Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Kolejna książka, w której Kubasiewicz nie rozwija swojego potencjału. Zamysł był dobry, styl jest całkiem niezły, ale bohaterom brakuje tu głębi, fabule większej subtelności, a kluczowym momentom jakiegokolwiek budowania napięcia. Wszystko jest tu za bardzo opisane zamiast pokazane, pewne rzeczy powtarzane są po pięć razy. Rzeczy się dzieją, niby straszne, ale jakoś tego kompletnie nie czuję. Nawet przez chwilę nie miałam poczucia, że główni bohaterowie mogą nie wyjść z tego cało.

Ten sam problem miałam z Wilczą Jagodą, choć w tamtej serii było trochę lepiej. Rozczarowujący jest ten downgrade zamiast progresu, który przy tylu napisanych książkach powinien nastąpić.

Kolejna książka, w której Kubasiewicz nie rozwija swojego potencjału. Zamysł był dobry, styl jest całkiem niezły, ale bohaterom brakuje tu głębi, fabule większej subtelności, a kluczowym momentom jakiegokolwiek budowania napięcia. Wszystko jest tu za bardzo opisane zamiast pokazane, pewne rzeczy powtarzane są po pięć razy. Rzeczy się dzieją, niby straszne, ale jakoś tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Poniższa opinia będzie dotyczyć w zasadzie całej serii, a nie tylko ostatniego tomu.

Elementy tej serii, które oceniłabym na 5*:
- Ronan!
- Gansey!
- Pan Szary!
- Chwilami Adam
- Chwilami Cabeswater
- Rozdział 39 w ostatnim tomie!
- Motyw found family, który tutaj wyszedł naprawdę bardzo dobrze (jeśli chodzi o chłopaków, bo chłopaki+Blue to już zupełnie inna sprawa)
- O dziwo, zakończenie poszukiwań Glendowera
- Motyw śnienia
- Przez większość czasu styl pisania
- Umiejętność tak dobrego „wejścia do głów” (męskich) postaci, nadanie im głębokiego i wielowymiarowego charakteru

Elementy tej serii, które oceniłabym na 1*:
- Potraktowanie po macoszemu absolutnie wszystkich postaci kobiecych, łącznie z Blue (albo totalna nieumiejętność autorki do ich dobrego wykreowania); internalized misogyny
- Dodawanie mnóstwa postaci pobocznych, które nie były dobrze zarysowane i często niczemu nie służyły - fabuła by bez nich nie ucierpiała
- Zbytnie rozwleczenie (patrz punkt wyżej - można by tę serię skrócić o co najmniej 1/3)
- Brak zakończenia, które spajałoby wszystkie wątki - ogrom wątków pozostaje otwarty, nie wiemy, co się dalej dzieje z większością bohaterów
- Słabe czarne charaktery
- Pewne fragmenty, które źle się zestarzały
- Kiepskie rozwiązanie/wyjaśnienie niektórych tajemnic/wątków (np. ojciec Blue)

Średnia wychodzi na 3*. Uważam, że seria jest dość nierówna, że wolałbym np. trzy, ale bardziej dopracowane tomy zamiast czterech. Nie żałuję jednak, że ją przeczytałam, wprost przeciwnie: wciągnęła mnie, porwała; ostatnie trzy tomy przeczytałam ciurkiem w ciągu tygodnia, zaczynając od razu jeden po drugim. Zżyłam się z bohaterami, polubiłam większość z nich, przeżywałam razem z nimi wszystkie wydarzenia. Było tu jednak za dużo zmarnowanego i nie w pełni wykorzystanego potencjału, za dużo niechlujnie rozpisanych wątków. Być może kiedyś sięgnę po inne książki autorki, by sprawdzić, czy uniknęła powielenia tych samych błędów co w Kruczym cyklu.

Poniższa opinia będzie dotyczyć w zasadzie całej serii, a nie tylko ostatniego tomu.

Elementy tej serii, które oceniłabym na 5*:
- Ronan!
- Gansey!
- Pan Szary!
- Chwilami Adam
- Chwilami Cabeswater
- Rozdział 39 w ostatnim tomie!
- Motyw found family, który tutaj wyszedł naprawdę bardzo dobrze (jeśli chodzi o chłopaków, bo chłopaki+Blue to już zupełnie inna sprawa)
- O...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W trakcie lektury nie miałam pewności, jak ocenić tę książkę, ostatecznie daję 3,5*.

Początek był dość ciężki. Czytelnik zostaje wrzucony w środek konfliktu i chwilę zajmuje, by się w nim połapać. Gdy to jednak następuje, fabuła okazuje się dość prosta, a w ostatnim rozdziale główny wątek zostaje zakończony. Mamy wprawdzie parę wątków pobocznych, mamy historie z przeszłości bohaterów, jednak gdyby nie epilog, historia spokojnie mogłaby zakończyć się po tym pierwszym tomie, bo praktycznie nie ma żadnych luźnych, niedokończonych kwestii.

Na początku miałam też trochę kłopot z myleniem postaci, bo tylko kilka z nich zostało wystarczająco scharakteryzowanych, tak że się czymś wyróżniali. Z czasem i to się jednak polepszyło, bohaterowie drugoplanowi dostali sceny, w których odrobinę lepiej można było poznać ich osobowości i motywacje.

Chwilami książka ma też problem z tempem - niektóre momenty były zbyt rozwlekłe, zdarzało się także, że pomimo zaznaczenia kolejnego podrozdziału, brakowało informacji o tym, ile czasu upłynęło - a czasem okazywało się, że minął dzień czy dwa, co miało znaczenie dla rozwoju wydarzeń. Lepiej jest, gdy czytelnik nie dowiaduje się tego dopiero po kilku stronach rozdziału.

Mam jednak w pamięci, że to debiut autorki, której pióro miałam już okazję poznać przy „Widoku ze wzgórza odciętych głów”. I jak na debiut, pomimo pewnych niedociągnięć, książkę czyta się lekko, z zainteresowaniem, można polubić bohaterów. I co najważniejsze: Pani Agnieszka ma dobry warsztat, potrafi pisać dobrze, ładnie i składnie. A z tym, jak zauważyłam, coraz częściej polscy autorzy mają trudność.

Na pewno sięgnę po kolejne tomy trylogii i liczę na rozwinięcie świata przedstawionego w tej części. Gorąco kibicuję dalszym przedsięwzięciom autorki - bo owszem, ma duży potencjał, ale ma także solidne podstawy warsztatowe, na których może ten potencjał realizować.

W trakcie lektury nie miałam pewności, jak ocenić tę książkę, ostatecznie daję 3,5*.

Początek był dość ciężki. Czytelnik zostaje wrzucony w środek konfliktu i chwilę zajmuje, by się w nim połapać. Gdy to jednak następuje, fabuła okazuje się dość prosta, a w ostatnim rozdziale główny wątek zostaje zakończony. Mamy wprawdzie parę wątków pobocznych, mamy historie z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zgodnie z końcowym zdaniem w mojej recenzji „Muchomorów w cukrze”, sięgnęłam po najnowszą książkę Marty Bijan. Liczyłam na poprawę względem wspomnianej wyżej pozycji. Jak wyszło?

Doczytałam do 30% i dalej czytać mi się zwyczajnie nie chce. Zapowiada się to samo, co w Muchomorach - budowanie klimatu przez 90% książki, a następnie sensacyjne zakończenie bez grama sensu, logiki czy wcześniejszego podbudowania. W tych 30% nagromadziło się już wystarczająco wiele rzeczy, żeby trudno było mi uwierzyć w jakąkolwiek wiarygodność tej historii. Czyli powtarza się mój zarzut co do poprzedniej książki. Mianowicie, w 30% treści otrzymujemy m.in.:

— troje pretensjonalnych, niedających się polubić nastolatków-aktorów, którzy w pierwszej scenie zachowują się tak, jakby widzieli się pierwszy raz na oczy (dostajemy dodatkowo opis wyglądu każdego z nich). Co jest o tyle głupie, że jest powiedziane, że mieli już wcześniej zdjęcia próbne do filmu, więc musieli się poznać, rozmawiać ze sobą, a zachowują się jak totalni nieznajomi (dodatkowo, film ma się opierać na tym, że są oni rodzeństwem - więc chyba powinni mieć za sobą jakieś chemistry read, umieć stworzyć między sobą więź)

-bohaterkę, której udaje się podczas lotu mieć przy sobie w bagażu nóż (co kwituje krótkim „to jest cud”, a ja sądzę, że niewiarygodna bzdura i proszę mi pokazać lotnisko, gdzie nóż nie został wykryty podczas kontroli bezpieczeństwa)

-reżyserkę-debiutantkę, która po raz pierwszy widzi głównych aktorów, gdy przyjeżdżają na plan i wtedy marudzi nad ich wyglądem/zachowaniem, bo nie raczyła się pojawić na wcześniejszych etapach przygotowań do filmu (a nawet na wikipedii jest „Reżyser ma kontrolę nad wyborem członków obsady filmu”) - kto przy zdrowych zmysłach dałby taki duży budżet (przypuszczam, że wynajęcie zamku w Szkocji na 2 miesiące słono kosztuje) na takie coś 🤡

-bohaterów, którzy bez najmniejszego sprzeciwu oddają swoje niewyłączone telefony zupełnie obcej osobie i po prostu przyjmują jej słowa do wiadomości 🤡

-bohaterów, którzy nie znają nawet nazwy miejscowości, do której przyjechali 🤡

-bohaterów, którzy non stop nie zdają sobie sprawy z tego, że są nagrywani, i nagle patrzą w górę i widzą mikrofon!

Jezu, mogę przymknąć oko na wiele rzeczy, ale tu bzdura bzdurą bzdurę pogania. Nie lubię żadnego z bohaterów, nie obchodzi mnie, co się z nimi stanie i nie interesuje mnie, jaki jest ten wielki plot twist na końcu. Czy okaże się, że oni wszyscy są psychopatami i wspólnie zamordują swoją reżyserkę, czy ona zamorduje ich? I couldn’t care less. Samym klimatem i ładnymi zdaniami ta książka nie pociągnie mojego zainteresowania.

