Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Dzięki Wydawnictwu Alegoria miałem okazję przedpremierowo (premiera 1.10.2019) zapoznać się z nową powieścią Marka Zychli. Jak wielokrotnie już mówiłem, od Marka wszystko w ciemno - nawet jeżeli jest to bardziej młodzieżowe fantasy. Czy jest jednak skierowane tylko do młodszych czytelników? Niekoniecznie. Barwny i brutalny świat irlandzkich bogów uderza z całą wyrazistością, każąc czasem zawiesić na kołku logikę i nasze wyobrażenia o rzeczywistości.
Kuba i Agnieszka zostają rozdzieleni w niemowlęcych latach, po ceremonii przeprowadzonej przez druida w podpoznańskim lesie. Odtąd będą mgliście śnić o tym, że nie są sami na tym świecie. Kubę poznajemy kilkanaście lat później jako pomocnika dziadka - dekarza. Dziadek ten nie jest jednak jego rodzonym antenatem, ani też zwykłym dekarzem. Sny, które coraz intensywniej przeżywa nastolatek też nie są zwykła fantazją. Gdy Kuba rusza na zarobkową emigrację do Irlandii, potężne siły zaczynają bój o świat, a chłopak wraz z kolegami zdobywa wiedzę, od wykorzystania której zależeć będzie przetrwanie ludzkości.
Nie chcę zdradzać tu całej fabuły, przecież nie o to chodzi. Już z tego zarysu widać, że mogłaby to być kolejna opowieść przeplatająca fantasy i przygodę, jakich wiele kieruje się do młodszych czytelników - ale to Marek Zychla. Tu nie ma miejsca na kompromisy, półśrodki i pudrowanie tematu. Autor po raz kolejny czerpiąc z irlandzkiej mitologii sięga naprawdę głęboko, opowiadając historię ludzi i gigantów, bogów i wiedźm w sposób zajmujący, ale nie szczędząc nam krwawych i potwornych szczegółów. Mimo spodziewanego dualizmu Dobro - Zło mamy szarości, refleksję nad ich zgubnie cienkimi granicami, mamy też małostkowe dążenia, pychę, zazdrość i zawiść wśród mieszkańców Anwnn. Niby Zaświaty, a emocje takie ludzkie.
Fascynująca o podróż. Niby ze świadomością całkowitej fantastyczności, ale tak umiejętnie splecionej z otaczającym nas światem, tak współgrającej z apokaliptycznymi wydarzeniami (świetnie wplecione sceny niemalże postapo), że czyta się to z dużą przyjemnością. Nie razi nawet osadzenie nastolatków w roli bohaterów - bo to nie dziecięce przygody, a i dylematy przed którymi oni stają są jak najbardziej dorosłe. Mamy tu magię, ale ta przecież zawsze kosztuje - Autor nie szafuje tu nadmiernie siłami nadnaturalnymi, każde takie działanie ma swoje konsekwencje i odniesienia.
Przy okazji, może nieświadomie, zrzucane są też maski współczesności. Relatywizm kulturowy (zbudowany na sztucznych założeniach Boasa, nie mających nic wspólnego z rzeczywistością, będących za to podkładka dla ideologicznych konstruktów), każący postrzegać każdą cywilizację i obyczaj jako równorzędne czy też odsłonięcie pogańskich wpływów w popkulturze silnie kontrastują z tradycyjnymi wartościami cywilizacji Zachodu, zbudowanymi na wolności i poszanowaniu człowieka, szczególnie w świetle silnego osadzenia irlandzkiej mitologii chociażby na niewolnictwie, czy też niższości człowieka, będącego dla bogów pyłem i prochem.
Nie brak tu też charakterystycznego ciętego humoru, który przybliża tą książkę swoistym powiewem lekkości do takich autorów jak Terry Pratchett czy Eoin Colfer.
Giganci, bohaterowie, mnisi, wiedźmy i bogowie, demony i magiczne grusze, zombie i jak najbardziej żywi Fennidzi, magiczne bronie i skryte w sidach przejścia. Bardzo barwna oprawa dla starcia na granicy światów. Do tego wszystkiego ludzkie dojrzewanie do odpowiedzialności i świadomych wyborów. Finalna bitwa jest jak dla mnie jest jednym z mocniejszych punktów tej książki, a przedziwny finał zostawia z silnym apetytem na poznanie dalszych losów grupy przyjaciół.
Powieść odmienna od wcześniejszych utworów Zychli, ale czy aż tak bardzo? Dużo głębiej wchodzi w motywy mitologiczne, nie szczędzi przemocy, ale też nie tworzy tak skomplikowanych konstruktów międzywymiarowych jak w Sitku czy Wi@rusie, nie przytłacza tez takim mrokiem jak w opowiadaniach. Mniej tu technologii, ale hej, to w końcu fantasy. Świetna pozycja do zapoznania się z twórczością przez młodszego czytelnika, starszy zaś będzie na tyle zaciekawiony sposobem prowadzenia fabuły i postaci, że z pewnością będzie chciał sięgnąć po pozostałe tomy.
Brawo Marku, czekam na ciąg dalszy!
Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Alegoria

Dzięki Wydawnictwu Alegoria miałem okazję przedpremierowo (premiera 1.10.2019) zapoznać się z nową powieścią Marka Zychli. Jak wielokrotnie już mówiłem, od Marka wszystko w ciemno - nawet jeżeli jest to bardziej młodzieżowe fantasy. Czy jest jednak skierowane tylko do młodszych czytelników? Niekoniecznie. Barwny i brutalny świat irlandzkich bogów uderza z całą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rzadko zdarza mi się pisać o pojedynczych opowiadaniach, ale też jak często zdarza się trafić na noir osadzone w realiach fantastycznych?
Do twardego i nieludzkiego świata naszpikowanego technologią i złem zabiera nas Łukasz Migura
Na hasło noir reaguję z reguły ciekawością, choć nie bez wahania. W tym przypadku było podobnie - no bo jak to, skompresować taki kanon do objętości opowiadania? Chandler i Hammett takowe pisali, ale jeszcze nie zdążyłem się z nimi zapoznać. A tu współczesny autor - czy będzie mocno się wzorował na klasyce, czy może tylko subtelnie odda hołd? No i jeszcze science fiction - takie połączenie przywoływało mi na myśl tylko jedną z powieści z uniwersum Star Wars (dziejącą się na Coruscant, o ile się nie mylę).
Migura bezpardonowo wrzuca nas w pełną neonów i niezbyt przyjemnych woni noc miasta, które z czasem okazuje się być Katowicami przyszłości. Jak odległej? Trudno powiedzieć, mamy tylko strzępy historii która doprowadziła świat do przedstawionego kształtu.
Mamy więc Leszka, gościa ze stali, fixera i ochroniarza, który zgodnie z kanonem musi czasem dostać po mordzie (choć nie aż tak często...). Mamy szemrany bar i tajemniczego gościa. I jak to bywa - nie tylko, jak widać, u detektywów - zlecenie. Czy realne? Wydarzenia następnego dnia pozwalają sądzić, że coś jest na rzeczy. Nawet bardzo - bo zaczyna się wyścig, w którym trup ściele się gęsto, pytania pozostają bez pełnych odpowiedzi, często wyciągana jest broń, padające ciosy są bezwzględne, a pojawiające się kobiety piękne i zabójcze.
Bardzo to udany mariaż nowoczesnych technologii, mrocznej wizji przyszłości i gatunkowych reguł. Ba, nawet wzbogacony subtelnymi ukłonami w stronę klasyków - choćby mieszkanie Leszka. Beznadziejność i zepsucie świata, egoizm w załatwianiu swoich spraw - wszak jakoś trzeba przeżyć, atomizacja społeczeństwa, mamy tu wszystko, do tego podane sprawnym piórem. Wartka akcja nie pozwala się oderwać, choć nie brak tu momentów gorzkiej zadumy (Plac, targ) czy ciętego humoru (skrytka).
No i niby drobiazg, ale podoba mi się okładka, wpasowuje się w klimat fabuły.
Bardzo dobre opowiadanie tylko zaostrza apetyt na więcej, nawet i dłuższych form. Jeśli chcecie się przekonać, zajrzyjcie do sklepu Autora i kupcie ebook:
https://lukaszmigura.com/ksiegarnia-internetowa/opowiadania/klucz/">lukaszmigura.com
Za udostępnienie opowiadania do recenzji dziękuję Autorowi.

Rzadko zdarza mi się pisać o pojedynczych opowiadaniach, ale też jak często zdarza się trafić na noir osadzone w realiach fantastycznych?
Do twardego i nieludzkiego świata naszpikowanego technologią i złem zabiera nas Łukasz Migura
Na hasło noir reaguję z reguły ciekawością, choć nie bez wahania. W tym przypadku było podobnie - no bo jak to, skompresować taki kanon do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jakub Bielawski powieściowo zadebiutował "Ćmą", ale wcześniej wydał też zbiór opowiadań "Słupnik" - pokazując kunszt słowa i weird fiction najwyższej klasy.
Z zasady podchodzę ostrożnie do zachwytów nad "nowym odkryciem" i "nową jakością" w odniesieniu do jakiegoś pisarza; dodatkowo miałem małą przerwę od weird, więc nie spieszyłem się w zaopatrzeniem w zbiór, który potencjalnie czekałby na półce. Po "Ćmie" zachwyty się nasiliły i zaciekawiony sięgnąłem po ten mroczny tomik. Oj, mogłem to zrobić szybciej!
Opowiadania grozy osadzone u stóp Gór Sowich przenoszą nas w świat pełen tajemnic przeszłości, zawieruch historii i skomplikowanych losów ludzi i ziem, do ponurych i zaniedbanych miejskich oficyn, nawet w postapokaliptyczny świat którego ważnym elementem staje się tytułowy Słupnik. Dodatkowo między odrębnymi historiami przewija się FENOMENALNY koncept czarnej waty.
Autor pięknie operuje słowem. Nie są to zdawkowe, pospieszne opisy, nie ucieka jednak w nużące tyrady budujące tło. Z wyczuciem przenosi nas w mroczne krajobrazy, realistycznie i poetycko zarazem odmalowuje przyrodę (i nie czuć tu jakieś ponuractwa, usilnego tworzenia określonej atmosfery, bliżej tu autorowi do obserwatora bardzo skupionego na tym, co widzi), ludzi, budynki. Nie przytłacza rozwlekłością, nieraz pozostawiając bardzo działające na wyobraźnię niedopowiedzenia - i tu właśnie widzę jego siłę. To, co sami sobie "dopisujemy" głęboko osadza w nas grozę, nie ma tu jednak jakiejś szalonej dowolności. Czarna wata oplata wszystko z przerażającą zachłannością, odmieniając rzeczywistość na wiele sposobów. Są tu tez odniesienia do motywów z klasyki grozy (cichosza, bez spoilerów), ale nie jawią się jako kalka, mają w sobie świeżość i są przemyślane. Samo to wyciągnięcie grozy z Gór Sowich jest tak silne i szeroko zakrojone (od waty, przez Wielką wodę, genialny "Ciemny dom wśród modrzewi", aż po rozwinięcie tematu w powieści "Ćma"), że o ile straszna wydawała mi się Nowa Anglia po Lovecrafcie, to Sowie Góry są po Bielawskim stokroć mroczniejsze.
Jedynym opowiadaniem które mniej mi podeszło była Żertwa - i to nie tylko ze względu na martwe psy i odniesienia religijne, ale też "gęstość" wizji, chyba za mocno skondensowane jak dla mnie.
Krajobrazy i opisy to jedno, ale trzeba też zwrócić uwagę na dobre podejście do postaci, z dużym wyczuciem oddające emocje, strach i niepewność - co jeszcze lepiej widać w "Ćmie", również ze względu na skupienie na kilku postaciach przy większej objętości treści.
Ponure i pozbawione nadziei podnóże Gór Sowich skazuje ludzi na egzystencję pełną szarości i drapieżnych cieni zarówno ich własnej historii, jak i tajemnic skrytych wśród lasów. Bielawski przenosi nas tam tak umiejętnie, że niemal sami oddychamy miejscowym kurzem i odwracamy głowy od sylwetki masywu na horyzoncie. Szczególnie cenię tu (gdyby użyć odniesienia rodem z fantasy - niemal krasnoludzkie) przywiązanie do ziemi i historii, burze dziejowe tchną tu niemal z każdej strony.
Zaskakujące, jak świetny może się okazać debiut - i mimo tego że mogłaby to być pułapka postawienia sobie poprzeczki zbyt wysoko, Bielawski wychodzi z tego obronną ręką: jestem w trakcie lektury "Ćmy" i choć inaczej są położone akcenty, tego czystego weirdu jakby mniej, to stopniowe narastanie grozy i koncentracja na bohaterach pokazują rozwój autora i dają nadzieję na kolejne równie dobre pozycje.
Mimo że rzadko czytam na bieżąco i często przekopuję się przez starsze pozycje, to "Słupnik" wraz z "Ćmą" i "Sitkiem" Marka Zychli wskakują na podium tegorocznych (ba, żeby tylko) publikacji i nie wiem czy ktoś będzie w stanie je przebić. Szczerze wątpię.
(Tym bardziej dziękuję Kubie za dedykacje na obu książkach, takie skarby!)

