-
ArtykułySherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1
-
ArtykułyDostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3
-
ArtykułyMagda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
-
ArtykułyLos zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
2013-08-21
„Bo widzisz, Łowcą trzeba się urodzić”.
Katy mieszka z trójką swoich kuzynek - Paige, Phoebe i Piper - niemal od zawsze. Nigdy nie znała swojej matki ani ojca, gdyż w jej życiu zawsze były ukochane kuzynki, z którymi dzieliła wszystkie sekrety i idealnie się dogadywała. Jednak w dniu swoich piętnastych urodzin Katy dowiaduje się niepokojącej prawdy o sobie i o własnym pochodzeniu. Nie tyle dowiaduje się, co ta prawda ją atakuje - w dosłownym znaczeniu tego słowa. Podczas swojej imprezy urodzinowej na dom Halliwellów napada zgraja demonów, a Katy razem ze swoimi przyjaciółmi, Chrisem i Wyattem, musi uciekać do znienawidzonego sąsiada.
Dopiero tam poznaje całą prawdę o sobie, jak i o jej przyjaciołach, oraz o świecie, którego istnienia nawet się nie spodziewała. Phoebe wyjawia jej, że dziewczyna jest czarodziejką i nosi w sobie krew Halliwellów, a żeńska linia tej rodziny zawsze była pełna magii i to najsilniejszej z jaką można się spotkać. Ale Katy nie jest sama z tymi wiadomościami, okazuje się, że cała trójka przyjaciół nosi w sobie ukryte moce, które miały przebudzić się po ukończeniu przez nich piętnastego roku życia. Teraz Katy, Chris i Wyatt muszą uciekać przed krwiożerczymi demonami, które chcą je dopaść. Jednak niedługo na ich drodze staje Łowca, który bierze ich pod swoje skrzydła i chroni przed demonami. Katy zaczyna bardzo interesować się jego zawodem i coraz częściej zastanawia się nad tym, czy nie powinna zostać Łowcą demonów... Niestety ten zawód wiąże się z licznymi wyrzeczeniami.
„Słowo Łowcy jest warte więcej niż jakikolwiek diament”.
Jeszcze do niedawna byłam osobą, która wręcz nie znosiła polskiej literatury i nie widziała w niej nic ciekawego. A szczególnie negatywnie byłam nastawiona do debiutujących autorów, gdyż z góry uznawałam, że ich powieści będą nudne i mi się nie spodobają. Jednak jakiś czas temu nadeszło objawienie i stwierdziłam, że jednak powinnam dawać szansę początkującym polskim autorom, ponieważ mogą mnie naprawdę mile zaskoczyć. Nie inaczej było z Łowcą demonów, którego polubiłam już od samego początku.
Zacznę od tego, że kiedy byłam mała kochałam oglądać serial Czarodziejki. Razem z przyjaciółkami udawałyśmy, że nimi jesteśmy i chciałyśmy tak jak one czarować. Dlatego w momencie, w którym przeczytałam o trzech siostrach - Paige, Phoebe i Piper - od razu wszystkie te wspomnienia ożyły we mnie na nowo i już wtedy byłam przekonana, że książka mi się spodoba. W związku z tym, że ten serial uwielbiałam byłam naprawdę mile zaskoczona tym, że autorka w tak dobry sposób odwzorowała charaktery głównych bohaterek i przedstawiła typowe dla nich zachowania.
Czytałam już naprawdę wiele książek o demonach i łowcach, którzy pragną je schwytać i ten temat zaczął mnie już naprawdę nudzić, jednak podczas czytania książki Agnieszki Michalskiej nie irytowała mnie ta ciągła gonitwa za potworami. O ile w innych książkach, w których jest poruszana kwestia demonów, łapanie ich mnie nudziło, tutaj nie miałam takiego uczucia. Właściwie to cały czas działo się coś nowego i często zaskakującego, więc nie było mowy o nudzie, a książkę połknęłam w jeden dzień, gdyż czyta się ją naprawdę szybko. Akcja wciąga od pierwszych stron i sprawia, że nie chce się odejść od książki. Pomimo tematyki raczej „mrocznej”, jaką są demony i magia, pierwszą część Kronik ciemności czyta się przyjemnie i lekko, nie jest to bardzo zobowiązująca lektura, ale taka, która umili nam popołudnie. Chyba właśnie to jest jej głównym plusem - można się w niej łatwo zatracić i chętnie czytać, a mimo wszystko nie czujemy się przytłoczeni informacjami, które kieruje do nas autorka.
Katy jest bohaterką, która „wie na czym stoi”. Zawsze broni swoich przyjaciół i wykazuje się odwagą, a pomimo tego pokazuje nam typowe cechy nastolatki, przez co wydaje się bardziej realna. To samo tyczy się jej przyjaciół, których nie sposób nie polubić od samego początku książki. Wszyscy bohaterowie bardzo się od siebie różnią i każdy zaskakuje nas swoimi zachowaniami, jak i przemyśleniami. Niestety w tej powieści odczuwam wielką potrzebę poznania jeszcze bardziej Wyatta i Chrisa - nie byli oni tak dobrze przedstawieni jak Katy, jednak mogę to wybaczyć autorce, gdyż to właśnie ta dziewczyna miała być główną bohaterką. Mimo wszystko i tak najbardziej polubiłam Łowcę, który na początku był tajemniczy i niedostępny, ale wkrótce zaprzyjaźnił się z innymi, a nawet mogliśmy poznać jego sekrety z przeszłości (po cichu ciągle kibicuję jego związkowi). Bohaterowie są naprawdę sympatyczni i odważni jak na swój wiek, jednak ja mam nadzieję, że w drugiej części autorka przedstawi nam ich jeszcze lepiej i będę mogła być w pełni usatysfakcjonowana.
Książka objętościowo wynosi dwieście stron i może wydawać się, że to niewiele, jednak dzieje się tam naprawdę dużo ciekawych rzeczy. Niestety było też kilka mankamentów, które nie za bardzo mi się spodobały, jednak były na tyle znikome, że nie zaważyły aż tak bardzo na mojej ocenie tej książki. Co prawda, nie jest to arcydzieło, ale chyba nawet nie o to chodziło autorce - przedstawiła nam ciekawą historię z sympatycznymi bohaterami, która jest idealna na upalne letnie dni i według mnie jest to dobra lektura, jednak trochę jej jeszcze brakuje, żebym mogła nazwać ją genialną. Nie zmienia to jednak faktu, że naprawdę dobrze mi się ją czytało i z niecierpliwością wyczekuję na kolejną część, gdyż autorka pozostawiła czytelnika z wielkim niedosytem. Jestem naprawdę bardzo ciekawa, jak w potoczą się losy Katy i jej przyjaciół oraz jak rozwiąże się sytuacja z demonami.
Łowca demonów to niezobowiązująca lektura, idealna na letnie popołudnia, która zabierze nas w świat pełen czarownic i demonów. Główną zaletą tej książki jest z pewnością lekkość z jaką została napisana. Widać, że autorka ma talent, a ja czekam na jego jeszcze pełniejszy rozkwit w kolejnych tomach, na które już teraz nie mogę się doczekać. Może nie jest to arcydzieło na skalę światową, jednak warto się z nią zapoznać, gdyż może Was mile zaskoczyć, tak jak i mnie. Wciąga od pierwszych stron, nawet na chwilę nie pozwala odetchnąć i wypala piętno w pamięci czytelnika - właśnie tak można zdefiniować naprawdę dobrą książkę. Jestem przekonana, że jeśli lubicie taką tematykę to będziecie zadowoleni po przeczytaniu tej powieści.
„To nie wyborów się boimy ani trudnych decyzji, a tylko ich konsekwencji”.
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
„Bo widzisz, Łowcą trzeba się urodzić”.
Katy mieszka z trójką swoich kuzynek - Paige, Phoebe i Piper - niemal od zawsze. Nigdy nie znała swojej matki ani ojca, gdyż w jej życiu zawsze były ukochane kuzynki, z którymi dzieliła wszystkie sekrety i idealnie się dogadywała. Jednak w dniu swoich piętnastych urodzin Katy dowiaduje się niepokojącej prawdy o sobie i o własnym...
2015-01-17
Wiedeń, 1904 rok. Społecznością wstrząsa fala okrutnych morderstw, których ofiarami są przepiękne młode modelki o niestety bardzo wątpliwej reputacji. Do śledztwa zostaje wyznaczony Karl Sehlackman, który wkracza w świat wiedeńskiej secesji i nieprawdopodobnego luksusu. Okazuje się, że to zadanie będzie dla policjanta o wiele trudniejsze niż przypuszczał na samym początku. Jednym z głównych podejrzanych jest jego najlepszy przyjaciel oraz kobieta, w której zakochuje się każdy, kto tylko ją zobaczy. Czy będzie potrafił odnaleźć mordercę, który tak dobrze ukrywa swoje ślady?
O powieściach Carli Montero słyszałam już od dłuższego czasu i kiedy dowiedziałam się, iż kolejna powieść tej autorki zostanie wydana w Polsce, nie myślałam zbyt długo i z przyjemnością wzięłam się za jej czytanie. Złota skóra zaskakiwała mnie na każdym kroku. Zaczarowała mnie od pierwszej strony swoim klimatem, a wraz z kolejnymi kartkami zagłębiałam się w tej historii jeszcze bardziej aż w końcu nie mogłam wyjść ze zdumienia, iż tak szybko się skończyła. Po przeczytaniu Złotej skóry wiem, że będę musiała sięgnąć po poprzednie powieści tej autorki!
Powieść opisuje secesyjny Wiedeń, a właściwie środowisko malarzy i ich niezwykle pięknych muz, modelek. W Złotej skórze widzimy wszystkie zagadnienia związane z procesem twórczym, z pozowaniem modelek i z ich reputacją w związku z traktowaniem swojego ciała jako coś, co można wycenić. Można powiedzieć, iż na początku podchodziłam do historii przedstawionej przez Montero z nutą sceptycyzmu, ale nie da się nie przyznać tego, iż książka wciąga od samego początku. Czytelnik jest ciągle zaciekawiony dalszym rozwojem wypadków i wprost nie da się odłożyć książki na bok. Szczególnie ze względu na to, jak autorka przedstawia cały świat. Montero posługuje się niesamowicie plastycznym i barwnym językiem, dzięki któremu czytelnik niemal odczuwa wszystkimi zmysłami Wiedeń. Kroczy przez niego razem z postaciami i jest naprawdę zachwycony tym, co widzi wokół siebie. Ja jestem zakochana w sposobie pisania tej autorki. Uwielbiam fakt, że potrafi przemycić uniwersalne prawdy w zwykłej rozmowie dwojga bohaterów lub w opisie pierwszy raz widzianego miejsca. Jeśli jej poprzednie powieści są tak ciekawe i tak dobrze dopracowane to chyba mogę powiedzieć, iż Carla Montero będzie jedną z moich ulubionych pisarek.
Bohaterowie powieści są niesamowicie wyraziści. Naprawdę ma się wrażenie, iż śledzi się losy prawdziwych postaci. Każdy z nich posiada swoją historię, a najbardziej tajemnicza przeszłość pozostaje ukryta przez większy czas powieści. Jest to przeszłość Ines, wokół której oscyluje cała książka. Jej postać jest dosyć specyficzna. Kobieta jest wręcz idealna pod względem urody i z początku jej charakter wydaje się arystokratycznie zepsuty, jednak okazuje się, iż Ines wcale nie jest taka idealna jak wszyscy myślą. Każdy nosi swój bagaż doświadczeń i jest to w tej powieści świetnie ukazane. Najciekawsze w całej książce jest to, że wręcz wszyscy uwielbiają postać Ines. Jej towarzystwo świata poza nią nie widzi i wraz z upływem stron czytelnik również zaczyna się od niej uzależniać. Ines jest jedną z niewielu żeńskich postaci, które ja naprawdę bardzo polubiłam. Może ze względu na to, iż zapracowała na swoje życie i wiele musiała się nacierpieć, żeby świat zobaczył jej talent.
Nie da się ukryć, iż książka w dużej części opiera się na poszukiwaniu mordercy, który zabijał modelki w Wiedniu. Jednak nie jest to wątek zbyt wyeksponowany. Autorka potrafiła zachować w tym umiar. Bardziej rzuca się tutaj w oczy rozbudowana charakterystyka postaci i sposoby ukazania ich wzajemnych relacji. Carla Montero pokazuje, iż ludzie jakich poznajemy mają ogromne znaczenie w naszym życiu i to właśnie te wzajemne oddziaływania wiodą prym w Złotej skórze. Jeśli chodzi o wątek kryminalny to jest on tu naprawdę ciekawie przedstawiony i dobrze potraktowany, ale widać, iż to właśnie przez jego pryzmat autorka starała się pokazać mentalność niektórych ludzi i ich cechy charakteru. Właściwie nie byłam zaskoczona tym, kto okazał się mordercom, jednak faktem jest, że bardzo przyjemnie przechodzi się przez wszystkie kolejne wydarzenia, które układają się jak elementy układanki w naszej głowie.
Złotą skórą jestem wprost zachwycona! Nie myślałam, że ta powieść tak bardzo mi się spodoba i od siebie uzależni. To mieszanka wybuchowa w postaci połączenia thrillera, kryminału i powieści obyczajowej napisanej naprawdę plastycznym i barwnym językiem. Z przyjemnością ponownie bym do niej wróciła i mam nadzieję, że kiedyś to zrobię. Zdecydowanie Złota skóra jest warta przeczytania, a ja nie mogę się doczekać tego aż poznam inne powieści tej autorki!
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Wiedeń, 1904 rok. Społecznością wstrząsa fala okrutnych morderstw, których ofiarami są przepiękne młode modelki o niestety bardzo wątpliwej reputacji. Do śledztwa zostaje wyznaczony Karl Sehlackman, który wkracza w świat wiedeńskiej secesji i nieprawdopodobnego luksusu. Okazuje się, że to zadanie będzie dla policjanta o wiele trudniejsze niż przypuszczał na samym początku....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Christopher Jahn przed laty napisał wstrząsający kryminał o seryjnym mordercy, który w wyjątkowy sposób pragnie się zemścić na wszystkich ludziach, którzy nie doceniali jego twórczości. Kiedy do Niny, studentki, dociera tajemnicza paczka, w której okazuje się być ramka z ludzkiej skóry z wypisanymi na niej słowami pochodzącymi z książki Jahna, nikt nie ma wątpliwości, że ktoś zainspirował się jego twórczością i teraz skrupulatnie kopiuje wszystkie morderstwa ukazane w powieści. Czy śledczy Erdmann i Matthiessen wpadną na ślad sadystycznego mordercy, który obdziera swoje ofiary ze skóry, by móc umieszczać na niej fragmenty książki?
Zazwyczaj nie czytam tego typu powieści, jednak od samego początku spodobał mi się pomysł na fabułę. Morderstwa opisane w książce i fan pisarza, który tak bardzo zafascynował się jego twórczością, iż postanawia wszystko urzeczywistnić i zapewnić autorowi jeszcze większą sławę. Według mnie to pomysł na wręcz idealną książkę, która zmrozi krew w żyłach. Jestem naprawdę pod dużym wrażeniem tej powieści i mam wielką nadzieję, iż niedługo uda mi się przeczytać jeszcze inne książki tego autora.
Na samym początku zaskoczył mnie fakt, jak ważną rolę odgrywa tutaj okładka i tytuł. Powieść Jahna, którego morderstwa opisane w książce ktoś kopiuje, nosi tytuł Schemat i ma dokładnie taką samą okładkę, jak wydanie, które czytelnik trzyma w rękach. To pierwsza rzecz, która potrafi nieźle przestraszyć przy czytaniu tej powieści, a im dalej, tym ciekawiej się robi. Narracja jest prowadzona dwutorowo. Czytamy o odebraniu paczki przez Ninę, potem o dochodzeniu śledczych Erdmann i Matthiessen, a jednocześnie co pewien czas autor serwuje nam sceny z punktu widzenia osoby porwanej przez tajemniczego naśladowcę Jahna. Czytelnik czuje na sobie wszystkie emocje towarzyszące ofierze, zna jej ból i jednocześnie pragnie jak najszybciej znaleźć ją całą i żywą oraz pokonać mordercę. Przez taki zabieg czytelnik o wiele bardziej wczuwa się w akcję i wprost nie może się oderwać od czytania!
Erdmann i Matthiessen to śledczy, którzy całkowicie się od siebie różnią. Nie można byłoby znaleźć dwóch bardziej innych osób, które muszą dojść do porozumienia i razem rozwikłać śledztwo. Stephan Erdmann cały czas próbuje dogryźć Andrei Matthiessen, jednak na potrzebę poszukiwania zaginionej dziewczyny i znalezienia mordercy zawieszają broń i wraz z upływem czasu nawet udaje im się nieco polubić. Mimo tego, że są kompletnie różni wzajemnie się uzupełniają i mają wszystkie cechy, które potrzebuje dobry śledczy. Są naprawdę dobranymi partnerami i mimo wszystkich przeszkód, które stanęły im na drodze, potrafili współpracować. A zadanie mieli naprawdę utrudnione, gdyż z pozoru morderca nie zostawiał po sobie żadnych śladów i nie popełniał błędów. Dzięki tej powieści możemy również przyjrzeć się nieco pracy policjantów. Widzimy jak wygląda akcja poszukiwawcza z ich punktu widzenia. Mamy wgląd w życie policji, a z drugiej strony możemy towarzyszyć mordercy przy odbieraniu życia jego kolejnym ofiarom.