Muszę dodać, że już na samym wstępie miałam ochotę poprzestać na notatce od autorki. Odniosła się ona bowiem do recenzji, które zebrały „Muchomory w cukrze”, pisząc m.in. że:

-„twórczość kojarzy jej się z całkowitą wolnością”
-„opisywanie szkodliwych postaw nie równa się ich pochwalaniu”
-„nie lubi książek, które moralizują, woli sama docierać do swoich prawd, wartości i przekonań”
-„dostarcza jedynie rozrywki”

Zarzut o romantyzowanie alkoholu i innych używek pojawia się w niemal każdej z licznych negatywnych opinii Muchomorów. Zakładam, że napisały je osoby dorosłe, doświadczone, z większym czytelniczym dorobkiem niż nastolatki, do których tak naprawdę kierowana jest ta książka. Zakładam, że nastolatki wystawiają same 5* i topnieją w zachwytach, mając być może mniejszą umiejętność przefiltrowania tego, co czytają, bo jest to wiek, w którym człowiek jest często mocno emocjonalny i wchłania wszystko jak gąbka.

I tutaj wchodzi autorka ze swoim umyciem rąk i zrzuceniem z siebie wszelkiej odpowiedzialności za to, co pisze. Bo przecież to krytykujący ją czytelnicy się nie znają, nie zrozumieli, bo twórczość to wolność i ona może pisać, co jej się podoba. Oczywiście, że do pewnego stopnia tak jest, ale kierując książki do młodszego odbiorcy powinno się mieć to na względzie. Gdyby choć jedna z postaci tej książki powiedziała wprost „łączenie leków z alkoholem nie jest okej” albo „może przestańmy tyle chlać” to nie byłoby od razu MORALIZOWANIE. Ale może popsułoby autorce jej edgy aesthetic 🤡

Żadna książka nie powstaje w odcięciu od autora. Każda książka jest w pewien sposób nasycona myślami i poglądami tego, kto spędził długie godziny na jej pisaniu. Przywołam tutaj przykład książek o seryjnych mordercach czy innych przestępcach - czasami podczas lektury człowiek podskórnie czuje, że autora w rzeczywistości fascynuje/ekscytuje opisywana zbrodnia i zbrodniarz, choć niby w tekście go potępia. Czasami ważne jest to, co jest między wierszami, a nie napisane wprost. A w przypadku Muchomorów - nie czuć, żeby autorka była przeciwna opisywanym toksycznym, szkodliwym zachowaniom.

Chociaż dalej uważam, że autorka ma potencjał, więcej szans jej dawać nie będę.

Zgodnie z końcowym zdaniem w mojej recenzji „Muchomorów w cukrze”, sięgnęłam po najnowszą książkę Marty Bijan. Liczyłam na poprawę względem wspomnianej wyżej pozycji. Jak wyszło?

Doczytałam do 30% i dalej czytać mi się zwyczajnie nie chce. Zapowiada się to samo, co w Muchomorach - budowanie klimatu przez 90% książki, a następnie sensacyjne zakończenie bez grama sensu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Oceniam na 5 gwiazdek za ładny styl (akurat taki, jak lubię) i to, że książkę czyta się szybko, jest wciągająca. Było trochę trafnych spostrzeżeń, naprawdę ładnie napisanych zdań, był przekonująco przedstawiony lepki klimat lata. I jak na polskie YA/thriller naprawdę było spoko.

Jednak może jestem już za stara na takie książki - tak często podczas lektury przewracałam oczami na nadmierny patos i egzaltację bohaterów książki i musiałam dokonywać zawieszenia niewiary (suspension of disbelief brzmi jakoś lepiej).
No bo po prostu nie uwierzę w to, że nasza piątka osiemnastolatków wyjechała sobie na 3 miesiące na jakieś zadupie i nikt!!! z ich rodzin nie zażądał dokładnego adresu miejsca ich pobytu, nikt się tym nie przejął, po prostu nara, jedźcie! My za wszystko zapłacimy i nie będziemy zadawać żadnych pytań. No jasne 😆😆😆

Kolejna rzecz - jest powiedziane, że odebrali wyniki matur i dostali się na studia. Może zbyt dawno temu przez to przechodziłam, ale jeśli mnie pamięć nie myli, to wyniki matur są jakoś w lipcu, potem ogłoszenie wyników rekrutacji, składanie papierów na studia… Patrząc realistycznie, nasi bohaterowie mogliby wyruszyć na wakacje bliżej końcówki lipca - a jest powiedziane, że jadą na całe 3 miesiące, czyli lipiec, sierpień, wrzesień. No coś mi się tu nie spina.

Kolejny problem miałam z tym, że oni non stop chleją, palą i ćpają. Ja rozumiem, że są w wieku, kiedy przeżywa się tego typu przygody, nawet w nadmiarze, ale bez przesady. Pili alko non stop jak herbatę, i to romantyzowanie i normalizowanie takiego stanu rzeczy bardzo mi się nie podobało. Pomijam już fakt, że dla 5 osób na 3 miesiące wydaliby kuuuuuuupę hajsu na jedzenie i alko. Tu nie jest to problemem, na zakupach są raz, a potem przez cały czas spiżarnia zapełnia im się jakimś magicznym sposobem i zawsze jedzą świeżo ugotowane wykwintne dania xD

No i ta końcówka - przyspieszona, nagła i dość bez sensu. Można się domyślić takiego zwrotu wydarzeń, a jednocześnie dostajemy za mało racjonalnych poszlak do uwierzenia w motywację postaci.

Główna bohaterka, Fio, czasem była wkurzająca, naiwna i łatwowierna, ale czasem potrafiłam ją zrozumieć. Jest dość dobrze zarysowana, w przeciwieństwie do reszty, która raczej dostała po parę cech i wypełnia sobą ramy stereotypów. W prawdziwym życiu każde z nich byłoby absolutnie nie do zniesienia xD

Może naprawdę jestem za stara, ale czuję, że to trochę zmarnowany potencjał. Z jednej strony wszystko to już było, sam pomysł nie jest niczym nowym, ale można było ograć to lepiej, przemyśleć dokładniej pewnie kwestie, popracować nad pogłębieniem postaci. Niemniej dam szansę innym książkom autorki, bo sam styl pisania trafił w mój gust.

Oceniam na 5 gwiazdek za ładny styl (akurat taki, jak lubię) i to, że książkę czyta się szybko, jest wciągająca. Było trochę trafnych spostrzeżeń, naprawdę ładnie napisanych zdań, był przekonująco przedstawiony lepki klimat lata. I jak na polskie YA/thriller naprawdę było spoko.

Jednak może jestem już za stara na takie książki - tak często podczas lektury przewracałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Spodziewałam się czegoś znacznie lepszego. Nie było źle, ale najbardziej przeszkadzała mi słaba kreacja bohaterów, którzy wypadli niestety dość papierowo. Fragmentami bardzo się wlokło i niestety parę razy byłam bliska zaśnięcia przy lekturze. Wyłapałam też sporo literówek, a w kilku miejscach brakujących kropek na końcu zdania. Moje ogólne wrażenia niestety odbiegają od tych wszystkich zachwytów, przez które nastawiłam się na niesamowitą lekturę. Zamiast cynamonowej bułeczki dostałam raczej ciasto z pomysłem, ale niedopieczone.

Spodziewałam się czegoś znacznie lepszego. Nie było źle, ale najbardziej przeszkadzała mi słaba kreacja bohaterów, którzy wypadli niestety dość papierowo. Fragmentami bardzo się wlokło i niestety parę razy byłam bliska zaśnięcia przy lekturze. Wyłapałam też sporo literówek, a w kilku miejscach brakujących kropek na końcu zdania. Moje ogólne wrażenia niestety odbiegają od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wystawiam tyle gwiazdek, ile rozdziałów przeczytałam, a odrzuciło mnie już po pierwszym. Odczuwam jednak przemożną potrzebę podzielenia się ze światem moimi odczuciami, których po tak krótkim fragmencie nagromadziło mi się zaskakująco wiele. Wiecie, czasami to jest przypadek „it’s not the book, it’s me”. Nie tym razem. This time it’s the book.

Zacznijmy od tego, że czekałam na tę książkę. Bardzo lubię czytać bloga autorki i lubię styl, jakim się tam posługuje. Obserwowałam cały proces przygotowań do premiery, rzucałam okiem na przedpremierowe recenzje, naprawdę byłam podjarana i gratulowałam autorce spełnienia marzeń. Kusiło mnie, aby zamówić książkę w przedsprzedaży, ale jako że staram się ogarniczać liczbę posiadanych w papierze książek, stwierdziłam, że poczekam na ebooka, przeczytam darmowy fragment i dopiero wtedy zdecyduję się na zakup pełnej wersji ebooka.

Uważam, że książki są jak dania w restauracji. Idziemy, siadamy, czytamy menu i wybieramy najbardziej dla nas smakowitą potrawę. Potem czekamy z utęsknieniem, aż ujrzymy kelnera zmierzającego ku naszemu stolikowi. I wtem... rozczarowanie. Dostajemy coś, co w ogóle nie brzmi jak w opisie dania. Podwiędły liść kapusty w panierce zamiast kotleta schabowego, przypalone na czarno ziemniaki. Może na początku bierzemy widelec i zjadamy dwa kęsy – bo może ja się nie znam, może tak to miało wyglądać – ale potem stwierdzamy, że zaszła tu jakaś pomyłka i wołamy kelnera. Nie brniemy w jedzenie potrawy, rozpaczliwie trzymając się nadziei, że po iluś kęsach będzie lepiej. Nie, wołamy kelnera i składamy reklamację. Bo może i są tacy, co lubią przypalone ziemniaki, ale większość ludzi będzie w stanie obiektywnie stwierdzić, że danie zostało przygotowane w sposób niewłaściwy.

I tak jest też z książkami. Biorąc do ręki wytwór czyjejś wyobraźni, zawieramy niejako umowę z autorem/ką – on/a obiecuje, że dostarczy nam to, co obiecuje opis na tylnej stronie okładki (oczywiście mniej więcej, bo trzeba brać pod uwagę chwyty marketingowe wydawcy), a my w zamian za to poświęcamy nasz czas i pieniądze. I jeśli mamy szacunek do obu tych rzeczy, nie będziemy brnąć w książkę, która po pierwszych paru kęsach (zdaniach, stronach, pierwszym rozdziale) okazuje się czymś zupełnie innym niż nam obiecywano. W końcu dostępne na rynku książkowe menu jest zbyt obszerne, byśmy jedli coś, od czego nabawimy się niestrawności.

Koniec z tą przydługą metaforą, przejdźmy do konkretów.

W aplikacji Empik Go, gdy mamy otwarty darmowy fragment książki i chcemy wyświetlić menu, u góry wyświetla się nazwa „Elfy Albionu”. Takie małe niedopatrzenie – ze strony wydawcy, aplikacji, nie wiem czyjego. Ale z tego, co mi wiadomo, tak brzmiał pierwotny tytuł draftu autorki. Byłoby miło, gdyby trzymano się tytułu oficjalnego.

