś sposób identyfikować, czy po prostu zżyć, z bohaterem. A więc minus na starcie. Obok mało wyrazistej głównej bohaterki mamy jednak Christiana Greya, który jest jej zdecydowanym przeciwieństwem i ratuje tę powieść. To klasyczny homme fatale - niebezpiecznie pociągający, tak seksualnie, jak i intelektualnie, mężczyzna, którego chcemy zdobyć mimo jego niedostępności i świadomości, że znajomość z nim może nam przynieść jedynie zgubę. Grey jest bogatym biznesmenem, zasłuchanym w muzyce klasycznej. Nosi tylko lniane, białe koszule, ma własny odrzutowiec, szybowiec i kilka samochodów. No i ta nienaganna kultura osobista. I ta zdolność do prawienia komplementów – dowcipnych, niebanalnych… I skrywany sekret z przeszłości, który czyni go jeszcze bardziej atrakcyjnym… Ach, Grey to chodzący ideał i doskonały materiał na powieściowego łamacza serc. Jeśli jednak myślisz, że Grey to seks-maszyna bez uczuć (bo przecież tak musi być, skoro praktykuje seks sado-maso), jesteś w błędzie. Grey jednak jest księciem z bajki i głównie ten fakt decyduje, że w przypadku „Pięćdziesięciu twarzy Greya” nie mamy do czynienia z literaturą erotyczną, a zwykłym romansidłem. Zamykanie w szufladki nie ma jednak większego sensu, bo wyznaję, że nie o to chodzi, czy coś się mieści, czy nie mieści w jakimś pojęciu. Nie mniej, seksu BDSM (skrót od ang. bondage & discipline, domination & submission) jest tu tak naprawdę jak na lekarstwo. I nie ma on w sobie nic z drapieżności czy perwersji, o jaką się go podejrzewa. Nie ma tu bynajmniej nic, o czym gdzieś już nie słyszeliśmy. Kajdanki, bicze, związywanie – to nie jest żadne novum. Ponadto, E.L. James ma może i dobre pomysły na same… hm… pozycje i figury, ale nie potrafi ich opisać w sposób, który naprawdę mógłby budzić jakieś podniecenie (a czy nie o to chodzi w literaturze erotycznej?). Jej warsztat językowy jest zbyt ubogi do opisywania seksu, czy to tradycyjnego („waniliowego”, jak dowiadujemy się od Greya), czy tego bardziej niegrzecznego. Ale cóż się dziwić, skoro bardziej doświadczeni od niej twórcy przyznają, że napisać wiarygodną scenę erotyczną jest bardzo trudno. Pani James jest w tym bardzo słaba. Jej zasób słownictwa jest bardzo ubogi. W konsekwencji, Ana najczęściej podczas seksu „rozpada się na milion kawałków”, a Grey krzyczy na nią: „poczuj to dla mnie, mała”. Ich dialogi, o ile można je tak nazwać, podczas zbliżeń, są kuriozalne. Problem z E.L. James polega też na tym, że – bez zagłębiania się w szczegóły, bo to nie miejsce na nie - jej wizja seksu jako takiego, jest mocno wyidealizowana. Z tego powodu książka ta jest bardzo szkodliwa, bo przekazuje młodym, niedoświadczonym dziewczynom (które niewątpliwie po nią sięgną, zważywszy, że jest ona ogólnodostępna) dalekie od rzeczywistości komunikaty na temat tego, jak będzie wyglądać ich życie seksualne, kiedy już w końcu je zaczną. Dość powiedzieć, że dziewczyna, która nigdy nie miała do czynienia z seksem, utratę dziewictwa wita od razu wielokrotnym orgazmem. W gruncie rzeczy „Pięćdziesiąt twarzy… „ pozostaje więc tylko tym, z czego się wzięło – fikcją, pobożnym życzeniem, rzeczywistością, w której fajnie byłoby żyć, ale która nie istnieje.
