Najnowsze artykuły
- ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
- ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik249
- ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
- ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Popularne wyszukiwania
Polecamy
Rick Veitch
8
7,3/10
Pisze książki: komiksy
Ten autor nie ma jeszcze opisu. Jeżeli chcesz wysłać nam informacje o autorze - napisz na: admin@lubimyczytac.pl
7,3/10średnia ocena książek autora
307 przeczytało książki autora
219 chce przeczytać książki autora
1fan autora
Zostań fanem autoraSprawdź, czy Twoi znajomi też czytają książki autora - dołącz do nas
Książki i czasopisma
- Wszystkie
- Książki
- Czasopisma
Najnowsze opinie o książkach autora
Hellblazer. Jamie Delano 1 Jamie Delano
7,5
Jeśli czuć tanią gorzałę, smród popielniczki i demonicznej siarki, to znak, że znów odwiedził nas Constantine.
Wydawnictwo Egmont rozpieszcza miłośników angielskiego maga, seria zbiorczych wydań „Hellblazera” wciąż się rozrasta. Na pierwszy ogień poszedł Brian Azzarello, którego scenariusze unikały przedstawiania piekielnego bestiarium, bazowały raczej na akcji i psychologii postaci. Dominował realizm, zamiast magii widzieliśmy głównie skutki jej działania. Constantine był bardziej detektywem i sprytnym manipulatorem niż czarownikiem. Potem Garth Ennis nadrobił magiczne zaległości. Opowieści Irlandczyka mają w sobie coś z ballady, a sam Constantine w jego wydaniu to stary punk. Koleś, który już wyrósł z irokeza i złachanej skóry, ale w sercu pozostał małym anarchistą. Czuć było, że mamy do czynienia z prostym chłopakiem z Liverpoolu. Do tego u Ennisa nad wszystkim unosił się klimat miejskiego folku i starych pubów. U kolejnego – w chronologii wydań Egmontu – scenarzysty, Constantine pozostał okultystą o robotniczych korzeniach. Warren Ellis okazał się być mistrzem krótkich form, doskonale wpisujących się w swoje czasy (koniec lat 90.). Niestety właśnie to wyczucie epoki doprowadziło do zakończenia jego pracy nad serią. Jeszcze przed masakrą w szkole w Columbine napisał on odcinek przygód Constantine’a rozgrywający się w podobnych okolicznościach. Zeszyt „Hellblazera” został wycofany i autor obraził się na wydawcę. Tyle podsumowań.
Jako kolejny odcinek serii ukazał się pierwszy tom prezentujący pisarską pracę Jamiego Delano. W tym miejscu wypada się zastanowić nad decyzją wydawcy, który zrywa z chronologią ukazywania się oryginalnych albumów i opracowując strategię wydawniczą wypuszcza bliższe nam czasowo opowieści jako pierwsze, na deser zostawiając początki „Hellblazera”. Historie Jamiego Delano ukazywały się pod koniec lat 80. Ich akcja rozgrywała się jakieś trzy lata po pierwszym pojawieniu się Constantine’a w odświeżonej przez Alana Moore’a „Sadze o Potworze z bagien” –twarzy użyczył mu wtedy sam Sting. U Delano oblicze wciąż ma świeże, ale sarkazmem przykrywa wnętrze starego alkoholika (mimo trzydziestu kilku lat na karku). Mamy do czynienia ze zmęczonym życiem facetem, który płaci za lata chlania, palenia szlugów i uprawiania czarnej magii.
Wracając do strategii wydawniczej, możliwe, że wpływ na decyzję zachowania Delano „na później” miała szata graficzna zeszytów powstających jeszcze za rządów Margaret Thatcher. W pierwszej połowie zbioru zdarzają się kadry zalatujące amatorszczyzną rodem z marginesów szkolnych zeszytów. Głównego bohatera najczęściej poznajemy nie po rysach twarzy – te są zmienne – a jedynie po żółtym płaszczu, papierosie i blond czuprynie. Z fryzurą też równie bywa. To co dzieje się z grzywką Constantine’a czyni z mrocznej przecież historii komedię na poziomie „Toksycznego mściciela”. Kolory to już osobna sprawa, przypominają efekt mieszania wielkanocnej sałatki z Curaçao. Nawala też kadrowanie, czytelnik często się gubi, dopiero po czasie zdając sobie sprawę, że ma do czynienia z planszą rozrysowaną na dwie, a nie jedną stronę. Dopiero w drugiej części tomu pojawiają się rysownicy bardziej świadomi komiksowego medium. Egmont wiedział co robi. Warto było wypuścić te zeszyty nieco później. Najpierw związać czytelnika z serią, a potem pokazać mu jej nieco trudniejszy w odbiorze rozdział.