Książki naprawdę nie da się odłożyć na bok. Wszystkie opisane w powieści wydarzenia niesamowicie wciągają czytelnika od pierwszej strony i z napięciem oczekuje finału. Na samym początku bardzo trudno domyślić się, kto mógłby być sprawcą, przez co książka cały czas nas zaskakuje. Ja sama byłam bardzo zdziwiona takim obrotem spraw, jednak mimo wszystko naprawdę bardzo dobrze się bawiłam. Może thrillery to nie mój klimat, ale ta powieść naprawdę przypadła mi do gustu. Nie da się od niej oderwać i wprost z prędkością światła przewraca się kolejne strony.
Schemat wcale nie jest tak bardzo schematyczny. Do dobra książka na kilka wieczorów, która wciągnie nas do swojego świata od pierwszej strony. Przez nią będziemy z zapartym tchem i z wypiekami na policzkach śledzić losy głównych bohaterów, pomagając im w śledztwie. Ja jestem naprawdę zadowolona z tej książki i mam wielką nadzieję, że uda mi się zapoznać z innymi powieściami tego autora, gdyż jego styl pisania spodobał mi się, a fabuła naprawdę zaskoczyła i zauroczyła jednocześnie. Polecam!
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Christopher Jahn przed laty napisał wstrząsający kryminał o seryjnym mordercy, który w wyjątkowy sposób pragnie się zemścić na wszystkich ludziach, którzy nie doceniali jego twórczości. Kiedy do Niny, studentki, dociera tajemnicza paczka, w której okazuje się być ramka z ludzkiej skóry z wypisanymi na niej słowami pochodzącymi z książki Jahna, nikt nie ma wątpliwości, że...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-11-15
Jenna Metcalf od dziesięciu lat nie może wymazać z myśli obrazu swojej matki. Kobieta zniknęła w dziwnych okolicznościach, gdy Jenna miała 3 lata i od tego czasu mieszka ze swoją babcią. Nie może uwierzyć w to, że matka ją porzuciła, więc usilnie stara się znaleźć jakikolwiek ślad, który by na nią naprowadził. Alice, matka Jenny, była badaczką słoni i niemal całe swoje życie poświęciła tym majestatycznym zwierzętom. Jej dzienniki są wypełnione badaniami, ale Jenna ma nadzieję, że odnajdzie w nich również informacje na temat pobytu swojej matki. W swoich poszukiwaniach nieoczekiwanie zyskuje dwoje sprzymierzeńców. Jasnowidzkę i byłego detektywa, który przed dziesięcioma laty prowadził sprawę zaginięcia Alice. Wspólnymi siłami dążą do odkrycia prawdy, lecz nie zdają sobie sprawy z tego, co może ukrywać się w przeszłości.
Jest to pierwsza powieść Jodi Picolut, z którą miałam przyjemność się zapoznać. Do tej pory uwielbiałam powieści pisane przez Diane Chamberlain, jednak gdy już przeczytałam wszystkie, które zostały wydane w Polsce, postanowiłam sięgnąć po autorkę, do której jest często porównywana. Niestety będę lojalna i nawet po przeczytaniu książki Już czas przyznaję, że wolę sposób pisania pani Chamberlain, aczkolwiek powieść Jodi Picolut również ma w sobie coś niesamowitego. Może nie będę chciała od razu sięgać po wszystkie inne jej książki, ale jeśli uda mi się na jakąś natknąć to z przyjemnością ją przeczytam.
Z początku bardzo sceptycznie podchodziłam do pomysłu na tę książkę, jak i do samego prowadzenia fabuły, jednak z czasem coraz bardziej przekonywałam się do tego, co serwuje czytelnikowi Jodi Picoult. Zacznijmy od tego, że autorka wykazała się niesamowitą znajomością biologii, chemii i przede wszystkim zachowania słoni. Tak, cała fabuła powieści oscyluje wokół tych zwierząt, z którymi od zawsze była połączona Alice Metcalf. Widać, że Jodi Picoult bardzo dużo pracowała nad tą powieścią, a jej opis emocji słoni, ich instynktu macierzyńskiego czy odczuwania żalu po stracie członka stada jest naprawdę wiarygodny i często przejmujący. Po przeczytaniu książki Już czas czuję się wręcz ekspertem od spraw tych zwierząt i ciągle jestem pod bardzo dużym wrażeniem poświęcenia autorki i faktu, że dopięła książkę na ostatni guzik.
W tej powieści nic nie jest tym, czym powinno być. Mamy dochodzenie na temat stratowania kobiety przez słonia. Niedaleko również zostaje znaleziona kolejna osoba, którą przewożą do szpitala, ale szybko stamtąd znika. Tylko na tyle wiadomości natknęła się Jenna, która chce odnaleźć swoją matkę. Stara się z niesamowitą desperacją i robi dosłownie wszystko, żeby móc znowu się z nią zobaczyć. Właśnie wtedy poznaje Serenity, jasnowidzkę, i Virgila, byłego detektywa. Ta trójka stara się rozwikłać zagadkę sprzed dziesięciu lat. Dobrali się naprawdę bardzo trafnie, gdyż wszyscy mają swoje drobne tajemnice i każdy z nich jest w pewien sposób w beznadziejnej sytuacji życiowej. Mimo tego, że wszyscy są na dnie, wspólnymi siłami starają się z niego wyrwać i zacząć życie na nowo. Bardzo podobało mi się to, jak autorka wykreowała wszystkie te postacie i że każdemu nadała własny charakter oraz niepowtarzalną przeszłość. Opisywała relacje między matką a córką w naprawdę niesamowity sposób, a jeszcze lepiej ukazywała relacje słoni z członkami swojego stada. Powieść wydaje się być przemyślana pod każdym względem. Już dawno nie czytałam niczego tak dobrego.
Czasami denerwowało mnie jedynie to, że było tak wiele odwołań do przeszłości. Narracja była prowadzona z różnych punktów widzenia, więc gdy autorka zawieszała w niesamowitym momencie historię jednej osoby, trzeba było czekać dosyć sporo, żeby dowiedzieć się, co dalej się wydarzyło. Jednak mimo tego, że według mnie było nieco za dużo retrospekcji to i tak nie da się odmówić książce tego, że jest naprawdę niepowtarzalna. Dopiero pod sam koniec czytelnik orientuje się, jak bardzo zżył się z wszystkimi bohaterami powieści i że nie chce ich opuścić. A skoro już wspominam o zakończeniu to muszę powiedzieć o niesamowitym zwrocie akcji, który ma miejsce pod koniec powieści. Nagle na kilkadziesiąt stron przed zakończeniem następuje tak gwałtowny zwrot akcji, że wydaje się, iż autorka odwróciła całą książkę do góry nogami, wszystko poprzestawiała i pozostawiła coś niemożliwego. Wiele czasu minęło odkąd zostałam tak zaskoczona przez autora. Dawno nikt nie namieszał mi tak w głowie i nie pozostawił w niej kompletnego chaosu, którego nie mogłam uporządkować nawet po zamknięciu ostatniej strony. Niemal czułam jak Jodi Picoult śmieje się z moich domysłów na temat wydarzeń sprzed dziesięciu lat, które okazały się całkowicie błędne. Autorka ma niesamowity dar do wplatania w fabułę elementów, których przy pierwszym czytaniu się nie zauważa, a mają niemal fundamentalne znaczenie w rozwikłaniu całej zagadki. Czułam się dosłownie zmanipulowana i kompletnie zakończona tym, co wymyśliła pod sam koniec. Faktem jest również to, że już dawno nie płakałam przy czytaniu książki, a tutaj po prostu nie da się nie wylać łez, czytając kilkadziesiąt ostatnich stron. Po zamknięciu powieści czułam się całkowicie zrozpaczona i byłam święcie przekonana, że mój świat już nigdy nie wróci na właściwe tory.
Już czas to wzruszająca i zaskakująca powieść o sile matczynej miłości oraz o desperacji w odnalezieniu bliskich okraszona egzotycznymi wątkami na temat afrykańskich oraz indyjskich słoni. Pewnie myślicie, że z połączenia obyczajówki i tych zwierząt nie może wyjść coś dobrego. Otóż się mylicie, gdyż Jodi Picoult splotła te dwie rzeczy w idealną całość, a ja jestem naprawdę zachwycona tym, co znalazłam na kartach tej książki. Jeśli szukacie ambitnej lektury, która wstrząśnie fasadami Waszego świata i wzruszy jak żadna inna, to Już czas jest książką dla Was. Nie czekajcie dłużej, bo już czas na Już czas!
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Jenna Metcalf od dziesięciu lat nie może wymazać z myśli obrazu swojej matki. Kobieta zniknęła w dziwnych okolicznościach, gdy Jenna miała 3 lata i od tego czasu mieszka ze swoją babcią. Nie może uwierzyć w to, że matka ją porzuciła, więc usilnie stara się znaleźć jakikolwiek ślad, który by na nią naprowadził. Alice, matka Jenny, była badaczką słoni i niemal całe swoje...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-12
Niewielkie górskie miasteczko, w którym wszyscy bardzo dobrze się znają, wiedzą o sobie wszystko i nie lubią przyjmować obcych. Wtem pojawia się samotna matka z córką. Obydwie są bardzo ładne, trzynastoletnia Agata jest wrażliwa i nieco zamknięta w sobie, ale za to potrafi robić świetne zdjęcia, natomiast Teresa nieustannie przyciąga wzrok mężczyzn. Przeszłość każdej z nich jest ciężka, a przyszłość bardzo niejasna. To wystarczy, by wszystkie oczy zostały zwrócone w kierunku tej dwójki. Rozpoczynają się ciągłe plotki i często jawnie okazywana wrogość, z którą kobiety muszą sobie dać same radę. Ludzie nie wiedzą nawet jak wielkie problemy noszą w sobie kobiety. Jednak po świątecznym szkolnym jarmarku Agata znika bez śladu. Odnajduje się dopiero dwa dni później w górach w krytycznym stanie. Nikt nie wie czy była to próba samobójcza, czy może dziewczynka zboczyła ze szlaku. Jakie sekrety mieszkają w domu Tomaszewskich? Co stało się z trzynastoletnią dziewczynką, która była zmuszona przez los, by dorosnąć za wcześnie?
Miasto z lodu to pierwsza polska książka w klubie Kobiety to czytają!, do którego mam ogromny sentyment i uwielbiam każdą kolejną powieść, która się tam pojawia. Zazwyczaj była to literatura zagraniczna, więc kiedy dowiedziałam się, że pojawi się tam polska książka nie mogłam się jej doczekać. Byłam bardzo ciekawa czy nasz rodzimy autor będzie potrafił stworzyć powieść, która porusza na tyle poważne i głębokie tematy, co inne powieści tego klubu. Właściwie nie zawiodłam się na tym, co otrzymałam, a jeśli chodzi o literaturę obyczajową to Miasto z lodu wypada naprawdę dobrze w tej kategorii.
Zacznę od tego, że na samym początku nie mogłam się w nią kompletnie wciągnąć. Była napisana bardzo chaotycznie, a wydarzenia następowały w zbyt szybkim tempie i autorka bardzo przeskakiwała z postaci na postać. Nie potrafiłam znaleźć wspólnego języka z tą powieścią, ale jednak po około siedemdziesięciu stronach wszystko się wyklarowało. Nie było już tylu dziwnych przeskoków, a akcja toczyła się bardziej swobodnym tempem. Już od pierwszych stron Miasto lodu kojarzyło mi się z powieścią Jeśli zostanę. O dziwo, okazuje się, że to właśnie ta pierwsza książka jest o wiele lepsza od zagranicznej. Autorka również wprowadza elementy wypadku, śpiączki i retrospekcji, jednak jest to o wiele lepiej wykreowane, napisane i ukazane przez Małgorzatę Wardę. Tematem, który poruszyła autorka w tej powieści, przypominała mi ona nieco twórczość Diane Chamberlain. Ta pisarka również posługuje się często retrospekcjami i potrafi tworzyć książki, które zaskakują czytelnika swoją wartością. Miasto z lodu ma formę niczym Jeśli zostanę, jednak tematyki nie powstydziłaby się sama Diane Chamberlain.
Relacja chorej psychicznie matki z dorastającą dziewczynką jest bardzo skomplikowana. Dzięki retrospekcjom możemy zobaczyć co działo się z Teresą, gdy urodziła Agatę oraz wszystkie nawroty jej afektywnej choroby dwubiegunowej. Agata podczas tego tragicznego wypadku, który miał miejsce w górach, miała trzynaście lat i od dawna musiała się zajmować swoją matką. Teresa często nie chciała wychodzić z domu bądź wykonywać najprostszych funkcji podczas nawrotu choroby i to właśnie na Agatę spadał obowiązek za swoją matkę i cały dom. Ta historia jest niezwykle przejmująca, gdyż trzynastoletnia dziewczyna, która nie powinna się aż tak martwić o własną matkę, musiała dorosnąć przedwcześnie. Kiedy niebieskie pastylki przestają działać, Teresa porzuca wysokie obcasy, czerwoną szminkę, gdyż świat wokół niej wydaje się zbyt przytłaczający, by martwić się takimi trywialnymi rzeczami. Role się odwróciły. Teraz to Agata była matką, a Teresa dzieckiem, które nie potrafiło sobie z niczym poradzić.
Losy naszych głównych bohaterek są naprawdę bardzo tragiczne i chwytają czytelnika za serce. Czytając o tym, że Agata musiała sama zajmować się domem i pilnować swojej matki, aż chce się dziewczynie pomóc i potrząsnąć Teresą, by wreszcie przestała się tak zachowywać. Jednak choroba nie wybiera. Wydaje mi się, że tej powieści nie można przegapić. Że trzeba chociaż raz przeczytać w życiu taką książkę, która ukazuje nam prawdę o naszym świecie. Która niczego nie koloryzuje i ukazuje wszystko dokładnie tak, jak jest. A Miasto z lodu tym się charakteryzuje. To książka pisana ludzkimi emocjami, sytuacjami i rzeczywistością.
Najbardziej podoba mi się w tej powieści zakończenie. Zazwyczaj przyzwyczaiłam się w powieściach do happy endów. Autorzy zawsze dążą do tego, żeby wszystko idealnie się rozwiązało, a bohaterzy żyli długo i szczęśliwie. Tutaj zakończenie nie ma aż tak pozytywnego wydźwięku. Małgorzata Warda pokazała nam, że życie jest często okrutne i nieprzewidywalne. Podoba mi się w tym zakończeniu fakt, że jest sprawiedliwe. Zarówno matka, jak i córka otrzymały to, na co zasługiwały i ja sama dokładnie tak napisałabym koniec ich historii.
Miasto z lodu jest książką chwytającą za serce, obok której nie da się przejść obojętnie. Po ciężkim starcie okazało się, że skrywa w sobie naprawdę głęboką treść i historię, z którą można się zżyć. Jestem bardzo zadowolona z tego, że polska autorka potrafi napisać coś tak dobrego, co nie odbiega poziomem od zagranicznych obyczajówek. Miasto z lodu zasługuje na miejsce w klubie Kobiety to czytają!, a ja jestem przekonana, że jeśli czytaliście jakiekolwiek powieści, które się w nim znajdują to ta książka również się Wam spodoba. O Mieście z lodu aż chce się dyskutować!
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Niewielkie górskie miasteczko, w którym wszyscy bardzo dobrze się znają, wiedzą o sobie wszystko i nie lubią przyjmować obcych. Wtem pojawia się samotna matka z córką. Obydwie są bardzo ładne, trzynastoletnia Agata jest wrażliwa i nieco zamknięta w sobie, ale za to potrafi robić świetne zdjęcia, natomiast Teresa nieustannie przyciąga wzrok mężczyzn. Przeszłość każdej z nich...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Lola razem z mężem Matiasem prowadzą mały antykwariat ukryty w jednej ze starych madryckich dzielnic. Lokal jest praktycznie zapomniany i gdyby nie fakt, że Matias często sam stara się sprzedać ludziom książki, które mogą pokryć się z ich gustem czytelniczym, to pewnie już dawno by nie istniał. Lola tęskni za czasami, kiedy jej dni były poświęcone czytaniu książek i dyskusjom w kawiarniach. Teraz siedzi w antykwariacie i sprzedaje przypadkowym klientom romanse i dawno zapomniane klasyki. Pewnego dnia Matias wpada jednak na pomysł, jak przyciągnąć do siebie klientów. Na wystawie rozkłada powieść z informacją, że codziennie będą przewracane po dwie strony i ten, kto przeczyta całą książkę będzie mógł ją zabrać. Lola jest sceptycznie nastawiona do tego pomysłu, jednak po pewnym czasie małżeństwo poznaje Alice, staruszkę, która odnalazła w wystawionej przez nich powieści coś, co ją głęboko poruszyło. Lola razem z Alice przy pomocy powieści przenoszą się do Anglii w XX wieku.