Spis treści obiecuje nam 29 rozdziałów. Jak na 400 stronicową książkę w sam raz, nie za dużo, nie za mało. Jednak jest to pewne oszustwo – bo już pierwszy rozdział podzielony jest na 10 krótkich scenek, które łączy ze sobą chyba tylko to, że zostały akurat przypadkowo zgrupowane razem. Jeśli pozostałe 28 rozdziałów zbudowanych jest w podobny sposób (a tego nie wiem i nie mam jak sprawdzić) – zakładając 10 scenek na każdy rozdział, mamy 290 rozdzialików w 400 stronach książki. 1,37 strony na rozdział. Spis treści składający się z niemal 300 rozdziałów, poszatkowany jak kapusta, wyglądałby co najmniej dziwnie, prawda?

Potem mamy drzwo genealogiczne i spis jakiejś dwudziestki bohaterów. Pewnie niektórzy pomyślą „o, pomocne!”, ale ja uważam, że po skończeniu dobrze napisanej książki to czytelnik powinien potrafić rozrysować sobie takie drzewo genealogiczne. To czytelnik powinien móc spisać występujące w książce postaci i określić, kim były. Bo powinny one być wprowadzone stopniowo i zrozumiale dla czytelnika, w trakcie lektury, a nie podane na tacy zanim w ogóle zapoznał się z pierwszą stroną książki. Takie rozwiązanie jest dla mnie ultra leniwe, bo niejako pokazuje, że autorka/wydawca są świadomi wad książki, jej chaosu i zasypywania czytelnika milionem postaci i nazw własnych na raz, ale zamiast rozwiązać ten problem, pracując nad treścią książki, wolą wrzucić takie drzewko. O, i problem z głowy. Czy czytelnik się w tym odnajdzie, to już nie nasza sprawa, myśmy swoje odbębnili!

Naliczyłam co najmniej 5 bohaterów, których imiona zaczynają się na literę A plus nazwa rodu na A. Nie chce mi się liczyć pozostałych, ale wystarczy wiedzieć, że wszystkie brzmią podobnie, wykwintnie i mają dużo samogłosek. Koszmar dla wzrokowca, dla osoby z dysleksją pewnie też, gdy wszystkie imiona się ze sobą zlewają. A tyle mamy liter w alfabecie...

Gdzieś czytałam, że autorka zaczynała od pisania wiedźmińskich fanfików. I niestety na tym poziomie pozostał jej styl. W tym, co przeczytałam, ma lepsze momenty, ale ogólnie jest kiepsko. W samej pierwszej scence (czyli jakieś 1,5-2 strony) dwa razy ktoś „wydawał się nerwowy”, dodatkowo wagon metra „nie wydawał się zatłoczony”. W całym pierwszym rozdziale ten zwrot pojawia się co najmniej 7 razy. To jest złamanie zasady „show don’t tell”, i to można napisać dużo lepiej, plastyczniej i porządniej. Dialogi kuleją, są sztywne sztywnością bardzo początkującego pisarza, czasami nie wiadomo kto akurat mówi, tak samo jak nie wiadomo, z czyjej perspektywy pisana jest dana scenka. Główną bohaterką ma być niby Arianrhod, więc pasowałby tu narrator bezpośredni, abyśmy patrzyli na świat jej oczami. Zamiast tego mamy tu jakby narratora wszystkowiedzącego, nawet w ramach jednej scenki skaczemy z jednej postaci na drugą, co jeszcze bardziej utrudnia nawiązanie jakiejkolwiek bliższej relacji z którymkolwiek z bohaterów. Trzeba było wybrać Arianrhod i jeszcze jedną postać, i prowadzić wydarzenia z ich perspektywy, zmieniając POV z rozdziału na rozdział. Wtedy miałoby to sens. A tak to mamy brzydki chaos.

Rozumiem tajemniczość, rozumiem chęć ukrycia wątków i motywacji i rozwijanie ich powoli, ale to musi zostać zrobione w sposób przemyślany, który nie sprawi, że czytelnik po paru stronach odrzuci książkę z frustracją, czując się, jakby stracił umiejętność czytania ze zrozumieniem. Gubiąc się w chaosie i co rusz sięgając do drzewa genealogicznego, żeby się połapać, o kim w ogóle mowa. Nie ma to jak wielka przyjemność z lektury...

Ta książka wygląda tak, jakby napisała ją osoba, która ma jakiś pomysł i lubi pisać, ale nigdy w życiu nie przeczytała żadnej książki czy nawet artykułu na temat wprowadzania postaci, struktury powieści, nawet tworzenia opisów. I nie mówię, że tego można się nauczyć ot tak, przeczytawszy na ten temat parę zdań czy porad. To trzeba wyćwiczyć w praktyce, ale aby to zrobić, trzeba być świadomym tych aspektów i ich obecnego braku czy niedoróbek. Z samego pisania 400 słów dziennie nie osiągniemy progresu, jeśli pozostaniemy ślepi na własne braki warsztatowe.

Gdyby to był jakiś selfpub, może bym przymknęła na to wszystko oko. Ale ta książka została wydana w dużym, tradycyjnym wydawnictwie, przeszła (podobno) przez korektę i redakcję, została zareklamowana na kanałach autorki o dużych zasięgach. Recenzje przedpremierowe w większości rozpływały się w zachwytach, a po premierze już niekoniecznie – ciekawe dlaczego, hmmm? Czyżby dlatego, że większości osób głupio jest napisać negatywną recenzję książki, którą dostali za darmo od wydawnictwa albo nawet za pieniądze w ramach płatnej współpracy reklamowej? Oczywiście nie wykluczam, że książka tak wygodnie trafiła akurat do tych osób, które lubią przypalone ziemniaki.

Co prowadzi mnie do przykrej konstatacji – gdyby za „Elfami Londynu” nie stała popularna w internecie blogerka, żadne wydawnictwo nie byłoby zainteresowane. Tutaj niestety widać tylko chęć zysku na miernym produkcie, bo nawet redacja ani korekta nie przyłożyły się do swojej roboty.

Życzę autorce, aby jej kolejne projekty, o ile zostaną wydane, były lepsze niż to. Ja tymczasem pozostanę przy czytaniu bloga.

Wystawiam tyle gwiazdek, ile rozdziałów przeczytałam, a odrzuciło mnie już po pierwszym. Odczuwam jednak przemożną potrzebę podzielenia się ze światem moimi odczuciami, których po tak krótkim fragmencie nagromadziło mi się zaskakująco wiele. Wiecie, czasami to jest przypadek „it’s not the book, it’s me”. Nie tym razem. This time it’s the book.

Zacznijmy od tego, że...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

DNF 22%

Ta książka była tak nudna i rozczarowująca, że aż nie zasługuje na to, by pisać o niej długo. Nawet nie chce mi się wracać do niej myślami, no ale jakoś się zmuszę.

Początek był ok, nic porywającego, ale podobał mi się ogólny pomysł, pokazanie przeżywania straty i żałoby, zapowiadało się interesująco. A potem nasza główna bohaterka (Bree, jak przypomniałam sobie po dłuższej chwili namysłu) w sekundę przechodzi do porządku dziennego nad tym, że na świecie istnieje magia i ludzie potrafiący robić niewyobrażalne rzeczy. Denerwowała mnie niespójność - najpierw Bree dostaje ochrzan od dyrektora za jakieś tam przewinienie, a następnie nikt zupełnie jej nie zwraca uwagi, gdy przestaje docierać na swoje zajęcia (a po to tam pojechała, żeby się uczyć!). Potem dotarłam do momentu, gdy zaczęła wkraczać w szeregi tego tajemnego bractwa no i to mnie pokonało. Na przestrzeni jednego czy dwóch rozdziałów czytelnik jest zaatakowany setką nazw własnych (niech żyją INFO DUMPY!) i poznaje dwudziestu bohaterów, którzy niczym się między sobą nie wyróżniają (oprócz niebinarnej postaci, nie pomnę teraz imienia - ale jeśli jedyną cechą wyróżniającą się jest niebinarność, to jest to słaba reprezentacja…). Nasza główna bohaterka nie ma żadnego problemu nie tylko z zapamiętaniem kto jest kim, jak się nazywa, z jakiego jest rodu, ale też kto jest czyim paziem i giermkiem (LOL). Nie wiem jak przeciętny czytelnik, ale na przykład ja gdy jestem na imprezie i jest mi przedstawiony tuzin osób, jestem z siebie dumna jak zapamiętam dwa imiona i dobrze przyporządkuję je do twarzy. Bree nie ma z tym żadnego problemu, chociaż dopiero 10 minut temu zostało jej cokolwiek wytłumaczone xD Gdy bohaterowie (de facto rozwydrzone białe dzieciaki) zaczęli zwracać się do siebie „Słucham, paziu X?” to przelało moją czarę goryczy. Rozumiem inspirację legendami arturiańskimi, ale to już było zbyt wiele, żebym mogła dalej traktować tę książkę poważnie xD Także wypieram ją z pamięci i zdecydowanie nie polecam.

DNF 22%

Ta książka była tak nudna i rozczarowująca, że aż nie zasługuje na to, by pisać o niej długo. Nawet nie chce mi się wracać do niej myślami, no ale jakoś się zmuszę.

Początek był ok, nic porywającego, ale podobał mi się ogólny pomysł, pokazanie przeżywania straty i żałoby, zapowiadało się interesująco. A potem nasza główna bohaterka (Bree, jak przypomniałam sobie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka z potencjałem, niestety nie w pełni wykorzystanym.

Daję 3 gwiazdki, bo jednak przeczytałam do końca, podobały mi się aspekty polityczne i parę drobiazgów w budowie świata przedstawionego.

Jednak mam wiele zastrzeżeń. Główni bohaterowie są… no właśnie, tutaj zaczyna się problem. Mają po 16 lat, wielokrotnie znajdują się w bardzo dorosłych sytuacjach… a jednak widać, że to naiwne dzieciaki. Może to kwestia tłumaczenia, ale nie pomagał fakt, że w jednej scenie dany bohater określany jest „chłopcem”, a w drugiej, z punktu widzenia głównej bohaterki, jest „zabójczo przystojnym mężczyzną”. Bleh. Miałam tu duży rozdźwięk między tym, jak bohaterowie mieli być przedstawiani, a jak faktycznie wypadli.