Jakub Bielawski powieściowo zadebiutował "Ćmą", ale wcześniej wydał też zbiór opowiadań "Słupnik" - pokazując kunszt słowa i weird fiction najwyższej klasy.
Z zasady podchodzę ostrożnie do zachwytów nad "nowym odkryciem" i "nową jakością" w odniesieniu do jakiegoś pisarza; dodatkowo miałem małą przerwę od weird, więc nie spieszyłem się w zaopatrzeniem w zbiór, który...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Marek Zychla powraca z kolejną powieścią i mimo tego, że bardzo na nią czekałem i wiedziałem że będę zadowolony, to efekt przerósł wszelkie moje oczekiwania.
Pokrótce o fabule - główny bohater, Jarek Turowski (tak, to nazwisko autora Nienazwanego, w którym to pojawia się bohater o nazwisku Marek Zychla) jest żyjącym w Irlandii emigrantem, który nijak nie chce się zaaklimatyzować, wiecznie zrzędzi i krytykuje miejscowych. W dziwnych okolicznościach znika najpierw jego żona, a następnie uprowadzone zostają dzieci. Brzmi jak thriller? Otóż nie, bo Autor wkracza w swoim stylu (o czym za chwilę), mocnym tupnięciem naruszając równowagę światów i uwalniając przedziwne siły znane z mitologii Zielonej Wyspy. Losy żony, męża i dzieci potoczą się trzema rwącymi strumieniami, stawiając czoła lękom, potworom i czasowi, by spleść się znów w bardzo zaskakującym finale, który pozostawia nadzieję na rozwinięcie i kontynuację.
Styl, otóż to. Są autorzy, którzy trzymają się pewnej ramy, założeń, motywów - i nie zawsze jest to złe, wszak Chandlera można czytać bez końca. Marek Zychla jest szczególnym przypadkiem człowieka, który snuje nieprawdopodobne historie, czerpiąc z okrucieństwa i piękna mitologii, nie stroni od technologii (jak w Wi@rusie), ale ciężko go zaszufladkować. Inaczej, nie ma takiej potrzeby - jak Paweł Majka pisze fantastykę "majkową", tak tu, na potrzeby tego wpisu tworzę etykietę ZYCHLOVE - bo po prostu uwielbiam ten melanż gatunków, humor, liryczność. Ani to fantastyka - bo bardziej baśń/legenda, ani horror - choć okrucieństwo niektórych postaci czy sytuacji, będące odbiciem naszych słabości i wad może zadziwić, ale koniec końców Sitko jest piękną opowieścią o poświęceniu, miłości, przywiązaniu i człowieczeństwie - że można być bohaterskim i się zmienić. Cały ten spójny, barwny fantastyczny anturaż herosów, dziwnych stworzeń, demonów i krain w ogólnym rozrachunku jawi się jako piękne, ale tło, narzędzie do ukazania bardzo ludzkiej historii cierpienia i walki o najbliższych. Na uwagę zasługuje tu swoboda w interpretacji starych podań, humor i cięte pióro (mnisi/naukowcy), jak i duże wyczucie w bardziej emocjonalnych opisach.
Marek Zychla świetnie sprawdza się w krótkich (Przeczywistość) i średnich (Hardboiled) formach, ale przecież już Wi@rus wysoko postawił poprzeczkę, powalając bogactwem pomysłów i nietypowością. Autor jednak podniósł ją Sitkiem z taką lekkością, że nie mam wątpliwości, że jeszcze nieraz zaskoczy nas wyborną lekturą.
Cofam moje słowa krytyki co do okładki Macieja Kamudy - jest spójna z treścią i bardzo dobrze obrazuje jeden z epizodów.
Marek Zychla świetnie udowadnia, że można pisać świetną, niebanalną fantastykę opowiadając tak naprawdę o nas, nie uciekając przy tym w pseudointelektualne komplikacje, piętrowe konstrukcje filozoficzne i przerost formy nad treścią.
Gorąco polecam wszystkim spragnionym wciągającej i ciekawej lektury - bo ta książka w zasadzie nie łamie schematów, raczej są jej one obce.

Marek Zychla powraca z kolejną powieścią i mimo tego, że bardzo na nią czekałem i wiedziałem że będę zadowolony, to efekt przerósł wszelkie moje oczekiwania.
Pokrótce o fabule - główny bohater, Jarek Turowski (tak, to nazwisko autora Nienazwanego, w którym to pojawia się bohater o nazwisku Marek Zychla) jest żyjącym w Irlandii emigrantem, który nijak nie chce się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Genius Creations ma świetny wybór arcyciekawych książek, ale to prawdziwa perła. Nie ma przesady w twierdzeniu Arkadego Saulskiego, że to "najlepsza powieść fantasy od wielu lat". Spotkanie z Siódmym Regimentem z Erei przypomniało mi czasy literackich podróży z Czarną Kompanią, ale nie tylko...

Nie tylko, bo "Taniec Marionetek" jawi mi się niczym nieślubne literackie dziecko Glena Cooka i Terry'ego Pratchetta. Nieznany mi dotychczas Autor opowiada żywiołową historię erejskiego Siódmego Regimentu okupującego z ramienia Króla zapadłą prowincję, kojarzącą się ze znaną nam Irlandią. Banda najemników uformowana w ściśle wojskowe szeregi trzyma pod butem krnąbrnych miejscowych - z lepszym lub gorszym skutkiem. Z reguły gorszym. Dla miejscowych oczywiście.
Antybohaterowie niczym z kart cyklu Cooka pojawiają się ubrani opisani przez Norgaarda, oficera tej armii wyrzutków z wężowymi tatuażami. Opis ten porywa od pierwszych stron, bo ma ten sznyt właściwy mistrzowi ciętego humoru, Pratchettowi. Autor wypowiadając się ustami Isa nieustannie mruga do czytelnika z szelmowskim uśmiechem, wiedząc że odczyta skojarzenia i odniesienia. Jest ich naprawdę sporo, żeby wspomnieć tylko pewnego starego barmana, ulubieńca irlandzkich braci. Nie znaczy to, że dominują - nawet bez popkulturowych inspiracji fabuła aż iskrzy od ciekawych postaci, z którymi szybko się zżywamy. Szelmy, awanturnicy, kreatywny i utalentowany złodziej, szalony naukowiec... wróć, alchemik. Regiment, będąc na służbie korony, nie zaprzepaści przecież okazji do zarobku na boku. Oczywiście w ramach rozsądku - bardzo szeroko pojętego. Szalbierze nie mają tu fantazji Mistrza Haxerlina, ale też działać muszą ostrożnie i w cieniu. W miarę możliwości, a jeśli coś wypłynie... no cóż, ktoś zapewne zginie i raczej nie będzie to osobnik z czarnym tatuażem na prawym przedramieniu.
Skoszarowani w centrum wrzącej prowincji pacyfikuja miejskie uliczki, prawie nie opuszczając granic stolicy Ceallarh - nie dostajemy tu więc od razu epickiej podróży przez kontynenty do źródeł historii jednostki, jak u Cooka. Historia Siódmego Regimentu jest niedługa, zabawna (Baron!) i raczej nie będzie kanwą epopei, co nie znaczy, że kończąc lekturę rozstajemy się z ekhm... bohaterami. Całe szczęście szykuje się kolejny tom, na co miałem nadzieję gdzieś od połowy, zdjęty nagłym złym przeczuciem, że to wszystko. Paradoksalnie więc zakończenie powieści mnie nie zasmuciło, ba nawet nie miałem niedosytu, bo Niziński prowadzi narrację tak, że można by powieść czytać bez końca. Mam nadzieję na wiele kolejnych części.
Jeśli nie epicka podróż, to co? Ano spisek. Pod butem Erejczyków pączkuje kwiat buntu, a pani kapitan bardzo chce dotrzeć do struktur nim dowodzących. Ślady wiążą się z prastarymi wierzeniami i przedziwnymi bóstwami...
Tytułowy taniec - kto jest tu marionetką? Każdy po trochu, bo i wojskowi zależni od rozkazów płynących z góry, odzwierciedlających wolę sił wyższych, i kolejne postaci pojawiające się na caellarhskiej szachownicy, reprezentujące skryte w cieniu postaci większych graczy. Jakby tego było mało, każdy gra tu dla siebie, nie ma mowy o jasnych i prostych do wytyczenia podziałach, strefach wpływu czy stałych grupach interesu. A kto rozgrywa rozgrywających?
W pewnym momencie miałem lekki dysonans - bo jak tu pasjonować się losami okupantów i ich beztroską brutalnością, przecież patrząc na historię Polski powinienem lokować sympatię po stronie bunotwników. Wątek ten został umiejętnie wyjaśniony w miarę rozwoju fabuły, gdy Autor ukazał implikacje społeczno - gospodarcze świata przedstawionego.
Łyżką dziegciu w beczce (przedniego) miodu było dla mnie traktowanie zwierząt - pojawiło się parę scen, które mnie wzburzyły i wywołały niesmak. Nie zaburzyło to jednak do końca odbioru powieści - z nadzieją, że Autor tego nie powtórzy.
Wiele wątków splecionych umiejętnie w linę fabuły, przedstawionych brawurowo, z humorem i bez zwalniania tempa fabuły - Autor zgrabnie prowadzi opowieść, wprowadzając nowe postaci, stopniowo odsłaniając mapę świata i tłumacząc stosunki geopolityczne i gospodarcze (Wolne Morze!). Wszystko to sprawia, że chłoniemy powieść niemalże z wypiekami na twarzy i po zakończeniu czekamy na więcej!
Co do podkładu dźwiękowego - świetnie sprawdził się niemiłosiernie, na okrągło katowany Alestorm. Aye!
Prawdziwa perełka fantasy, z sowizdrzalskim humorem zapowiadająca świetny cykl.
Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu Genius Creations.