Grunt to dobrze wypromować książkę. Porównać ją do powieści, które odniosły sukces i mieć nadzieję, że czytelnicy zauważą te porównania. Tym razem wszędzie słyszałam, że Tamte cudowne lata są niczym powieści Carlosa Ruiza Zafóna i również mnie samej nasunęło się automatycznie porównanie do Lawendowego pokoju. Książek wcześniej wymienionego autora nie czytałam, jednak przeczuwam, że nie są one takie jak powieść Marian Izaguirre. Również porównanie do Lawendowego pokoju wydaje mi się tutaj błędne. Nie wystarczy napisać książki o książkach, żeby móc uznać ją za wartościową. Jednak najbardziej liczy się to, co ma w sobie powieść, a niestety Tamte cudowne lata blednie w porównaniu z innymi książkami o tym temacie.
Właściwie już od dowiedzenia się o premierze czułam, że muszę się z nią zapoznać. Niestety już po przeczytaniu pierwszego rozdziału byłam bardzo niemile zaskoczona. Książka wydała mi się nieco zbyt dziwna i po prostu nieco... krępująca? W końcu przecież nie ma absolutnie nic dziwnego w tym, że starsza pani śledzi młodego mężczyznę, prawda? Od samego początku cała historia wydawała mi się jakaś nie na miejscu i bardzo chaotyczna. Niestety to jest jej największy mankament. Kilka razy złapałam się na tym, że niestety nie wiedziałam, co się dzieje, gdyż autorka chciała opisać wszystko na raz. Owszem, fajnie, że czytelnik może poznawać tę historię z trzech punktów widzenia: Loli, Alice i głównej bohaterki powieści, którą obydwie kobiety czytają, jednak ja cały czas się w tym wszystkim gubiłam. Najbardziej chyba zaimponował mi pomysł na przedstawienie relacji bohaterek, które razem czytają jedną powieść i poznają losy głównej postaci. Wydawało mi się, że takie wspólne przeżywanie książki będzie czymś niesamowitym i główne bohaterki powiąże głęboka więź, a czytelnik niemal będzie mógł poczuć tę ich bliskość. Ale niestety ja niczego takiego nie odczułam. Kobiety razem czytają powieść, która zmienia ich żyje, jednak właściwie nie widzę żadnych fajerwerków. Oczekiwałam czegoś, co po prostu zmiecie mnie z nóg, ale niestety tego nie otrzymałam.
Zawsze myślałam, że książka na temat książek mi się spodoba, ale okazało się, że jest całkiem inaczej. Nie zrozumcie mnie źle, nie mówię, że jest ona nijaka i bezsensu, ale po prostu nie oczarowała mnie tak, jak powinna. Na próżno szukać tutaj niepowtarzalnego klimatu, który przypomina czytelnikowi o tym, jak bardzo kocha czytać i dlaczego właśnie książki tak bardzo wpływają na życie. Takich rzeczy tutaj nie doświadczymy. Marian Izaguirre potrafi pisać, nie twierdzę, iż jest inaczej, ale to z pewnością typowo kobieca książka, która raczej mężczyzną się nie spodoba. Autorka umie tworzyć fabułę i kreować bohaterów, jednak nie wychodzi jej to z taką łatwością jak innym pisarzom. W niektórych momentach historia po prostu nudzi czytelnika i nie wiadomo, do czego zmierza fabuła. I oczywiście muszę również wspomnieć o tym, że jest bardzo przewidywalna. Nawet klimat Hiszpanii nie potrafił przyćmić tego, że już od pierwszych stron wiemy, co wydarzy się pod sam koniec.
Tamte cudowne lata to naprawdę przeciętna powieść, która nie zasługuje na porównanie do książek Zafóna czy Lawendowego pokoju. Brak jej tego niepowtarzalnego klimatu i nawet akcja rozgrywająca się w Hiszpanii nie chwyta czytelnika za serce. Autorka miała ciekawy pomysł na powieść, ale niestety coś poszło nie tak z wykończeniem. Ja jestem nieco rozczarowana tą książką, gdyż liczyłam, że naprawdę mnie poruszy, a tymczasem można przeczytać ją w kilka dni i właściwie nic nie poczuć. Nie polecam jej, ani też nie odradzam. Przekonajcie się sami, czy warto dać jej szansę.
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Lola razem z mężem Matiasem prowadzą mały antykwariat ukryty w jednej ze starych madryckich dzielnic. Lokal jest praktycznie zapomniany i gdyby nie fakt, że Matias często sam stara się sprzedać ludziom książki, które mogą pokryć się z ich gustem czytelniczym, to pewnie już dawno by nie istniał. Lola tęskni za czasami, kiedy jej dni były poświęcone czytaniu książek i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Massimo Tiberi prowadzi mały bar na rzymskim Zatybrzu. Przed otwarciem go zawsze dokładnie czyści filtry ekspresu do kawy, sprawdza ciśnienie i zaparza kawę, którą od razu wylewa. Z namaszczeniem nasypuje pięknie pachnących ziaren i przygotowuje napój dla siebie. Pierwsza kawa jest zawsze dla baristy. Dopiero po tym może podawać ją innym. Mężczyzna jeszcze nigdy do tej pory się nie zakochał, a już przekroczył trzydziestkę. Jednak kompletnie się tym nie przejmuje. Ma swoich klientów, których uwielbia i traktuje jak własną rodzinę, więc miłość nie jest mu do niczego potrzebna. Jednak ta przychodzi całkowicie znienacka. Kiedy w barze pojawia się dziewczyna o najpiękniejszych zielonych oczach pod słońcem, Massimo od razu wie, że jest zakochany. Nieznajoma prosi o filiżankę czarnej herbaty z dodatkiem róży, jednak mężczyzna nie jest w stanie jej tego podać. Od tego czasu stara się zrobić wszystko, by przekonać do siebie nieznajomą kobietę.
Kawa. Dla jednych jest to najgorsza możliwa rzecz, jaką człowiek pije, a dla innych to wręcz nektar bogów, który pozwala mu przetrwać dzień. W związku z tym, że raczej zaliczam się do tej drugiej grupy ludzi, nie mogłam sobie odmówić przeczytania książki, która zapowiadała się tak... smakowicie. Zainteresowałam się nią już od pierwszego zdania opisu na okładce i wiedziałam, że będę musiała się z nią zapoznać. Właściwie nie liczyłam na nic głębokiego z jej strony i faktycznie tego nie otrzymałam. Ot ciekawa i lekka historia do przeczytania w jeden bądź dwa dni. Nie jestem nią ani rozczarowana, ani zachwycona.
Największym mankamentem książki jest właściwie główny bohater. Na samym początku niestety nie da się go znieść, jednak wraz z upływem stron jego sytuacja nieco się polepsza. Zacznę od tego, że Massimo zachowuje się jak nastolatka. Nawet nie jak nastolatek, ale jak nastolatka. Nigdy nie wierzyłam w miłość od pierwszego wrażenia, więc nic dziwnego w tym, gdy zdziwiłam się, że nasz główny bohater został porażony pięknem Genevieve i niemal od razu wiedział, że to jest miłość. Mimo tego, że dziewczyna miała o nim nie najlepsze zdanie. Jednak Massimo i tak dalej biegał za nią, starał się jej zaimponować i wszyscy wokół widzieli, że zachowuje się po prostu dziwnie, a on sam przy niej niemal tracił rozum. Niestety nie podobało mi się jego zachowanie, gdyż mimo tego, że na karku miał już trzydzieści lat, sam zachowywał się jakby miał kilkanaście. Postać Genevieve niestety również nie przyciąga zbyt dużej uwagi, jednak i tak łatwiej jest się z nią zaprzyjaźnić niż z Massimem. Po jakimś czasie jednak nasz bohater nieco wychodzi na prostą i lepiej nad sobą panuję, więc nie spisuję tej postaci na straty.
Gdy otworzyłam książkę, od razu moją uwagę przyciągnęły ostatnie strony. "Powiedz mi, jaką kawę pijesz, a powiem ci, kim jesteś" to słowa, które zawsze powtarzałam do moich znajomych, a gdy zobaczyłam taki dodatek załączony przez autora to od razu poczułam się miło zaskoczona. Tam bowiem możemy przeczytać o różnych rodzajach kawy, a sam Diego Galdino pisze w jaki sposób je zrobić i co można powiedzieć na temat człowieka, który pije dany rodzaj tego napoju. Mnie od razu za serce chwyciła mała przedmowa do tego dodatku od autora i dla mnie jest to ulubiona część tej książki. Jestem pewna, że niedługo skorzystam z przepisów, które autor tam zawarł! Poza tym bardzo spodobał mi się również sposób opisywania klientów baru. Massimo widział każdego z nich jako rodzaj kawy, który piją. Nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo możemy być utożsamiani z tym, co pijemy i jak może to na nas wpływać. Widać, że autor jest właścicielem baru tak jak jego bohater, gdyż z niesamowitą łatwością, precyzją i pasją opisuje zawód baristy. Coś niesamowitego!
Ta powieść nie jest zbytnio wymagająca. Można przeczytać ją w ciągu jednego lub dwóch dni i przeżyć całkiem miłe chwile, ale niestety nie zostanie nam ona na długo w pamięci. Faktem jest jednak to, że można bardzo wczuć się w klimat, który roztacza przed nami autor. Sama miałam ogromną ochotę usiąść w barze Massima i spróbować kawy, którą tak precyzyjnie i z miłością parzy swoim klientom. Książka jest bardzo lekka i dobra na długie zimne weekendy. Dzięki niej czytelnik będzie mógł przenieść się w piękne krajobrazy Rzymu i napić niesamowitej kawy razem z bohaterami powieści.
Pierwsza kawa o poranku jest historią ciekawą, jednak niestety nie zapada na długo w pamięć. Autor cudownie opisuje procesy związane z parzeniem kawy i widać, że jest to jego wielka pasja. Aż czuć ten entuzjazm bijący z kartek jego książki, jednak historia sama w sobie jest bardzo lekka, niezobowiązująca i szybko można o niej zapomnieć. Jeśli jesteście miłośnikami kawy, to ta powieść z pewnością się Wam spodoba i spędzicie z nią kilka miłych chwil. Jednak jeśli nie lubicie tego typu literatury, to po prostu dajcie sobie spokój i przeczytajcie coś, co wiecie, że Wam się spodoba. Ja całkiem miło wspominam Pierwszą kawę o poranku i z pewnością będę często zaglądać do krótkich opisów na temat kawy zawartych na końcu książki przez autora.
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Massimo Tiberi prowadzi mały bar na rzymskim Zatybrzu. Przed otwarciem go zawsze dokładnie czyści filtry ekspresu do kawy, sprawdza ciśnienie i zaparza kawę, którą od razu wylewa. Z namaszczeniem nasypuje pięknie pachnących ziaren i przygotowuje napój dla siebie. Pierwsza kawa jest zawsze dla baristy. Dopiero po tym może podawać ją innym. Mężczyzna jeszcze nigdy do tej pory...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-08-10
Travis Brown postanowił sam wychować swoją nowo narodzoną córkę. Jako dziewiętnastolatek wyrzekł się spotkań z przyjaciółmi na rzecz spędzania czasu z Bellą. Teraz, cztery lata później, jego życie zaczyna się chwiać. Mężczyzna traci dom i pieniądze, czyli całe jego dotychczasowe bezpieczeństwo, a jako samotny rodzic sam nie wie, co ma teraz ze sobą zrobić. Najważniejsza jest jego córka. Czteroletnia Bella powinna mieć wszystkiego pod dostatkiem i posiadać jak najlepsze życie, jednak Travisowi trudno znaleźć dobrą pracę. A kiedy wydaje się, że to już koniec i nie uda im się zawalczyć o lepsze życie, wydarza się cud. Praca w Raleigh obiecuje poprawę losu. Mężczyzna jednak zostaje wplątany udział w przestępstwie, które ma zagwarantować szybką gotówkę, której tak bardzo potrzebuje.
Co chwilę spotykałam się z powieściami Diane Chamberlain. Zawsze gdzieś znajdowały się w tle moich zakupów książkowych i już od dłuższego czasu chciałam zapoznać się twórczością tej autorki. Nasłuchałam się na jej temat naprawdę wiele dobrego i liczyłam na to, że faktycznie okaże się warta uwagi. Zazwyczaj niestety bywa tak, że gdy ogromnie zależy mi na jakiejś książce, to mam na jej temat tak wysokie wymagania, że po prostu jestem zawiedziona. Tym razem nic takiego się nie wydarzyło. Od pierwszej strony zatraciłam się całkowicie w historii ukazanej w Dobrym ojcu, która niesamowicie do mnie przemówiła. Teraz wiem, że nie spocznę dopóki nie przeczytam wszystkich wydanych w Polsce książek tej autorki.
Czasami zdarzają się książki, które są na tyle dobre, że po prostu muszą się wszystkim spodobać, gdyż każdy znajdzie w nich coś dla siebie. Z drugiej strony pojawiają się również powieści, które nie są odkrywcze i właściwie posiadają nieco niedociągnięć, ale okazuje się, że ta historia przemawia właśnie do Ciebie. Że po prostu czekała, żebyś się za nią zabrał, a kiedy to zrobiłeś, od razu znalazła bezpieczne miejsce w Twoim sercu. W takich momentach niezwykle trudno obiektywnie ocenić daną książkę, gdyż zdajesz sobie sprawę z tego, że dla innych osób ta powieść może okazać się przeciętna, jednak dla Ciebie nabrała ona całkowicie nowego znaczenia i czujesz, że została stworzona po to, żebyś ją przeczytał. Właśnie tak się teraz czuję. Zdaję sobie sprawę z błędów, które wypływają na kartkach Dobrego ojca, jednak sama niesamowicie zżyłam się z bohaterami i z całą tą historią, by negatywnie ją ocenić. Na samym początku historia może się nieco dłużyć. Przyznaję. Trudno było mi się wczuć w jej klimat i zrozumieć ją, gdyż pierwsze kilka stron nie za bardzo mnie wciągnęło. Natomiast to, co wydarzyło się dalej było czymś niesamowitym. Wszyscy powinni pisać takie książki obyczajowe, jak Diane Chamberlain.
Historię poznajemy z punktu widzenia trójki bohaterów: Travisa, Robin i Erin. Na samym początku ich losy wydają się nie mieć ze sobą żadnego wspólnego mianownika. Ot kilku ludzi ze swoimi własnymi problemami. Jednak wraz z upływem kolejnych stron autorka pokazuje jak bardzo życie potrafi namieszać i pokierować nas w stronę obcych osób. Kolejne wątki postaci zaczynają się ze sobą przeplatać i właściwie już nie wyobrażamy sobie tego, żeby potrafili robić rzeczy sprzed poznania siebie nawzajem. Są ze sobą związani do samego końca. Autorka ma również bardzo fajny nawyk do uciekania wydarzeniami w przeszłość. Dlatego też czytamy o wydarzeniach, które miały miejsce kilka lat temu, a okazały się kluczowe dla losów bohaterów. Przeplatają się one z teraźniejszymi losami bohaterów, dzięki czemu czytelnik ma wgląd w praktycznie całe życie głównych postaci. Zresztą jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak Chamberlain ich wykreowała. Każdy bohater jest przemyślany od początku do końca. Ma własną niesamowitą historię. Widać, że przykładała się do stworzenia wszystkich postaci i zżyła się z nimi, gdyż ja sama miałam wrażenie, jakbym czytała o żywych ludziach, a nie tylko o ich losach na kartkach papieru.
Ta historia jest naprawdę niesamowicie wzruszająca. Travis i Bella stracili praktycznie wszystko i przez długi czas byli praktycznie bezdomnymi. Nie żyło im się dobrze, ale ojciec miał swoją ukochaną córkę i to było dla niego najważniejsze. Los wystawił ich na naprawdę ciężkie próby, ale udało im się je przetrwać i nie stracić siebie nawzajem. Szczególnie chwyta za serce niesamowite oddanie ojca Belli. Wszystko robił z myślą o niej i widać, że kochał ją ponad życie, nawet wtedy, gdy postępował w zły sposób. Diane Chamberlain ma naprawdę wielki dar. Uwielbiam książki, w których główni bohaterowie nie tylko dostają lekcje od życia, ale również uczą się wielu rzeczy od ludzi, których poznają. To pokazuje jak wielkie znaczenie mają ludzie, z którymi się zadajemy na co dzień. W powieści Dobry ojciec każdy bohater jest ważny i stanowi fundament tej historii. Zarówno Travis, Robin i Erin oddziałują na siebie nawzajem. Niewielu autorom udaje się coś takiego zrobić. Ostatnio tak dobrze wykreowaną i przemyślaną historię widziałam w Naszych szczęśliwych czasach Gong Ji-Young. Nie myślałam, że trafię na książkę, która również tak mnie zachwyci, a jednak okazało się, że najnowszej powieści Diane Chamberlain się to udało.