Analizować książkę z pozycji (uff, co za niefortunny dobór słów) domorosłego seksuologa można by jeszcze długo, ale bezpieczniej będzie przejść do innej ważkiej sprawy. Mianowicie - tłumaczenie. Choć już sam język oryginału z pewnością nie sięgał literackich szczytów (pozostańmy w klimacie książki), to jednak polski tłumacz solidnie przyłożył się do tego, by nie dać nam czytelniczej satysfakcji. W tłumaczeniu najbardziej rażą takie kwiatki jak „kuźwa do kwadratu”, „kurka wodna” i „o, święty Barnabo!”. Dlaczego Ana nie może normalnie przeklinać? Tak, wiem, jest zbyt niewinna, ale najbardziej wymowne słowo na „k” w końcu jednak pada z jej ust i to bodajże dwukrotnie. Jeśli jednak tłumaczka chciała pozostać wierna oryginałowi i włożyć w usta Any przekleństwa, które prawdziwymi przekleństwami nie są, jestem pewna, że przy dobrych chęciach znalazłaby w naszym potocznym słownictwie synonimy brzmiące mniej niecodziennie niż „kurka wodna”. Na tym jednak nie koniec. Ta książka ma tak naprawdę dwie bohaterki – Anę i – uwaga – jej „wewnętrzną boginię”. Nie dowiedziałam się z książki, czy każda kobieta ją ma, ale sądząc po tym, że często zastępowana jest ona „świadomością” (szczytem szczytów jest zdanie „moja świadomość wystawiła swoją somnambuliczną główkę”), domyślam się, że tak. Fakt faktem jednak, że gdy tylko pojawia się na horyzoncie „wewnętrzna bogini” Any, miałam ochotę rzucić tę książkę w kąt. Nietrafione jest też okazjonalne tłumaczenie nazwiska Greya na „Szary” („Pan Szary”). W języku angielskim gra słów jest w tym wypadku do wykorzystania, zwłaszcza że Grey ma szare oczy. Po polsku jednak nie jest to tak finezyjne. Zdaje się, że pani Monika Wiśniewska, która tłumaczyła „Pięćdziesiąt twarzy…” (choć świetnie przetłumaczyła tytuł „Fifty Shades Of Grey”), potraktowała tłumaczenie zbyt dosłownie. Zabrakło jej chyba odwagi, by zdobyć się na odrobinę inwencji. Być może to przez fakt, że pracowała na bestsellerze i bała się go „zepsuć”. No to się udało.
Skoro to książka tak źle napisana i wtórna, co wobec tego sprawia, że się ją pochłania, a nie czyta? Cóż, prawda jest taka, że można się przy niej po prostu zapomnieć. „To słodka udręka – do zniesienia… przyjemna - nie, nie od razu (…)” posługując się cytatem z Any. Nie od razu, ale w miarę czytania da się przywyknąć do stylu E.L. James i jej wewnętrznej bogini (być może to ona kazała napisać jej tę książkę) i czerpać po prostu pewną perwersyjną radość z tego, że oto mamy w ręku książkę, która niczego od nas nie wymaga. Z każdym kolejnym rozdziałem wzrasta poziom jej „szmirowatości”, a jak pewnie udowodnili amerykańscy naukowcy (albo wkrótce to zrobią), natura ludzka jest przewrotna i im niższy poziom coś reprezentuje, tym większą przyjemność sprawia nam obcowanie z tym. Z literaturą jest tak chyba w szczególności. Jasne, obiektywnie patrząc „Pięćdziesiąt twarzy Greya” to strata czasu, zwłaszcza kiedy na półce stoją w kolejce do przeczytania „Ulisses” i „Czarodziejska góra”, ale jako guilty pleasure czytane dla totalnego relaksu po ciężkim dniu, sprawdza się doskonale.