Genius Creations ma świetny wybór arcyciekawych książek, ale to prawdziwa perła. Nie ma przesady w twierdzeniu Arkadego Saulskiego, że to "najlepsza powieść fantasy od wielu lat". Spotkanie z Siódmym Regimentem z Erei przypomniało mi czasy literackich podróży z Czarną Kompanią, ale nie tylko...

Nie tylko, bo "Taniec Marionetek" jawi mi się niczym nieślubne literackie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po świetnym zbiorze Przeczywitość Marek Zychla powraca z powieścią. Wi@rusa znamy już z opowiadania pod tym samym tytułem.
Pamiętacie jegomościa, który uporał się z inwazją dziwnych zombie na blokowisku? To właśnie on. Niespokojny, chaotyczny i z obolałymi stopami, całymi w pęcherzach. Cóż, takie życie. (These boots are made for stomping - Symarip)
Wiemy już o kogo chodzi, ale czy też o co chodzi? Zdawać by się mogło, że o zemstę. Marek Zychla odkrywa dla nas historię Krisa, jego tragedię i siłę napędową do zemsty na skrzatach. Tak! Skrzatach. Mitologia irlandzka (i nie tylko zresztą) powraca, nie spodziewajmy się jednak bajkowej wersji znanej z szlifującej ostre kanty popkultury. Tu od pierwszych stron mamy duże wysycenie magią, wieszczeniem, octem i okrucieństwem. Taka bowiem jest mitologia - zarówno znana nam ze szkoły grecka, jak i irlandzka. Moc musi być skądś czerpana, a więc krew i cierpienie muszą znaleźć poczesne miejsce w działaniach wspomnianych skrzatów. Autor wrzuca nas od razu na głęboką wodę, każąc domyślić się reguł świata, w którym podróżujemy z Krisem i jego dziwną kompanią. Reguły - a więc rozgrywka.
Wątek Wi@rusa przetykany jest zapiskami Antybajta, stanowiącymi ostrzeżenie przed technologią. Nie ma tu luddyzmu, o nie. Punkt po punkcie przedstawia nam katastrofalny w skutkach rozwój SI. Podzespoły zawładnęły znanym nam światem, a ludzie skryli się w jaskiniach. A zaczynało się tak niewinnie... Właściwie - zaczyna, co uświadamia nam Autor.
Co tu mają wspólnego mitologia i technologia? Czy Kris zmierzając do starcia z rosnącym w siłę złem spotka coś innego? Wydaje mi się, że to zestawienie nie jest przypadkowe. Ludzie uwielbiają zabawę w Boga - zabawę, bo nigdy nie jest to przemyślane i świadome potęgi wynalazku i jego skutków. Wszystko na hurra - i jakoś to będzie. A może nie być. W mitologii konieczne nakłady, ofiary a wreszcie skutki są pokazane dość wyraźnie. Za skarb trzeba zapłacić cenę - wszystkim rządzą specyficzne reguły. Tak, znów zabezpieczenie w postaci reguł. Co z tego, że nie podlegają logice i nawet nie znamy ich do końca. Jak to w życiu, trzeba działać na podstawie ograniczonych danych. Reakcje musza być szybkie - nawet gdy nagle zjawia się Efemeryczna Czwórka trzeba być przygotowanym. Kris jest - ma swoje buteleczki i okrwawione stopy, bo już plan to nie bardzo. Marny z niego taktyk, o strategii nie mówiąc. Przypomina tu trochę holistyczną zabójczynię z serialu na podstawie powieści Douglasa Adamsa - a może po prostu taki jest, zawsze do przodu, bez względu na okoliczności (co ma swoje późniejsze uzasadnienie). Ciekawa to postać, trudna do określenia, mimo charakteru trudna do polubienia przez koniecznie okrutne czyny, ale jednak budząca jakąś dziwną nutę sympatii.
Marek Zychla z właściwą sobie przewrotnością, zmierzając w głąb tej smakowitej cebuli fabuły (mówiąc o cebuli mam na myśli warstwy oczywiście), brutalnie przerywa nasze domysły i rozważania nad istotą człowieka, przenosząc je na zupełnie inny poziom. Początkowa głęboka woda okazuje się być kałużą na brzegu Morza Północnego: wrzuca nas z niej w Rów Mariański - i nawet nie możemy być pewni, czy naprawdę widzimy dno. Rozmach tego pomysłu na powiązanie pozornie oderwanych treści przywodzi na myśl odległe echa "Robota" Snerga i niczym bohater "Incepcji" chcemy zejść głębiej. Ciężko tu kwestionować rzeczywistość - raczej trzeba zdecydować, KTÓRA jest właściwa i ostateczna. O ile w ogóle taka jest. Bo pytanie kim naprawdę są gracze daje szerokie pole do spekulacji.
Każda kolejna pozycja wychodząca spod pióra Marka jest lepsza - po gościnnych występach w "Horrorze na Roztoczu", przez "Hardboiled", "Pokłosie", rozwijając się w samodzielnym zbiorze "Przeczywistość" - konsekwentnie buduje markę (nomen omen, marka Marka) pisarza oryginalnego i intrygującego. Tym bardziej cieszy ponowne pojawienie się ilustracji Krzysztofa Wrońskiego nie tylko na okładce, ale i we wkładce komiksowej (widziałem już, choć w wersji recenzenckiej była tylko opisana przez Autora - uwierzcie, miażdży poziomem szczegółowości, zwłaszcza w odniesieniu do treści powieści).
Opowieść o zemście, ostrzeżenie przed zapędami naukowymi, przede wszystkim refleksja nad istotą człowieczeństwa, o tym co nas targa i tym targaniem kształtuje. Gorąco polecam każdemu czytelnikowi otwartemu na odważną i oryginalną literaturę. Zgłaszając nominacje do nagród im. Janusza Zajdla za rok 2017, już widzę murowanego kandydata na rok 2018. I oby tak dalej!

Po świetnym zbiorze Przeczywitość Marek Zychla powraca z powieścią. Wi@rusa znamy już z opowiadania pod tym samym tytułem.
Pamiętacie jegomościa, który uporał się z inwazją dziwnych zombie na blokowisku? To właśnie on. Niespokojny, chaotyczny i z obolałymi stopami, całymi w pęcherzach. Cóż, takie życie. (These boots are made for stomping - Symarip)
Wiemy już o kogo chodzi,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po świetnym debiucie Rafał Cuprjak powraca w jeszcze lepszej formie. Intensywna i pełna głębokich emocji opowieść o marzeniach, miłości, cieniach historii i naszej codziennej rzeczywistości rozbitej na szkiełka witrażu.
Witraż, choć w samej powieści nie występuje - bo i fabuła opowiedziana przez różnych bohaterów maluje skrajnie odmiennymi odcieniami obraz świata.
Jeden budynek, Skrzydlak. Trzy mieszkania - Orłów, Kwiatków i Steina. Trzy opowieści przeplatające, odbijające te same kształty pod innym kątem, inną optyką. Rzeczywistość drżąca w posadach, rozdwajająca się, uderzająca niemożliwym. No i magiczna kraina, nie tak wspaniała jak mogłaby się wydawać. Historia sięgająca swoim długim cieniem obecnych zdarzeń, będąca ich wytłumaczeniem i dopełnieniem.
Trudno tu prosto i dokładnie przekazać wrażenia o prozie Cuprjaka, bo mimo bardzo spójnego i konsekwentnego prowadzenia historii dużo tu artyzmu, przenikają z kart jazz i malarstwo (czasem kojarząc się ze znanymi dziełami - jak w pewnym momencie zobaczyłem wariację na temat obrazu "Wędrowiec przed morzem mgły"), wszystko tętni życiem, emocjami, miłością, tragedią, kolorowane jest krwią rozcieńczaną alkoholem. Znów epizodycznie pojawia się Nóż, bo przecież to Miasto. Mamy tu artystę, rodzinę dawnych punków i bogobojnego patriotę. Cuprjak nie boi się wziąć na warsztat takiego spektrum postaw, nierzadko doprowadzając je do skrajności - ale bez obrażania, zajmowania stron, niczym bezstronny malarz ukazujący nam obraz, czy witraż właśnie mieniący się różnymi odcieniami.
Od początków Skrzydlaka stopniowo poznajemy historię Jerzego Wolańskiego i jego rodziny, mieszkańców kamienicy, ich potwornych losów w czasie okupacji, potomków nieświadomych działań sprzed lat, ale będących w jakimś stopniu echem przodków. Kochają (miłością absolutną, tą piękną, tą szaloną i tą toksyczną w swym zatraceniu) i marzą, ale jaką cenę przyjdzie im zapłacić? Czy są gotowi na poświęcenie? Czy warto w ogóle tyle poświęcić dla szczęścia - czy też tego, co się szczęściem jawi? Warto się zastanowić nad tą ułudą magii, bo i w kolorowej krainie z boska mocą objawia się inwazyjna Sieć. Warstwy czasowe nakładają się na siebie, a obraz rzeczywistości błyszczy dwoma stronami medalu, każąc zastanowić się nad Bogiem i boskością. Swoją drogą ciekawe ujęcie, bo ani droga Wolańskiego, ani Orła, ani nikogo innego nie daje optymalnego rozwiązania - ot, ludzki los błądzić, w nieraz daremnych próbach podążania za ideałami. Tylko czy nie tracimy wówczas z oczu tego, co najważniejsze? Autor zdaje się mówić, zwolnijcie, zatrzymajcie się i spójrzcie uważniej. W coraz większym pośpiechu brakuje nam tego - ale przecież bezczas i trwanie w niepamięci nie są alternatywą.
Twórczość Cuprjaka niezawodnie wymyka się klasyfikacjom, bo nie można jej przypisać do konkretnego gatunku - są one tylko narzędziami, niczym pędzle różnej grubości czy odmienne dłuta. Piękna to literatura, niebojąca się odważnych posunięć, brutalnych opisów, niewygodnych pytań. Tyle mówi się o Orbitowskim, a o Cuprjaku cisza. Dziwne, bo sądząc po samych "Wigilijnych psach" - u Cuprjaka ciężar gatunkowy obyczajowości, historii i zadumy nad człowiekiem jest dużo większy, przy czym styl, jak dla mnie, jest dużo bardziej porywający, plastyczny i jakby organicznie obrazowy. Autor nie stroni od synestezji, ale i zderzania sacrum i profanum - cierpienia i miłości z pijackim upadkiem i ekstremizmem, spaczonej wolności i rozpaczliwego obłędu miłości. Czyta się jednym tchem, z pełnią podziwu dla drobiazgowości w osadzeniu detali, które odegrają rolę w niesamowitym finale. I ten twist na koniec, niczym pięść uderzająca w przeponę pozbawia czytelnika tchu i zostawia samego, pełnego pytań i myśli, w oczekiwaniu na kolejną powieść Rafała Cuprjaka.
Wspaniała opowieść, po której długo nie można się otrząsnąć - przy czym zupełnie nie zważająca na schematy, ale też nie burząca ich dla samej post(post)modernistycznej frajdy destrukcji. Unikatowa jakość na polskim rynku, więc naprawdę warto zwrócić uwagę.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Genius Creations.