Dobry ojciec to wzruszająca i chwytająca za serce powieść, która pokazuje jak wielką rolę w życiu człowieka odgrywa miłość. Nie, nie miłość dwóch całkowicie nieznajomych osób, ale własnych rodziców. Dzięki powieści Chamberlain odkrywamy, jak bardzo rodzice potrafią kochać swoje dzieci. Mogą zrobić absolutnie wszystko, by tylko dobrze się im żyło. Nawet wplątają się w przestępstwo. W miłości rodzicielskiej nie ma granic, co świetnie pokazuje Dobry ojciec. Niesamowicie cieszę się z tego, że mogłam przeczytać tę książkę. Powinno się pisać o wiele więcej takich powieści jak Diane Chamberlain. Po tej jednej wiem o tym, że muszę zapoznać się ze wszystkimi książkami tej autorki i wiem, że wpłyną na mnie w tak dużym stopniu jak ta. Jeśli lubicie lektury, które skłonią Was do myślenia, a nie tylko dadzą rozrywkę, to Dobry ojciec będzie dla Was idealny. Z całego serca polecam.
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Travis Brown postanowił sam wychować swoją nowo narodzoną córkę. Jako dziewiętnastolatek wyrzekł się spotkań z przyjaciółmi na rzecz spędzania czasu z Bellą. Teraz, cztery lata później, jego życie zaczyna się chwiać. Mężczyzna traci dom i pieniądze, czyli całe jego dotychczasowe bezpieczeństwo, a jako samotny rodzic sam nie wie, co ma teraz ze sobą zrobić. Najważniejsza...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-17
Korea Południowa, Seul, lata 80. XX wieku. Jeong Yun wraca na studia po rocznym urlopie dziekańskim. Wzięła go ze względu na to, że nie mogła poradzić sobie ze śmiercią matki i czuła, że w takim momencie nie będzie mogła skupić się na studiach. Po śmierci matki bardzo wspierał ją jej przyjaciel Dan i tylko właściwie w nim mogła znaleźć oparcie w tych trudnych chwilach. Jednak Jeong Yun postanawia, że najwyższy czas iść na przód, a pierwszym krokiem jest właśnie ponowne wstąpienie na studia. Na wykładzie u profesora Yuna spotyka Myeong-seo i Mi-ru, którzy od samego początku przyciągają jej uwagę. Myeong-seo powinien już właściwie skończyć studia, a Mi-ru nawet nie było na liście studentów.
Ciekawość Jeong Yun cały czas narasta. Do tego stopnia, że zaraz po zajęciach dowiaduje się sekretu Mi-ru. Dziewczyna przez cały czas ukrywała swoje ręce, gdyż ma je bardzo poniszczone, niczym stara kobieta, a to wszystko przez fakt, że zostały podpalone. Jeong Yun ciągle ma w głowie obraz rąk dziewczyny, a dodatkowo czuje, że ta dwójka niesamowicie ją interesuje. Jednak Myeong-seo i Mi-ru pojawiają się na bardzo niewielu lekcjach, a dziewczyna nie ma możliwości lepiej im się przypatrzyć. Wraz z upływem czasu cała trójka bardzo mocno się zaprzyjaźnia, a więzy ich relacji są niemal nie do rozerwania. Jednak czasy w Korei Południowej są dalej bardzo ciężkie. Państwo wciąż znajduje się pod dyktaturą wojskową, a na ulicach dochodzi do ciągłych zamieszek, demonstracji i protestów. Ale to główni bohaterowie skrywają tak głębokie tajemnice, o których nawet ich najbliżsi nie mają pojęcia. A ich prawdziwy dramat już niedługo ma nadejść.
Dosyć niedawno zaczęłam swoją przygodę z koreańskimi powieściami i do tej pory nie byłam świadoma tego, jak świetnie potrafią pisać Koreańczycy. Koreańska literatura porusza całkowicie inne kwestie niż książki, które do tej pory miałam okazję czytać i widać, jak bardzo dla twórców ważne jest poruszenie poważnych życiowych tematów. Pośród wszystkich tanich powieścideł, którymi zasypuje nas Zachód, okazuje się, że na Wschodzie znajdują się prawdziwe perełki, jednak jeszcze nieodkryte przez polski rynek wydawniczy. Jedną z nich jest właśnie Będę tam.
Niestety nie mam możliwości porównania tej książki z poprzednią pozycją tej autorki, która została wydana w Polsce, czyli Zaopiekuj się moją mamą, co mam zamiar szybko zmienić i zabrać się za lekturę tej powieści, gdyż po Będę tam jestem przekonana, że bardzo mi się spodoba. Praktycznie całą historię Jeong Yun, Myeong-seo i Mi-ru poznajemy poprzez retrospekcję głównej bohaterki o aż 8 lat, kiedy to ich przyjaźń dopiero zaczynała się kształtować. Jedną z rzeczy, które zwróciły moją uwagę w tej książce jest fakt, jak różna jest mentalność Koreańczyków od naszej. Całkowicie inne standardy określają i warunkują przyjaźń między ludźmi, a gesty, które u nas mogłyby zostać potraktowane jako wręcz obraźliwe są tam na porządku dziennym. Dla Polaka ta książka może być naprawdę dużym kulturalnym szokiem i z początku może mu wydawać się to dziwne, jednak wraz z upływem stron poznajemy piękno tamtego kraju.
Shin Kyung-Sook ma bardzo specyficzny sposób pisania, który albo pokocha się od samego początku, albo znienawidzi. We mnie odezwały się właśnie te bardzo pozytywne uczucia, gdyż autorka pisze w niesamowicie płynny i przyjemny sposób. Nie było takiego momentu w książce, przy którym bym się nudziła, bo sam styl autorki był naprawdę bardzo miły w odbiorze, wręcz delikatny, ale i dosadny. Koreańczycy bardzo powściągliwie okazują swoje emocje bądź uczucia względem drugiej osoby i to było świetnie przedstawione w tej powieści. Sympatia Jeong Yun i Myeong-seo rozwijała się powoli i tak jak każda zdrowa relacja przerodziła się z przyjaźni w miłość. Właściwie nawet sam czytelnik nie zdaje sobie sprawy z tego, kiedy właściwie autorka postawia go przed faktem dokonanym, iż ci bohaterowie mają się ku sobie. Wręcz mimowolnie zaczynamy traktować Jeong Yun i Myeong-seo jako parę, a to naprawdę niesamowite uczucie. Jeszcze żaden autor nie potrafił wprowadzić mnie w taki stan, w którym wręcz oczywiste jest, że główni bohaterowie są ze sobą. W innych książkach była cała zakręcona historia o tym, jak to postacie mogły się na początku nienawidzić, a potem dopiero w sobie zakochać. Tutaj nie ma czegoś takiego. Jeong Yun i Myeong-seo są dla siebie wręcz stworzeni, a ich historia splata się ze sobą naprawdę idealnie, w bardzo rzeczywisty sposób. Zresztą całą powieść cechuje niesamowity realizm. Czytając, czułam się jakby te wszystkie wydarzenia rozegrały się naprawdę, a autorka była jedynie świadkiem ich przebiegu. Niesamowite uczucie. Niewielu pisarzy ma ten dar do łatwości kreowania i przekazywania czytelnikowi fabuły oraz do stworzenia realistycznych postaci.
Jedną z rzeczy, za które uwielbiam tę książkę jest fakt, że autorka nie stosuje żadnych upiększeń do ukazania czytelnikowi świata, który wykreowała w książce, a dodatkowo on sam niewiele rożni się od tego prawdziwego. To nie jest powieść o żadnych wyidealizowanych osobach, które są tak cudowne, że dostają Nagrodę Nobla za samo oddychanie. Shin Kyung-Sook przedstawia nam historię grupki przyjaciół, zwykłych ludzi, takich jak my, którzy muszą zmierzyć się z wieloma problemami, z którymi my sami możemy się spotkać. Niesamowicie brakowało mi takiej realnej książki, która byłaby świetna w swojej prostocie, a właśnie to otrzymałam w Będę tam. Dodatkowo przez całą powieść ani na chwilę się nie nudziłam. Niewiele jest takich lektur, które kompletnie mnie nie nudzą, a czytanie kolejnych rozdziałów przychodzi mi tak łatwo i lekko jak oddychanie. To nie jest kwestia tego, że przeczytałam tę książkę w jeden dzień od deski do deski. Dawkowanie takich historii jest wręcz zalecane, a ja nie spieszyłam się z poznawaniem kolejnych wydarzeń. Jednak nawet nie spostrzegałam się, kiedy docierałam do kolejnego rozdziału, nawet jeśli od pierwszego minęło około piętnastu kartek. Chyba jednak jestem stworzona do czytania koreańskiej literatury.
Będę tam to piękna opowieść o sile przyjaźni i miłości, która przebije nawet najpotężniejsze mury i poradzi sobie z problemami, które przecież każdego dnia spotykają ludzi w życiu. Ta książka ma niezliczoną ilość plusów, które sprawiają, że jest naprawdę świetna. Niestety nie można jej pochłonąć w dzień lub dwa, bo nad losami naszych bohaterów trzeba trochę pomyśleć i wczuć się w sytuację, w której sami się znajdują. Jeśli sięgamy po koreańskie powieści, to trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że w większości są w nich przedstawione historie niełatwe dla czytelnika i zmuszające go do myślenia. Jednak to jeden z wielu plusów takiej literatury, gdyż jest zdecydowanie niewiele powieści, które potrafią porwać czytelnika, a jednocześnie dać mu do myślenia. Ja jestem oczarowana stylem pisania Shin Kyung-Sook i nie mogę się doczekać przeczytania Zaopiekuj się moją mamą. Literatura koreańska to powiew świeżości, którego brakowało mi po duchocie i schematyczności zachodnich powieści.
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Korea Południowa, Seul, lata 80. XX wieku. Jeong Yun wraca na studia po rocznym urlopie dziekańskim. Wzięła go ze względu na to, że nie mogła poradzić sobie ze śmiercią matki i czuła, że w takim momencie nie będzie mogła skupić się na studiach. Po śmierci matki bardzo wspierał ją jej przyjaciel Dan i tylko właściwie w nim mogła znaleźć oparcie w tych trudnych chwilach....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-12
Yu-jeong zawsze była we własnej rodzinie outsiderką. Ze wszystkimi musiała się kłócić i mieć kompletnie inne poglądy niż reszta, a dodatkowo jej beznadziejne stosunki z własną matką, która twierdziła, że to przez fakt, że Yu-jeong się urodziła musiała zakończyć karierę pianistki, tylko pogarszają stan psychiczny dziewczyny. Zawsze żyła w cieniu swoich braci i na nią, jako na najmłodszą, nikt nie zwracał żadnej uwagi. Nawet kiedy doszło do brzemiennego w konsekwencje zdarzenia, po którym Yu-jeong całkowicie zamknęła się w sobie i zmieniła się w inną osobę, nikt nie był przy niej, by ją wysłuchać i zapewnić jej chociaż minimalny komfort psychiczny. Jedyną osobą, która zawsze ją rozumiała była ciotka Monika, zakonnica. To właśnie ją Yu-jeong uważała za prawdziwą matkę i do niej zwracała się w każdej trudnej sytuacji. Ciotka Monika była jedyną prawdziwą osobą w całym fałszu, który otaczał rodzinę Yu-jeong i jedyną przystanią, w której mogła zatrzymać się na dłużej i wiedzieć, że jest bezpieczna.
Ciotka Monika wręcz uwielbia pomagać ludziom i widzieć, jak dzięki niej odnajdują drogę do Boga. Właśnie dlatego przez 30 lat odwiedza skazanych na śmierć w Seulskim Więzieniu. Szczerze z nimi rozmawia, stara się zrozumieć ich postępowanie i ma nadzieję ich w ten sposób resocjalizować. Kiedy Yu-jeong po trzeciej próbie samobójczej ląduje w szpitalu, ciotka Monika postanawia, że nie wyśle ją znowu na konsultację do psychologa, ale zabierze ze sobą do więzienia, gdzie Yu-jeong będzie musiała odwiedzać pewnego więźnia przez przynajmniej miesiąc. Dziewczyna również ma dość chodzenia po psychologach, więc zgadza się na propozycję ciotki. Właśnie w ten sposób Yu-jeong poznaje Yun-su, skazanego na karę śmierci za gwałt na siedemnastoletniej dziewczynie i zamordowanie jej oraz dwójki innych kobiet. Mimo początkowej niechęci Yu-jeong odkrywa, że jest coś, co łączy ją z Yun-su, a mianowicie: smutek. Po tym nagłym odkryciu w dziewczynie zaczyna zachodzić coraz więcej gwałtownych zmian. Czy piękna i bogata kobieta może nauczyć się czegoś od człowieka skazanego na karę śmierci?
Nie od dziś interesuję się wszystkim, co związane z Koreą Południową, jednak jak dotąd miałam pewne opory przed podjęciem się przeczytania jakiejś książki napisanej przez koreańskiego autora/kę. Moje pierwsze spotkanie z taką literaturą przypadło na Nasze szczęśliwe czasy i - lepiej stać się nie mogło. Jedna z najpiękniejszych, najbardziej pouczających i skłaniających do refleksji książek, jakie kiedykolwiek miałam okazję przeczytać.
Ciągle nie mogę otrząsnąć się z szoku, jaki wywołała we mnie ta pozycja. Moje myśli zataczają błędne koła, starając się wysłać mi jakikolwiek impuls, który pobudziłby moje palce do opisania wszystkich przemyśleń na temat tej powieści. Jest ich zdecydowanie zbyt wiele i z pewnością nie będę w stanie podzielić się nimi wszystkimi z Wami. Tę książkę po prostu trzeba przeżyć. Na własnej skórze, na własnym mózgu, sercu i duszy. Nie jest ona lekką i przyjemną powieścią, jeśli tego szukacie, to z takim nastawieniem nawet nie sięgajcie po Nasze szczęśliwe czasy. Trzeba być naprawdę bardzo odporną psychicznie osobą, by móc ją w całości przeczytać i zrozumieć, co tak naprawdę Gong Ji-Young chce nam pokazać. Wiem, że okładka i znajdujący się na niej różaniec może nieco odstraszać przed przeczytaniem (bo w moim wypadku tak było), jednak nie zwracajcie na to najmniejszej uwagi. Historia nie dzieje się w klasztorze, kościele czy innej sakralnej budowli, ale spotkania naszych bohaterów odbywają się w więzieniu. I nie są one tak bezsensowne, jak wydawało mi się przed sięgnięciem po tej powieść. Dzięki tym spotkaniom bohaterowie lepiej poznają siebie nawzajem, ale również zdają sobie sprawę z własnych lęków i uczuć, o których nie mieli pojęcia.
Bogata kobieta i mężczyzna skazany na karę śmierci. Całkowite przeciwieństwa, które jednak mają ze sobą tak wiele wspólnego. Nie mogło być dwojga tak różnych osób jak Yu-jeong i Yun-su. Każdy z nich niestety nosi ze sobą własny bagaż przykrych doświadczeń, które nie pozwalają im normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Yu-jeong w młodości była okropnie traktowana przez własną matkę, a każda ich rozmowa doprowadzała do wybuchów kłótni. Nawet w chwili, kiedy najbardziej potrzebowała drugiej osoby, by odgoniła czarne myśli i bolesne wspomnienia z pewnego strasznego wydarzenia, nikogo nie było obok niej. Dziewczyna jest po trzech próbach samobójczych, a pierwszy raz chciała skończyć ze sobą w wieku 15 lat. Mimo tego, że upłynęło drugie tyle, myśli samobójcze nigdy jej nie opuściły, a brutalne obrazy z przeszłości wyryły się w jej pamięci na zawsze. Przez to Yu-jeong nie jest teraz w stanie normalnie funkcjonować w społeczeństwie i cały czas jest odizolowana od innych ludzi. Ale teraz, kiedy poznaje Yun-su, obiecuje sobie, że nie umrze. Nie odbierze sobie życia, jak ostatni tchórz. Główni bohaterowie idealnie się uzupełniają. Yu-jeong potrzebowała właśnie takiej osoby, jak Yun-su, a on chciał dokładnie kogoś takiego, jak ona. Dzięki mężczyźnie Yu-jeong zdała sobie sprawę z wartości własnego życia. W końcu nad Yun-su niemal wisi miecz Damoklesa i w każdej chwili może zostać wykonany jego wyrok śmierci, a kobieta sama chce sobie odebrać coś tak wartościowego. Mężczyzna żyje w ciągłej niepewności i stagnacji. Przyjdą po niego już teraz, jutro, a może za kilka lat? Kiedy Yu-jeong zdaje sobie z tego sprawę, zaczyna zauważać, jak bardzo ważne jest nasze życie. Jednak Yun-su również czerpie korzyści ze spotkań z kobietą. Zawsze był pewien, że on jest jedyną osobą, która cierpi tak wielki smutek, ale okazuje się, że bogaci również płaczą i zmagają się z własnymi demonami. Kolejną płaszczyzną, na której rozgrywa się relacja między Yu-jeong i Yun-su jest po prostu stan majątkowy. Mężczyzna przez całe życie był biedny i nienawidził bogatych, a Yu-jeong od zawsze była bogata, jednak pieniądze nigdy nie dały jej prawdziwego szczęścia. Dopiero po ich spotkaniu okazuje się, że tylko razem mogą dać sobie szczęście, obalając wszystkie stereotypy.