Nie da się pisać o tej książce, bez analizy zamieszania, jakie wywołała. Rynek wydawniczy zaczyna zalewać fala „greyopodobnych” dzieł, aspirujących do miana literatury erotycznej. A to oznacza, że jest popyt. Trylogia E.L. James sprzedała się już w nakładzie 40 milionów egzemplarzy, a liczba ta cały czas rośnie. Kto kupuje? Oczywiście kobiety. I to w każdym wieku, choć to pewnie zależne jest od kraju. Wątpię, że w Polsce sięgną po nią typowe „mamuśki”, równolatki autorki. Ale w Stanach wiele kobiet po czterdziestce przyznaje, że dzięki lekturze tej książki, ich życie seksualne rozkwitło na nowo. Krytycy, recenzenci i dziennikarze szukają odpowiedzi na pytanie, co takiego jest w prozie James, że to właśnie ona rozbudziła uśpione fantazje. Tymczasem, wydaje mi się, że gdzieś w tym całym dyskursie zagubiło się sedno, o jakie chodzi w recenzowaniu literatury – czy warto po tę książkę sięgnąć? Nie ma na to pytanie łatwej odpowiedzi. Zachęcać do czytania słabej literatury nie wypada, ale z drugiej strony - jeśli ta książka jest dziś nie tyle książką, co zjawiskiem, to zainteresowani literaturą, feminizmem czy obyczajowością powinni po nią sięgnąć. I jestem przekonana, że prędzej czy później to zrobią. Nie widzę w jej przeczytaniu nic złego – jeden, góra dwa wieczory wyrwane z życiorysu, zmarnowane, nie do odratowania. Najważniejsze to podejść do lektury z dystansem i nie zapomnieć, że obok pseudoerotycznych romansów nadal istnieje jeszcze w świecie Literatura.
Malwina Sławińska
* tytułu recenzji nie wymyśliłam ja, lecz pani E.L. James
Wszystkie cytaty za: E.L. James „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, przeł. Monika Wiśniewska, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2012.
Oceny
Książka na półkach
- 50 761
- 8 911
- 4 195
- 2 245
- 674
- 641
- 443
- 298
- 263
- 218
Opinia
Zwykle nie rozpisuję się o tym w recenzjach, ale tu warto wspomnieć o genezie tej książki. Otóż właśnie „50 twarzy Greya" zaczynało jako fanfik. A konkretnie – fanfik do „Zmierzchu" i nosił tytuł „Master of Universe". Pani E.L. James opublikowała ten fanfik na swojej stronie, gdzie zyskał sporą popularność wśród fanek „Zmierzchu". Była to po prostu przerobiona, bardziej dorosła wersja książki Stephanie Meyer. Po jakimś czasie fanfik zniknął, a w formie e-booka ukazało się „50 shades of Grey", gdzie zamiast Belli występowała Anastasia, a zamiast Edwarda – Christian. Po jakimś czasie wydawnictwo zainteresowało się e-bookiem i tak mało znana producentka wykonawcza BBC z dnia na dzień stała się znaną pisarką, a jej książka rozeszła się jak ciepłe bułeczki.
W skrócie – książka opowiada o amerykańskiej studentce ostatniego roku literatury angielskiej, Anastasii Steele (zwanej Aną), która w zastępstwie za chorą współlokatorkę robi wywiad z wpływowym miliarderem, sponsorem ich uczelni, Christianem Greyem. Okazuje się, że pan Grey jest młodym, przystojnym mężczyzną, który robi wielkie wrażenie na młodej studentce. Wywiad nie jest ich pierwszym i ostatnim spotkaniem. Po pewnym czasie Christian proponuje Anie układ, w którym główną rolę będzie odgrywał związek z elementami BDSM.
I jakby tu powiedzieć… Książka zaczynała jako fanfik i tak też brzmi. Niestety, mam na myśli tu złe znaczenie tego słowa. Trafiałam bowiem na różne fanfiki, sama piszę takowe. Jedne gorsze, inne lepsze. Jedne bardziej udane, inne mniej. Ale tutaj… Po prostu styl fanfikowy razi w oczy czytelnika, który nie jest zaznajomiony i nie czytał wcześniej żadnych fanfików. Dlatego dziwić mogą krótkie opisy, duża ilość dialogów (również bez opisów, wygląda to po prostu momentami jak skrypt do scenariusza), naiwność fabuły i spora dawka seksu. Niestety, tak można streścić całą fabułę i styl.