Spory problem miałam też z motywem wykorzystania seksualnego - pojawia się on co najmniej dwa razy. Raz jako wykorzystanie „potencjalne”, w porę udaremnione; raz jest przywołane, wspomniane jako coś, co się wydarzyło. I… wszyscy jakoś przechodzą nad tym do porządku dziennego??? Nikt się nad tym głębiej nie zastanawia, nikt wprost nie potępia. Źle mi się te fragmenty czytało, nawet jeśli szczegóły pozostawały w strefie domysłów. Uważam, że taki temat, skoro już autorka zdecydowała się na taki obrót wydarzeń, powinien zostać jakoś lepiej „zaopiekowany”.

Kolejna rzecz - w ogóle nie czułam się związana z tymi bohaterami. Brakuje tu jakiejś głębi. Nawet, gdy zderzają się oni z naprawdę straszną sytuacją, wcale nie czuć ich rozpaczy czy desperacji. Po prostu o tym czytamy, ale nie przeżywamy tego na równi z nimi.

No i naprawdę nie rozumiem tego zwalania na barki szesnastolatka bagażu doświadczeń, które starczyłyby na życie trzydziestopięciolatka. W stylu… to zajmuje czas, a ty, chłopcze, masz 16 lat! Czy naprawdę nie możemy dawać postaciom takiego wieku, jaki powinni mieć, jeśli nie ma to szkody dla fabuły, a co najwyżej książka nie wpadnie w kategorię YA? (Ale bez obaw, przecież tak się nie stanie, bo teraz pod YA podpinane jest absolutnie wszystko!)

Jest to książka zbyt długa. Z korzyścią byłoby skrócenie jej o 1/3, tym bardziej, że dopiero w 3-4 ostatnich rozdziałach zaczyna się coś dziać. Mniej więcej od połowy zerkałam już na dół czytnika, żeby sprawdzić, ile jeszcze. I zawsze to było zbyt dużo, biorąc pod uwagę ślimacze tempo akcji.

Sięgnę po drugą część, jednak jeśli nie podniesie poziomu, na niej zakończę przygodę z tą serią. Jestem rozczarowana, bo liczyłam na więcej. Może gdybym była o 15 lat młodsza i czytałabym to w wieku nastoletnim, podobałoby mi się bardziej. Ale widzę zbyt wiele niedoróbek, by uznać to książkowe spotkanie za udane.

Książka z potencjałem, niestety nie w pełni wykorzystanym.

Daję 3 gwiazdki, bo jednak przeczytałam do końca, podobały mi się aspekty polityczne i parę drobiazgów w budowie świata przedstawionego.

Jednak mam wiele zastrzeżeń. Główni bohaterowie są… no właśnie, tutaj zaczyna się problem. Mają po 16 lat, wielokrotnie znajdują się w bardzo dorosłych sytuacjach… a jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Piszę tę recenzję z ciężkim sercem, bo chciałam, żeby książka mi się spodobała. Naprawdę chciałam. Od dłuższego czasu obserwuję Natalię na instagramie, kibicuję jej i podziwiam jej pasję, zaangażowanie i działania w Pisarskiej Grupie Wsparcia.

Dlatego byłam bardzo zdziwiona, gdy ta bardzo mocno reklamowana książka okazała się czymś zupełnie odbiegającym od moich oczekiwań i wyobrażeń o debiucie osoby, która napisała już kilka kolejnych książek i na pisaniu - przynajmniej w teorii - raczej się zna.

Na wstępie powiem, że przeczytałam 12 rozdziałów i dalej nie mogłam. Potem przeczytałam 3 czy 4 ostatnie, gdzie wszystko zadziało się tak, jak przewidziałam. Dałam sobie kilka tygodni na przetrawienie treści i zdecydowałam się jednak napisać tę recenzję. I bardzo bym chciała, żeby Natalia, jeśli kiedykolwiek przeczyta te słowa, potraktowała je jako konstruktywną krytykę i feedback dający do myślenia, a broń Boże jako bezpodstawny hejt, bo tym ta recenzja nie jest i nie taka jest moja intencja.

Przejrzałam wcześniej inne recenzje i rzuciło mi się w oczy stwierdzenie „mam swoje uwagi, ale nie będę o nich wspominać, bo to debiut”. Ale przy takim podejściu jak niby autor/ka ma się dowiedzieć, co ma poprawić, nad czym bardziej popracować w przyszłości? Same zachwyty nie dają zbyt wiele pola do poprawy, tylko utwierdzają autora/kę w błędnym mniemaniu, że napisali dzieło niemal idealne.

Zacznę od kwestii, która od początku nie dawała mi spokoju.

Mam wielki problem z określeniem rozmiarów sławy Anny. Bo niby jest taka rozpoznawalna i sławna, a z drugiej strony jedyne piosenki, jakie wykonuje, to covery na konkursach. Ma 24 lata, dopiero ma wydać pierwszą płytę i zagrać koncert… a jednak w pierwszym rozdziale wszyscy ludzie na peronie rozpoznają Annę i robią jej zdjęcia, jakby była wielką gwiazdą. Czemu w takim razie pracownik lotniska, stewardesa ani nikt w samolocie jej nie rozpoznaje, skoro jest taka sławna? W polskich realiach może ktoś taki jak sanah, jak Dawid Podsiadło czy jakaś Margaret faktycznie byliby rozpoznawalni na taką skalę, ale nie dziewczyna, która tylko śpiewa covery na konkursach i jeszcze nie wydała nawet debiutanckiej płyty. Jak zebrałaby taką rzeszę fanów, bez własnych utworów, bez płyt, bez koncertów, bez zaangażowania w swoją karierę? Poza tym, nikt by nie czekał z debiutancką płytą do wieku 24 lat, mając już wcześniej dobry start na scenie - teraz im młodsza artystka, tym szybciej ma szansę się wybić, więc gdyby faktycznie zależało im na rozwoju kariery, to pierwszą płytę kazaliby jej wydać w wieku 17-20 lat, albo i wcześniej.

Kolejna rzecz - upór jej matki w tym, by Anna śpiewała tylko napisane przez innych piosenki, nie ma żadnego sensu. Bo skoro pada argument, że matka Anny widzi w niej tylko źródło zarobku, to powinna doskonale wiedzieć, że największe tantiemy dostają twórcy piosenki, czyli twórcy tekstu i muzyki. Ci, którzy tylko wykonują piosenki, muszą zarabiać na życie koncertowaniem. Nie jest to jakaś wiedza tajemna, wystarczyłby research i przemyślenie tematu przez autorkę. Bo z paru wygranych konkursów piosenki Anna raczej nie zarobiłaby kokosów (przypominam, to dzieje się w Polsce).

Poza tym w dzisiejszych czasach ludzie cenią autentyczność. Artyści, którzy sami piszą swoje piosenki, zdecydowanie punktują w tym aspekcie, więc nawet z marketingowego punktu widzenia własne piosenki byłyby lepsze dla kariery Anny. Spójrzmy chociażby na wspomnianą wyżej sanah czy Kwiat Jabłoni…

No, strasznie kiepska menedżerka z tej matki Anny, skoro w ogóle nie zna realiów rynku.

Przejdźmy teraz do fabuły i bohaterów.

Początek był niezły. Pierwszy rozdział naprawdę mnie wciągnął i czułam się coraz bardziej zaintrygowana problemami naszej bohaterki. Franciszka jest jak zła królowa z bajki, dyktuje córce każdy ruch. Niestety jest raczej jednowymiarowa, zła dla bycia złą. Do tego dochodzi ojciec Anny - o sile woli starego fotela - oraz Tomek, brat Anny, który też pozbawiony jest własnego zdania, choć jakoś stara się to zmienić.

Potem Anna podejmuje nagłą decyzję o wyjeździe, rzuca wszystko i leci do Szkocji. I dalej… równia pochyła. Anna dociera na miejsce, poznaje swoich gospodarzy i niby zaczyna dla nich pracować, ale to wszystko jest tak pozbawione jakiejkolwiek wiarygodności, że aż zęby bolą.

Ta część dzieje się moim zdaniem zbyt szybko. Byłoby lepiej, gdybyśmy najpierw poznali Annę w studio nagraniowym, zobaczyli, jakie ma relacje z ludźmi z wytwórni itp. Potem powrót Anny pociągiem do domu, kolacja z rodziną. Potem Anna powinna spotkać się z tym Stanisławem, żebyśmy faktycznie z całą mocą poczuli, że jest przyparta do ściany, że musi przed nim uciec, że jest zagrożona. I dopiero potem decyzja o wyjeździe, bo tak to nim zdołamy dobrze poznać sytuację Anny, to już zmienia się miejsce akcji, a większość szczegółów z życia i kariery Anny poznajemy z jej wspomnień, a nie z akcji.

Pan i pani Jones są tak mili, jowialni, tak naiwni. Przyjmują Annę z otwartymi ramionami niczym dawno niewidzianą krewną. Ja rozumiem życzliwość, rozumiem zaufanie do ludzi, ale to była przesada. Nic nie wzbudza ich wątpliwości - ani jej nagły przyjazd, ani brak telefonu, nie proszą jej o żadne dokumenty, choć ja bym raczej chciała wiedzieć kogo zatrudniam. Gdyby Anna popełniła przestępstwo i uciekała przed wymiarem sprawiedliwości, przyjęliby ją do siebie bez pytania.
Anna przyjechała do nich do pracy, ale w sumie wygląda to bardziej na wakacje u dobrej cioci, która już dwa dni po twoim przyjeździe swata cię z przystojnym sąsiadem Lewinem, a dodatkowo ma czas na pieczenie miliona ciast, choć niby jest zarobiona przy prowadzeniu hotelu.

No właśnie, Lewin. Po pięciu minutach od spotkania go Anna stwierdza, że „ogólnie Lewin jest zagadką, której nie potrafię rozwiązać”. No, może dlatego, że znasz go od pięciu minut i absolutnie nic o nim nie wiesz, oprócz tego, co już sobie wmówiłaś, czyli że jest gburem, mrukiem i na pewno cię nienawidzi. To miał być chyba motyw hate to love, ale głupie przekomarzanki rodem z gimnazjum to nie jest hate. To nie jest też chemia między bohaterami. To tylko dziecinne, żałosne zachowanie nieprzystające dwójce już od dłuższego czasu dorosłych ludzi.
Lewin ma w sobie tyle charakteru co figurka wycięta z tektury, jest oczywiście społecznie zaangażowany i pozbawiony wad.

Anna ma 24 lata, a zachowuje się jak nastolatka, jakby miała lat 13. W skrócie - jest zadufaną w sobie, nadętą, irytującą i niedojrzałą osobą. Pewnie w trakcie książki i pod wpływem miłości ulega zmianie, czyli pewnie staje się jeszcze bardziej irytującą i idealną Mary Sue. Pyta Lewina, czemu nie nosi kiltu. Uch, niech żyją stereotypy!