Psychika głównych bohaterów jest naprawdę ogromnie złożona i można odczytywać ich zachowania na wiele możliwych sposobów, więc pewnie po przeczytaniu książki drugi raz jeszcze lepiej rozumiałabym wszystke motywy, kierujące postaciami. Same przemyślenia Yu-jeong są dla mnie wręcz genialne i książka spodobałaby mi się nawet wtedy, jeśli byłaby tylko związana z opowiadaniem własnego światopoglądu przez główną bohaterkę. Gong Ji-Young zaprezentowała nam jednak bardzo złożoną relację głównych bohaterów, której przebieg jest ogromnie dramatyczny, co sprawia, że nie da się nie przywiązać do postaci. Miałam się już do nikogo nie przywiązywać, ale jednak autorka postanowiła dać mi pstryczka w nos i całkowicie podbić moje serce wszystkimi przewijającymi się na kartkach książki postaciami oraz doprowadzić do tego, że w rezultacie byłam załamana po zakończeniu Naszych szczęśliwych czasów i nie mogłam przez długi czas dojść do siebie ani zacząć czytać innej powieści. Cała historia Yu-jeong i Yun-su jest ogromnie poruszająca, a ich przeszłość naprawdę może przytłoczyć czytelnika. Szczególną zmorą są "niebieskie karteczki", które przewijają się w książce i opowiadają przeszłość Yun-su. Za każdym razem, gdy przeczytałam jedną z nich, musiałam przez dobry moment to wszystko przetrawić i ochłonąć, by móc czytać dalej. Jednak mimo tego, że powieść nie należy do łatwych, to wciąga tak bardzo, że nie da się jej odłożyć. Wierzcie mi, nigdy nie czytam książek wieczorami, jednak tę skończyłam o północy i nie mogłam pozbierać z podłogi łez, które wymknęły mi się spod powiek, przy czytaniu zakończenia Naszych szczęśliwych czasów. Ta książka jest jednocześnie przerażająca i piękna. A ja jestem rozdarta między kochaniem jej a nienawiścią.
Nasze szczęśliwe czasy to przede wszystkim ogromnie pouczająca i mądra książka, o której nie da się zapomnieć przez długi czas. Historia Yu-jeong i Yun-su jest dramatyczna i przepełniona smutkiem. Podczas czytania tej książki, czytelnik od razu wpada w pewien rodzaj melancholii, z której jeszcze długo po jej odłożeniu nie może się wyrwać. Nasze szczęśliwe czasy podbija serce, przemuje kontrolę nad mózgiem i uderza z pełną siłą w sam środek duszy czytelnika. Nie jest to łatwa pozycja i to książka dla osób, które potrafią zrozumieć i wczuć się w tak okropnie potraktowanych przez los bohaterów. Jeżeli jednak postanowi się po nią sięgnąć, to okazuje się być naprawdę wykwintną ucztą dla wybrednych kubków smakowych czytelników. Szczerze? To po prostu perła wśród całej masy pseudo pouczających książek. Niestety to bardzo niedoceniana i niezauważana perła, a ja mam nadzieję, że zwróciłam na nią Wasze oczy. Ogromnie irytuje mnie to, że tak mało osób o niej słyszało, a jeszcze mniej ją czytało. Jedno jest pewne - nie wiecie, co tracicie. Sięgnijcie po nią, a Wasze życie ulegnie diametralnej zmianie.
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Yu-jeong zawsze była we własnej rodzinie outsiderką. Ze wszystkimi musiała się kłócić i mieć kompletnie inne poglądy niż reszta, a dodatkowo jej beznadziejne stosunki z własną matką, która twierdziła, że to przez fakt, że Yu-jeong się urodziła musiała zakończyć karierę pianistki, tylko pogarszają stan psychiczny dziewczyny. Zawsze żyła w cieniu swoich braci i na nią, jako...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-01
Maria przeprowadza się razem z rodzeństwem i matką do nowego domu, który napawa ją dziwnym strachem. Niemal od razu szesnastolatka trafia na pokój, w którym znajduje się portret jej prababki Izabelli oraz odnajduje jej stary pamiętnik. Dziewczyna postanawia dowiedzieć się więcej o Izabelli, jednak im więcej czyta jej zapisków, tym bardziej zaczyna się obawiać tego, co może się wydarzyć. Przestraszona postanawia odłożyć na jakiś czas czytanie jej pamiętnika. Dzień później podczas zabawy z młodzą siostrą, Wiktorią, znajduje w szkatułce mamy pierścionek, którego ta nigdy nie pozwoliła jej dotykać. Granatowy topaz pośród srebrnych róż. Maria postanawia jednak postawić się rodzicielce i zakłada pierścionek na palec. Chwilę potem widzi na podwórku domu dziwnie ubranego mężczyznę. Boi się, że to może być włamywacz, więc postanawia w jakiś sposób go wypłoszyć. Wychodzi z domu, a wtedy rzeczywistość wokół niej ulega natychmiastowej zmianie.
Maria znajduje się teraz w przeszłości, sama nie wie czy to średniowiecze, czy może barok. Stara się znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, w którym mogłaby się zatrzymać i trafia do folwarku. Właścicielka tego miejsca po zobaczeniu pierścienia dziewczyny od razu zabiera ją do siebie i wyjawia jej całą prawdę na temat jej pochodzenia. Dziewczyna będzie musiała zmierzyć się z niesamowitymi trudnościami, a akceptacja tego, że pochodzi z rodu, który rzekomo miałby uwolnić to państwo od okrutnej królowej Keheris, jest wręcz niemożliwa. Maria zaczyna jednak coraz bardziej zdawać sobie sprawę z powagi jej sytuacji i wie, że jest potrzebna temu miastu jako prawnuczka Teroliana.
Ostatnimi czasy coraz chętniej sięgam po powieści naszych rodzimych autorów i wielu przypadkach okazuje się, że Polacy również potrafią napisać coś naprawdę bardzo dobrego. Ale zdarzają się też książki, które niestety okazują się kiepskie. Jedną z tych jest właśnie Topaz i Róża. Dwie królowe. Coraz częściej zauważam pewną tendencję u polskich autorów: dobry pomysł, ale słabe wykonanie. Niestety tak samo było i w tym przypadku. Sam pomysł na fabułę może nie wydaje się zjawiskowy, jednak z tego, co autorka pokazała w tej książce wiem, że gdyby nieco bardziej się do niej przyłożyła, to mogłoby wyjść z niej coś naprawdę bardzo dobrego. Ja niestety się rozczarowałam.
Główna wada? Za mało, za mało! Autorka pisze w sposób bardzo ogólnikowy i powierzchowny, tak że czytelnik właściwie nie może wczuć się w tę książkę. Ja wiem po swoich doświadczeniach, że ta powieść kompletnie do mnie nie przemówiła. Wiele lektur mocno działa na moją wyobraźnię, jednak tutaj mój mózg czuł się mocno "ogłupiony". Bardzo brakowało mi relacji przyczyna-skutek w tej powieści. Wiele rzeczy dzieje się bez właściwej przyczyny, a widzimy jedynie rezultat danej czynności. Opisy są bardzo słabo wykreowane. Dla autorki dwa zdania wystarczą do tego, żeby w zupełności przekazać czytelnikowi, jak wyglądało dane miejsce. Prawdą jest fakt, że jeśli czytamy o tym, że postać znajduje się w np. nowym pomieszczeniu to chcemy poznać w każdym fragmencie to nowe otoczenie. W tej książce niestety niczego takiego nie otrzymamy.
Tak jak już wspominałam sam pomysł na fabułę jest dosyć ciekawy. Przez całą książkę miałam jednak wrażenie, że gdyby autorka trochę dłużej usiadła nad tą powieścią, poprawiła nieco błędów, stworzyła nieco więcej opisów - to mogłoby to być coś dobrego. Wydarzenia następowały po sobie nieco za szybko i zanim się obejrzeliśmy to właściwie był już koniec książki. Najbardziej zirytował mnie pobyt Marii, już po cofnięciu się w czasie, w folwarku. Wszystko zostało opisane w tak chaotyczny sposób, że nawet nie wiem czy dziewczyna była tam dzień, dwa, a może nawet i całe życie. Dla mnie wyglądało to tak, jakby spędziła tam trzy dni: w pierwszy przyjechała i dowiedziała się wszystkiego, w drugi czekała na przybycie Rady, a na trzeci już właściwie wyjeżdżała. A za chwilę otrzymuję informację, że Maria niesamowicie zżyła się z mieszkańcami tego folwarku i trudno było jej się z nimi rozstawać. Chyba potrzebowała na to nieco więcej niż trzy dni, prawda? W takim razie co się z nimi stało, skoro nie zostały nawet w porządny sposób opisane? Byłam naprawdę bardzo zawiedziona tym, że autorka pozostawiła to tak niedopowiedziane. Sama postać Marii jest mi raczej obojętna, jednak nie ukrywam, że dobrze czytało mi się prawie całą powieść z jej punktu widzenia. Faktem jest, że gdyby autorka nieco bardziej skupiła się na opisywaniu i odczuciach bohaterki to wyszłaby z tego naprawdę dobra powieść.
Najciekawszą rzeczą jest to, że sposób pisania autorki bardzo zmienia się pod koniec książki. Opisy są głębsze i ciekawsze, a historia Marii jeszcze bardziej się zazębia i komplikuje. Byłam naprawdę mile zaskoczona taką końcówką i jestem przekonana, że gdyby cała książka została w ten sposób poprowadzona to byłaby świetna. Niestety dopiero zaczyna się robić ciekawie, a tu koniec tej książki. Po zakończeniu wnioskuję, że autorka ma w ukryciu jeszcze kolejne tomy. Gdyby nie ten koniec powieści to raczej dałabym jej o wiele niższą ocenę, jednak na samym końcu autorka się nieco uratowała. Mimo tego, że Topaz i róża mnie rozczarowała to z chęcią dowiedziałabym się, jak zakończyła się historia Marii.
Topaz i róża. Dwie królowe to niestety kiepska książka, której ja sama nie polecam. Największym mankamentem jest fakt, że to powieść z potencjałem, ale niestety niewykorzystanym. Nie mogę przeboleć tego, bo wiem, że gdyby autorka nieco bardziej przyłożyła się do opisów i uczuć bohaterki to z pewnością wyszłoby z tego coś dobrego. Nie lubię tak od razu skreślać polskich książek, ale ta niestety porządnie mnie rozczarowała. Mimo, że to tylko nieco ponad sto stron, to i tak nie polecam Wam czytania tej książki. Wydaje mi się, że ten czas moglibyście poświęcić na ambitniejszą lekturę, która z pewnością przypadnie Wam do gustu. Jednak mimo tego, że jestem nią rozczarowana to końcówka zrobiła na mnie wrażenie i chciałabym przeczytać kolejny tom.
Maria przeprowadza się razem z rodzeństwem i matką do nowego domu, który napawa ją dziwnym strachem. Niemal od razu szesnastolatka trafia na pokój, w którym znajduje się portret jej prababki Izabelli oraz odnajduje jej stary pamiętnik. Dziewczyna postanawia dowiedzieć się więcej o Izabelli, jednak im więcej czyta jej zapisków, tym bardziej zaczyna się obawiać tego, co może...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-12-26
Nova Prudence Niven jest tegoroczną absolwentką Akademii Rulebreakerów w Vancouver. Uczyła się wykonywania swojego zawodu, który jak sama nazwa wskazuje polegał na łamaniu wszystkich możliwych reguł oraz na włamywaniu się, razem z hakerami i assasinami. By dostać się do swojej wymarzonej Akademii Nova Prudence musiała w bardzo młodym wieku zabrać wszystkie pieniądze swojej rodziny i podążyć za własnymi marzeniami. Ciągle żałuje tego, co zrobiła i obiecuje sobie, że po otrzymaniu przypinek mianujących ją na rulebreakerkę całe swoje pieniądze z pierwszej misji wyśle do rodziny, która teraz żyje w naprawdę złych warunkach.
Po oficjalnym mianowaniu na rulebreakerkę Nova od razu dostaje swoje pierwsze zadanie. Nie byle jakie, bo o współpracę prosi ją sam nowomianowany prezydent - poprzedni bowiem, Dean Payne, został zamordowany w tajemniczych okolicznościach. Nova wybiera się do stolicy Zjednoczonej Ameryki, czyli Limy, gdzie dowiaduje się, że prezydenta zabił nikt inny jak jego następca - Warren Harlow. Dochodzi jednak do wniosku, że obecna głowa państwa naprawdę dobrze sprawuje swoją rolę, więc razem z innymi wezwanymi rulebreakerami, assasinami i hakerami wykonuje zlecenie od prezydenta. Już myślała, że wykonali swoje zadanie wzorowo, kiedy okazuje się, że ktoś włamał się do budynku, którego zabezpieczenia mieli sprawdzić, i wykradł tajne informacje. Na wszystkich zebranych padło przypuszczenie zdrady państwa i w związku z tym prezydent wymierza w ich kierunku bardzo osobliwą karę... Nova Prudence spodziewała się torturowania, a jednak spotkało ją coś jeszcze gorszego.
Ostatnio coraz częściej sięgam po książki polskich autorów i zazwyczaj jestem naprawdę bardzo mile zaskoczona, gdyż do tej pory cały czas czytałam zagraniczne powieści i nie myślałam, że Polacy potrafią napisać coś równie dobrego. Za Rulebreakerkę wzięłam się dlatego, że chciałam zobaczyć, jak kolejny rodzimy autor poradził sobie z pisaniem książek i muszę przyznać, że nieco się zawiodłam. Niestety dla mnie ta lektura jest jedynie przeciętna, nawet bardzo przeciętna. Zapowiadała się naprawdę interesująco, jednak im dalej w las, tym było bardziej nużąco. Na tyle, że o mało nie odłożyłam książki w połowie, a to chyba o czymś świadczy.
Na oklaski zasługuje pomysł na przedstawienie bohaterów jako włamywaczy, hakerów czy zamachowców. Raczej rzadko czytamy o postaciach, które robią złe rzeczy i jeszcze państwo samo nakłania ich do współpracy ze sobą. Muszę przyznać, że to mnie naprawdę bardzo zaciekawiło i to na tyle, że byłam ciekawa, jak autorka poradzi sobie ze stworzeniem takiego świata. Myślałam, że będzie on naprawdę bardzo zepsuty, skoro główni bohaterowie to włamywacze bądź hakerzy, a jednak spotkałam się z lekkim rozczarowaniem - byli traktowani jak zwykli ludzie, którzy po prostu interesują się nieco innymi rzeczami. Sama nie wiem czego oczekiwałam. Może tego, że w książce będzie więcej dreszczyku emocji po przyłapaniu któregoś z bohaterów na zabawie we włamywacza? Niestety tego tutaj nie otrzymałam i przyznam, że to mnie lekko zawiodło, jednak parłam dalej w tę historię. Momentami niektóre wydarzenia wydawały mi się bardzo niedorzeczne, ale już przymknę na to oko. Zaczęłam się poważnie nudzić, kiedy bohaterka jechała do Limy. Może to nie było więcej niż dwa rozdziały, ale i tak miałam ochotę przekartkować książkę i dotrzeć wreszcie do czegoś ciekawszego. No i wreszcie dotarłam do spotkania rulebreakerów z prezydentem. Akcja, w którą mieli być wplątani, wydawała się naprawdę ciekawa, a jednak wszystko zostało opisane w tak szybki i pobieżny sposób, że znowu czułam się rozczarowana. Bardzo szybko autorka przeszła do wątku kary wymierzonej za spapranie zadania. I tutaj znowu poczułam się zaciekawiona. Główni bohaterowie mieli brać udział w interesującym projekcie Marilyn. Pomysł na niego naprawdę bardzo mi się spodobał, bo przecież chyba raczej nie spotkamy się w realnym życiu z osobą, która powie nam, iż odnalazła gen perfekcji i dzięki niemu staniemy się idealni. Niestety w naszych bohaterach doszło do sporych mutacji, których raczej się nie spodziewali, a ja znowu czułam się znudzona. Jak widać moje zainteresowanie można zobrazować tylko jako sinusoidę, która niestety spadła powyżej przeciętnej linii.