Styl jest po prostu okropny. W życiu nie widziałam wydrukowanego tekstu, który tak by wyglądał. Zdania są momentami bardzo toporne, w niektórych nie pasuje nawet szyk, dialogi są często sztuczne i wymuszone. Ale najbardziej mnie uderzały trzy rzeczy – nietrafne porównania (dowiedziałam się między innymi, że można „spektakularnie wymiotować"), duża ilość powtórzeń, przez co ma się wrażenie, że bohaterowie mają tylko jeden zestaw stałych reakcji (tu się dowiedziałam, że orgazm zawsze wygląda jak „rozpadnięcie się na kawałki", a wzruszenie objawia się zawsze „gulą w gardle") i opisy marek. Czasami miałam wrażenie, że brakuje tylko napisu „Audycja zawiera lokowanie produktu", ponieważ w życiu nie widziałam tylu wymienionych marek. Zamiast telefon komórkowy bądź smartfon, mamy zawsze „BlackBerry". Zamiast laptopa czy komputera, mamy zawsze „MacBooka". Tu pojawia się moje pytanie – czy to nie jest specjalny zabieg, czy po prostu autorka celowo musi pokazać to, jaki to Christian jest bogaty i na co go nie stać?
To tyle o stylu – czytałam polskie tłumaczenie i ktoś może powiedzieć, że może to wina tłumacza, że mamy taki toporny język. Nie. Czytałam trochę cytatów z oryginału i muszę zapewnić, że w angielskim momentami to brzmi jeszcze gorzej. Zastanawiam się – czy w wydawnictwie nie posiadali żadnej korekty?
Dalej… Autorka kreuje świat przedstawiony niczym z telenoweli. Po prostu poszła na łatwiznę, tym samym tworząc niezbyt wiarygodną postać tytułowego Greya (ale o nim więcej powiem później). Co konkretnie mam na myśli? Akcja toczy się w Ameryce – znowu mam wrażenie, że to podlizywanie się Brytyjczyków, jakby nie potrafili docenić swojej kultury. Przy tym słaby research kulturowy – w jednej scence Grey denerwuje się, gdy Ana chce zapłacić za siebie w restauracji. Ostatnio czytałam wywiad z naszą lokalną celebrytką, Dodą, która spędziła miesiąc czasu w Los Angeles. Powiedziała ona coś całkiem odwrotnego – właśnie w Stanach mężczyźni nie robią o to afery, tylko dzielą koszty na pół. Jeśli mężczyzna płaci za kobietę, to niemal na 100% jest Europejczykiem. Tak więc… Pani James tu się nie postarała, po prostu przeniosła warunki europejskie na amerykańskie. Z jednej strony Ana czuje się zażenowana drogimi prezentami Christiana, ale jeśli ktoś zna warunki amerykańskie, to zaraz sobie pomyśli: dlaczego? Może nie jest faktycznie najbogatszą dziewczyną w Stanach, ale z pewnością też nie jest biedna. Studiuje – a studia są tam płatne. Mieszka w całkiem sporym mieszkaniu z koleżanką – i dobrze, jest wspomniane, że rodzice Kate (jej przyjaciółki) kupili to mieszkanie, ale fakt faktem – trzeba przecież płacić rachunki. Dodatkowo jest dobrą studentką, działa w kilku kołach naukowych i ma czas na to, aby dorobić sobie w sklepie. Nie wspominając o tym, że Christian jest bogatszy niż niejeden arabski szejk i stać go na niemal wszystko. Świat ten jest po prostu niewiarygodny, nie do przyjęcia, stworzony tylko po to, aby uniknąć opisywania problemów przeciętnego człowieka, a tworzenia wyimaginowanych problemów niczym z opery mydlanej.