Po świetnym debiucie Rafał Cuprjak powraca w jeszcze lepszej formie. Intensywna i pełna głębokich emocji opowieść o marzeniach, miłości, cieniach historii i naszej codziennej rzeczywistości rozbitej na szkiełka witrażu.
Witraż, choć w samej powieści nie występuje - bo i fabuła opowiedziana przez różnych bohaterów maluje skrajnie odmiennymi odcieniami obraz świata.
Jeden...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeżeli ktoś jeszcze nie poznał Alazzy, niech się koniecznie zaopatrzy - najlepiej w oba tomy! To jakieś zaprzeczenie reguły, bo po porywającej pierwszej części dostajemy jeszcze lepszą kontynuację. Już jutro premiera, więc zamawiajcie!
Stabilne życie z demonicą u boku? Nie brzmi to wiarygodnie, ale chyba tego chciałby Tadeusz. Niedoczekanie! Alazza znika w dziwnych okolicznościach, a fizyk pogrąża się w poszukiwaniach, zaczynając podążać za niebezpiecznymi magicznymi tropami. Do leśniczówki wraca też Roman - i nie jest szczęśliwy na widok tego, co zastał...
Cezary Czyżewski nie skupia się tylko na parze Tadeusz-Ala, co znacznie ubarwia powieść. Poza Romanem mamy przecież też Piotra - u którego zachodzi sporo zmian i zapadają ważne decyzje - i Roszczaka, który tym razem robi dużo lepsze wrażenie. Powracają Węgliszek i Smoluch, pojawia się też nowa postać, ale nie zdradzam szczegółów. Bardzo dobrym zabiegiem jest pewne przetasowanie bohaterów, lekka zmiana konfiguracji, która zmienia nieco - hmmm - optykę relacji i pozwala lepiej poznać zarówno policjantów, jak i demonicę. Postaci nie są statyczne, jak to ludzie (i nie tylko) zmieniają się i odkrywają nowe, nieznane oblicza.
Mgły przeszłości... Ala będzie musiała zmierzyć się z historią, by wykuwać swoją przyszłość. Jej podróż do źródeł nie będzie tu jednak jedynym wątkiem historycznym - inne tropy wiążą się z pewnym znanym wegetarianinem i abstynentem o charakterystycznym wąsie. To bardzo mnie ucieszyło, bo wątki ezoteryczne i magiczne w ideologii nazistowskiej są intrygujące (sporo o tym mówi książka "Szatan i swastyka", polecam mimo pewnej nienaukowości), a Autor umiejętnie wplótł je w historię i geografię Bydgoszczy i okolic. Nazistowskie tajemnice są głęboko osadzone w tajemniczym kompleksie, a krążąca wokół łysogłowa postać spowoduje sporo perturbacji.
Mamy tu też sporo konkretnego humoru, mrugającego do czytelnika odniesieniami do pewnych produkcji telewizyjnych - nieźle mnie rozbawiły. Nie jest to jednak kluczowy składnik fabuły, bo mamy tu do czynienia z rasowym thrillerem, gdzie akcja nie zwalnia tempa, stawiając nas zarówno przed zagadkami, jak i niebezpieczeństwami - niekoniecznie ze znanego nam świata. Nowi gracze spoza fizycznej rzeczywistości zmieniają trochę układ sił i wnoszą ciekawe zależności.
Rozłąka Alazzy i Tadeusza zasiewa też ziarno nadziei, bo potężny cliffhanger po dramatycznym i nakreślonym z rozmachem finale pozwala czekać na wiele kolejnych tomów przygód fizyka i demonicy. Nie wiem jak długo i intensywnie możnaby eksploatować legendy ziemi bydgoskiej, ale na pewno jeśli nie samo miasto, to i okolice przyniosą wiele inspiracji dla kolejnych przygód. Trzymam kciuki za Cezarego Czyżewskiego, bo bardzo leży mi ten humor i dystans, wyważenie racjonalizmu i elementów mistycznych, wartka akcja, postaci są z rodzaju tych, do których szybko się przywiązujemy i czekamy co się z nimi stanie. Zwłaszcza po takim zakończeniu!
Błogosławione kule... a gdzie Święty Granat Ręczny z Antiochii? ;)
Nie chcę zdradzać za wiele szczegółów, więc powiem tylko że nie sama Bydgoszcz odgrywa tu rolę, tropy prowadzą do wielu miast poza Polską.
Dodatkowo byłby to niezły materiał do ekranizacji, ale znając polskie seriale... lepiej nie. Zresztą niektóre sceny zepchnęłyby go do emisji w późnych godzinach nocnych. No, ale i ekranizacja Harry'ego Dresdena mimo bycia ciekawą samą w sobie dość znacząco odbiegała od pierwowzoru.
Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Autorowi i gorąco zachęcam do kupna - premiera już 11.04.2018.

Jeżeli ktoś jeszcze nie poznał Alazzy, niech się koniecznie zaopatrzy - najlepiej w oba tomy! To jakieś zaprzeczenie reguły, bo po porywającej pierwszej części dostajemy jeszcze lepszą kontynuację. Już jutro premiera, więc zamawiajcie!
Stabilne życie z demonicą u boku? Nie brzmi to wiarygodnie, ale chyba tego chciałby Tadeusz. Niedoczekanie! Alazza znika w dziwnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jesteśmy już niemal tydzień po premierze piątego tomu przygód Jakuba Mortki, więc zmobilizowałem się do sięgnięcia po czekający od roku tom czwarty. Do "Przejęcia" miałem trochę zastrzeżeń, ale "Osiedle marzeń" zdecydowanie podbiło stawkę i zaostrzyło apetyt na kolejne pozycje.
Ukrainka z zakrwawionym nożem nad ciałem młodej studentki dziennikarstwa. Zamknięte, bogate osiedle. Problemy mieszkańców skupiają jak w soczewce współczesne polskie bolączki, ale czy to morderstwo jest takie proste? Dlaczego wpływowi ludzie zaczynają nerwowo pociągać za sznurki?

Komisarz Jakub Mortka powraca, nadal pełen problemów, a przecież jego zachowania jeszcze mu ich dokładają. Już w czasie przesłuchania ochroniarza widać, jak gęsta jest pajęczyna tajemnic mieszkańców tego miejsca. A skoro pajęczyna, to i powiązania - tych też mamy niemało. Czy warto je drążyć? Narzędzie zbrodni z odciskami cudzoziemki dają jasną i prostą wykładnię zdarzeń. Tylko dlaczego głosy "z góry" mówią Mortce, że ma już winnego i niech nie szuka dalej? Co ma na sumieniu odsunięty w cień polityk? Dlaczego w sprawę miesza się Borzestowski? Jakim czynnikiem w fabule okażą się studenci?
Wiele pytań, na które szukamy odpowiedzi w wartkiej fabule sprawia, że nie sposób się oderwać. Świetnie poprowadzone wątki, usilne starania Mortki i Suchej w wysnuciu hipotez, trupy i pościgi (zwłaszcza ten ze wsparciem!) to bardzo mocna strona powieści. Nie ma tu oczywistych rozwiązań, do prawdy dojść trudno, a ostatecznie i tak poznajemy tylko jej kawałek. Podobnie jeśli chodzi o postacie - świetnie nakreślone charaktery, obłuda i dwulicowość kontrastująca z codziennym obliczem, grzeszki i tajemnice, których nikt nie chce ujawnić. No i ten wachlarz - politycy, studenci, mafia, mniejszość ukraińska, narkotyki, nawet policja nie jest tu bez brudów...
Mortka wrócił, więc wraca i niesławny damski bokser, Kochan. Dawni przyjaciele szorstko się omijają, ale wrzucenie podkomisarza do zatęchłego "lochu" z zadaniem specjalnym przyniesie przedziwne efekty. W tym wątku poznajemy tez trochę inne oblicze pracy policyjnej - w ogóle odnosi się wrażenie, zarówno co do zachowań policjantów, jak i metodologii i procedur, że autor bardzo dobrze się orientuje w niuansach tej formacji organów ścigania.
W tym tomie mamy tez więcej Suchej - co dobrze rozkłada różne akcenty fabularne, daje inne spojrzenie.
Wojciech Chmielarz po tak świetnym daniu serwuje jeszcze dość zaskakujący deser w postaci mocnego zakończenia, prowokującego do różnych domysłów co do dalszych losów policjantów. Napięta kolejka czytelnicza goni (wraz z przedłużającą się od października lekturą Schulza), ale bardzo chciałbym w tym roku znaleźć czas na najnowszy tom - i dwie części serii gliwickiej.

Jesteśmy już niemal tydzień po premierze piątego tomu przygód Jakuba Mortki, więc zmobilizowałem się do sięgnięcia po czekający od roku tom czwarty. Do "Przejęcia" miałem trochę zastrzeżeń, ale "Osiedle marzeń" zdecydowanie podbiło stawkę i zaostrzyło apetyt na kolejne pozycje.
Ukrainka z zakrwawionym nożem nad ciałem młodej studentki dziennikarstwa. Zamknięte, bogate...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Walijskie wybrzeże, młodzi ludzie idą popływać, co może pójść nie tak? Otóż wiele. Ginie coraz więcej pływaków, ale przecież nieostrożność nie może być tego przyczyną.
Mogą za to nią być gigantyczne kraby, które zasmakowały w ludzkim mięsie!