O bohaterach nie mogę zbyt wiele powiedzieć, bo raczej byli oni dla mnie obojętni. Nova Prudence dla mnie miała jedynie ciekawe imiona, a reszta po prostu gdzieś uleciała mi z głowy. To chyba mówi samo przez się. Spodobało mi się jedynie to, że miała dosyć rozsądny sposób podchodzenia do niektórych spraw i potrafiła szybko wpaść na sprytny plan, co w tej historii bardzo się jej przydało. Natomiast minusem był fakt, że cały czas mogliśmy czytać o tym, jak bardzo się boi. Dochodziło to niemal do rodzaju histerii, która mnie naprawdę bardzo irytowała. Ciągle myślała o tym, że nie chce iść na tortury, że boi się o rodzinę, że może jej się stać coś złego - rozumiem to, bo strach to nieodłączna kwestia naszego życia. Mogę o tym czytać raz, nawet dwa, ale nie praktycznie cały czas. Reszty postaci nawet nie zapamiętałam, gdyż po prostu wydali mi się bezosobowi. Ważni okazali się jedynie: C, Trevor i Kenny, a jednak ja i tak nie widziałam w nich niczego interesującego. Każdy z bohaterów był bardzo papierowy i jednowymiarowy, przez co nie mogłam się dobrze wczuć w tę historię.
Jednak nie cały czas było tak źle, jak wspominałam. Było kilka ciekawych akcji, w których bohaterowie musieli się wykazać wielkim sprytem, żeby móc uciec przed tym, co im groziło i wtedy czytelnik czuł się naprawdę wciągnięty w wir wydarzeń. Spodobało mi się również to, że w książce wystąpiły zombie, które nosiły tam nazwę junkmenów, i to był jeden z powodów, dla których nie dałam tej powieści niższej oceny. Ale zdarzały się też momenty, w których sama nie rozumiałam co się dzieje. Autorka ma bardzo specyficzny styl pisania i ja kilka razy czułam się naprawdę zagubiona. Miałam wrażenie, że bała się pisać bardziej rozbudowane opisy krajobrazów bądź momentów bezpośrednich starć bohaterów z innymi postaciami, takimi jak junkmeni. Czytając o walce między bohaterami, czułam się jakbym ominęła bardzo ważny, długi i rozbudowany fragment opisu, a potem naprawdę długo zastanawiałam się jakim cudem Nova Prudence uniknęła śmierci. Mam nadzieję, że do drugiej części autorka przyłoży się jeszcze bardziej, jednak ja sama nie wiem czy będę chciała ją przeczytać.
Rulebreakerka to przeciętna powieść, która zawiera w sobie bardzo duży, ale niewykorzystany, potencjał. Widać, że autorka miała dużo pomysłów na swoją książkę i wydaje mi się, że gdyby skupiła się na jednym konkretnym to wyszłoby coś o wiele lepszego. Dla mnie niestety jest to lektura, do której raczej nie wrócę i nie przeczytam kolejnych części, gdyż wystarczająco namęczyłam się z tą jedną. Ani jej nie polecam, ani nie odradzam - mam do niej neutralny stosunek, więc jeśli nie przeszkadzają Wam minusy, które wymieniłam, i zachwycacie się plusami to sięgnijcie po nią. Jeśli jednak odrzuca Was te kilka mankamentów to sobie po prostu darujcie i zabierzcie się za coś lepszego.
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Nova Prudence Niven jest tegoroczną absolwentką Akademii Rulebreakerów w Vancouver. Uczyła się wykonywania swojego zawodu, który jak sama nazwa wskazuje polegał na łamaniu wszystkich możliwych reguł oraz na włamywaniu się, razem z hakerami i assasinami. By dostać się do swojej wymarzonej Akademii Nova Prudence musiała w bardzo młodym wieku zabrać wszystkie pieniądze swojej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-01-02
Na grzbiecie Juan de Fuca znajduje się specjalna stacja badawcza, która pozyskuje energię geotermalną z głębin wody. Wszystko odbywa się przy zaawansowanej technologii i nowoczesnych maszynach, ale nawet najlepsze maszyny nie dadzą sobie rady tak samo jak człowiek. Dlatego do pracy w głębinach powoływani są ryfterzy, czyli osoby, które są odpowiedzialne za poprawne funkcjonowanie wszystkich maszyn. Jednak nie są to pierwsze lepsze osoby, są one poddawane licznym badaniom i modyfikacjom, dzięki którym mogą oddychać pod wodą. Do takiej pracy nie są również wybierani ludzie, którzy nie dają sobie rady ze stresem i strachem. Niestety, by być ryfterem to znaczy od razu odpisać na siebie wyrok na wielki stres i strach, który zawsze się ukazuje w ludziach, bo praca na skraju wulkanu nigdy nie jest zbyt przyjemna. A wulkan to nie wszystko, co ich spotyka. Oprócz tego ruchy sejsmiczne i nawet ogromne ryby, które tylko ostrzą sobie na nich zęby.
Ale to jeszcze nie wszystko. Czyhają na nich o wiele groźniejsze rzeczy, których nawet sobie nie wyobrażają. I tak właśnie na ryfterów zostają wybrani ludzie z naprawdę wielkim bagażem doświadczeń, którzy mieli wiele problemów w życiu i w prawdopodobnie nie znaleźliby pracy nigdzie indziej, jak właśnie pod wodą. Dzięki temu, że niosą ze sobą tyle mrocznych wspomnień jest niewiele rzeczy, które mogą ich złamać i sprawić, żeby przestali pracować. Są tak przyzwyczajeni do cielesnego bólu i wszechobecnego stresu, że pracę ryftera traktują jako pewien rodzaj postępu w swoim życiu. Kompletnie nie obchodzi ich satysfacja z pracy. To luksus, na który niestety nie mogą sobie pozwolić. W taki oto sposób pośród rowów grzbietu Juan de Fuca stają się niemal istotami z żelaza, nic nie może ich zniszczyć. Nie są świadomi tego, jak wielka odpowiedzialność jest w ich rękach, a kiedy wreszcie dowiadują się, jak wiele od nich zależy... Zaczynają się dziać niepokojące rzeczy.
Warto najpierw zauważyć, że powieść Petera Wattsa zawiera przedmowę skierowaną wyłącznie do polskich czytelników. Naprawdę można się uśmiechnąć przy czytaniu tego, co autor dla nas napisał, gdyż okazuje się, że to właśnie Polacy przejrzeli na oczy i są tolerancyjni, gdyż jako jedno z niewielu państw, Polska zechciała wydać tę powieść. Peter Watts spotkał się z odmowami m.in. w Rosji i Niemczech ze względu na to, iż stwierdzili, że książka jest zbyt mroczna. To chyba jednak coś znaczy, bo jeśli powieść jest zbyt mroczna dla Rosjan to raczej trzeba się bać. I faktycznie taka jest, ale to tylko wpływa pozytywnie na nią.
Jeszcze chyba nigdy nie miałam przyjemności czytać takiej ciężkiej science-fiction. Ale to nic dziwnego, bo zazwyczaj nie jestem przyzwyczajona do takich powieści. Dopiero zaczynam poznawać ten gatunek i im więcej takich książek czytam, tym bardziej mi się podobają i utwierdzam się w tym, że dobrze zrobiłam, sięgając po nie. Do tej pory widziałam science-fiction jednowymiarowo - jako futurystyczne przedstawienie świata pełnego zaawansowanej technologii, latających pojazdów i tym podobnym rzeczy. Peter Watts w swojej powieści Rozgwiazda rozszerzył moje horyzonty i pokazał, że science-fiction wcale nie jest taka ograniczona. Ogranicza ten gatunek jedynie ludzka wyobraźnia. I faktycznie zrozumiałam po przeczytaniu tej powieści w jak wielkim błędzie byłam. Dzięki za otwarcie mi oczu, Peterze Wattsie!
Dużym zaskoczeniem jest fakt, że akcja książki bezpośrednio dotyczy świata podwodnego. Trzeba przyznać, że jest on bardzo niewykorzystanym tematem. Wszyscy autorzy latają pośród chmur, a Peter Watts pokazał, że po drugiej stronie również może być ciekawie. Sama nie rozumiem dlaczego autorzy nie wykorzystują potencjału, jaki ma w sobie właśnie świat morski - jest on chyba nawet większy niż to, co mogliby wymyślić w powietrzu. Trzeba przyznać, że powieść rzeczywiście jest bardzo mroczna. Gdy czytelnik wyobraża sobie to, że nad postaciami znajduje się wiele litrów wody, która cały czas na nich napiera, to niemal rodzi się w nim klaustrofobiczne uczucia. Przynajmniej u mnie tak było. Nawet nie chciałam wyobrażać sobie tej całej masy wody, która cały czas naciska na bohaterów, a sama akcja książki była już całkowicie przerażająca. Zarówno w tym dobrym znaczeniu, jak i złym. Dzięki temu, że w powieści odczuwa się taką mroczną aurę, ona rzeczywiście może się udzielić czytelnikowi, ale to sprawia tylko, że Rozgwiazda jest jeszcze bardziej interesującą powieścią. Dziwię się, że dopiero teraz o niej usłyszałam, bo o tym, co stworzył Peter Watts powinno być naprawdę głośno. A tymczasem ja pierwszy raz o Rozgwieździe usłyszałam kilka tygodniu temu. Mam nadzieję, że zaufacie mi i przekonacie się, że powieść jest naprawdę godna polecenia i przeczytania.
Przyznam, że na początku miałam oporu z czytaniem Rozgwiazdy. Książka niestety kompletnie mi się nie spodobała i nawet nie chciałam jej czytać, ale w końcu się uparłam i absolutnie nie żałuję. Czytało mi się ją dosyć długo, ale dlatego jest taka charakterystyczna - akcja rozwija się bardzo powoli i idzie wręcz w żółwim tempie, ale wraz z upływem stron czytelnik do niej dorasta i po zamknięciu ostatniej kartki jest całkowicie inny niż przed jej przeczytaniem. Na początku faktycznie może być trudno przyzwyczaić się do sposobu pisania autora i do tego, że posługuje się wieloma fachowymi terminami. Peter Watts jest w końcu biologiem morskim i połączył swoje dwie pasje: biologię oraz pisanie powieści. Zgrabnie przeplata fachowe nazewnictwo i swoją wiedzę z akcją książki. Sami bohaterowie również zasługują na wielką uwagę. Ich kreacje są bardzo rozbudowane i psychologiczne. Czasami naprawdę trzeba się dobrze zastanowić, co sprawiło, że bohater postępuje w ten sposób. Czytelnik musi pamiętać, że ryfterzy mieli w cały czas w życiu pod górkę i wiele czynników ukształtowało ich na obecnych ludzi.
Jestem w szoku, bo książka zrobiła na mnie dosyć spore wrażenie. Nigdy nie spotkałam się z tak bardzo mrocznym i hard science-fiction, jakie zaserwował nam Peter Watts w Rozgwieździe. Zdecydowanie nie jest to powieść dla wszystkich, z pewnością trzeba mieć do niej wiele cierpliwości, bo akcja bardzo się wlecze, a poza tym dużo determinacji i odporności na nieco przerażające sceny. Jeśli jesteś taką osobą to ja z wielką przyjemnością polecam Ci tę powieść, gdyż naprawdę jest godna uwagi, jednak nie każdy w taki sposób ją odbierze. Ja jestem nią bardzo mile zaskoczona i mam nadzieję, że więcej osób sięgnie po Rozgwiazdę, bo naprawdę warto.
Na grzbiecie Juan de Fuca znajduje się specjalna stacja badawcza, która pozyskuje energię geotermalną z głębin wody. Wszystko odbywa się przy zaawansowanej technologii i nowoczesnych maszynach, ale nawet najlepsze maszyny nie dadzą sobie rady tak samo jak człowiek. Dlatego do pracy w głębinach powoływani są ryfterzy, czyli osoby, które są odpowiedzialne za poprawne...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-12-21
W odległej przyszłości świat, jaki istnieje nosi nazwę Virga i jest to ogromnych rozmiarów fulerenowy balon o średnicy kilku tysięcy mil. Jest wypełniony wodą, powietrzem i kawałkami skał. Praktycznie nie ma tam żadnej grawitacji, oprócz tej, którą mieszkańcy sami celowo wytwarzają. W centralnym punkcie tego państwa znajduje się tytułowe Słońce Słońc, najjaśniejszy punkt, czyli Candesce. Ludzie natomiast budują miasta, które kształtem przypominają nieco wielkie koła ze szprychami. Jednak nawet w państwach przyszłości nie jest idealnie. Można pomyśleć, że w tak odległych czasach powinny zniknąć wojny, jednak konfliktów jest teraz coraz więcej. Państwo Aerie jest uzależnione od wielkiego Slipstreamu i chce się wreszcie usamodzielnić. Chcąc uzyskać niezależność, mieszkańcy tamtego państwa postanawiają zbudować swoje własne sztuczne słońce, oczywiście w tajemnicy przed Slipstreamem. Niestety misja ta się nie powodzi.
Hayden Griffin przybywa do Rushu, by zrobić rzecz, o której od bardzo dawna myślał. Chce się zemścić. Ale nie na pierwszym lepszym człowieku, ale jego celem jest sam admirał Chaison Fanning, którego chłopak szczerze nienawidzi. W przeszłości Fanning podbił rodzinne miasto Haydena, czyli Aerie, i niemal je zniszczył. Jakby tego było mało przez niego Hayden stał się sierotą i cały swój okres dorastania spędził w różnych nieprzyjemnych miejscach. Długi czas zbierał na paliwo i na swój własny aerocykl, by tylko móc wybrać się do Rushu i dokonać wymarzonej zemsty. Teraz wreszcie nadszedł czas, tylko czy chłopakowi uda się to zrobić?
Z literaturą science-fiction nigdy nie było mi po drodze. Często zdarzały się powieści, które w ogóle mi się nie podobały, ale również były takie, które z przyjemnością przeczytałam. Dlatego obawiałam się tego, jakie odczucia będę mieć przy czytaniu Słońca Słońc. Z początku podchodziłam do lektury tej powieści bardzo sceptycznie i nie byłam pewna czy przez nią przebrnę, bo często zdarzało mi się nie móc skończyć danej książki z tego gatunku. Postanowiłam jednak sięgnąć po coś innego od tego, co zawsze czytam i właściwie... Nie zawiodłam się na tym, co otrzymałam w Słońcu Słońc.
Gdyby nie to, że chciałam sięgnąć po coś innego niż dotychczas, pewnie nigdy nie wzięłabym do rąk Słońca Słońc, gdyż po prostu nie czytam tego typu powieści. Może to był mój błąd? Wiem, że było warto, bo książka sama w sobie naprawdę bardzo mnie zainteresowała, jednak nie na tyle bym sięgnęła po jej kontynuację. Właściwie to moją największą uwagę przyciągnął plastyczny obraz istniejącego świata. Na początku trudno było mi się w nim odnaleźć, jednak Karl Schroeder pisze w tak dobry i przejrzysty sposób, że już po chwili czułam się tak, jakbym znała Virgę od zawsze. Rzadko się zdarza, żeby autor potrafił w tak świetny sposób zobrazować czytelnikowi świat, który wytworzył w swojej głowie, a jednak Schroederowi się to udało. Już dawno nie czytałam o tak dobrze przedstawionym i ciekawym świecie. Naprawdę bardzo interesuje mnie alternatywna przyszłość, którą wyobrażają sobie autorzy książek, jednak największym problemem jest zazwyczaj to, że mieli dobry pomysł, ale nie potrafili go "sprzedać" czytelnikowi. Świat, który sobie wymyślili, cały czas pozostawał w ich głowach i wielu czytelników nie mogło do końca zrozumieć, o co w nim chodzi. Tutaj natomiast jest całkowicie inaczej. Schroeder pokazał w nim dosłownie wszystko i zbudował go od samych podstaw, a jednak wyszło mu to naprawdę genialnie. Nie ma tu żadnych niedopowiedzeń, ale czytelnik zna wszystkie zagadnienia związane z Virgą i wie dlaczego dana rzecz działa w określony sposób. Jestem pod wielkim wrażeniem wyobraźni autora i za to należą mu się wielkie brawa.
Niestety jedynym minusem jest fakt, że dla mnie akcja momentami była nużąca. Na początku kompletnie nie mogłam się zmusić do tego, żeby zacząć czytać tę powieść i miałam kilka razy załamania. Chciałam ją od razu zamknąć i nie skończyć czytać, bo naprawdę przez kilka pierwszych rozdziałów było mi trudno przerbnąć. Potem z rozdziału na rozdział robiło się coraz ciekawiej, jednak ja cały czas czułam niedosyt i nawet po kilku dniach od przeczytania dalej go czuję. Sama nie wiem z czego to wynika, gdyż bohaterów naprawdę można było polubić, a akcja ze strony na stronę przyspieszała. Chyba tego typu powieści nie są dla mnie, gdyż ciągle nie mogę się do nich przekonać. Jednak mimo tego, że sama za bardzo nie przepadam za takimi książkami to nie mogłam nie dostrzec tego, jak dobrze została napisana. Jestem naprawdę głęboko przekonana, że jeśli sięgnie po Słońce Słońc osoba, która czyta dużo science-fiction to może się okazać, że to jedna z lepszych książek, jakie dane było mu przeczytać.
