Wide Sargasso Sea Jean Rhys 7,6
ocenił(a) na 1040 tyg. temu Jest coś wysoce ironicznego w tym, że reinterpretację "Jane Eyre" (tudzież, nie bójmy się tego słowa, fanfik do tejże) napisał ktoś nie tylko stylem, ale i podejściem podobny do Emily Brönte, której upodobania literackie krytykowała Charlotte do tego stopnia, że spaliła jej drugi, niedokończony rękopis. Jest również coś bardzo interesującego, że Rhys, autorka dosyć znana z opierania każdej powieści mocno na własnym, skądinąd dosyć nietypowym, życiu, dostrzegła się bardziej w antagonizowanej przez Brönte Bercie niż Jane, z którą przecież z łatwością utożsamiają się kolejne pokolenia czytelniczek.
W swojej recenzji "Jane Eyre" krytykowałam nie tylko głęboko zakodowany w tekście powieści rasizm, ale też wątpliwą relację Brönte z kobietami – nic więc dziwnego, że "Wide Sargasso Sea" było dla mnie niczym okładzin z rumianku wręcz, odpowiadając poniekąd na wszystkie moje zarzuty. Mam w sobie wręcz za dużo wrażeń, by zmieścić je w takiej recenzji, dlatego nie będę się tu rozwodzić nad geniuszem każdego zdania; mijałoby się to zresztą z celem, bo każdy, kogo w tym roku przyciskam do lektury "Jane Eyre", powinien potem dla uzupełnienia sięgnąć po tę książkę, zwłaszcza jeśli z sióstr Brönte woli Emily. Ponieważ podejrzewam zarzut pewnej części czytelników, że Rochester tu nie jest Rochesterem z oryginału, powiem tylko, że jeśli do obu tekstów podchodziło się obiektywnie, jest nim jak najbardziej, bo i Rhys ewidentnie zrozumiała istotę tej postaci lepiej niż autorzy kolejnych retellingów, czyniący go albo niewinną ofiarą żony, albo kompletnym potworem. Zresztą Rhys w ogóle udała się sztuka, której dotychczas nie powtórzono, gdzie reinterpretacja odwracająca kota ogonem, mimo wchodzenia w polemikę z oryginałem, wykazuje się również zrozumieniem dla tegoż – co, jak widzimy po "Lo's Diary" czy reinterpretacji "Rebeki", stanowi najwyraźniej nader rzadką sztukę. Jestem przekonana, że Charlotte Brönte nienawidziłaby tej książki, co tylko pogłębia mój zachwyt.
Pod względem stylu, Rhys bije oryginał na głowę, co nie jest zbyt trudne, gdy oba teksty napisano w dwóch zupełnie innych epokach, z zupełnie innymi zasadami obowiązującymi pisarzy. Niemniej, podobnie jak Emily w "Wichrowych Wzgórzach", Rhys wymyka się ramom liniowej narracji, odrzucając również narratora, któremu zmuszeni jesteśmy wierzyć, gdyż autor ewidentnie uznaje jego słowa za obiektywną prawdę, nawet jeśli tenże narrator uczestniczy w opisywanych wydarzeniach. Piękny jest język tej powieści i to, jak płynnie staje się ona coraz bardziej chaotyczna, wyrywkowa – nie tylko w narracji Antoinette, ale również Rochestera, co pasuje do faktu, że ten Brönte też nie był zbyt poczytalny, czego by sama autorka nie twierdziła. Doceniam również urwanie tekstu w tym konkretnym momencie, pozostawiając do końca ambiwalentnym, co rzeczywiście zdarzyło się na dachu w noc pożaru.
Warto tu też wspomnieć o wątku post-kolonialnym, gdyż podobne narracje ze strony białych autorów wypełnia często pewna nostalgia za starym światem, idealizacja dawnego porządku (od razu nasuwa się Mitchell); w narracji Rhys znajduje się zadziwiająco wiele trzeźwości i obiektywności. Nigdy nie podważa wyrządzonych krzywd, nie tęskni za światem praktycznie sobie nieznanym, choć porusza kwestię skutków odczuwanych przez ludzi, którzy przecież nie wybrali sobie przynależności do takich, nie innych rodzin. Jestem przekonana, że osoby lepiej obeznane niż ja zdołały już wytknąć na poziomie akademickim braki Rhys w tym temacie, ale jej podejście stanowczo wykracza poza "fair for its time".
Nie dziwi mnie wcale sukces tej książki, ani umieszczanie jej wciąż na listach obowiązkowych lektur – nie tylko dlatego, że jest dobra sama w sobie, ale również z powodu wdzięku, z jakim polemizuje z oryginałem, dodając mu wręcz nowego wymiaru (choć nie sądzę, by spodobał się on Charlotte Brönte). Gdzieś na GR mignęło mi stwierdzenie, że książka sprowadza się do tego, że główna bohaterka oszalała, ponieważ mąż nie dawał jej uwagi i cóż – jeśli ktoś wyniesie z lektury akurat to, to może niech z literatury feministycznej zostanie przy Bridget Jones