Na południe od Broad Pat Conroy 7,3
ocenił(a) na 52 lata temu Przedziwna książka. Będą spoilery. Przepraszam, ale muszę, bo się uduszę.
Miasteczko Charleston w Stanach. Perła południa. Dwustuletnie wille zbudowane rękami niewolników, słońce, równo przystrzyżone trawniki, sadzawki z karpiami koi w ogrodach. Katolickie wychowanie vs. rasizm południowców. Takie jest tło historii dziesięciorga przyjaciół z liceum, która zaczyna się w 1969, a kończy w 1990 roku. Książkę czyta się tak gdzieś do połowy bardzo dobrze, mimo jej 640 stron. Najpierw miałam skojarzenie z Donną Tartt i jej długimi powieściami, ale szybko się rozczarowałam.
Z tą książką jest coś nie tak i w miarę czytania coraz bardziej to widać. Jest jak netflixowy serial, trochę przydługi, wszystkie te rzeczy już się widziało, trochę za bardzo to pomieszane i za bardzo stara się być cool i/lub tragiczne, więc nie jest wiarygodne, no ale w sumie sprawnie napisane, eee, to już obejrzę do końca.
Czego tu nie ma: wątki kryminalne, prześladowania z przeróżnych powodów, traumy z dzieciństwa, segregacja, zabójstwa i samobójstwa, ludzie z borderline, ludzie z osobowością wieloraką, ludzie z depresją, ludzie z demencją, obsesyjny tatusiek-psychopata-pedofil-morderca, który ma zwyczaj zjadać swoje fekalia i gwałcić własne dzieci, matka-alkoholiczka, matka-13-latka, matka-eks-zakonnica-znawczyni-"Ulissesa", wielbiąca Joyce'a na równi z Jezusem, sierocińce prowadzone przez siostry zakonne, umieralnie dla gejów z AIDS prowadzone przez bandziorów.
I dużo, duużo więcej.
Mimo to, dopiero pod koniec ta książka zamienia się w coś naprawdę dziwnego. Następuje kaskada zdarzeń: brutalne morderstwo, pogrzeb hollywoodzkiej gwiazdy z Meryl Streep i Alem Pacino siedzącymi w ławkach kościelnych, cyklon niszczący miasto, odkrycie tożsamości księdza-pedofila, gdy ten jest już na łożu śmierci i umiera następnego dnia, rozwikłanie zagadki z dzieciństwa, depresja i szpital psychiatryczny.
Rany, czekałam tylko, kiedy zacznie się spomiędzy stron wysypywać brokat. Zamiast brokatu była "tylko" symboliczna scena ratowania morświna.
Ta książka jest jak zbitka wszystkich klisz z amerykańskich filmów, jakie widziałam w życiu, dobrych i złych. Południe USA w sentymentalnej, popkulturowej pigułce.
Wydaje mi się też, że dialogi w tłumaczeniu na polski brzmią bardzo słabo, śmiesznie i sztucznie. A inną sprawą jest to, jak bywają obrzydliwe: główne postacie - najlepsi przyjaciele - z jakiegoś powodu nie przestają ze sobą flirtować (nawet w sytuacjach zagrożenia życia, na co już wybuchałam śmiechem). Ani jeden rozdział nie może się obyć bez opinii bohaterów na temat urody koleżanek i ich seksapilu, bądź jego braku. Wypowiadanych nonszalancko prosto do nich. Sprośnych podtekstów nie ma końca, a kobiety zawsze je,
oczywiście, podchwycają i odpowiadają flirtem. Kobiety kocha się tu wyłącznie za wygląd, niewiele w gruncie rzeczy wiemy o ich wewnętrznym życiu i motywacjach, (są wariatkami, wyuzdanymi seks bombami albo walniętymi katoliczkami). Wiemy za to wszystko ze szczegółami o ich kształtach, atutach i skazach na ciałach.
Główna męska postać prędzej czy później śpi z trzema z pięciu kobiet, których losy poznajemy.
Nawet gdy Charleston nawiedza cyklon, do domu wlewa się ocean, a w powietrzu latają martwe
zwierzęta nie ustają heheszki rodem z hamerykańskich filmów akcji, gdzie w trakcie ucieczki jest czas, żeby rzucić przez ramię żart z całej sytuacji albo tekścik do koleżanki na temat jej tyłka w ruchu. Swoją drogą koleżanka uciekając i pomagając innym w ucieczce nie zapomina zabrać swojej mini torebki, bo, jak sama mówi, "dama nigdzie nie rusza się bez szminki".
Uff, ciężki kaliber, co?
Na deser ankieta.
Które z tych dwóch zdań opisujących ukochany Charleston jest bardziej grafomańskie?
a) "Wody rzeki, przyprawione latem, nadpłynęły ku nam na wezwanie księżyca."
b) "Miejskie kamienie wydzielają zapach rezygnacji."