Ana. Jest ona narratorką i główną bohaterką książki. Jednakże jej sposób wypowiedzi nie przystoi ani do jej wieku, ani do jej statusu. Ana ma prawie 22 lata, a zachowuje się i wypowiada jak 15-latka, często wulgarnie (ciągłe „kuźwa","o święty Barnabo", „moja wewnętrzna bogini" – to z kolei zabieg tak przerysowany, że wyobrażając to sobie, to miałam przed oczami jakąś scenę z kreskówki), językiem bardzo potocznym, topornym, a już na pewno nie takim, jakim powinna wypowiadać się osoba oczytana, studiująca literaturę angielską (wspomina niejednokrotnie, że lubi Thomasa Hardy'ego, czyli klasyczną literaturę). Czytając książkę, ma się również wrażenie, że Ana ma taki stały zestaw reakcji – albo przegryza wargę, albo się rumieni, albo przewraca oczami. Zachowuje się momentami histerycznie, tak jakby sama nie wiedziała, czego chciała. Jej drugie imię powinno zaś brzmieć „Naiwność". Tak, bowiem Anastasia Steele jest bohaterką naiwną, zachowuje się, jakby żyła w XIX wieku, a nie w XXI. Widoczne jest to zwłaszcza w jej stosunku do seksu – początkowo jest dziewicą. I dobrze, przecież to jest możliwe. Tyle, że dziwiło mnie to, jak osoba w takim wieku, nawet jeśli jest fizycznie dziewicą, pozostaje nią również mentalnie? Nie wierzę w to, że to dlatego, że „rzadko korzysta z Internetu". W dzisiejszych czasach dla studenta jest to niemożliwe. Poza tym nie ma znajomych, którzy wytłumaczyliby jej, czym jest BDSM? A zamiast tego mamy wielkie zdziwienie definicją „podwieszania" czy innych czynności seksualnych związanych z BDSM. Miałam ochotę spytać „Dziewczyno, czy ty się wychowywałaś na odludziu?". Bo wszystko by na to wskazywało. Przez swoje ciągłe reakcje typu przegryzanie wargi Ana wydaje się po prostu nudna – tak, jakby nie mogła w ogóle nad tym zapanować. W dodatku w książce nie następuje żaden rozwój postaci, Ana stoi w miejscu od początku do końca. Nawet, gdy traci dziewictwo, wciąż pozostaje mentalnie czysta i niewinna. Z jednej strony chce wkroczyć w ten świat, ale nie jest jakby do końca świadoma, że sadyzm wiąże się z bólem. I za każdym razem jest to zdziwienie, tak, jakby niczego się nie nauczyła. Ana jest po prostu przerysowaną do bólu Bellą – i tak jak Bella była zafascynowana Edwardem, tak Ana jest zafascynowana Christianem. Ma się wrażenie, że odkąd go poznała, jej myśli to wyłącznie Christian. Pcha się w świat, którego nie zna, a potem jest zdziwiona, że coś może boleć. Wszystkie te cechy sprawiają, że Ana jest niewiarygodną bohaterką. Jej przyjaciele, rodzice… Wszyscy pełnią rolę drugoplanową, pełnią rolę takiego „lustra", które ma jej doradzać, co robić z Christianem i powiedzieć jej właśnie to, co akurat ona chce usłyszeć. Może, gdyby Ana stopniowo się zmieniała, od niewinnej dziewicy do bogini seksu, to byłabym skłonna ją polubić (takie odkrywanie mroczniejszej strony samej siebie). Ale tak, to…
Christian Grey jest jednak jeszcze bardziej niewiarygodnym człowiekiem, niż Ana. Nie wiemy o nim zbyt wiele, jednak kilka faktów wystarczy, by przestać wierzyć w jego historię, czy charakter. Urodziła go „dziwka i ćpunka", a w wieku czterech lat został adoptowany przez bogatą rodzinę Greyów. Ma brata (który nota bene zaczyna spotykać się z Kate, przyjaciółką Any) i siostrę. W wieku 15 lat nawiązał romans z przyjaciółką matki, romans, w którym to on był uległym, a ona stroną dominującą. Układ ten trwał kilka dobrych lat, jednak do tej pory są przyjaciółmi i wspólnikami. Dalej… Christian ma 27 lat, a jest prezesem ogromnej korporacji. Nigdy nie był w prawdziwym związku, tylko właśnie w relacjach „pan – uległa". Oczywiście do czasu, gdy poznaje Anę. Podobnie jak pierwowzór, czyli Edward, ostrzega ją przed sobą, a jednocześnie Ana go fascynuje, ponieważ jest inna, niż pozostałe kobiety. Mimo to Christian boi się zaangażowania. Jego reakcje są momentami niezrozumiałe. Raz potrafi być dowcipny, nieco sarkastyczny, za chwilę wybucha gniewem – jak chociażby przy scenie, gdzie Ana mówi mu, że jest dziewicą (czy to sugeruje, że bycie dziewicą w wieku 22 lat to coś złego?). Z jednej strony chce być dominujący, a dziwnym trafem idzie na dużo ustępstw w stosunku do Any. Jest człowiekiem bardzo nieprzewidywalnym i ma się wrażenie, że autorka po prostu losowo wybiera to, jak zareaguje na daną rzecz. Nie można też powiedzieć, dlaczego Christian tak właśnie się zachowuje. Jego historia jest bardzo przerysowana i mam wrażenie, że nie ma żadnego faktycznego wpływu na jego charakter.