Słońce Słońc to naprawdę świetnie skonstruowana powieść, w której najbardziej zachwyca plastycznie zbudowany obcy świat. Mimo tego, że nie przepadam za takimi książkami to muszę przyznać, że naprawdę warto po nią sięgnąć. Szczególnie polecam ją osobom, które rzeczywiście bardzo lubią czytać powieści science-fiction, gdyż jestem przekonana, że będzie to perełka w Waszej biblioteczce. Ja jednak po kontynuację tej książki nie sięgnę, ale nie mówię "nie" powieściom tego autora.
W odległej przyszłości świat, jaki istnieje nosi nazwę Virga i jest to ogromnych rozmiarów fulerenowy balon o średnicy kilku tysięcy mil. Jest wypełniony wodą, powietrzem i kawałkami skał. Praktycznie nie ma tam żadnej grawitacji, oprócz tej, którą mieszkańcy sami celowo wytwarzają. W centralnym punkcie tego państwa znajduje się tytułowe Słońce Słońc, najjaśniejszy punkt,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-07-31
"Oto nasz spokojny angielski dom nagle został nawiedzony przez szatański hinduski Diament, za którym ciągną żywi łajdacy, wszystko zaś spowodowane przez zemstę zmarłego".
Księżycowy Kamień, czyli żółty diament, zdobił czoło posągu hinduskiego bożka księżyca, jednak został skradziony przez brytyjskiego żołnierza, który nic nie robił sobie z faktu, iż kamień ten powinien pozostać na swoim miejscu. Nie wiedział również, że diament ma naprawdę złą opinię u Hindusów - osoba, która go skradnie ma zostać przeklęta, jak i każda inna, która znajdzie się w jego posiadaniu, gdyż ciąży nad nim klątwa bożka Wisznu, a trójka braminów zrobi wszystko, by odzyskać zgubę.
W czerwcu roku 1848 odbywają się osiemnaste urodziny miss Rachel Verinder, na które otrzymuje od swojego zmarłego wuja Księżycowy Kamień. Przywozi go do niej kuzyn Franklin Blake, a dziewczyna nie może wyjść z podziwu nad diamentem, mimo tego, iż wie o jego złej sławie. Na następny dzień po przyjęciu miss Rachel donosi o fakcie zniknięcia kamienia, który otrzymała. Ta sprawa wstrząsa całym spokojnym miasteczkiem Yorkshire, gdyż tak naprawdę wszyscy są podejrzani. Na pewno żadna osoba z zewnątrz nie mogła tego dokonać, gdyż dom był pilnie strzeżony, lecz mimo tego podejrzenia padają na trzech Hindusów, którzy próbowali podstępem dostać się do domu. Oprócz tego nie można wykluczyć podejrzeń względem domowników, gości na przyjęciu i służby. Grono potencjalnych złodziei powiększa się z dnia na dzień, a cały czas wypływają na wierzch niepokojące fakty o zachowaniach najbliższych ludzi. Kto jest złodziejem? Tego nikt nie jest pewny i upłynie dużo czasu zanim zostanie wyłoniony prawdziwy sprawca.
"Łatwo przychodzą nam łzy w młodości, kiedy wkraczamy w świat. Łatwo przychodzą nam łzy na starość, gdy go opuszczamy".
Moje spotkania z detektywistycznymi wątkami były nieliczne. Tylko przy okazji czytania opowiadania Klątwa starej stróżki Agathy Christie i słuchania audiobooka Pies Baskerville'ów Artura Conana Doyle'a. Obydwa te spotkania były całkiem udane, więc postanowiłam sięgnąć również po Księżycowy Kamień Wilkie Collinsa, mając nadzieję, że będę zadowolona z lektury. Szczerze mówiąc, to nie liczyłam na to, że książka poruszy moim światem i zmieni sposób postrzegania powieści klasycznych bądź detektywistycznych, a jednak mogę przyznać, że wydarzyło się coś bardzo podobnego.
Na pierwszy rzut oka główny wątek może wydać się prosty i pewnie wszyscy zgodnie twierdzą, że bardzo łatwo znajdą złodzieja, który przywłaszczył sobie Księżycowy Kamień, jednak nic z tych rzeczy. Przyznam, że na początku też tak sądziłam i zastanawiałam się, co autor może upchnąć na tych 500 stronach, gdyż ja już od samego początku obstawiałam jednego złodzieja, jednak autor w tak zagmatwany sposób przeprowadził całą fabułę, że moje podejrzenia spaliły na przysłowiowej panewce. W tej powieści dzieje się tyle rzeczy, że gdybyście poprosili mnie o streszczenie fabuły to mogłabym jedynie dokładnie przedstawić początek tej historii, gdyż reszta układała się w tak zawikłany sposób, że jestem po części dumna z siebie, że nadążyłam nad tokiem myślenia autora. Z początku Wilkie Collins przedstawia nam jednego potencjalnego złodzieja, jednak w miarę upływu stron przekonujemy się, że jest zbyt wiele osób, które mogą być zamieszane w zniknięcie Diamentu. A nawet jeśli w trakcie książki autor pozostawia nas z wrażeniem, że dana postać na pewno nie mogła niczego złego uczynić, to w końcu i tak okazuje się, że było całkowicie inaczej. W tej powieści niemal na każdego bohatera patrzyło się podejrzliwym wzrokiem i za to tak bardzo ją uwielbiam - nikomu nie mogliśmy ufać, bo na następnej stronie mogła zostać odkryta przed nami ta ciemna strona danej osoby. Ja w połowie książki byłam bardzo zdziwiona i jednocześnie w pewien sposób zagubiona. Cały czas zastanawiałam się jak autor wyjdzie z tej sytuacji i nie mogłam doczekać się tego, żeby przeczytać końcówkę książki, jednocześnie dowiadując się kto był prawdziwym złodziejem. Wilkie Collins trzyma napięcie w swojej książce niemal do ostatnich stron.
Jeśli chodzi o bohaterów to było ich naprawdę dużo. Na początku poznawaliśmy historię z punktu widzenia służącego i przyjaciela rodziny - Gabriela Betteredge'a, który od samego początku zaskarbił sobie moją sympatię i ciężko było mi się pogodzić z faktem, że dalsze wydarzenia będą opisywane przez inną osobę. Potem pojawiał się mister Bruff, miss Clack, Ezra Jennings, mister Blake i wiele wiele innych postaci, jednak to właśnie z punktu widzenia tej czwórki widzieliśmy resztę wydarzeń. Oczywiście wielką rolę odegrała również miss Verinder oraz mister Ablewhite. Naprawdę w tej powieści przewija się cała masa postaci, jednak nie jest to na tyle denerwujące, jak w niektórych innych książkach tego typu. Czasami jest tak, że nie można zrozumieć jakie koneksje łączą dane osoby i kim one tak naprawdę są, jednak tutaj wszystko było idealnie wyważone i przedstawione w prosty, logiczny sposób. Mnie naprawdę trudno było rozstać się pod koniec książki z tymi bohaterami, gdyż przez te 500 stron naprawdę bardzo przywiązałam się do samej historii, jak i do postaci.
Jedną z wielu zalet tej książki jest sposób prowadzenia narracji. Nie poznajemy wydarzeń jako naoczni świadkowie, ale dowiadujemy się wszystkiego z zapisków głównych bohaterów. Na początku nadmieniają, że zostali poproszeni o spisanie tych wydarzeń przez daną osobę i przedstawiają wszystko z własnego punktu widzenia, przez co ma się wrażenie, że czytelnik czyta pamiętnik danej osoby lub rozmawia z nią osobiście. Mnie bardzo spodobał się taki sposób prowadzenia narracji i jestem przekonana, że gdyby więcej książek było tak napisanych to z wielką przyjemnością bym je przeczytała.
Jeśli chodzi o akcję i fabułę to nie ma co dużo mówić, gdyż według mnie jest naprawdę świetnie przeprowadzona. Autor nie przytłacza czytelnika kolejnymi wiadomościami, ale nie sprawia też, że jest tak nudno, iż mamy ochotę odrzucić książkę najdalej jak się da. Ja nie mogłam się od niej oderwać i siłą powstrzymywałam się, żeby nie przeczytać całej na raz i "dawkować" sobie lekturę. Dzięki tej powieści przekonałam się do powieści klasycznych, które traktują o ludzkich losach, a nie opierają się na wymyślonych światach i stworzeniach. Już wiem dlaczego Wilkie Collinsa uważa się za prekursora powieści detektywistycznych - ta powieść inspiruje i sprawia, że można zakochać się w tego typu książkach.
Jeśli zastanawiacie się nad tym, czy przeczytać tę książkę to naprawdę nie macie o czym myśleć. We mnie rozbudziła naprawdę wielkie emocje i dzięki niej nabrałam ochoty na przeczytanie jak największej ilości powieści klasycznych i detektywistycznych. Księżycowy Kamień to naprawdę piękna i zaskakująca historia. Jestem przekonana, że jeśli kochacie taką literaturę to ta książka tylko na nowo obudzi Wasze pozytywne uczucia, ale przekona do siebie nawet zatwardziałych wielbicieli fantastyki. Ze swojej strony bardzo gorąco ją polecam.
"Czy to możliwe, że ktoś może palić tak długo jak ja, nawet nie przeczuwając, że kryje się w cygarach porada, jak postępować z kobietami? Słuchajcie tylko uważnie, a w dwóch słowach wam to wyjaśnię. Bierzecie cygaro, próbujecie, nie smakuje wam. Co wtedy robicie? Wyrzucacie i kosztujecie innego. A teraz zastosujmy tę lekcję do innego obiektu. Wybieracie kobietę, zbliżacie się do niej, ona łamie wam serce. Durniu, rób to samo co z cygarami! Porzuć ją i spróbuj z inną!"
"Oto nasz spokojny angielski dom nagle został nawiedzony przez szatański hinduski Diament, za którym ciągną żywi łajdacy, wszystko zaś spowodowane przez zemstę zmarłego".
Księżycowy Kamień, czyli żółty diament, zdobił czoło posągu hinduskiego bożka księżyca, jednak został skradziony przez brytyjskiego żołnierza, który nic nie robił sobie z faktu, iż kamień ten powinien...
2012-08-30
http://alone-with-books.blogspot.com/2012/09/ukojenie-maggie-stiefvater.html
http://alone-with-books.blogspot.com/2012/09/ukojenie-maggie-stiefvater.html
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-04-25
"To ludzka natura, mordować się nawzajem".
Paolo Bacigalupi jest jednym z najlepszych amerykańskich pisarzy fantastycznych młodego pokolenia. Jego debiutancka powieść Nakręcona dziewczyna została uznana przez Time Magazine za jedną z najlepszych powieści 2009 roku. Zdobyła też najważniejsze nagrody w dziedzinie literatury fantastycznej: Locus, Hugo i Nebula. Z kolei Złomiarz został laureatem nagród Locus oraz Michael L. Printz Award, a także znalazł się w finale National Book Award.
Nailer pracuje na wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej, gdzie wydobywa ze statków miedziane kable. To właśnie tam stare tankowce są cięte i sprzedawane na złom. Chłopak pracuje w lekkiej ekipie, a jego życie polega tylko na wyrabianiu dziennej normy. Razem ze swoją grupą żyje jak z prawdziwą rodziną, której nigdy nie miał. Po śmierci matki jego ojciec zaczął pić i brać przeróżne narkotyki przez co stał się bardzo brutalny. Nailer boi się wracać do domu, żeby znowu nie zostać przez niego pobitym, a jedynym miejscem, w którym czuje się bezpiecznie jest dom jego przyjaciółki Pimy.
Pewnego dnia, po nadejściu niszczyciela miast, Nailer razem z Pimą znajduje na wybrzeżu wyspy rozbity przepiękny kliper. Jednak chłopak ma szczęście, nie bez przyczyny nazywają go Szczęściarzem. Od razu wie, że odnalezienie takiego statku oznacza życie w bogactwie, bo każdą rzecz z pokładu mogą sprzedać i zarobić dużo pieniędzy. Wydawało im się, że nikt nie mógł przeżyć takiego tsunami, które nawiedziło ich wyspę, więc naprawdę zdziwili się, gdy znaleźli na statku żywą dziewczynę. Najpiękniejszą i najbogatszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek Nailer widział. Czy uratuje ją od pewnej śmierci? A może tylko obrabuje statek i zostawi ją na pastwę losu?
"Zabijanie nie jest za darmo. Za każdym razem, kiedy to robisz, coś z ciebie zabiera. Ty zabierasz komuś życie, a ten ktoś tobie kawałeczek duszy. Zawsze coś za coś".
Z twórczością tego autora miałam wielką przyjemność zapoznać się poprzez Zatopione miasta, które zapadły mi w pamięć i leżą teraz na półce z moimi ulubionymi pozycjami. Od samego początku moją uwagę przykuł styl pisania autora oraz wizja świata, którą wykreował dla czytelnika, dlatego wiedziałam, że ta książka również mi się spodoba. Nie pomyliłam się.
Zacznę od tego, że jestem trochę skonsternowana wydaniem Zatopionych miast i Złomiarza. To właśnie recenzowana przeze mnie książka została wydana jako pierwsza część tej serii, jednak w Polsce jako pierwsze ukazały się Zatopione miasta. Może to trochę zamieszać w głowie ze względu na to, że obydwie pozycje należą do tego samego cyklu, ale jedna książka została wydana przez Wydawnictwo Literackie, a druga przez Wydawnictwo MAG. Nie rozumiem skąd ta rozbieżność. Co prawda, Zatopione miasta dzieją się w tym samym uniwersum, co Złomiarz, jednak historie nie są ze sobą w jakikolwiek sposób połączone ani nie nawiązują do poprzedniej części, więc szczerze mówiąc, nie ma różnicy czy zaczniecie przygodę z autorstwem Paolo Bacigalupi od Złomiarza czy Zatopionych miast - ważne, żebyście ją w ogóle zaczęli.
Świat, który wykreował Bacigalupi jest wręcz niesamowity i zapierający dech w piersiach. Nie jest to przyszłość, którą można mocno przekoloryzować i sprawić, by była niemożliwa do zaistnienia. Ta, którą pokazał nam autor można jak najbardziej sobie wyobrazić i jest całkiem możliwe, żeby właśnie w tym kierunku poszła nasza cywilizacja - oczywiście pomijając tutaj półludzi, których raczej nie sposób będzie spotkać w przyszłości, chociaż kto wie? Bardzo możliwe, że nasz świat nawiedzą straszne kataklizmy, które zniszczą i zaleją wiele miast, a ludzie podzielą się na dwie, diametralnie różniące się od siebie, klasy: nieprzyzwoicie bogatych i zwykłych biedaków. Nie będzie żadnego "pomiędzy" między tymi dwoma stanami: albo pływamy w pieniądzach, albo musimy wydobywać kable miedzi z wraków statków.
Nailer to postać, do której na początku miałam mieszane uczucia. Z jednej strony go lubiłam, jednak z drugiej denerwował mnie swoimi słowami i zachowaniem, jednak moje nastawienie zmieniło się, gdy zobaczyłam, jak trudna jest jego sytuacja w domu i jak ciężko musi pracować całymi dniami. Mimo tego, że był młody, bo miał około piętnastu lub czternastu lat (sam nawet dobrze nie wiedział), to musiał dbać o siebie i wyrobić w sobie nawyk poznawania humorów innych ludzi, a szczególnie swojego ojca, którego znał tak dobrze, że wiedział kiedy ma go unikać, żeby nie doszło do spięć. Jednak nie tylko postać Nailera zasługuje na uwagę, reszta bohaterów jest równie interesująca, a każdy z nich ma swoją historię i czasami mroczną przeszłość. Mnie urzekły postacie Richarda Lopeza, czyli ojca Nailera, Pimy, Nity i Młota, więc wydaje mi się, że ci bohaterowie pozostaną w mojej pamięci na długie czasy. Każda postać jest dobrze wykreowana, barwna i nienużąca. Nie podejmują błahych decyzji i kierują się rozumem w swoim postępowaniu, czego niestety nie można powiedzieć o niektórych bohaterach z innych książek.
Po Zatopionych miastach miałam niesamowitego kaca książkowego, który wywołany był wielką ilością brutalnych scen. Cieszę się, że tutaj autor trochę "odpoczął" od tego i zaserwował nam coś bardziej łatwego w odbiorze i lekkostrawnego, gdyż naprawdę obawiałam się o stan swojego mózgu po przeczytaniu kolejnej książki tego autora. Znowu myślałam, że będzie krew na każdym kroku, a jednak się przeliczyłam - i bardzo się z tego cieszę, bo nie wiem czy zniosłabym jeszcze raz taką dawkę przemocy. Co prawda, Złomiarz nie obył się bez kilku krwistych scen, ale można je znieść i czasami możemy ich nawet nie zauważyć.