W siódmym już tomie „Hellblazera” dominuje rozbudowana opowieść o zmaganiach Constantine’a z reprezentującą boskie siły międzynarodową sektą i diabelską armią dowodzoną przez samego Nergala. W historię potyczki między niebem a piekłem wpleciona jest opowieść o Potworze z Bagien. Zielony olbrzym i jego ukochana pragną mieć potomstwo, a pokonać różnice gatunkowe pomoże im właśnie nieznośny mag. Constantine kilkakrotnie opuszcza Wielką Brytanię odwiedzając afrykańskie wioski, Nowy Jork i amerykańską prowincję. Voodoo miesza się z wizjami narkomana na głodzie. Otwierają się rany po wojnie w Wietnamie, a zrodzone z nienawiści monstrum krąży po Londynie. Pojawia się też nowa miłość, która odgrywa istotną rolę w rozgrywkach między „górą” a „dołem”. Ale to wszystko przecież codzienność angielskiego maga, pijaka i nikotynisty.
Azzarello grał więziennego bluesa, u Ennisa mieliśmy sentyment za punkową przeszłością bohatera, Delano zabiera nas w złotą erę heavy metalu. Piekło bliższe jest biblijnemu wyobrażeniu – płomienie i rogate bestie. Dla przykładu Nergal przypomina skrzyżowanie Boba Helforda z Judast Priest – brytyjskiego zespołu święcącego w latach 80. swoje największe sukcesy – z animowanym poklatkowo demonem z „Martwego zła 3”. Co drugi kadr nadawałby się na okładkę składanki New Wave of British Heavy Metal. Ale takie były czasy, taka estetyka i wyobraźnia.
Mimo wad opowieść Delano jest wartka, liczne monologi wewnętrzne nie nużą. Komiks trochę się zestarzał, ale zyskał przy tym wartość etnograficzną. Przygody Constantine’a snującego się po brytyjskich miastach u schyłku thatcheryzmu doskonale oddają kondycję psychiczną ówczesnych Anglików. Smutek, robale i niczym nieuzasadniona przemoc pokazują, że pastelowa dekada wcale nie była aż tak kolorowa, miała swoją mroczną, depresyjną stronę.
Constantine rodził się w kiczowatej atmosferze masowej wyobraźni lat 80., do snu tuliła go propaganda konserwatystów, nawoływania skinheadów i pijackie śpiewy. Zestawienie ze sobą prac Delano, Ellisa, Ennisa i Azzarello pozawala zobaczyć, jak kształtowała się jedna z najbardziej ludzkich postaci w uniwersum DC. Chłopak z robotniczej dzielnicy, który nie odziedziczył wielkiej fortuny, nie urodził się z niezwykłą mocą, a posiada jedynie spryt i tajemną wiedzę. Wiedzę, do której dostęp mają wszyscy – tak przynajmniej twierdzi jego ojciec Alan Moore, który ponoć spotkał maga osobiście w 2001 roku.
Tekst ukazał się na łamach portalu badloopus.pl.
Miracleman Steve Dillon
8,2
Zawsze otwarcie twierdziłem, że jestem laikiem, jeśli idzie o komiks. No, po zrecenzowaniu blisko 250 tytułów i przeczytaniu znacznie większej ilości, raczej nie mogę upierać się do końca przy tej tezie, jednak jeśli idzie o gatunek superhero, to wielu rzeczy jeszcze nie wiem oraz nie czytałem. Jednak bardzo przypadkowym zrządzeniem losu, ot zaleta posiadania w rodzinie starszego kuzyna mającego fioła na punkcie komiksów, usłyszałem kiedyś nazwę "Miracleman". Niestety wtedy byłem zbyt młody, aby docenić arcydzieło Alana Moore'a i odstawiłem je dość szybko na półkę, nie przeczytawszy do końca pierwszego rozdziału. Później przyszły takie komiksy jak cykl "Wieczna wojna" oraz serial "Batman: The Animated Series" i zapomniałem o "Miracleman'ie". Pojawił się on w moim życiu ponad 20 lat później za sprawą Mucha Comics. W końcu mogłem przeczytać, zrozumieć i w pełni docenić geniusz Moore'a, który w latach 80., gdy pisał tę serię, stawiał pierwsze poważne kroki na arenie komiksowej jako scenarzysta. Autor "V jak Vendetta", "Strażników" czy "Dnia Sądu" okazał się wizjonerem i ryzykantem. Napisał bowiem historię superbohatera, który miał na rękach krew swoich wrogów i niewinnych ludzi.