No przecież takie rozwiązanie jest oczywiste i nie kłóci się z logika i zdrowym rozsądkiem! Straszną prawdę odkrywa profesor, który przybywa zniecierpliwiony brakiem działań policji w sprawie zaginionego bratanka. Sam trochę nie wierzy własnym oczom, więc nie opowiada tej historii wojskowym, którzy go aresztują. Tak jest i baza wojskowa z tajnym sprzętem, który podejrzeć mogą wczasowicze na niedalekiej plaży. Na szczęście właścicielka pensjonatu kieruje prosto w ramiona pokrzywdzonej rozwódki i wkrótce ona staje się drugim świadkiem potworności, które wyczyniają morskie monstra. Nie zabrakło też szczytów uniesień między mężczyzną i kobietą, a jakże! Tuż przed ponownym pojawieniem się skorupiaków.
W niedługim czasie kraby przypuszczają też atak na bazę wojskową - z całkiem niezłym skutkiem. Nie imają się ich kule, niestraszny im ogień... Choć twardogłowi wojskowi chcą zwykłego zwiększenia sił, profesor musi wpaść na inny sposób. Decyduje się je wytropić, a gdy już wie gdzie śpią - odciąć im drogę ucieczki wysadzając wejście do podziemnej pieczary. To, że profesor biologii zrobi to lepiej niż wojskowy saper jest przecież oczywiste! Misja kończy się sukcesem, wszyscy oddychają z ulgą, profesor się oświadcza. ALE ONE WRÓCIŁY!! Jak to?! Dodatkowo zaczynają oblężenie miasta i nawet czołg nie jest zagrożeniem! Trzeba szybko wymyślić inny sposób. Jaki? Ciekawy, nie powiem, oczywiście nasunięty profesorowi niesamowitym zbiegiem okoliczności.

Tyle fabuła, jak widać historia dość prosta, ale jest wiele smaczków.
Pierwszy z czym kojarzy mi się to oblicze Smitha, to pulpowość rodem z komiksów i filmów z lat 50. Tlenione blondynki wykrzykujące "O nie!", pomysłowi naukowcy, mężni wojskowi początkowo bezradni wobec monstrów wyglądających na skonstruowane z kartongipsu sklejonego butaprenem. Urocza szablonowość, oczywista absurdalność takiego animal attacku zostaje wykorzystana na całej rozciągłości, nie zaskakując czytelnika zwrotami akcji, szafując straszliwymi zbiegami okoliczności, wznosząc pełne emocji okrzyki. Pisać coś takiego z pełną premedytacją, na poważnie? Absolutne mistrzostwo. Tworzyć pozornego gniota, wziąć na siebie odium horrorowej z-klasy, ale być w tym najlepszym i dostarczać czytelnikom nieustającej frajdy - oto dlaczego wolę GNS od Kinga.
Drugie - postaci. Nie ma tu jakiegoś niesamowitego wachlarza bohaterów, ale każdy jest charakterystyczny. Smith sprawia, że zapamiętujemy nawet postaci drugoplanowe, o czym wposminał niedawno Galfryd. Wojskowy-opój, hotelarka która prowadzi interes z przyzwyczajenia i tak naprawdę nie zależy jej na gościach, rozwódka po przejściach, you name it.
Trzy - duch phantompressowych baboli. Wiadomo, tempo wydawnicze, tempo tłumaczenia... więcej o tym było w wywiadzie. Rechot bierze, gdy profesor zapala fajkę, by po chwili zgasić papierosa. Tam przynajmniej miały usprawiedliwienie, a z tego co wiem podobne zdarzają się i dziś, do tego w dużym profesjonalnym wydawnictwie.
Podsumowując, moje pierwsze spotkanie z Krabami bardzo udane, w klimacie podobne do Bestii. Mam przed sobą jeszcze dwa na półce, wypadałoby uzupełnić pozostałe trzy, ale bez pośpiechu, Guya N. Smitha na półce nie brakuje. Ożywczy oddech przed poważnymi, intensywnymi lekturami zapewniony.

Walijskie wybrzeże, młodzi ludzie idą popływać, co może pójść nie tak? Otóż wiele. Ginie coraz więcej pływaków, ale przecież nieostrożność nie może być tego przyczyną.
Mogą za to nią być gigantyczne kraby, które zasmakowały w ludzkim mięsie!

No przecież takie rozwiązanie jest oczywiste i nie kłóci się z logika i zdrowym rozsądkiem! Straszną prawdę odkrywa profesor, który...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Z opowiadaniami Marka zetknąłem się już w kilku tomach i czasopismach - żeby wspomnieć o obu "Horrorach na Roztoczu", "Pokłosiu", "Hardboiled", "Echu zgasłego świata" (muszę przeczytać choć to jedno opowiadanie) magazynie "Histeria". Za każdym razem było podobnie - apetyt rósł w miarę jedzenia i wciąż chciało się więcej, cisnąc na usta nieodmienne pytanie "kiedy samodzielny tom?". Nadzieję przyniosło "Bez znieczulenia" Juliusza Wojciechowicza, również związanego z Wydawnictwem,
Cóż więc dostaniemy jesienią? Już lektura wersji roboczej zrzuca z krzesła. Przywykłem do tego, że Autor w scenerii weird fiction operuje snem czy chorobą psychiczną - już pierwsze strony brutalnie narzuciły nowe instrumentarium. I to jakie!
Symbioza, nowy utwór w UM2033 to nie postapo do jakiego przywykliśmy. Mamy tu cień i zieleń walczące o przestrzeń, a wciśnięci między nich żołnierze i knackersi w okrutny sposób walczą o przetrwanie. Inspiracja prastarym mitem powoduje, że fabuła pęcznieje do dość monstrualnych rozmiarów i komplikuje się w charakterstycznym dla Autora twiście.
T'estimo, Senior Garcia - w moim odczuciu chyba najlepsze z nowych opowiadań Marka Zychli. Tajemniczy antykwariusz, dwóch szemranych pijaczków, którzy zostaną równie szemranymi biznesmenami ubijającymi potworne interesy, ciekawski dzieciak i tajemnica z przeszłości miasta. Świetny pomysł, opisany z rozmachem, porywający akcją i intrygujący aż do przedziwnego, upiornego finału.
Wi@rus - drugie z najlepszych opowiadań. Zwykły blok, zwykli ludzie... nie do końca. Zarówno budynek, jak i mieszkańcy mają swoje tajemnice. Przynajmniej ci, którzy jeszcze żyją. Zombie będą chciały po nich sięgnąć, ale znów - nie jest to typowa zombiekalipsa. Odgrodzeni od potworów, dzięki nowemu przybyszowi poznają swoje własne... Przerażająca wizja, tym razem z bardzo ciekawie zarysowanymi wątkami mitologicznymi. No i te wnęki, któż nie znał ich żyjąc w bloku.
Farfadety i Nibywróżka - niby bajka, ale dość krwawa, najbardziej chyba irlandzki tekst z tego tomu. Z dużą dozą przewrotnego humoru, zaskakującym finałem, taka bajka dla trochę większych dzieci.
Katharsis - mocne, tajemnicze opowiadanie, przerażająca wizja Niebytów które zaczynają sterować Ziemią. Te ich niesamowite moce, zadziwiające. Do czego dążą, poza powrotem do nieistnienia? Warto się przekonać. Mocny przekaz, nie obciążony ideologicznym zacietrzewieniem.
Chomcio Paluch - bardzo prowokujące opowiadanie, bo może podrażnić i miłośników zwierząt, i tych bardziej wierzących. Dowcipna, ale i okrutna fabuła rozwija się w takim zaskakującym kierunku, że trudno mieć do Autora pretensje. Ten zarażający twór, brr. A jeśli ktoś jednak poczuje się urażony? Poprawność jest przereklamowana. No i popaprana. Taka Popaprawność.
W bonusie - Czarna Kawka, która ukazała się ongiś w magazynie Histeria. Przerażająca wizja zmagań młodego człowieka z... no właśnie, z Czarną Kawką. Zadziwiająco realne studium.
Całość spina klamra podobna do tej,, którą znamy z "Horroru na roztoczu 2", czyli odautorski łącznik-opowieść między poszczególnymi opowiadaniami, tłumacząca inspiracje i okoliczności powstania tekstów. No i podróż z Języczkiem.

Wrażenia ogólne? Marek Zychla świetnie operuje plastycznymi obrazami, sprawnie wplata inspiracje religiami czy mitami, nie boi się brutalności i prowokacji, ale też okrasza wszystko taką dozą humoru, który każe się zastanowić głębiej nad treścią nie bojąc się potworności (gdyby nie ten humor. Nie wchodzi w ramy - nieustannie zaskakuje i szuka nowych rozwiązań, zarówno fabularnych, jak i inspiracji. Jakiego jednak tematu by się nie tknął, odkształca znaną nam rzeczywistość. To właśnie ta Przeczywistość, przecząca naszym wyobrażeniom.
Jako czytelnik lubię być tak zaskakiwany i stąd nieodparta ochota na więcej i więcej. Bardzo cieszy mnie ten zbiór, bo daje nadzieję na kolejne - oby jak najszybciej, bo jedynym, do czego mógłbym się przyczepić po lekturze to wrażenie niedosytu. Kształt tego tomu dobrze wróży zarówno Autorowi - forma wzrasta, jak i nam - którzy dostaniemy więcej przedziwnych światów.

Z opowiadaniami Marka zetknąłem się już w kilku tomach i czasopismach - żeby wspomnieć o obu "Horrorach na Roztoczu", "Pokłosiu", "Hardboiled", "Echu zgasłego świata" (muszę przeczytać choć to jedno opowiadanie) magazynie "Histeria". Za każdym razem było podobnie - apetyt rósł w miarę jedzenia i wciąż chciało się więcej, cisnąc na usta nieodmienne pytanie "kiedy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdybym kierował się tylko opisem, pewnie długo bym jeszcze nie sięgnął po tą książkę. Miałbym czego żałować! Zresztą - nominacja do Nagrody Wielkiego Kalibru nie bierze się znikąd.

Archeologia. Ostatnią, pobieżną z nią styczność miałem pewnie w podstawówce, w momencie fascynacji starożytnym Egiptem.
Egiptem - a tu mamy wykopaliska w Troi. Grecja nigdy mnie nie pociągała.
Do tego thriller - gatunek którego ciągle się uczę i ryzyko, że trafię na coś, co mi nie podejdzie jest ogromne.