Co jest najlepsze w Złomiarzu? Że dzieje się niewiele rzeczy, a akcja toczy się raczej powoli, jednak mimo tego tę pozycję czyta się z zafascynowaniem i nie da się jej nie polubić. To naprawdę dobra książka na odpoczynek, bo mimo tego, że zalicza się do fantastyki to ma w sobie wiele z najzwyklejszej historii o wyprawie kilku przyjaciół na niezbadane terytoria. Nie ma tutaj całej masy nowych gadżetów, które błyszczą nam w oczy i odciągają uwagę od fabuły, ale jest to ten zdrowy rodzaj fantastyki - nie przesadzony, a bardzo fascynujący.
W przypadku Zatopionych miast ostrzegałam, że jest to książka tylko dla osób o silnych nerwach, jednak tutaj nie muszę nic takiego mówić. W porównaniu z poprzednio wymienioną książką, Złomiarz jest miłą lekturą, jednak troszkę słabszą od Zatopionych miast. Mimo to z pewnością jest to historia godna polecenia i jestem przekonana, że spodoba się wszystkim fanom fantastyki z dużą dozą przygód. Paolo Bacigalupi to jeden z najlepszych pisarzy i nawet nie ma takiej możliwości, żebyście nie poznali jego powieści. Wiem, że jeśli zdecydujecie się poznać twórczość tego autora to nie pożałujecie, a jedynie zyskacie kilka ulubionych książek.
"Więzy krwi to nic. Liczą się sami ludzie. Jeśli stoją za tobą, a ty za nimi, to być może można to nazwać rodziną. Wszystko inne to tylko kłamstwo i mydlenie oczu".
"To ludzka natura, mordować się nawzajem".
Paolo Bacigalupi jest jednym z najlepszych amerykańskich pisarzy fantastycznych młodego pokolenia. Jego debiutancka powieść Nakręcona dziewczyna została uznana przez Time Magazine za jedną z najlepszych powieści 2009 roku. Zdobyła też najważniejsze nagrody w dziedzinie literatury fantastycznej: Locus, Hugo i Nebula. Z kolei...
2013-03-07
2013-03-02
"Dawno, dawno temu, anioł i diablica zakochali się w sobie. Nie skończyło się to dobrze. Bo ośmielili się marzyć o świecie bez wojny i rozlewu krwi. Ale to nie był ich świat..."
Laini Taylor światową popularność zapewniła sobie książką Córka dymu i kości. Została ona wydana w 32 krajach. Zdobyła wszystkie najbardziej zaszczytne wyróżnienia literackie. Ich ukoronowaniem stał się tytuł Notable Book of 2011 przyznany przez „New York Timesa”. Powieść Dni krwi i światła gwiazd, część druga pięknego magicznego cyklu, natychmiast po premierze w listopadzie 2012 roku została entuzjastycznie przyjęta.
Karou zniknęła z Pragi i nawet jej najlepsi przyjaciele nie wiedzą, gdzie dziewczyna może się znajdować. Zuzanna i Mik oczekują na jakikolwiek kontakt z jej strony, gdyż sami wysłali do niej już milion e-maili. To samo robi Akiva, serafin, który doprowadził do tego, że Karou jest nazywana "kochanicą anioła". Nie może pogodzić się z jej stratą i nie wierzy w śmierć swojej ukochanej, jest gotowy odnaleźć ją pomimo wszystkich przeciwności losu. Gdy wreszcie Zuzanna otrzymuje e-mail od przyjaciółki od razu wyszukuje w niej ukrytą wiadomość. Czyżby Karou chciała, żeby Zuzanna ją znalazła i pomogła? W międzyczasie na całym świecie muzea historii naturalnej donoszą o niespodziewanych włamaniach. Nie znika nic cennego, tylko... zęby. Czy to jej kolejny ślad?
Tymczasem Karou przebywa w kazbie na odległej pustyni w świecie ludzi. Już wie kim jest, a właściwie czym jest. Jednak ta świadomość jest dla niej okrutna, gdyż niesie nieuniknioną prawdę – kocha wroga, a jej ukochany ją zdradził. Nie ma już Brimstone'a, nie ma jego magicznego sklepu oraz chimer, które ją wychowywały. Teraz Karou musi sama wziąć na siebie brzemię wskrzeszania i składać ofiarę z bólu. Wszystko rozgrywa się pod czujnym okiem Białego Wilka, dla którego dziewczyna tworzy armię ulepszonych chimer – wybiera wszystko, co najlepsze i poprawia ich, dodając im skrzydła. Niestety chimery jej nie ufają i za plecami wyzywają od zdrajczyń i kochanic anioła. Do świata ludzi przybywają skrzydlaci posłańcy, jednak wcale nie mają dobrych zamiarów. Odwieczna wojna ciągle trwa, jednak teraz wybucha ze zdwojoną siłą.
"Dawno, dawno temu w zamku z piasku mieszkała dziewczyna, stwarzała potwory, a potem wysyłała je przez dziurę w niebie".
Z Córką dymu i kości miałam okazję zapoznać się niecały rok temu i wtedy naprawdę bardzo żałowałam, że nie mogę przeczytać szybko kolejnej części. Dlatego kiedy dowiedziałam się, że druga część tego fantastycznego cyklu niedługo będzie miała swoją premierę – byłam wniebowzięta i nie mogłam się doczekać, żeby przeczytać tę historię.
Na początek muszę trochę ponarzekać na wykonanie książki. Przy okazji pierwszej części chwaliłam wydawnictwo, że okładka jest przepiękna, a poza tym przy każdym rozdziale mogliśmy zauważyć ozdobne pióro. Natomiast w tej części książka nie podoba mi się ani trochę od strony graficznej. Okładka Dni krwi i światła gwiazd nawet nie umywa się do pierwszej części, nie ma już pięknych ozdobień na prawie każdej stronie, a litery są tak małe, że ledwo da się cokolwiek przeczytać. Irytowała mnie jeszcze jedna rzecz – mianowicie to, że rozdziały nie były wydzielone na kolejną kartkę. Jeśli scena kończyła się w połowie strony to dwie linijki potem był tytuł kolejnego rozdziału. Te wszystkie rzeczy działały mi na nerwy, jednak treść wszystko wynagrodziła.
Córka dymu i kości miała w sobie wszystko to, co lubię: zarówno wątek miłosny, jak i ten dramatyczny; posiadała również wyrazistych bohaterów i nutkę tajemnicy. Ta część nie jest tak dobra jak poprzednia, jednak jest pomiędzy nimi tylko delikatna różnica. W pierwszym tomie Karou poszukiwała samej siebie i odpowiedzi na nurtujące ją pytania, tutaj już wszystko wie i ta prawda nie wywarła na niej zbawiennego wpływu. Zamiast odnajdywania siebie, szuka siły, która pomogłaby jej się podnieść po stracie najbliższych i po zdradzie ukochanego.
"Wrogowie są proszeni o ustawienie się w kolejce".
Dni krwi i światła gwiazd wykraczają ponad wszystkie poznane mi do tej pory gatunki. Jeszcze nie spotkałam się z tak unikatową i dobrze dopracowaną fantastyczną historią, w której tak naprawdę nie możemy nikomu ufać. Zawsze, gdy słyszałam o książce z wątkiem demonów i aniołów myślałam sobie, że to nudne i wszystko zostało na ten temat powiedziane. Bardziej nie mogłam się mylić. Anioły wcale nie są takie święte i pomocne, jak nam się wydaje, a demony wcale nie są aż takie złe i wbrew pozorom – mają również uczucia.
W pierwszej części dużo było mowy o miłości bohaterów, zarówno tej, kiedy poznali się w Pradze, jak i tej sprzed 18 lat, gdy Karou była jeszcze Madrigal z plemienia Kirinów. Jednak w tym tomie nie uraczymy ckliwych momentów z udziałem Karou i Akivy – autorka skupiła się na strasznej, krwawej i trwającej od niepamiętnych czasów wojnie pomiędzy serafinami a chimerami. A co jest w tym wszystkim najlepsze? Że nasi główni bohaterowie spotykają się w książce całe dwa razy i wbrew pozorom sytuacja między nimi nie jest idealna.
Szczerze mówiąc to w tym momencie uwielbiam autorkę za to, że skupiła się na wojnie, a nie na miłości, od niej aż mdliło w Córce dymu i kości. Natomiast w tej części byłam zafascynowana całą straszną wojną pomiędzy tymi dwiema rasami, a dodatkowo autorka przedstawiła to w tak realny i piękny sposób, że czułam się, jakby ten świat istniał naprawdę, jakbym niemal za chwilę mogła zobaczyć zlatujące z nieba istoty z równoległego wymiaru.
"Trucizna jest dla tchórzy. Wrogowie muszą krwawić".
Karou zawsze była silną i niezależną bohaterką, jednak w tej części zmieniła się w zlęknioną i zamknięta w sobie szarą myszkę, chociaż mimo wszystko zachowała z siebie jeszcze część dawnej silnej Madrigal. Dla mnie Karou dalej jest wręcz idealnym przykładem na to, jakie bohaterki powinny znajdować się w każdej książce. Jest świetna poprzez te swoje włosy w kolorze lapis-lazuli i siniaki, które powstały w wyniku składania ofiary z bólu, aż do samej tajemniczej i rezolutnej osobowości. Akiva dalej jest jednym z najlepszych partnerów głównej bohaterki, jakiego dane mi było poznać. Mimo tego, że ciągle szuka Karou to i tak jest genialnym żołnierzem, który nie zostawiłby swojego ukochanego rozdzeństwa – Liraz i Hazaela. W tej części poznajemy jeszcze lepiej Zuzanną i Mika, w których ja jestem bezgranicznie zakochana, a szczególnie w Zuzannie, która swoim lekkim podejściem do życia dodawała humoru tej historii.
Dla mnie ciężko było odnaleźć się w pierwszych 50 stronach, bo pierwszą część czytałam dość dawno temu i nie mogłam zapamiętać niektórych faktów, jednak niedługo potem wszystko stało się oczywiste. Niestety nie czytałam książki w zastraszającym tempie ze względu na te małe literki, o których wspomniałam na początku recenzji. Momentami ciężko mi się to czytało, a rozdziały okazywały się stanowczo zbyt krótkie. Według mnie akcja pędzi już niemal od pierwszych stron i gdy wreszcie odnajdujemy Karou historia robi się jeszcze bardziej ciekawa. Pod względem wydarzeń, które rozegrały się w tej części jestem nią o wiele bardziej oczarowana niż poprzednią.
Cała seria jest jednym wielkim i chodzącym brylantem wśród całej innej papkowatej i bezsmakowej fantastyki dla młodzieży. Według mnie wszyscy powinni rzucić inne książki, w stylu Naznaczonej bądź Szeptem, i zabrać się za coś bardziej wartościowego, za coś, co mogłoby sprawić, że przeniesiemy się do innego świata. Taką książką są właśnie Dni krwi i światła gwiazd. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji zapoznać się z debiutancką powieścią Laini Taylor pt. Córka dymu i kości to stanowczo musicie to nadrobić. Jestem pewna, że pokochacie ją tak mocno jak ja i nie będziecie mogli pozbyć się jej z głowy. Sama bardzo czekam na następną część i na ekranizację, którą po prostu muszę zobaczyć. Coś czuję, że jeśli jakaś wytwórnia zabierze się za zekranizowanie tej powieści to wyjdzie jeden z najlepszych filmów fantastycznych. Ze swojej strony jeszcze raz gorąco polecam tę serię!
" - Ja zawsze chciałem być kąpielowym. Wybierz mnie, jestem milszy niż moja siostra.
Jael odwzajemnił gnuśny uśmiech.
- Nie jesteś w moim typie.
- Ty jesteś w niczyim typie – rzucił Hazael. - Nie, zaczekaj. Cofam to. Mój miecz mówi, że chciałby poznać cię lepiej".
Recenzja powstała dla portalu a-g-w.info
"Dawno, dawno temu, anioł i diablica zakochali się w sobie. Nie skończyło się to dobrze. Bo ośmielili się marzyć o świecie bez wojny i rozlewu krwi. Ale to nie był ich świat..."
Laini Taylor światową popularność zapewniła sobie książką Córka dymu i kości. Została ona wydana w 32 krajach. Zdobyła wszystkie najbardziej zaszczytne wyróżnienia literackie. Ich ukoronowaniem...
Jake od dłuższego czasu nie ma dobrego kontaktu ze swoim synem Ryanem. A przecież to właśnie ojca z synem powinna łączyć ta niesamowita więź. Jake robi dosłownie wszystko, by móc z powrotem "odzyskać" swojego syna i czuć się dobrze w jego towarzystwie. Kiedy przyjeżdża po Ryana i odbiera go z kina, ten prosi ojca by pozwolił mu pokierować nieco samochodem na małej ulicy. Niedługo odbierze swoje prawo jazdy, a przecież przyda mu się trochę doświadczenia. Ojciec się zgadza, jednak Ryan niestety powoduje wypadek. Jake musi podjąć natychmiastową decyzję i od tego czasu tę dwójkę zaczyna łączyć wspólny sekret.
Do książek Scottoline potrzebowałam naprawdę wiele czasu, żeby móc się zabrać. Słyszałam o nich niestety w większości niepochlebne opinie i okazało się, że faktycznie wiele ludzi miało rację. To taki rodzaj książki, która mimo tego, że wpisuje się w gatunek, który mi odpowiada to chyba nigdy nie będzie w stanie mi się spodobać. Niestety po tej pierwszej książce Lisa Scottoline jest dla mnie skończona i raczej nie będę chciała sięgnąć po jej kolejne powieści.
W większości powieści obyczajowych, które pojawiają się w klubie Kobiety to czytają akcja książki zaczyna się od pewnego momentu w przyszłości, gdy widzimy konsekwencje decyzji podjętych przez bohaterów w przeszłości. Wiemy, że coś zaważyło na ich losie, że gdzieś popełnili błąd kilka lat wcześniej i teraz obserwujemy to, jak potoczyło się ich żyje i jak sobie z tym radzą. Przez to odkrywamy tajemnicę stopniowo, a napięcie stale się utrzymuje. Jeśli chodzi o Cicho sza to napięcie już po kilku pierwszych rozdziałach opada ze względu na to, że autorka pokazuje nam całą sytuację, która zmieniła życie naszych bohaterów już na początku książki. Niestety nie ma w tym nic ciekawego i Scottoline ograbiła czytelnika z tej nutki tajemniczości i ciekawości, którą mógłby odczuwać podczas czytania książki. Autorka podaje wszystko na tacy, a my wcale nie jesteśmy zadowoleni z tego, co widzimy.
Cała ta sytuacja wydaje mi się niestety mało realna. Ojciec, który stara się być tak bardzo "luzacki" pozwala swojemu niepełnoletniemu synowi kierować samochodem mimo tego, że ten nie ma prawa jazdy. To na pewno jest dobre posunięcie i nie wyjdzie z tego nic złego. Naprawdę denerwowało mnie to, że Jake starał się na siłę przypodobać Ryanowi (który jest jego synem!) i w rezultacie spowodowali tragiczny wypadek. Niestety książka jest przez większość czasu naprawdę bardzo nieciekawa i zwyczajnie nudna. Przez kilkaset stron widzimy ciągle to samo: wyrzuty sumienia, i zapewnianie drugiej osoby, że to nie jest jej wina. Ojciec i syn ciągle rzucają tymi samymi pustymi frazesami, które po kilku kartkach naprawdę zaczynają się nudzić i sprawiają, że chce się odłożyć tę powieść.
Oczywiście widać tutaj jak wiele rodzice mogliby zrobić dla swoich dzieci. Nawet nagiąć prawo czy ukrywać to, co się naprawdę stało, jednak mimo wszystko Scottoline potraktowała ten wątek po macoszemu. Zbyt dużą uwagę skupiła na pustych wyrzutach sumienia głównych bohaterów, które po kilkudziesięciu stronach zrobiły się nudne. Ciekawe rzeczy zaczynają się dziać dopiero pod sam koniec książki i to naprawdę przykre, że trzeba było znosić kilkaset nudnych stron, by doczekać się kilku naprawdę dobrych.
Cicho sza to niestety książka, na której bardzo się zawiodłam. Liczyłam, że będzie czymś naprawdę wzruszającym, tak jak większość powieści z klubu Kobiety to czytają, ale okazało się, że ciężko znaleźć w niej pozytywne aspekty. Jeśli chcecie przeczytać jakąś dobrą powieść obyczajową to polecam sięgnięcie po Chamberlain lub Webb. Niestety Scottoline nie potrafi pisać tak jak te dwie przedstawione pisarki i naprawdę wiele jej brakuje.
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Jake od dłuższego czasu nie ma dobrego kontaktu ze swoim synem Ryanem. A przecież to właśnie ojca z synem powinna łączyć ta niesamowita więź. Jake robi dosłownie wszystko, by móc z powrotem "odzyskać" swojego syna i czuć się dobrze w jego towarzystwie. Kiedy przyjeżdża po Ryana i odbiera go z kina, ten prosi ojca by pozwolił mu pokierować nieco samochodem na małej ulicy....
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to