Zanim bardzo pobieżnie przybliżę fabułę "Miraclemana", muszę wspomnieć o bardzo istotnym elemencie z historii powstania tego bohatera. Otóż narodził się pod imieniem Marvelman w 1954 roku dzięki Mickowi Anglo. Był on wtedy typowym herosem swoich czasów. Gość w obcisłym trykocie, który wraz z pomocnikami - Kid Miracleman i Young Miracleman - walczył z nazistami i innymi przestępcami. Komiks umarł dość szybko i ponownie został wskrzeszony w 1982 za sprawą Alana Moora. Jednak zupełnie zmienił on swe oblicze. Z początku bowiem zaczyna się jak typowa historyjka z lat 50., ale potem akcja przenosi się do ówczesnych czasów, czyli początku lat 80.. Czytelnik poznaje Mike'a Moran'a, którego dręczą sny, gdzie jest herosem i pomaga mu dwoje młodszych pomocników. Ginie w nim podczas nuklearnej eksplozji, natomiast zawsze, gdy się budzi, z jego pamięci umyka słowo pozwalające mu przybrać nadludzką postać. Na co dzień Moran prowadzi "klasycznie nudne" życie, łapiąc się dorywczych prac. Gdy jednak pewnego razu tajemniczy splot wydarzeń doprowadza do tego, że zapamiętuje i wypowiada słowo przemiany ze snu, Miracleman powraca do świata żywych po niemal trzech dekadach niebytu.
Komiks jest inaczej napisany niż typowe historie o superherosach pokroju Kapitana Ameryki czy Supermana. Dlatego nie zaliczył dobrego startu z kilku powodów. Najpierw Marvel uczepił się pseudonimu herosa, zresztą słusznie, dlatego zmieniono je szybko z Marvelman na Miracleman, potem zaś Moore miał problemy ze swoim wydawcą, z którym się nie dogadywał. Ostatecznie został przejęty przez inne wydawnictwo, dające mu wolną rękę w dokończeniu swego dzieła. Tak powstał heros o bardzo mrocznym obliczu, któremu bliżej było do realistycznego wizerunku nadczłowieka niż jakiemukolwiek innemu bohaterowi w trykocie tamtych czasów. I to było dobre. Wręcz wspaniałe.
Komiks pod płaszczem odwiecznej walki herosów i superzłoczyńców poruszył bardzo wiele dylematów moralnych i problemów społecznych swoich czasów. Miracleman nie jest kryształowy, ma rozterki i w pewnym momencie zaczyna autentycznie wierzyć, że jest niemal bogiem stojącym ponad prawem ludzkim. Chce wręcz zbudować swą utopię, gdzie ludzie będą żyli w harmonii i miłości. Nieraz nie liczy się przez to ze zdaniem innych, bo po co skoro to on jest stwórcą. Ciężko zatem jednoznacznie lubić tego "herosa". Podobnie jest z głównym antagonistą, którego przemianę Moore zobrazował po prostu perfekcyjnie. Powolne popadanie w szaleństwo, urojenia rodzące się w umyśle oraz duszy, czy absolutna bezkarność względem prawa. Scena w londyńskim szpitalu, gdy postanawia pozostawić przy życiu pielęgniarkę, po czym argumentuje zmianę zdania, wręcz wypala się w pamięci czytelnika. Ich starcie w Londynie jest tym, czego brakuje nadal w kinowych ekranizacjach superherosów. Wszechobecne zniszczenie, setki przypadkowych ofiar, krew i flaki walające się na pierwszym planie. Tam nie ma litości, cudownych przypadków losu, czy bezkrwawych potyczek. To jest brutalna rzeczywistość.
Moore w pewnym sensie był wizjonerem, choć nie przypisywałbym mu tej zasługi na polu przewidzenia przyszłości uzależnionej od elektroniki i cyberprzestrzeni, co na swój sposób porusza w tym dziele. Takie cuda przewidzieli ludzie żyjący na długo przed nim lub tworzący w czasach gdy był oseskiem. Choćby Rene Barjavel, który napisał książkę "Ravage" i wizję końca świata uzależnionego od elektryczności. Niemniej Moore osiągnął to, co przynajmniej moim zdaniem, nie udało się do końca jego następcy - Neilowi Gaimanowi. Dał obraz realistycznego superbohatera, pełen mroku, przemocy i będącego drwiną z kolorowych trykotów. Tutaj nie było miejsca na ciągłe łapanie tych samych złoczyńców, napadających na banki. Zamiast tego pojawiła się śmierć, zmieszana z obłędem i utopią, czyli to, co naprawdę mogłoby się stać, gdyby kilku ludzi posiadło tak potężne moce. Dlatego komiks jest tak ważny dla historii tego medium i powinien po niego sięgnąć każdy miłośnik literatury.