Dalej - Alison. Córka gospodarzy, która od pierwszego momentu nienawidzi Anny tak, jakby ta zabiła jej ulubionego chomika. Takie zachowanie nie ma sensu, nie ma żadnych podstaw - chyba że to miało być przedstawienie rasizmu czarnoskórej bohaterki wobec Polki. Jeśli tak, to nie wyszło i jest totalnie niepotrzebne. Alison też jest dorosła, a zachowuje się równie dojrzale co Anna. Skaczą sobie do gardeł niczym wredne dziewczyny z amerykańskich seriali dziejących się w high school, które zaraz pobiją się o chłopaka.

Dalej - różne ciekawostki, które wyłapałam w trakcie lektury.

W rozdziale 8 Anna płaci sama za zakupy - skąd ma pieniądze? Nie było wspomniane, żeby dostała je od Ellen, nie płaci też kartą - czyli mam uwierzyć, że decydując się nagle na wyjazd do Szkocji akurat do jej portfela samoistnie wpadł plik funtów, którymi teraz szasta na prawo i lewo?

Podczas gwałtownej burzy bohaterowie siedzą przy kominku z grzańcem w ręku i opowiadają sobie legendy. Co może by przeszło w bajce dla dzieci, ale tu nie jestem w stanie w to uwierzyć. Mają pod opieką 5 domków z gośćmi w środku, a w ogóle nie są zmartwieni tym, czy wszystko u nich w porządku, czy ci gości nie boją się, że im okna wpadną do środka chatki. W ogóle goście hotelu istnieją tylko na papierze, bo w realu zupełnie ich nie ma.

Wszyscy się delikatnie uśmiechają i mówią łagodnym tonem (oprócz Alison, bo ta tylko krzyczy i sarka). Noszą urocze fartuchy i wełniane czapki. Składają sobie na policzkach łagodne pocałunki i trzymają się non stop za ręce. Są albo do porzygu mili i słodcy, albo - druga strona spektrum - chamscy, bezczelni i źli. Nic pomiędzy. Współczuję autorce, jeśli w swoim życiu spotykała tylko takich ludzi.

Umiejscowienie akcji w Szkocji nie ma większego sensu, Anna równie dobrze mogłaby wyjechać w Bieszczady. Szkocki klimat miały robić wstawki językowe, ale w moim odczuciu były niepotrzebne, sztuczne i irytujące. A jednocześnie, obok tych poprzedzonych researchem wstawek, mamy takie kwiatki jak poniżej:
Anna mówi: - Mam nadzieję, że nie zrobiłam państwu zbyt dużego problemu.
- Jack i Ellen. Żadni państwo - odpowiada mężczyzna”
W angielskim używa się po prostu formy „you”, no chyba że Anna mówiła do swoich gospodarzy „sir” and „madame”…

Nawet znając wcześniej angielski na dobrym poziomie, przystosowanie się zajęłoby Annie dłużej niż pół godziny jazdy autem, co wystarczyło, by rozumiała wszystko oprócz paru szkockich zwrotów. Dobra znajomość języka maleje na znaczeniu w momencie zderzenia z nową kulturą i codziennym użyciem języka. Przystosowanie się i płynność w rozmowie zajmuje duuużo czasu, niezależnie od tego, jak dobrze poznało się wcześniej język na zajęciach w Polsce. Wiem to z wielu źródeł.

Styl nie jest najgorszy, choć mamy tu do czynienia z narracją pierwszoosobową w czasie teraźniejszym, czego osobiście nie jestem fanką. Pojawiały się jednak bardzo dziwne, kanciaste zdania, wybijające z rytmu, np.: „Wchodzę do budynku, ale zamiast szukać kawiarni czy choćby automatów z syfiastą kawą pełną cukru, który i tak w niej jest, choć klikam, żeby go nie było, odnajduje mnie zegar.” Po co mi ta informacja o cukrze w kawie? Tym bardziej, że za chwilę Anna pije gorzką kawę z termosu i cieszy się, że ma do zagryzienia ociekającą lukrem drożdżówkę. Więc???

Kolejne dziwne sformułowanie: „dreszcze i tak co jakiś czas pochłaniają moje ciało”. Pochłaniają?

„Tarty są inne niż te, którymi Ellen poczęstowała wczoraj wieczorem nasze brzuchy i myśli.” Poczęstowała myśli? Co to w ogóle ma znaczyć?

Rozumiem, że to jest powieść obyczajowa z wątkiem romansu. Rozumiem, że takie powieści rządzą się swoimi prawami, że dopuszczalna jest pewna idealizacja, romantyzowanie, nagięcie faktów, wygładzenie szczegółów, ale mimo wszystko powinna być zachowana wiarygodność, logika w zachowaniu bohaterów i oddanie realiów. A tutaj tego zabrakło.

Mogłabym pewnie wymienić jeszcze kilka rzeczy, ale na ten moment to wszystko, co sobie przypomniałam. Moja przykra konkluzja jest taka, że osoby odpowiedzialne za redakcję i korektę nie postarały się zbytnio, a nikt w wydawnictwie nie miał odwagi, by zasugerować autorce jakieś głębsze poprawki do powieści. Bo skoro autorka ma już followersów w SM, ma wiedzą teoretyczną, to czytelnicy i tak się znajdą, czyli potencjał marketingowy już jest… A po dopracowaniu bohaterów, pogłębieniu wątków i przemyśleniu niektórych punktów fabuły, ta powieść mogłaby się obronić.

Niemniej dalej kibicuję Natalii i mam nadzieję, że kolejne powieści, które wyda, będą lepsze od tej.

Piszę tę recenzję z ciężkim sercem, bo chciałam, żeby książka mi się spodobała. Naprawdę chciałam. Od dłuższego czasu obserwuję Natalię na instagramie, kibicuję jej i podziwiam jej pasję, zaangażowanie i działania w Pisarskiej Grupie Wsparcia.

Dlatego byłam bardzo zdziwiona, gdy ta bardzo mocno reklamowana książka okazała się czymś zupełnie odbiegającym od moich oczekiwań...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powiedzieć, że ta książka jest wstrząsająca, to jak nie powiedzieć nic. Bo historia w niej opisana po prostu nie mieści się w głowie, wykracza poza wszelkie ramy wyobraźni.

Podczas czytania wiele razy robiło mi się zimno z przerażenia. A potem na odmianę pojawiała się złość, gorąca i paląca. Na to, że ktoś w taki sposób traktował drugiego człowieka. Na powszechną znieczulicę i odwracanie oczu, bo „lepiej nie mówić”. Na to, że rodzina i ludzie wokół wiedzieli, a nikt nic z tym nie zrobił. Na wypowiedzi rozmówców, że „w małżeństwie tak już jest, że chłop bije babę”. Na rażące zaniedbania systemowe.

Rzadko sięgam po reportaże, zwłaszcza o tak trudnej tematyce, ze względu na olbrzymi bagaż emocjonalny, który niesie ze sobą taka lektura. A jednak nie żałuję poświęconego czasu. Reportaż jest świetny, napisany sprawnym językiem, dodatkowo autorka w przemyślany sposób opisuje aspekty psychologiczne, historyczne, kulturowe, polityczne, i naprawdę widać w tym porządny research i dogłębne zbadanie tematu.

Jest to książka straszna. A jeszcze straszniejsze jest to, że ta historia wydarzyła się naprawdę. I co najgorsze, dzieje się nadal - w innych rodzinach, innych domach, innych miejscowościach. Na oczach wszystkich, ale nikt nie widzi.

Powiedzieć, że ta książka jest wstrząsająca, to jak nie powiedzieć nic. Bo historia w niej opisana po prostu nie mieści się w głowie, wykracza poza wszelkie ramy wyobraźni.

Podczas czytania wiele razy robiło mi się zimno z przerażenia. A potem na odmianę pojawiała się złość, gorąca i paląca. Na to, że ktoś w taki sposób traktował drugiego człowieka. Na powszechną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Muszę przyznać, że większości postaci brakowało charakteru i głębi, niekiedy nawet jakiegokolwiek opisu. Muszę przyznać, że wszystkie zdarzenia były łatwe do przewidzenia i toczyły się z szybkością pędzącej lawiny.

Ale muszę przyznać też, że pomimo tych wad naprawdę świetnie się bawiłam - nie sposób było nie kibicować Kitty w jej łowach; nie sposób było nie polubić lorda Radcliffe’a i nie docenić inteligentych, skrzących się humorem i sarkazmem dialogów między tą dwójką.

To taki miks Bridgertonów i „Dumy i uprzedzenia”, gdzie pewna scena związana z rękawiczkami jest znacznie bardziej sexy, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.

Muszę przyznać, że większości postaci brakowało charakteru i głębi, niekiedy nawet jakiegokolwiek opisu. Muszę przyznać, że wszystkie zdarzenia były łatwe do przewidzenia i toczyły się z szybkością pędzącej lawiny.

Ale muszę przyznać też, że pomimo tych wad naprawdę świetnie się bawiłam - nie sposób było nie kibicować Kitty w jej łowach; nie sposób było nie polubić lorda...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chyba jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby kolejna część serii rozczarowała mnie tak bardzo. Tak bardzo, że pierwszą część, „Tkając świt”, oceniłam na 4/5*, a czytanie drugiej porzucam po 30%. Wynudzona, rozczarowana i z poczuciem straconego czasu.

W „Snując zmierzch” nie dzieje się nic. Absolutnie nic… a jednocześnie tak wiele. Toczy się wojna, szansen ciągle atakuje, Maia walczy z demonem, który chce ją opanować, co ma mieć straszne konsekwencje. Cóż z tego, skoro czytanie o tym nie przynosi czytelnikowi żadnych emocji, żadnego napięcia, żadnego zaskoczenia. Większość wydarzeń, które mają miejsce do 30% książki, to jest bardziej dwuzdaniowe streszczenie, a nie faktyczny opis zdarzeń, dzięki któremu można przenieść się w świat powieści. Nie, tu nie czuć zupełnie nic. Co najwyżej mega znudzenie przemyśleniami i rozterkami Mai, które autorka napisała raz, a potem tylko robiła ctrl+c, ctrl+v na każdej stronie.

Tej części zdecydowanie nie polecam.

Chyba jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby kolejna część serii rozczarowała mnie tak bardzo. Tak bardzo, że pierwszą część, „Tkając świt”, oceniłam na 4/5*, a czytanie drugiej porzucam po 30%. Wynudzona, rozczarowana i z poczuciem straconego czasu.