Opisy seksu. Ponieważ od pewnego momentu jest ich bardzo dużo. Uśmiałam się ze scenki pierwszego razu Christiana i Any, podczas której rzuciło mi się w oczy to, że Grey bardzo dużo mówi podczas stosunku. Tu miałam wrażenie, że autorka albo nigdy nie uprawiała seksu, albo nie zna reakcji mężczyzny. Przeciętny mężczyzna nie potrafi myśleć, mówić równocześnie i uprawiać przy tym seks, najczęściej milczy, a już na pewno nie mówi tyle, co Christian. I to nie jest jakaś moja opinia, tylko czysta fizjologia. Potem wszystkie te opisy brzmią tak samo – seks wygląda tak samo, może od czasu do czasu pozycje są inne, orgazm wygląda tak samo, spanking tak samo. Aha, oczywiście Ana przeżywa orgazm za pierwszym razem, mimo że wcześniej nigdy nawet się nie masturbowała (ach, ten anglosaski purytanizm…). W dodatku zna tajniki seksu oralnego lepiej, niż niejedna doświadczona i wprawiona kobieta! Seks na wszelkie sposoby, momentami wulgarny, obrzydliwy… I jedynie żałuję, że autorka opisywała kilka moich fetyszy, ponieważ od czasu przeczytania tej książki jakoś nie potrafię spojrzeć na nie tak samo. I wbrew pozorom – nie ma ostrego BDSM, są to dość… Delikatne fantazje.
Muszę przyznać jedno – książka ma bardzo dobry marketing, choć autorka sama o sobie mówi, że po prostu spisała tam swoje fantazje seksualne i nic więcej. I książka w Stanach czy w Anglii trafiła w target – w „mamuśki" znudzone swoim życiem seksualnym. Czy u nas się przyjmie? Nie wiem, ale nie byłabym taka pewna, mimo że w każdym Empiku mamy tę książkę (pornograficzną!) na środku salonu oraz strasznie dużo reklam. Nie polecam jednak jej kupować – szkoda 40 zł. Ja osobiście czytałam spiraconą książkę w formie e-booka – bo jedynie byłam ciekawa, czy to jest AŻ tak złe. I niestety… Jest. Nie polecam tej książki nikomu, chyba, że jedynie z ciekawości. Mógłby to być swoisty poradnik, jak nie należy pisać książek. Jedynie mnie osobiście boli to, że coś, co powstało z fanfika, okazało się bestsellerem, a niektóre wartościowe dzieła nie mają takiego wskaźnika sprzedaży.
Moja ocena – 2/10. Nie daję 1, ponieważ książka ma jedną zaletę – bardzo szybko się ją czyta i jednak chce się poznać ten ciąg dalszy (bo przed nami jeszcze dwie części).
Zwykle nie rozpisuję się o tym w recenzjach, ale tu warto wspomnieć o genezie tej książki. Otóż właśnie „50 twarzy Greya" zaczynało jako fanfik. A konkretnie – fanfik do „Zmierzchu" i nosił tytuł „Master of Universe". Pani E.L. James opublikowała ten fanfik na swojej stronie, gdzie zyskał sporą popularność wśród fanek „Zmierzchu". Była to po prostu przerobiona, bardziej...
więcej Pokaż mimo to