Ale! Złodziejka - archeolog? Wykopywanie i kradzież starożytnej biżuterii? Duch Arsene'a Lupin zawył z dalekich otchłani pamięci, a w tych nieco świeższych serialowy Poirot podkręcił wąsa w gorącym Egipcie. Dla atmosfery przygody i brawurowej fantazji mogłem odpuścić nawet odmienny gatunek literacki, nie mieszczący przecież w swoich ramach żmudnego dochodzenia do tego kto zabił, względnie jak albo dlaczego zabił.
Simona Brenner, znana i ceniona archeolog, chcąc zapewnić sobie życie na poziomie, oddaje się też bardziej lukratywnej, ale nielegalnej działalności. W pierwszej części jej przygód na celowniku jest Diadem Heleny, sęk w tym, że oryginalny. Ten w Moskwie oryginalny nie jest, ale wie to tylko Simona.
Simona już od pierwszych scen w Muzeum Puszkina zdobyła moją ogromną sympatię - a może nawet nie sama Simona, a styl Autorki. Zwięzły, dowcipny, cięty gdy trzeba, ironiczny, wytykający szablonowe myślenie, a jednocześnie w sposób nienachalny wplatający fakty i wiedzę fachową. Marta Guzowska podjęła się intelektualnej zabawy łącząc szacowną profesję ze światem kryminalnym, a przy tym wykorzystując swoje doświadczenie zawodowe podeszła do tego bardzo poważnie, obalając mity, mówiąc o zabezpieczeniach, praktyce pracy, procedurach międzynarodowych, certyfikatach, kontrolach, ale i realiach codziennego życia naukowców. Trzeba przyznać, że nawet takie hipotetyczne połączenie jest niezwykle groźne. A że przez pół basenu Morza Śródziemnego zasuwa w tych samych bojówkach... To już insza inszość.
Simona oprócz tego że jest (musi być!) świetną obserwatorką i planuje z dużym wyprzedzeniem, potrafi tez brawurowo improwizować w ramach przyjętego planu. A plany jak to plany, lubią się sypać - zwłaszcza, gdy ktoś próbuje wtrącić swoje trzy grosze. Tym lepiej dla czytelnika, gdy fabuła nie idzie z punktu A do B.
Kim jest tajemniczy klient? Czy oprócz kradzieży w grę wchodzi terroryzm? Dlaczego Andreas, Captain State The Obvious, jest tak irytujący? W trakcie lektury sporo jest kombinowania, a przecież trzeba też nadążyć za Simoną, która co chwila coś traci, a szansa nielegalnego zarobku się oddala.
Jedyne zastrzeżenie to okładka - nijak się ma do treści, no chyba że przez skojarzenie: nożyce do strzyżenia owiec - owce - Grecja. Niestety, czaszka na drugim tomie nie jest dużo lepsza (na szczęście mam inną okładkę, bo to egzemplarz recenzencki, przed korektą).
Kawał dobrej przygody w upalnym słońcu Turcji i Grecji, nawet zakończenie, początkowo niewinne, jest dość przewrotne. Solidna porcja rozrywki z dużą dozą humoru, polecam zarówno miłośnikom kryminałów, jak i przygody! Tymczasem, dzięki Sebastianowi z Okiem na Horror, czytam już tom drugi, Reguła nr 1 - bo Simona to złodziejka z zasadami i tych reguł trzyma się dość mocno. O ile może.

Gdybym kierował się tylko opisem, pewnie długo bym jeszcze nie sięgnął po tą książkę. Miałbym czego żałować! Zresztą - nominacja do Nagrody Wielkiego Kalibru nie bierze się znikąd.

Archeologia. Ostatnią, pobieżną z nią styczność miałem pewnie w podstawówce, w momencie fascynacji starożytnym Egiptem.
Egiptem - a tu mamy wykopaliska w Troi. Grecja nigdy mnie nie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Okolica Strachu nr 6 (2)/2017 Dominik Łuszczyński, praca zbiorowa
Ocena 7,3
Okolica Strach... Dominik Łuszczyński...

Na półkach:

Okolica Strachu - najnowszy numer już w drodze, a ja jeszcze nic nie napisałem o szóstym. Spieszę nadrobić zaległości.


Zawsze nastawiam się na opowiadania, ale przy numerze szóstym wiedziałem, że to publicystyka będzie górą i nie myliłem się.
Lekturę zacząłem - zamiast od wstępniaka Sebastiana - tekstem Marcina Knyszyńskiego, autora bloga Niekoniecznie jasno pisane, o twórczości Adama Wiśniewskiego - SNERGA. Już dla samego tego artykułu warto mieć "szóstkę" OLSa (a to przecież nie wszystko). Rzeczowo, szczegółowo o tropach, motywach, odniesieniach, założeniach teorii pisarza-naukowca, przy czym z dużym wyczuciem - dość detali by wytłumaczyć, i przedstawić, ale nie z dużo, by nie zdradzić całej fabuły. Bardzo udany tekst, oby takich więcej. A nazawa bloga w tym przypadku myli, bo pisane jasno i przejrzyście :)
Zaraz po nim zamieszczony jest komiks o wiedźmach, ciekawa historia i oryginalna kreska.
Przeskok do początku numeru daje nam "Nekromancję" Kennetha Granta, intrygujące opowiadanie, chociaż w totalny zachwyt bym nie wpadał.
Grzegorz Gajek - i tu mam problem. Pierwsze podejście do pisarza, po którego chciałem sięgnąć i chyba zawód. Dobry pomysł, ale opisanie całego oporu wobec islamizacji typowo sebixowym ujęciem patriotyzmu moim zdaniem trochę tchnie szablonem i podobnym uprzedzeniem, jakie wykorzystuje do opisu. Do tego narracja jakoś do mnie nie trafiła.
Dawid Kain - tu też pierwsza styczność, bo "Fobia" czeka na czytniku, ale przerażająco przytłączające i mroczne opowiadanie zostawia apetyt na dużo więcej i z pewnością po powieść sięgnę szbciej, niż zamierzałem
Krzysztof T. Zajas - toż to numer pierwszych spotkań ;) kolejne po utworze Kaina opowiadanie, które utkwiło w pamięci, zmywając ewentualne niezadowolenie z innych. Zawiła historia, diabeł, magia, tajemnica. Tylko psa szkoda.
Kolejne jakoś nie zapadły mi w pamięci (może to kwestia czasu od lektury) - albo wręcz - jak w przypadku Gorączki - coś mi w nich nie grało, nie wiem, może nastrój.
Za to Tyszkowski uświadomił, że określenie demony wojny czasami trzeba brać bardziej dosłownie.

I znów wywiady i publicystyka:
wywiad z córką Andrzeja Kuryłowicza, którego wcześniej fragment czytałem na blogu
wywiad z Ketchumem, Mayesem, Moorem - to tak "jednym okiem", bo i Ketchuma aż tyle nie czytam, i aż tak się ekranizacjami nie pasjonuję
wywiad z Zenialem - ciekawa, artystyczna inicjatywa, skłaniająca do kopania w sieci za niesamowitymi dźwiękami

Olga z Wielkiego Buka o legendarnym psychiatryku - Bedlam, kawał rzetelnie przedstawionej historii odkłamujący mity
Dominik Łuszczyński ponownie o grozie w komiksach - o ile nie czytam komiksów, a do tych starych amerykańskich dostępu nie mam, to ciekawie się czyta historie, które dużo mówią o przenikaniu się obyczajowości i tych bardziej ekstremalnych obrzeży kultury
Simon Zack o nowym Obcym - przeczytałem, choć starego Obcego ledwie pamiętam, a na nowego nie mam ochoty - zawsze to jednak jakiś głos w dyskusji wychodzący ponad "słabe to panie" i nie nurzający się przesadnie w szczególikach znanych fanatykom
Jacek Radzymiński o prawdziwym archiwum X - bardzo ciekawy artykuł o prawdziwych badaczach zjawisk paranormalnych
Lidia Urbańczyk-Tulik - akurat to ominąłem, bo z dziecięcą grozą styczności nie mam i mieć nie będę.

Bardzo różnorodny numer, dobre opowiadania, świetna publicystyka, dobrze że pojawiają się też wywiady. Profesjonalnie przygotowane czasopismo, które pokazuje, że horror to nie jakieś obrzeża, tylko ważny element kultury, podlegający naukowym badaniom i mieszczący w sobie poważne dyskusje i treści. Motto bloga, "Patrzymy na grozę bez mrugnięcia" jest tu bardzo na miejscu, bo czasopismo mierzy dużo wyżej, niż lekkie i humorystyczne rozmowy o b-klasowych "dziełach", z jakimi wielu ludzi nieobeznanych z tematyką kojarzy horror i grozę.

Okolica Strachu - najnowszy numer już w drodze, a ja jeszcze nic nie napisałem o szóstym. Spieszę nadrobić zaległości.


Zawsze nastawiam się na opowiadania, ale przy numerze szóstym wiedziałem, że to publicystyka będzie górą i nie myliłem się.
Lekturę zacząłem - zamiast od wstępniaka Sebastiana - tekstem Marcina Knyszyńskiego, autora bloga Niekoniecznie jasno pisane, o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niewielka, ale mocna lektura, czyli Ed Lee znów w formie!
Powieść - chociaż to mocne słowo jak na osiemdziesiąt stron - opowiada o miłości i przywiązaniu na zapadłej amerykańskiej prowincji. Ale! To przecież Lee, więc nie liczymy na obyczajówkę czy romans.

Już od pierwszych stron Autor mocno uderza - kazirodztwo, narkotyki, voyeuryzm, przerośnięte, zdeformowane i brudne ciała, gwałt, header...

W tym katalogu okropieństw, zboczeń i wynaturzeń osią jest uczucie Easter do męża. A że ten ją zdradza z własną córką... no cóż, Easter przejmuje stery i przy niewielkiej pomocy robi porządki. Tymczasem w miasteczku pojawia się gość. Spotkanie z Easter będzie dla niego bardzo ekscytujące...
Przy frontalnym uderzeniu ekstremą Lee znalazł miejsce i na tchnienie swojego Mistrza, Lovecrafta. Starożytne zaklęcia odegrają tu niebagatelną - i nie sztucznie wciśniętą - rolę. Umiejętnie wpasować Cthulhu mythos do ekstremy w stylu southern to chyba tylko Lee potrafi. No i tradycyjnie czuć jak Autor bawi się ciskając w nas obrzydliwością, od hitchcockowskiego trzęsienia ziemi na początku aż po widowiskowy finał.
Świetna pozycja jeśli ktoś nie zna Lee, taka akurat na spróbowanie. Dla miłośników - obowiązkowa. I tu właśnie pojawia się problem. Mimo świetnej okładki Shred Perspective Works jest to tomik mniejszy niż "Wypuść mnie proszę", praktycznie ginie na półce wraz ze stojącym obok "Pokojem 416", dołączonym do czasopisma "Coś na progu" opowiadaniem. "Pokój" ma do tego prawo, ale JDMW można było śmiało włączyć do wzmiankowanego tomu opowiadań. Pozostaje mieć nadzieję na dalsze pozycje Lee w katalogu Domu Horroru.

Niewielka, ale mocna lektura, czyli Ed Lee znów w formie!
Powieść - chociaż to mocne słowo jak na osiemdziesiąt stron - opowiada o miłości i przywiązaniu na zapadłej amerykańskiej prowincji. Ale! To przecież Lee, więc nie liczymy na obyczajówkę czy romans.

Już od pierwszych stron Autor mocno uderza - kazirodztwo, narkotyki, voyeuryzm, przerośnięte, zdeformowane i brudne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Drugi tom przygód Marka Benera już za mną, więc choć zgodnie z "klątwą drugiego tomu" nikt nie czyta recenzji kontynuacji, muszę napisać parę słów.