W „Snując zmierzch” nie dzieje się nic. Absolutnie nic… a jednocześnie tak wiele. Toczy się wojna, szansen ciągle atakuje, Maia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Solidne 6 gwiazdek.
Podobało mi się, szybko się czytało, po nieco wlokących się początkowych rozdziałach resztę połknęłam w dwa dni. A jednak nie mogę z czystym sumieniem dać więcej gwiazdek.

Polubiłam zarówno Terianę, jak i Marka, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że… to wszystko już było. I to milion razy. Postaci i dynamika między nimi są stworzone według dobrze znanego schematu, który owszem, działa, ale po jakimś czasie staje się nużący. Czekałam na jakiś twist, jakieś zaskoczenie, ale czekałam na próżno.

Zabrakło mi wiarygodności na samym początku, gdy Teriana zdradza przyjaciółce tajemnice, co staje się zalążkiem przyszłych wydarzeń. Biorąc pod uwagę to, że Teriana większość życia spędzała na statku, jak wiele czasu spędzała z Lidią? Trzy dni w roku? Każda relacja wymaga czasu, tak więc motyw tej wielkiej przyjaźni między nimi w ogóle mnie nie kupił.

Serię na pewno będę kontynuować, ze względu na jej walory rozrywkowe i moją sympatię do bohaterów.

Solidne 6 gwiazdek.
Podobało mi się, szybko się czytało, po nieco wlokących się początkowych rozdziałach resztę połknęłam w dwa dni. A jednak nie mogę z czystym sumieniem dać więcej gwiazdek.

Polubiłam zarówno Terianę, jak i Marka, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że… to wszystko już było. I to milion razy. Postaci i dynamika między nimi są stworzone według dobrze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

2,5*/5*

Ogólnie czytało mi się szybo i raczej przyjemnie. Pod koniec nawet za szybko… bo tylko ślizgałam się wzrokiem po kolejnych akapitach, byle dobrnąć do końca. Jak na YA nie było źle, ale było pełno kliszy i schematów, na które przekręcałam oczami (główny love interest to oczywiście mega przystojny, mhhroczny nastolatek z tragiczną przeszłością; niby zły demon jest jednak dobry; najlepsza przyjaciółka istnieje tylko po to, by w odpowiednim momencie służyć pomocą naszej bohaterce). Eeeech. A mogło być tak pięknie.

Najbardziej raziły mnie następujące rzeczy:
1. Dlaczego Ashcroft nie szuka Elisabeth po tym, jak ucieka przed wejściem do szpitala? Przecież widziało to kilka osób, w tym osoby z powozu, który ją przywiózł z jego rezydencji; śledził ją pan Hob… i nie powiedział o tym swojemu panu? Bardzo wygodnie dla fabuły.
2. Elisabeth oczywiście natychmiast umie posługiwać się mieczem jak wytrawny szermierz. No tak, przecież nie byłaby taka wspaniała gdyby musiała włożyć wysiłek w naukę walki.
3. Serio mam uwierzyć, że Elisabeth udało się wspiąć po wysokiej bramie i potem na górze obwiązać serce dużego dzwonu kłębkiem waty? KŁĘBKIEM WATY? Już prędzej wzięłaby jakieś grube szmaty czy coś…
4. Wszystkie wydarzenia dzieją się w sposób bardzo wygodny dla bohaterów, rozwiązania problemów spadają im z nieba. Końcówka to po prostu szereg zdarzeń toczących się jak kamienie ze wzgórza, starannie omijający naszych bohaterów. Ani razu nie czułam, że faktycznie są w sytuacji bez wyjścia.
5. Główny czarny charakter jest tak jednowymiarowy, nudny i oczywisty, że to aż boli. Zły, bo zły.
6. Wszystkie postaci są ograniczone tylko do swojej roli. Nie są żywymi ludźmi, a są tylko wsadzeni w ramy schematów. Nie mamy wrażenia, że są żywymi, oddychającymi istotami poza fabułą. Nie, służą tylko fabule.
7. Insta romans i wielka miłość. To nie wymaga więcej komentarza.

Gdybym dłużej pomyślała, pewnie wypisałabym więcej, ale na ten moment to moje główne zarzuty. Rozumiem, że ten gatunek rządzi się swoimi prawami, ale błagam, choć trochę oryginalności i wyjścia poza utarte schematy.

2,5*/5*

Ogólnie czytało mi się szybo i raczej przyjemnie. Pod koniec nawet za szybko… bo tylko ślizgałam się wzrokiem po kolejnych akapitach, byle dobrnąć do końca. Jak na YA nie było źle, ale było pełno kliszy i schematów, na które przekręcałam oczami (główny love interest to oczywiście mega przystojny, mhhroczny nastolatek z tragiczną przeszłością; niby zły demon jest...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

1,5*/5* – DNF 45%

Zacznę od mojego standardowego stwierdzenia: nie lubię nie kończyć zaczętych książek. Nie lubię, ale jednocześnie uważam, że życie jest za krótkie, by czytać książki złe lub takie, które nam się nie podobają.

Przygodę z Kociołkiem i jego drużyną porzucam po niecałej połowie, bo po prostu szkoda mi czasu i moich oczu.

Wszystko to już było – mamy drużynę, składającą się, a jakże, z ludzi, elfa, krasnoluda i goblina. Wszyscy stanowią funkcjonujące w literaturze potwierdzenie stereotypów swoich ras. Drużyna dostaje kolejne zadania do wypełnienia i… na tym polega cała fabuła.

Nasza drużyna jest przerzucana z miejsca w miejsce jak pionki na planszy. Coś tam im się przytrafia, z kimś tam muszą pogadać, tu z kimś walczyć, po czym rozwiązaniem walki jest stare, dobre deus ex machina. Uratowani i uradowani, mogą ruszać na kolejną pozbawioną większego sensu misję. Niemożliwy do wykonania quest, deus ex machina, quest… i powtórka z rozrywki.

O świecie przedstawionym nie wypowiem się zbyt obszernie, bo przedstawiony jest również niezbyt obszernie. Mamy kraj podzielony na księstwa, rządzone przez skłócone rodzeństwo. Parę nazw geograficznych, imiona wszystkich rządzących, jakieś nieznane Zło, które choć powinno być tajemnicze, nie wzbudziło we mnie ciekawości. Słowem, ten świat nie wyróżnia się niczym spośród innych książek tego typu.

Do żadnego z bohaterów nie można się przywiązać, bo wszyscy są tylko nakreślonymi kilkoma zdaniami chodzącymi stereotypami, w których nic nie zaskakuje. Pierwszoosobowa narracja doprowadzała mnie do szału, bo co i raz dostajemy szczegółowe sprawozdanie z tego, co akurat robi dany towarzysz Kociołka, albo wgląd w myśli tego ostatniego, które są równie głębokie jak kałuża po leniwie padającym kapuśniaczku. Przeczytałam połowę książki, ale w tej połowie co najmniej tuzin razy Kociołek zwraca się do czytelnika w następujący sposób: „Nie zrozumcie mnie źle, ale…”.

Nie zrozumcie mnie źle, ale Kociołek jest żonatym mężczyzną, z trójką dzieci, szanowanym karczmarzem… a miałam wrażenie, jakbym czytała myśli i wynurzenia jakiegoś nastolatka. Niby jest taki inteligentny (w końcu jest dowódcą drużyny), a co i raz miałam ochotę palnąć go w łeb, żeby oprzytomniał.

Cała ta książka jest jedną wielką męską przygodą. Do połowy książki postaci kobiece są ograniczone do następujących osób:
1) Księżniczki, którą nasza drużyna ratuje z rąk porywaczy przed „zerżnięciem i zarżnięciem”.
2) Żony Kociołka, Sary, która sprowadzona jest do czepliwej, humorzastej przeszkody, która przez wzgląd na bezpieczeństwo swoje i dzieci nie pozwala Kociołkowi rozbijać się z drużyną po całym kraju. I oczywiście, gdy Sara wychodzi z pokoju, to musi „kręcić tyłeczkiem”. No, bo kobiety inaczej nie potrafią chodzić.
3) Teściowej Kociołka, której nie poznajemy, ale z rozmyślań Kociołka możemy wywnioskować, że jest ona zrzędliwą jędzą. Stereotypowo okropna teściowa, ha ha, jakie to zabawne i oryginalne, aż boki zrywać!
4) Księżnej Yanny, kobiety o niezaspokojonym popędzie, która podczas rozmowy z Kociołkiem zapewne intensywnie o czymś myśli (co Kociołek poznaje po tym, że „twardnieją jej sutki”).

Och, jakże się stęskniłam za tą polską, typowo męską literaturą fantastyczną, w której kobiety nie mogą być pełnowartościowymi postaciami, a jedynie obiektami.

Tyle się naczytałam, że ta powieść aż kipi humorem. Może moje poczucie humoru rozmija się z tym pana Mortki, ale nie zaśmiałam się ani razu. Miałam jedynie momenty, w których myślałam: tu według autora powinnam się roześmiać. O dobrym, wysmakowanym humorze zapomnijcie, chyba że bawią was przeciągnięte do niemożliwości żarty o sraniu. Generalnie nie mam nic przeciwko żartom tego typu, ale cóż – trzeba wiedzieć, kiedy zakończyć nawet najlepszy żart. Pan Mortka tego nie wie.

Styl pisania jest bardzo dziwny, słowa stylizowane na archaiczne przeplatane są ze współcześnie brzmiącymi zwrotami. Wszyscy, niezależnie od statusu społecznego, wypowiadają się w ten sam sposób, czyli okraszając swoją wypowiedź rozlicznymi przekleństwami. Książę, rycerz, księżna, pijany typ rzucający się z pięściami – po wypowiedziach nie da się poznać, kto jest kim.

Dziwi mnie, że pan Mortka napisał i wydał już tyle książek, bo po „Nie ma tego Złego” uznałabym, że to ktoś początkujący. Kila lat temu czytałam „Listy lorda Bathursta” tego samego autora, i choć nie miałam po nich aż tak negatywnych odczuć, po inne książki autora nie sięgnę w przyszłości. Chyba, że będę miała akurat ochotę poczytać coś nieudolnie napisanego, irytującego, nieśmiesznego i trącącego seksizmem.

1,5*/5* – DNF 45%

Zacznę od mojego standardowego stwierdzenia: nie lubię nie kończyć zaczętych książek. Nie lubię, ale jednocześnie uważam, że życie jest za krótkie, by czytać książki złe lub takie, które nam się nie podobają.

