Hellblazer. Jamie Delano 1 Jamie Delano 7,5
Jeśli czuć tanią gorzałę, smród popielniczki i demonicznej siarki, to znak, że znów odwiedził nas Constantine.
Wydawnictwo Egmont rozpieszcza miłośników angielskiego maga, seria zbiorczych wydań „Hellblazera” wciąż się rozrasta. Na pierwszy ogień poszedł Brian Azzarello, którego scenariusze unikały przedstawiania piekielnego bestiarium, bazowały raczej na akcji i psychologii postaci. Dominował realizm, zamiast magii widzieliśmy głównie skutki jej działania. Constantine był bardziej detektywem i sprytnym manipulatorem niż czarownikiem. Potem Garth Ennis nadrobił magiczne zaległości. Opowieści Irlandczyka mają w sobie coś z ballady, a sam Constantine w jego wydaniu to stary punk. Koleś, który już wyrósł z irokeza i złachanej skóry, ale w sercu pozostał małym anarchistą. Czuć było, że mamy do czynienia z prostym chłopakiem z Liverpoolu. Do tego u Ennisa nad wszystkim unosił się klimat miejskiego folku i starych pubów. U kolejnego – w chronologii wydań Egmontu – scenarzysty, Constantine pozostał okultystą o robotniczych korzeniach. Warren Ellis okazał się być mistrzem krótkich form, doskonale wpisujących się w swoje czasy (koniec lat 90.). Niestety właśnie to wyczucie epoki doprowadziło do zakończenia jego pracy nad serią. Jeszcze przed masakrą w szkole w Columbine napisał on odcinek przygód Constantine’a rozgrywający się w podobnych okolicznościach. Zeszyt „Hellblazera” został wycofany i autor obraził się na wydawcę. Tyle podsumowań.
Jako kolejny odcinek serii ukazał się pierwszy tom prezentujący pisarską pracę Jamiego Delano. W tym miejscu wypada się zastanowić nad decyzją wydawcy, który zrywa z chronologią ukazywania się oryginalnych albumów i opracowując strategię wydawniczą wypuszcza bliższe nam czasowo opowieści jako pierwsze, na deser zostawiając początki „Hellblazera”. Historie Jamiego Delano ukazywały się pod koniec lat 80. Ich akcja rozgrywała się jakieś trzy lata po pierwszym pojawieniu się Constantine’a w odświeżonej przez Alana Moore’a „Sadze o Potworze z bagien” –twarzy użyczył mu wtedy sam Sting. U Delano oblicze wciąż ma świeże, ale sarkazmem przykrywa wnętrze starego alkoholika (mimo trzydziestu kilku lat na karku). Mamy do czynienia ze zmęczonym życiem facetem, który płaci za lata chlania, palenia szlugów i uprawiania czarnej magii.
Wracając do strategii wydawniczej, możliwe, że wpływ na decyzję zachowania Delano „na później” miała szata graficzna zeszytów powstających jeszcze za rządów Margaret Thatcher. W pierwszej połowie zbioru zdarzają się kadry zalatujące amatorszczyzną rodem z marginesów szkolnych zeszytów. Głównego bohatera najczęściej poznajemy nie po rysach twarzy – te są zmienne – a jedynie po żółtym płaszczu, papierosie i blond czuprynie. Z fryzurą też równie bywa. To co dzieje się z grzywką Constantine’a czyni z mrocznej przecież historii komedię na poziomie „Toksycznego mściciela”. Kolory to już osobna sprawa, przypominają efekt mieszania wielkanocnej sałatki z Curaçao. Nawala też kadrowanie, czytelnik często się gubi, dopiero po czasie zdając sobie sprawę, że ma do czynienia z planszą rozrysowaną na dwie, a nie jedną stronę. Dopiero w drugiej części tomu pojawiają się rysownicy bardziej świadomi komiksowego medium. Egmont wiedział co robi. Warto było wypuścić te zeszyty nieco później. Najpierw związać czytelnika z serią, a potem pokazać mu jej nieco trudniejszy w odbiorze rozdział.
W siódmym już tomie „Hellblazera” dominuje rozbudowana opowieść o zmaganiach Constantine’a z reprezentującą boskie siły międzynarodową sektą i diabelską armią dowodzoną przez samego Nergala. W historię potyczki między niebem a piekłem wpleciona jest opowieść o Potworze z Bagien. Zielony olbrzym i jego ukochana pragną mieć potomstwo, a pokonać różnice gatunkowe pomoże im właśnie nieznośny mag. Constantine kilkakrotnie opuszcza Wielką Brytanię odwiedzając afrykańskie wioski, Nowy Jork i amerykańską prowincję. Voodoo miesza się z wizjami narkomana na głodzie. Otwierają się rany po wojnie w Wietnamie, a zrodzone z nienawiści monstrum krąży po Londynie. Pojawia się też nowa miłość, która odgrywa istotną rolę w rozgrywkach między „górą” a „dołem”. Ale to wszystko przecież codzienność angielskiego maga, pijaka i nikotynisty.
Azzarello grał więziennego bluesa, u Ennisa mieliśmy sentyment za punkową przeszłością bohatera, Delano zabiera nas w złotą erę heavy metalu. Piekło bliższe jest biblijnemu wyobrażeniu – płomienie i rogate bestie. Dla przykładu Nergal przypomina skrzyżowanie Boba Helforda z Judast Priest – brytyjskiego zespołu święcącego w latach 80. swoje największe sukcesy – z animowanym poklatkowo demonem z „Martwego zła 3”. Co drugi kadr nadawałby się na okładkę składanki New Wave of British Heavy Metal. Ale takie były czasy, taka estetyka i wyobraźnia.
Mimo wad opowieść Delano jest wartka, liczne monologi wewnętrzne nie nużą. Komiks trochę się zestarzał, ale zyskał przy tym wartość etnograficzną. Przygody Constantine’a snującego się po brytyjskich miastach u schyłku thatcheryzmu doskonale oddają kondycję psychiczną ówczesnych Anglików. Smutek, robale i niczym nieuzasadniona przemoc pokazują, że pastelowa dekada wcale nie była aż tak kolorowa, miała swoją mroczną, depresyjną stronę.
Constantine rodził się w kiczowatej atmosferze masowej wyobraźni lat 80., do snu tuliła go propaganda konserwatystów, nawoływania skinheadów i pijackie śpiewy. Zestawienie ze sobą prac Delano, Ellisa, Ennisa i Azzarello pozawala zobaczyć, jak kształtowała się jedna z najbardziej ludzkich postaci w uniwersum DC. Chłopak z robotniczej dzielnicy, który nie odziedziczył wielkiej fortuny, nie urodził się z niezwykłą mocą, a posiada jedynie spryt i tajemną wiedzę. Wiedzę, do której dostęp mają wszyscy – tak przynajmniej twierdzi jego ojciec Alan Moore, który ponoć spotkał maga osobiście w 2001 roku.
Tekst ukazał się na łamach portalu badloopus.pl.