Robert Małecki z przytupem wszedł na polską kryminalną scenę, mierząc od razu w trylogię - więc nie jest tak, że nie miał planu, wizji, zamysłu. Ba, ma przecież pomysły na kolejny cykl. Mówi się, że druga powieść to taki sprawdzian dla pisarza i Robert zdał go celująco.
Nie jest to proste przedłużenie "Najgorszego..", bo już na początku widać, że minęły trzy lata, trochę się wydarzyło, w życiu Roberta zaszły zmiany. Nie tylko jego zresztą, bo nie zaniedbano tu Aldony i Raka - pracują teraz w gazecie Marka. Tygodnik rządzi się innymi prawami, jest inne tempo pracy, ale nie fabuły powieści!
Żelazny, biznesmen, zgłasza się do Benera w sprawie zaginięcia córki. Jego specyficzny styl wysławiania się to nie jedyne, co jest dziwne w tym zaginięciu. Wśród niedopowiedzeń, kręcenia, ukrywania prawdy Bener coraz bardziej bezkompromisowo dąży do odnalezienia Moniki - zwłaszcza, że tropy zaczynają wskazywać na powiązania z zaginięciem jego żony, Agaty. Ilu ludzi gra tu w swoje gry? Tymczasem Aldona wplątuje się w niebezpieczne dziennikarskie śledztwo...
Tyle o fabule, by za dużo nie zdradzać. Bener zarówno nieco poważnieje, jak i wpada w większe skrajności. Musi zmierzyć się ze świadomością, że Agata odeszła z jego życia i zanika w jego pamięci, ale nadal z drżeniem powieki szuka jakichkolwiek śladów, tropów, informacji, powiązań.
Robert Małecki nie spuszcza z tonu, serwując zarówno duże tempo akcji, jak i nowe tematy, duże zagrożenia, uchyla rąbka historii teścia Marka. Wszystko to na tle scenerii toruńskich, tym razem bliższych przedmieść i blokowisk niż starówki. Marek nadal pozostaje facetem z krwi i kości, ulegającym emocjom i popędom, rzucającym zarówno kąśliwe teksty, jak i z sarkastycznym humorem obserwującym świat (szpinak przy dobermanie...).
W końcówce przyspiesza jeszcze bardziej, nie pozwalając oderwać się od książki. No i to zakończenie! Nie cliffhanger, ale zaszczepia w czytelniku tyle pytań i domysłów...
Nic tylko czekać na część finałową, w międzyczasie można sięgnąć po "Powtórkę" Marcela Woźniaka - autorzy "pożyczyli" sobie bohaterów. A kto jeszcze nie czytał, polecam "Najgorsze dopiero nadejdzie".

Drugi tom przygód Marka Benera już za mną, więc choć zgodnie z "klątwą drugiego tomu" nikt nie czyta recenzji kontynuacji, muszę napisać parę słów.

Robert Małecki z przytupem wszedł na polską kryminalną scenę, mierząc od razu w trylogię - więc nie jest tak, że nie miał planu, wizji, zamysłu. Ba, ma przecież pomysły na kolejny cykl. Mówi się, że druga powieść to taki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gotycka groza, połączenie kryminału z horrorem, mówili.
Nagradzana, świetna, mówili.
Niestety, rację miała tu Aga z Ebook book. Nie warto.
Pierwszy chyba raz doczytałem książkę tylko po to, żeby źle o niej napisać. Na początku czułem, że coś mi nie leży, ale myślę - może się rozkręci. Nie rozkręciło się. Czytałem dalej, licząc na dobry angielski klimat - to nie wystarczyło, ale po kolei.
Peter James, nagradzany angielski pisarz kryminałów, postanowił tchnąć w klasyczne ghost story ducha nowoczesności i zapytać, jak wyglądałoby zderzenie nawiedzonego domu ze współczesnymi technologiami, wszechobecnymi w naszym życiu.
Ollie i Caro wraz z nastoletnią córką przeprowadzają się z miasta do wiejskiej posiadłości, w której utopili oszczędności z nadzieją na zyskowny remont. Nie oni pierwsi mają wielkie nadzieje związane z Cold Hill - w prologu poznajemy tragiczne dzieje wcześniejszych właścicieli. Od samego początku "coś jest nie tak" - bo w końcu musi - i nie dotyczy to tylko lawinowo pojawiających się usterek, niedoróbek, ukrytych kosztów. Obca obecność co i rusz manifestuje swoje zamiary, ale nikt z bohaterów nie przyznaje przed innymi że coś widział lub wyczuł. Nie byłoby to jeszcze tak rażące, gdyby nie kontynuacja tego zachowania nawet w obliczu realnie widocznego zagrożenia i uświadomienia sobie działań sił paranormalnych. Oni naprawdę ze sobą nie rozmawiają!
Zrozumiałbym też, gdyby powoli rozwijająca się fabuła budowała napięcie, ale gdy na dobrą sprawę nic się nie dzieje, a ewentualne zdarzenia, które miały chyba być w założeniu punktami kulminacyjnymi wypadają blado i niestrasznie - lektura staje się nużącym oczekiwaniem na gwałtowny zwrot akcji.
Dlaczego napięcie się nie buduje? Przecież ghost story to trochę motyw - samograj. Mimo tego, że czytelnik spodziewa się pewnych rozwiązań fabularnych, czeka na ich pojawienie się z dreszczykiem emocji. No cóż, nie u Petera Jamesa. Nieprzekonywujące, nierealne (tak, nawet w kontekście duchów i jaw), sztuczne i płytkie reakcje bohaterów, brak ich komunikacji, brak nawet tej atmosfery zderzenia z niesamowitym (bo wszyscy w wiosce wiedzą że straszy, ale poza nią opowiadanie o duchach mogłoby już wywołać jakieś reakcje, ale nie, wszyscy to akceptują). Do tego całkowita, absolutna przewidywalność reakcji, zachowań, często nawet wydarzeń, tragiczne - wiem już, że nie sięgnę po inne książki Autora, w kryminale takiej przewidywalności nie zniósłbym przez jeden rozdział.
Czekałem też na jakiś twist - i faktycznie w finale pojawia się ciekawe rozwiązanie, ale niestety nie jest ono w stanie uratować - muszę to powiedzieć - przeciętnego czytadła. I nie jest to raczej problem tłumaczenia. Jeśli chcecie dobrej historii o nawiedzonym domu, lepiej poszukać w klasyce - choćby w "Na opak" Onionsa.

Gotycka groza, połączenie kryminału z horrorem, mówili.
Nagradzana, świetna, mówili.
Niestety, rację miała tu Aga z Ebook book. Nie warto.
Pierwszy chyba raz doczytałem książkę tylko po to, żeby źle o niej napisać. Na początku czułem, że coś mi nie leży, ale myślę - może się rozkręci. Nie rozkręciło się. Czytałem dalej, licząc na dobry angielski klimat - to nie wystarczyło,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Space opera nie jest gatunkiem po który często sięgam, ale poczucie humoru Marcina Jamiołkowskiego sprawiło, że "Keller" stał się pozycja obowiązkową.
Już od pierwszych stron widać wyraźną i zamierzoną inspirację serialem Firefly. Poobijany statek kosmiczny, załoga złożona z krnąbrnych typów pod wodzą pełnego fantazji kapitana, nie zawsze oficjalne ładunki i pasażerowie... Szybko wczuwamy się w przygodowo-humorystycznego ducha opowieści, by podążyć na Truposzu na kolejną misję. Zagrożony eksmisją Keller musi wziąć udział w obchodach Zmartwychwstania na Pontifexie, planecie schizmatyków, aby wykonać delikatne tajne zadanie. Nie rokuje to dobrze, bo plany Kellera bazują z reguły na... improwizacji. Głosem rozsądku jest tam Craftsheek, spokojny i zrównoważony. Mykey - mimo przemycania kochanek na pokład - uleczy wszystko, nawet kaca. Cook... no cóż, Cooka nie poznajemy bliżej. Do tego muszą zabrać ze sobą Val, agentkę Watykanu. Oj, przystosowanie się do tych narwańców będzie trudne i wymagające cierpliwości.
Marcin Jamiołkowski snuje ciekawą intrygę okraszając ją klasyczną przygodą w wersji kosmicznej, ale przede wszystkim solidnie podbudowując historycznie i technologicznie. W warstwie technologicznej widać geekowskie zamiłowanie do ciekawych rozwiązań, skomplikowanych broni, ale i różnorodnych środków transportu. Generator Alqubierre'a i Q-skoki, no no - całkiem fajny konstrukt. Obudowa historyczna jest nie mniej imponująca, ba, spójnie i logicznie prowadzi przez meandry schizmy, Rozproszenia, opisuje podzielony Kościół z dobrym wyczuciem i bez klisz, a historia Sarmacji to majstersztyk! No i tego, co tam stworzono - przy okazji wkradło się tchnienie bioetyki.
Rozległa wizja łącząca historię, naukę i przygodę przywołać może skojarzenie z Andrzejem Sawickim, ale tu jest dużo zabawniej. Widać, że Autor świetnie się bawi, bo powieść skrzy się zawadiackim humorem i błyskiem w oku kapitana o imaginacji pirata. Nie tylko zabawa mu zresztą w głowie, bo zwroty akcji następują nieustannie, nawet w finale zaskakując.
Solidna porcja intensywnej, nerdowskiej rozrywki - dla fanów fantastyki, dla wielbicieli przygody, dla widzów seriali fantastycznych, a przede wszystkim - dla wszystkich, którzy lubią się dobrze bawić podczas lektury.

Space opera nie jest gatunkiem po który często sięgam, ale poczucie humoru Marcina Jamiołkowskiego sprawiło, że "Keller" stał się pozycja obowiązkową.
Już od pierwszych stron widać wyraźną i zamierzoną inspirację serialem Firefly. Poobijany statek kosmiczny, załoga złożona z krnąbrnych typów pod wodzą pełnego fantazji kapitana, nie zawsze oficjalne ładunki i pasażerowie......

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O tej powieści krąży tyle dobrych opinii, że musiałem w końcu się wziąć za opasłe tomiszcze. Już od pierwszych stron porywa stylem, konstrukcją, napięciem - czuć, że to wielkie dzieło.