Przygodę z Kociołkiem i jego drużyną porzucam po niecałej połowie, bo po prostu szkoda mi czasu i moich oczu.

Wszystko to już było – mamy drużynę,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Widok ze Wzgórza Odciętych Głów” rozciągał się przed moim oczami zbyt krótko. Jednocześnie chciałam skończyć tę książkę, i nie chciałam jej kończyć.

Opowieść rozpoczyna się niespiesznie, zarysowując głównych bohaterów w ich codziennym życiu. Jednak szybko w tę rutynę zaczynają wkradać się nowe, niepokojące elementy, a wizja stworzona przez Autorkę staje się coraz mroczniejsza, niepokojąca, wywołująca dreszcz grozy. Bohaterowie starają się jakoś odnaleźć w tej nowej dla nich rzeczywistości, a chociaż czyny niektórych postaci można bez żadnych wątpliwości uznać za niemoralne i odpychające - nie są one pozostawione bez wyjaśnienia, bez jakiejś domieszki człowieczeństwa i ludzkiej słabości, dzięki którym trudno jest tych bohaterów całkowicie skreślić. Z każdym rozdziałem atmosfera staje się coraz bardziej duszna, a krajobraz szary - nie czarno-biały, lecz tak jak bohaterowie, zatopiony właśnie w odcieniach szarości.

Książka napisana jest ładnym, zgrabnym, wartkim językiem, a przez kolejne strony się płynie. Okładka również jest piękna i bardzo pasująca do treści.

Podczas czytania nasunęły mi się pewne wątpliwości co do świata przedstawionego, a mianowicie jego umiejscowienia w czasie. Bo z jednej strony mamy szpitale, liceum i studia medyczne, leki w zastrzykach, modyfikowane genetycznie owoce (gigantyczne truskawki i maleńki figi), zdjęcia w gazecie - czyli rzeczy kojarzące się raczej współcześnie. Z drugiej strony bohaterowie przemieszczają się konno, powozami, dorożkami i korzystają ze światła z glonów, bo dostęp do elektryczności ma tylko władza. Nie do końca wiem, jak powinnam wyobrazić sobie ten świat - jako jakąś alternatywną, dystopijną wersję naszego świata? Dokąd dokładnie dotarł postęp, nim został stłamszony przez nowe władze?

Brakowało mi też rozwinięcia wątku Obdarzonych - co dokładnie potrafili robić? Bo mamy tu zarówno zdolności wpływania na sferę niematerialną, jak i materialną. Aż się prosi zapytać - czy byli w takim razie Obdarzeni, którzy potrafili uleczyć? Jeśli tak, to jak się do tego mają zwyczajni lekarze i szpitale? Pomimo tego, że mamy fragmenty z perspektywy osób obdarzonych tymi szczególnymi zdolnościami, zabrakło mi tu dokładniejszego wniknięcia w ten temat.

Niestety nie ujął mnie także wątek romantyczny. Kira wydała mi się dosyć płaską, pozbawioną rysu psychologicznego i nie do końca rozwiniętą postacią, może dlatego, że widzimy ją jedynie w interakcjach z Siranukiem i Alehem - co sprowadza ją niejako tylko do roli kobiety w związku, standardowo rozdartej między podszeptami serca i rozumu. Ciekawie byłoby poznać ją w jakichś innych sytuacjach, może z przyjaciółmi, rodziną (o której nie pada ani jedno słowo, choć wiemy także, że Kira mieszka w Ainice od zawsze. Tak na logikę, chyba miałaby na miejscu jakąś rodzinę). O ile Siranuk ożył w mojej wyobraźni, o tyle Kira pozostała raczej słowami na papierze, a szkoda. Nie podobało mi się też to, jak Kira przejmowała się różnicą wieku jej i Siranuka. „Był z pięt­na­ście lat młod­szy od Aleha, nawet kilka lat młod­szy od niej (…)”. Dlaczego przeszkadzało jej to, że jest starsza od Siranuka o 5 lat, a nie widziała nic niewłaściwego w tym, że Aleh, w dodatku jej szef, był starszy od niej o 10? Dlaczego ta różnica wieku jest zła tylko w jedną stronę?

Mam wrażenie, że ta książka powinna być jeszcze ze 100-150 stron dłuższa, bo wówczas Autorka mogłaby dopracować niektóre wątki, nie pozostawiając niedosytu.

Moje ogólne wrażenia są jednak bardzo pozytywne, oceniam książkę na 8/10. Właśnie takiej fantastyki chciałabym widzieć więcej od polskich autorów - umiejętnie napisanych, z oryginalnymi pomysłami i ciekawymi postaciami.

„Widok ze Wzgórza Odciętych Głów” rozciągał się przed moim oczami zbyt krótko. Jednocześnie chciałam skończyć tę książkę, i nie chciałam jej kończyć.

Opowieść rozpoczyna się niespiesznie, zarysowując głównych bohaterów w ich codziennym życiu. Jednak szybko w tę rutynę zaczynają wkradać się nowe, niepokojące elementy, a wizja stworzona przez Autorkę staje się coraz...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

DNF po 20%/6 rozdziałach

Nie lubię nie kończyć książek, ale w tym wypadku po 6 rozdziale porzucam tę męczarnię.

Zapowiadało się nieźle - sam zamysł jest poprawny, nasz główny bohater powinien być interesującą postacią (w końcu jest skrytobójcą, w dodatku jest osobą z niepełnosprawnością, co rodzi pytanie, jak daje sobie radę w tej profesji), świat wydaje się okraszony powiewem nowych pomysłów. Niestety, coś tu jednak nie zagrało, bo gdy tylko otwierałam czytnik, by czytać dalej, od razu chciało mi się spać, a każdy kolejny akapit musiałam czytać po trzy razy, bo moja uwaga po prostu umykała w dal. Przy opisie zamku i stajni oczy same mi się zamykały.

Girton ma 15 lat, ale miałam wrażenie, że czasem zachowywał się jakby miał 18, a czasem jak 10, np. wtedy, gdy Merela czesze mu włosy. To chłopak może sam się skradać i zabijać ludzi, ale włosów sam sobie nie może rozczesać? A, no i po 5 minutach spędzonych z przypadkową ładną dziewczyną nasz bohater nie jest w stanie myśleć o niczym innym (bo dotknęła jego ręki!).

Mój inny problem to nazwy własne – główne osoby w rodzinie królewskiej to Adran, Aydor i Doran. Alfabet naprawdę ma więcej liter! Adran i Aydor występujący w jednej scenie to tylko źródło konfuzji czytającego.

Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, dlaczego Girton wypowiada się o Mereli „mój mistrz”? Domyślam się, że to ze względu na to, że skrytobójcami mogli być tylko mężczyźni, więc kobieta w tym fachu była wyjątkiem. Girton określa ją jednak również jako „moja preceptorka” – a nie „mój preceptor”. Dlaczego więc nie może myśleć o niej jako o swojej mistrzyni? Dlaczego forma żeńska jest zastosowana tylko w jednym przypadku, a w drugim nie? Nóż otwierał mi się w kieszeni za każdym razem, gdy czytałam takie potworki jak: „królowa Adran wpatrywała się w mistrz długą chwilę”, „Mistrz nie była wielbicielką dowcipu.”, „Na temat swojej przeszłości mistrz zawsze milczała jak grób”. Język polski nie przyjmuje dobrze czegoś takiego, no ludzie. Lepszym zabiegiem byłoby zastąpienie tego słowa jakąś wymyśloną nazwą, przy której brak odmiany nie kłułby tak w oczy.

Podsumowując, losy Girtona i jego mistrzyni były mi całkowicie obojętne. Motywacja bohatera jest dla mnie za słaba. W drugim rozdziale, przed rozpoczęciem misji na zamku Merela mówi Girtonowi, że może odejść z zamku i się w to nie pakować. Girton decyduje się zostać, tylko dlatego, że nie chce opuszczać mistrzyni i chce być wobec niej lojalny. Ale ja jako czytelniczka jeszcze nie poznałam Mereli na tyle dobrze, żeby pałać do niej takim samym przywiązaniem.

Kiedyś przeczytałam świetną pisarską radę – „problem, od którego główny bohater może tak po prostu odejść, to książka, od której czytelnik też może odejść”. I ja to właśnie robię.

DNF po 20%/6 rozdziałach

Nie lubię nie kończyć książek, ale w tym wypadku po 6 rozdziale porzucam tę męczarnię.

Zapowiadało się nieźle - sam zamysł jest poprawny, nasz główny bohater powinien być interesującą postacią (w końcu jest skrytobójcą, w dodatku jest osobą z niepełnosprawnością, co rodzi pytanie, jak daje sobie radę w tej profesji), świat wydaje się okraszony...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeczytałam prolog i połowę pierwszego rozdziału, a drugą połowę przejrzałam. I niestety dalej czytać nie będę. Z każdej strony aż krzyczy, że to dopiero początki Autorki z pisaniem.

W prologu i 1 rozdziale dostajemy klasyczne info dumpy, dialogi tak sztywne, jakby je wykrochmalono, już nie wspomnę o tym, że w zasadzie każda wypowiedź okraszona jest suchym „powiedział, odrzekła, odpowiedziała, zauważyłam, zapytał” itp. - wszelkie często niepotrzebne zamienniki czasownika „powiedzieć”. Bohaterowie jak widać tylko mówią, nie robią przy tym nic więcej.

Autorka nie stosuje się także do podstawowej zasady „show, don’t tell”, tylko w prosty i pozbawiony polotu sposób mówi nam o rzeczach, które zdecydowanie lepiej byłoby pokazać w dialogach czy sprytnie wpleść w fabułę.

Postaci są papierowe i zupełnie nijakie. Główna bohaterka od pierwszych zdań jest typową Mary Sue pozbawioną jakichkolwiek wyrazistych cech. Jest oczywiście biegła w walce, a wszystko przychodzi jej z łatwością. Miała być chyba kimś wzorowanym na Wiedźminie, ale potyczkę z południcą zaserwowaną w prologu czyta się równie nudno jak listę zakupów. Jeden akapit i potyczka wygrana. Żadnego problemu, żadnych emocji, żadnego napięcia. Nie pomaga także pierwszoosobowa narracja - naprawdę ciężko się to czyta z perspektywy Violet.

Raził mnie też brak logiki - w prologu Violet i Logan rozmawiają o tym, co się stało z bratem Violet tak, jakby rozmawiali o nim po raz pierwszy. A przecież mamy powiedziane, że od dawna są przyjaciółmi. I dopiero teraz poruszają taki ważny temat?
W prologu przy wjeździe do wioski Violet zauważa: „Ledwo co przekroczyliśmy bramę w drewnianej palisadzie, a wokół zebrał się tłum. Z widłami. Cóż za ciepłe powitanie”. A dosłownie kilka stron dalej: „Byliśmy przyzwyczajeni, że za każdym razem, gdy przybywaliśmy do jakiejś wsi, by zabić nękającego ją demona, to mieszkańcy gościli nas jak parę królewską”. No faktycznie, za każdym razem dokłaaaaaaadnie tak było. Chyba że parę królewską roznosi się na widłach. Violet sama sobie przeczy.

Rozdział 1 rozpoczynają akapity: „Obudził mnie trzask gałęzi. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że Logan również nie śpi. Złapałam rękojeść noża, gotowa do ataku. Udawałam, że nadal śpię. Poczułam, jak ktoś nachyla się nade mną. Szybko zerwałam się z posłania, zaskakując napastnika. Złapałam go za ramiona, zrobiłam przewrót, by znaleźć się nad nim. Ostrze przystawiłam mu do gardła. Nagle doznałam szoku. Był to chłopak z Noglirent, stajenny w karczmie.”

Czyli co się tu właściwie dzieje? Logan musiałby chyba leżeć na Violet, skoro samo otworzenie oczu wystarczyło jej na zobaczenie, że też już nie śpi. Ale jednocześnie Violet udaje, że dalej śpi, choć sięga po broń. Gdy napastnik pochyla się nad nią, ona zrywa się, tylko czy wtedy nie grzmotnęłaby ciałem prosto w napastnika? Ależ nie, ona łapie go za ramiona, obraca - nie wiem tylko, jak to robi, z pozycji stojącej, półleżącej…? No i Violet doznaje szoku - czyli właściwie co? Pokaż ten szok, Autorko, a nie tylko go stwierdzaj! To jest po prostu leniwe, nieumiejętne pisanie.

Daję jedną gwiazdkę za wysiłek, a drugą za ładną okładkę. Gdyby była to książka do oglądania, dałabym więcej. Ale niestety jest to książka do czytania, a z przykrością stwierdzam, że czytać jej się zwyczajnie nie da.

Przeczytałam prolog i połowę pierwszego rozdziału, a drugą połowę przejrzałam. I niestety dalej czytać nie będę. Z każdej strony aż krzyczy, że to dopiero początki Autorki z pisaniem.

W prologu i 1 rozdziale dostajemy klasyczne info dumpy, dialogi tak sztywne, jakby je wykrochmalono, już nie wspomnę o tym, że w zasadzie każda wypowiedź okraszona jest suchym „powiedział,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tak bardzo chciałam, by ta książka mi się podobała, by dorównała zachwytowi, którym przepełnione były przedpremierowe recenzje. Naprawdę chciałam. Niestety, nie wyszło.

UWAGA, PONIŻEJ BĘDĄ SPOILERY!

Zacznę od dobrych rzeczy: książkę czyta się w miarę szybko, jest napisana poprawnie. Autorka postarała się, by w historię wpleść różne liczne istoty i bogów ze słowiańskiej mitologii. Faktycznie jest to lekka opowieść z motywami słowiańskimi, więc jeśli ktoś lubi takie klimaty, „Droga do Wyraju” może mu się spodobać.

Okładka jest bardzo ładna, przykuwa wzrok i obiecuje aurę tajemniczości. Samo wydanie jest estetyczne, papier przyjemny, nietoperze przy numerach stron są fajnym akcentem.

Niestety, w mojej opinii minusów jest znacznie więcej niż plusów.

Po pierwsze, główny bohater, wąpierz Elgan. Poznajemy go w chwili, w której wraca do swojej wioski. Jednak wkrótce jest zmuszony do ponownego opuszczenia jej, ale uprzednio zapewnia sobie wstawiennictwo i ochronę przed wygnaniem go z wioski przez starą zielarkę. Elgan nie chce odejść z wioski na stałe, bo czuje, że wreszcie znalazł swoje miejsce na ziemi. I tu pojawia się pierwszy problem: nigdy nie dowiadujemy się, skąd wrócił Elgan po kilkumiesięcznej nieobecności. Na logikę, musiała być to nieobecność trwająca bliżej roku, skoro jedna z jego sąsiadek zdążyła w tym czasie wyjść za mąż i urodzić dziecko. Nigdy nie widzimy, żeby Elgan był jakoś mile widziany w wiosce; to, że jest do niej przywiązany jest nam powiedziane, a nie pokazane. I już w drugim rozdziale Elgan wyjeżdża z wioski. W jaki sposób mam uwierzyć w motywacje głównego bohatera, skoro są oparte na tak lichych podstawach?

Elgan, pomimo tego, że jest kilkusetletnim, budzącym postrach demonem, sprawia wrażenie trochę bezradnego i niezorientowanego w otaczającym go świecie. Idzie po pomoc do szamana, który wykłada mu plan podróży, a Elgan po prostu w nią wyrusza – główny bohater jest pchany do przodu przez fabułę, a nie fabuła przez bohatera. Podczas drogi spotyka różne osoby, różne demony, niby dzieją się różne rzeczy – ale często nawet sam Elgan nie ma pojęcia co i dlaczego się dzieje.

Dodam także, że nie przypadł mi do gustu charakter Elgana. Kogokolwiek nie spotka, od razu go ocenia, a werdykt najczęściej jest taki, że od razu tej osoby nie lubi, choć w sumie nie doznał z jej strony żadnej przykrości. Ot, tak po prostu, kłóci się z Doradą, z Mirosławem, jest wredny dla Smętka. Przyznam szczerze, że mnie to męczyło, bo niby jest taki mądry i wiekowy i przerażający, a w większości sytuacji zachowywał się jak nastolatek w okresie buntu.

Jedną z nielicznych wyraźniej zarysowanych postaci kobiecych jest Dorada. Co o niej wiemy? Jest szamanką, ubiera się na żółto, nosi koraliki i ozdoby świadczące o jej szamańskości. Ach, no i oczywiście jest piękna i ma wielki biust, no bo jakżeby inaczej? Biust, na który Elgan i inni mężczyźni lubią patrzeć, a inne kobiety jej go zazdroszczą. Czytałam to, przewracając oczami. Co jeszcze o niej wiemy? Niewiele, oprócz tego, że lubi się bez powodu kłócić z Elganem, a także chce zostać wąpirzycą. Dlaczego? Chyba tylko dlatego, że taką ma zachciankę, bo nie dostajemy żadnego uzasadnienia.

Demon Smęt… jest. Kręci się gdzieś tam przy głównych bohaterach, choć gdyby wyciąć go z powieści, zupełnie nic by się nie zmieniło. Smęt śmierdzi, płacze i jest głodny. I w teorii jest wielkim zagrożeniem, bo popada w obłęd… którego zalążek widzimy tylko raz, po czym problem ten zostaje natychmiast rozwiązany i do końca książki nie pojawia się ponownie. A jeśli później tym narastającym zagrożeniem z jego strony miał być wilczy głód, to niestety mało wiarygodne, bo nasi bohaterowie zawsze mają co jeść i nigdy nie grozi im brak jedzenia, nawet w drodze.

Gdy czytałam opinie o tej książce, pojawiało się stwierdzenie, że Smęt jest takim uroczym i słodkim bohaterem. Czy piszące to osoby przeoczyły fakt, że Smęt-człowiek został zabity przez znachora, bo mu „chędożył żonę”? Rozumiem, że zemsta znachora była okrutna, zbyt okrutna, ale roztkliwianie się nad tym demonem jakby był małym, słodkim zwierzątkiem domowym jest dla mnie zupełnie nie do pomyślenia.

Kolejny bohater, Mirosław, także jest. Można powiedzieć o nim, że ma rude włosy i jest wróżem… I pewnie w jakiś sposób służy fabule, mówi coś w odpowiednim momencie, irytuje Elgana. Zapomnę o nim za dwie minuty.

Główny zły, Itris, jest po prostu zły, bo tak. Żeby coś się działo.
O pozostałych postaciach nawet nie wspominam, bo pojawiają się, coś tam robią, niby mamy jakiś ich opis, ale zlewają się w szereg istot i ludzi, których Elgan i spółka spotykają w drodze.

Mój największy problem z tą książką polega na tym, że czytając ją, nie czułam zupełnie nic, może tylko irytację. Nie czułam nawet zaciekawienia, bo cała fabuła jest tak naprawdę streszczona na tylnej okładce. Ani razu nie czułam, by bohaterom faktycznie coś groziło, by stali twarzą w twarz z problemem, z którym ciężko się uporać. Po minucie problem był rozwiązany, a oni gładko szli sobie dalej. Nawet zagadka znikających dzieci nie wzbudziła we mnie żadnych uczuć, bo oprócz mówienia o tym, nie dostajemy żadnej sceny, w której rzeczywiście można by odczuć ten niepokój towarzyszący tak nieprzyjemnej sprawie.

Wiele rzeczy było po prostu powiedzianych, a nie pokazanych, wbrew zasadzie „show, don’t tell”. Pod koniec książki mamy uwierzyć, że Elganowi tak bardzo zależy na Doradzie, że czuje się przy niej bardziej ludzki, że znalazła drogę do jego serca… Jeśli w zamyśle Autorki pomiędzy Elganem a Doradą miało coś iskrzyć, to te iskry były tak słabe, że nie rozświetliłyby nawet najgłębszej ciemności. No ale Dorada była młoda, piękna i miała wielkie cycki, czegóż więcej trzeba kilkusetletniemu wąpierzowi?

Zauważyłam kilka literówek; brak przecinków w odpowiednich miejscach; potknięcia językowe, przez które pewne zdania czy akapity brzmiały kulawo. Np. na stronie 25 akapit trzeci i szósty wykluczają się, bo w trzecim ludzie pouciekali, a w szóstym miotają się w popłochu i dalej uciekają. Robi się z tego przeoczone przez redakcję zamieszanie.

Podsumowując, myślę, że Autorka ma duży potencjał i potrafi pisać. Życzę jej tego, by kolejne części były lepsze i bardziej przemyślane od debiutu, bo ten niestety nie spełnił moich oczekiwań.

Tak bardzo chciałam, by ta książka mi się podobała, by dorównała zachwytowi, którym przepełnione były przedpremierowe recenzje. Naprawdę chciałam. Niestety, nie wyszło.

UWAGA, PONIŻEJ BĘDĄ SPOILERY!

Zacznę od dobrych rzeczy: książkę czyta się w miarę szybko, jest napisana poprawnie. Autorka postarała się, by w historię wpleść różne liczne istoty i bogów ze słowiańskiej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to