Dan Simmons - to moje pierwsze z nim spotkanie - oparł swoją powieść na kanwie zaginionej wyprawy arktycznej HMS Terror i HMS Erebus, mającej odnaleźć Przejście Północno-Zachodnie. Okręty zaginęły bez wieści i do dziś nie wiadomo, co właściwie się wydarzyło. Simmons na podstawie dostępnych źródeł, ale i w oparciu o eskimoskie legendy podjął próbę rekonstrukcji wydarzeń. Potwornych wydarzeń.
Powieść rozpisana jest na głosy, relacja z wyprawy to dzienniki bądź relacje poszczególnych oficerów, członków wyprawy. Początek, aby zarysować tło historyczne, to relacje z różnych momentów ekspedycji, ale i sprzed niej, więc oprócz nieustannego napięcia (nieokreślony jeszcze potwór z lodowych pustaci) musimy jeszcze śledzić chronologię, która doprowadziła do uwięzienia okrętów w bezlitosnym paku. Ten początek przywiódł mi na myśl powieść "Mason i Dixon" Pynchona - jeszcze nie udało mi się jej ukończyć, ale pomijając Pynchonowski humor jest tu pewien rys wspólny - głębokie zanurzenie w świecie, kulturze, historii i obyczajowości XIX w., niejako wrzucenie czytelnika w ramy wielkiego, skomplikowanego i pięknego obrazu. O ile jednak Pynchon sprawia wrażenie zamykania całego ówczesnego świata w ramach bogatej powieści, tak u Simmonsa cały świat zawęża się do tych śmierdzących pokładów i lodowych pustaci.
Napięcie. To coś, co ciągle towarzyszy czytelnikowi podczas lektury. Wydawałoby się, cóż takiego, statki tkwią w lodzie, może grozić bunt, może ludzie zwariują i zamarzną, zachorują, ale gdzie tam napięcie i groza? Otóż nic bardziej mylnego. Tu każdy krok, gest, założenie warstwy ubrania ma znaczenie, może uratować bądź zabić. Niebezpieczeństwo to nie tylko ten potwór, to przede wszystkim zimno, wiatr, głód, ciemność, bezkresna pustka seraków i gór lodowych, beznadzieja. Lodowe monstrum to nie najgorszy z demonów, z jakim trzeba walczyć - jak pisze Simmons "wszystko tu jest diabłem".
Nie tylko napięcie jest tu ogromne - "Terror" jest powieścią niosącą wielki ładunek emocji, w wielu odcieniach zależnych od uczestnika wyprawy i okoliczności. Nawet zwyczajne zdarzenia wykwitają wachlarzem ludzkich przeżyć, tęsknot, nadziei. Każda chwila jest walką, każdy ruch wysiłkiem - bardzo to fatalistyczne, gdy wiemy z góry, że ekspedycji nie odnaleziono.
Wstrząsające są opisy chorób - czerniejące dziąsła, "korona cierniowa", nadwrażliwości na dźwięk i inne objawy szkorbutu, wypadające zęby, odmrożenia, złamania. Pokazuje to nieludzkość tych rejonów - jak bardzo okrutne warunki tam panują i dlaczego człowiek nie powinien się tam zapuszczać. Niewyobrażalne dla mnie byłoby znaleźć się w warunkach biegunowych, zwłaszcza ze względu na pożywienie - co w fabule prowadzi do dramatycznych wydarzeń.
Simmons pokazuje człowieka nie tylko na krańcu znanego nam świata, na krańcach tego co może pojąć, ale i na brzegu własnych fizycznych i psychicznych możliwości. W takich warunkach brzegowych znów okazuje się, że największe potworności niesie w sobie człowiek. Zadziwiająca była też wola życia tych zdawałoby się - skazanych na śmierć żeglarzy. Bez odpowiednich zapasów, resztkami sił, walcząc z osłabieniem, chorobą, zimnem i beznadzieją usiłowali dotrzeć do ujścia rzeki Backa - choć przedsięwzięcie to z góry skazane było na porażkę, Przychodzą tu na myśl słowa Josepha Conrada -
Niech myślą, co chcą, ale nie miałem zamiaru się utopić. Zamierzałem płynąć, dopóki nie utonę - a to nie to samo.
I może właśnie tu tkwi źródło niebieskiego ognia Croziera, tej nieprzepartej woli życia. Wielu jednak musiało zapłacić za jej realizację wysoką cenę. Umrzeć czy przeżyć, ale pozbawić się człowieczeństwa, tragiczny wybór. Niesamowite roziwnięcie wątku Lady Ciszy. Eskimoska mitologia, która splata wszystko w spójną całość.
Dość już słów o książce, którą po prostu trzeba przeczytać. Gorąco (tak, tak...) polecam, bo to chyba najlepsza powieść, jaką czytałem. Teraz mogę już tak powiedzieć.

O tej powieści krąży tyle dobrych opinii, że musiałem w końcu się wziąć za opasłe tomiszcze. Już od pierwszych stron porywa stylem, konstrukcją, napięciem - czuć, że to wielkie dzieło.

Dan Simmons - to moje pierwsze z nim spotkanie - oparł swoją powieść na kanwie zaginionej wyprawy arktycznej HMS Terror i HMS Erebus, mającej odnaleźć Przejście Północno-Zachodnie. Okręty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po udanym spotkaniu autorskim z Robertem przyszedł czas, żebym sięgnął po Jego książkę, robiąc sobie przerwę od grozy. Ale myląca to przerwa, bo napięcie i tempo akcji są tu ogromne!

Po dyskusji na temat książki wiedziałem już, że powieść dotyka tematyki zaginięcia, czyli dla mnie novum. To jednak wątek dotyczący głównego bohatera, dziennikarza toruńskiej gazety, Marka Benera. Trup się znajdzie, a komplikacje wokół niego boleśnie rozdrapią stare rany.
Zaginięcie - to ciężarna żona Benera. Od trzech lat nieustannie jej szuka, rozbijając się o mur niewiedzy, fałszywych nadziei i mylnych tropów - o ile w ogóle wie, w jakich okolicach zacząć szukać. Wracając z kolejnej wyprawy Bener dostaje sprawę pożaru, w którym zginął człowiek. Dostaje też przy okazji perspektywę opuszczenia gazety, co czyni go, mam wrażenie, silniej zmotywowanym by iść pod prąd. Spłonął remontowany dom, w środku zwęglone zwłoki. Dlaczego do Benera od rana wydzwania jego była? Co ona ma wspólnego z tą sprawą? Dlaczego lokalny polityk wywiera wpływ na wydawcę i próbuje wciągnąć do współpracy niezbyt skorego do tego dziennikarza? Szemrany lokalny biznesmen, zasadzka, tortury, ucieczka ułatwiona przez nieznajomego wybawcę, śmierć szefowej fundacji, która narażała się władzom - a to tylko początek skomplikowanej intrygi.
Ta powieść ma sporo mocnych punktów, aż trudno uwierzyć że to debiut.
Zawrotne tempo akcji nie zwalnia jej uczestników z racjonalnego zachowania, opisy ucieczek kipią wręcz od szczegółowej obserwacji otoczenia i błyskawicznej analizy opcji. Wysokie wysycenie szczegółami zarówno technicznymi (sławetna winda ;) ), jak też z zakresu urbanistyki i topografii Torunia i okolic, wskazuje na to, jak uważnym obserwatorem jest Robert. Nie natknąłem się na żaden szczegół, który by nie pasował albo był w konflikcie z logiką i fabuła - przynajmniej takiego nie zauważyłem - a to ogromnie podnosi jakość lektury.
Zwroty akcji to osobny temat, bo Bener zmuszony jest do udziału w grze, której reguł i celu nie zna, a zagrożenia czają się za każdym rogiem. W tym pięknym Toruniu tak groźnie, bardzo to kontrastowe. Rozłożenie fabuły na wiele postaci i sprzeczne interesy nie pozwala od razu odgadnąć całości obrazu - a dodatkowo ma on korzenie w przeszłości Marka. Nic tu nie jest oczywiste, a zaskoczenia przychodzą nawet w zakończeniu książki, zaostrzając apetyt na kolejnym tom planowanej trylogii (premiera już 30.08.2017).
Styl - precyzyjny, brak dłużyzn, cięty dowcip.
Świetnie zarysowane postaci - nie przerysowane, chociaż w jakimś stopniu korzystają z typów charakterologicznych. Cechy zarówno fizjonomii, jak i charakteru czy to Dymajki, Raka, czy biznesmena-oprycha Butrycha bardzo ich urealniają, odzierają z szat zmyślonych postaci.
Poza samą treścią - świetna okładka, spójna dla całej trylogii.
Ciekawostka - Marek Bener pojawia się jako jedna z postaci w debiutanckiej powieści Marcela Woźniaka "Powtórka".
Sprawnie poprowadzona akcja, dbałość o szczegóły, postaci które łatwo "wyczuć", spajająca trylogię historia zaginionej żony. Przecież to się prosi o ekranizację, czego nie można powiedzieć o wielu kryminałach/thrillerach. Bardzo silny debiut, z niecierpliwością czekam na kolejną część (oby zdążyć skończyć do tego czasu cegłę, czyli Terror Simmonsa). Ba, zyska pierwszeństwo przed innymi kryminałami, które mimo przynależności do cykli czekają na swoją kolej.

Po udanym spotkaniu autorskim z Robertem przyszedł czas, żebym sięgnął po Jego książkę, robiąc sobie przerwę od grozy. Ale myląca to przerwa, bo napięcie i tempo akcji są tu ogromne!

Po dyskusji na temat książki wiedziałem już, że powieść dotyka tematyki zaginięcia, czyli dla mnie novum. To jednak wątek dotyczący głównego bohatera, dziennikarza toruńskiej gazety, Marka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolejne podejście do klasyki, tym razem autor o barwnym życiorysie, ceniony przez Lovecrafta.

Długo zwlekałem z napisaniem o tej książce - częściowo z powodu urlopu, częściowo dlatego, że miałem mieszane uczucia w czasie lektury.
Powieść opisuje wyprawę dwóch przyjaciół, którzy na irlandzkim bezludziu znajdują dziwne pozostałości po ogrodzie, ruiny domu i dziennik. Historia opisana w dzienniku jest osią fabuły. Starzec, który go napisał żył kiedyś w tym domu z siostrą i psem, wiodąc żywot odludka. Wkrótce po wprowadzeniu się zaczął zauważać niepokojące zjawiska, począwszy od pojawienia się świniogłowych bestii. Jego bytność na podgórskiej polanie pełnej bóstw uświadamia mu, że dom w którym zamieszkał istnieje w wielu światach. Następne opisy są już naprzemiennie jawą i podróżą w czasie i przestrzeni - atak świniogłowych, zabezpieczenie domu, trwanie i milionletnie obserwowanie rozpadu wszechświata po to, by wrócić do domu... niewiele jest tu akcji, za to opisy i wizje są nakreślone z epickim rozmachem, ale też pewną wiedzą naukową z zakresu astronomii. Początkowo zresztą miałem wrażenie, że starzec popada raczej w obłęd niż doświadcza wszystkiego realnie (siostra tego wszystkiego nie widziała).
Moje mieszane uczucia wynikały właśnie z tej niepewności co do wiarygodności tego dziennika, ale bardziej ruszał mnie temat psa - początkowo poważnie raniony w dzikim ogrodzie, później rozpada się w pył w czasie tych milionów lat - a jego pan jakoś się tym nie przejmuje, odniosłem wrażenie, że pies był tylko kolejna kotwicą dla realności wydarzeń. Starzec nie panuje nad swoimi "wycieczkami", a domu nie może opuszczać z powodu ataków - trochę pobieżnie potraktowano tu zasadniczą sprawę zaopatrzenia, ale nie to było tu zasadnicze.
Warto przeczytać dla samych wizji, ale nie wolno nastawiać się na akcję. Groza tchnie tu z otchłani nekrokosmosu, a całokształt pozostawia posmak tajemniczego weird fiction.

Kolejne podejście do klasyki, tym razem autor o barwnym życiorysie, ceniony przez Lovecrafta.

Długo zwlekałem z napisaniem o tej książce - częściowo z powodu urlopu, częściowo dlatego, że miałem mieszane uczucia w czasie lektury.
Powieść opisuje wyprawę dwóch przyjaciół, którzy na irlandzkim bezludziu znajdują dziwne pozostałości po ogrodzie, ruiny domu i dziennik....

więcej Pokaż mimo to