-
ArtykułyKsiążka: najlepszy prezent na Dzień Matki. Przegląd ofertLubimyCzytać1
-
ArtykułyAutor „Taśm rodzinnych” wraca z powieścią idealną na nadchodzące lato. Czytamy „Znaki zodiaku”LubimyCzytać1
-
ArtykułyPolski reżyser zekranizuje powieść brytyjskiego laureata Bookera o rosyjskim kompozytorzeAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
Biblioteczka
2024-05-15
2024-05-10
No nie za bardzo mi ta książka przypadła do gustu. Czas wolny - jeśli założymy, że wszyscy mieszkańcy PRL-owskiej Polski to byli mieszkańcy miast, ekstrawertycy i tzw. masy robotnicze. Jak dzieciństwo, to tylko na trzepaku, pod blokiem. Jakby wszyscy mieszkali w blokach. Poza tym czytając to, odnosi się wrażenie, że wszystko było zorganizowane i koniecznie w grupie, a Polacy nie spędzali czasu wolnego samodzielnie: pochody, czyny społeczne, konkursy, wczasy zorganizowane, kaowcy, kolonie, domy kultury, nawet autostop był ujęty w karby jakiejś struktury. Tak, te rzeczy faktycznie miały miejsce, ale ten obraz to pewnie tylko jakaś część prawdy. Dlaczego, jeśli mowa jest np. o wyjeździe w góry, to czytamy o imprezach na Krupówkach, a nic o tym, że jednak ludzie wędrowali po tych górach (i po górskich schroniskach)? Może camping? - ale tu też ludzie siedzieli sobie na głowie, jak wynika z książki. Kino, teatr, czytanie książek w tej pozycji nie istnieją (być może dlatego, że nie były to rozrywki masowe). Ale przecież czytelnictwo w PRl-u miało się całkiem nieźle.
Autor deklaruje, że opiera się "raczej na osobistych przeżyciach i wspomnieniach moich i moich rozmówców", ale ja tego w ogóle nie widziałam w tej narracji. Zabrakło mi tu bardziej indywidualnej perspektywy, anegdot, wspomnień, ciekawych opowieści. Autor bardziej powołuje się na jakieś oficjalne źródła, dane, rozpisuje się o jakichś komitetach, organizacjach - mocno to jest formalne, przypomina raczej jakiś nudny raport, a nie reportaż na ciekawy przecież temat (a dla mnie, nie lubiącej zbiorowych form i tłumów - brzmiało to mocno odstręczająco). Być może owe osobiste przeżycia bardziej zdecydowały o doborze tematów - j.w. - raczej dyskoteki, niż czytanie książek, albo opowiadanie o przyczepach kempingowych, a nie np. o szydełkowaniu. Brakuje też szerszego nakreślenia tła społeczno-obyczajowego. O PRL-u wszyscy wiemy, że było biednie i ponuro, ale jednak ludzie radzili sobie jak mogli - o czym świadczy m.in. ta książka. Nie świadczy to bynajmniej o tym, że "dawniej to było lepiej". Książka nie wyjaśnia czemu pewne rzeczy wyglądały tak, jak wyglądały - a jeśli już to te kwestie pojawiają się ledwie szczątkowo. Np. dopiero pod koniec pojawia się jakaś refleksja, że kobiety to de facto czasu wolnego nie miały, bo tyrały na dwóch etatach, a kilka godzin życia codziennie zajmowało im stanie w kolejkach (przypuszczam, że dla mężczyzny jest to kwestia marginalna). Tak samo nie wspomniano o ludziach na wsi - pewnie nie ma o czym wspominać, bo oni też wolnego od roboty nie mieli (a jak mieli, to spędzali go "na ławeczce"). Dzieci latające po podwórkach samopas, bo rodzice nie mieli dla nich ani czasu, ani się nimi de facto nie interesowali? W innym miejscu znowu autor konkluduje, że wielu ludzi po prostu się nudziło, bo nie umieli odpoczywać. Ale dlaczego? No nie jest to żadna nowina, dziś też nie umiemy odpoczywać, ale zgoła z innych powodów, niż były w PRL. Przyznaję, że mocno zawsze boli mnie takie podchodzenie do sprawy: "nie ma co robić, w tv nic nie ma, deszcz pada, nudzi mi się..." Ale książki do ręki nie weźmiesz, co? Mnie się nigdy nie nudziło, bo zawsze miałam co czytać - no, ale czytanie to też nawyk.
Przyznam, że kiedy wzięłam tę książkę do reki, też się ucieszyłam: "o będzie fajnie, powrót do czasów dzieciństwa". Ale nie, niewiele tu dla siebie znalazłam. Zastanawiam się więc, dla kogo jest ta pozycja? Starsze pokolenia, te które jeszcze pamiętają PRL, mogą potraktować ją wspomnieniowo, ale też mogą się w niej kompletnie nie odnaleźć - jak ja. Będzie to raczej podróż w przeszłość pod hasłem, że "dawne, wcale nie tak dobre czasy". Obrazek, jaki kreśli Przylipiak na pewno nie jest polukrowany i zromantyzowany. Młodsi z kolei powinni czytać ją ku nauce, jak dobrze dziś mają, ale też, że człowiek może żyć bez internetu, telefonu komórkowego, czy streamingu. Jednak obawiam się, że i jedni i drudzy zanudzą się tą lekturą. Trochę tę książkę ratują zdjęcia, które stanowią chyba połowę jej objętości.
Faktycznie, jak słusznie powiedział Jan Himilsbach: "Życie jest piękne. Niestety trzeba umieć z niego korzystać".
No nie za bardzo mi ta książka przypadła do gustu. Czas wolny - jeśli założymy, że wszyscy mieszkańcy PRL-owskiej Polski to byli mieszkańcy miast, ekstrawertycy i tzw. masy robotnicze. Jak dzieciństwo, to tylko na trzepaku, pod blokiem. Jakby wszyscy mieszkali w blokach. Poza tym czytając to, odnosi się wrażenie, że wszystko było zorganizowane i koniecznie w grupie, a...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-06-13
Bardzo podobała mi się ta książka, swobodny sposób operowania słowem przez autora i nie rozumiem, skąd taka niska ocena na LC, ale... No, być może stąd, że nie jest to do końca książka o Koreańczykach. W takiej samej mierze to książka o autorze, gdzie opisuje on nie tylko swoje życie osobiste i pracę w Korei, ale także poświęca sporo miejsca rynkowi motoryzacyjnemu i kolejnym modelom Hyundaia. Choć jest to ciekawe, to jest tego za dużo w kontekście głównej tematyki, o jakiej miała być ta publikacja. Oczywiście dowiemy się również z niej jak się żyje w Korei, trochę o jej historii, mentalności Azjatów, czy o najważniejszych różnicach pomiędzy kulturą Wschodu i Zachodu. Tyle, że proporcje są tu trochę zachwiane - za mało o Koreańczykach (czuję tu niedosyt), za dużo o autorze. Gdyby autor trochę popracował nad tym, żeby nie pisać tyle o samochodach, a skupił się bardziej na ludziach, byłoby idealnie.
Bardzo podobała mi się ta książka, swobodny sposób operowania słowem przez autora i nie rozumiem, skąd taka niska ocena na LC, ale... No, być może stąd, że nie jest to do końca książka o Koreańczykach. W takiej samej mierze to książka o autorze, gdzie opisuje on nie tylko swoje życie osobiste i pracę w Korei, ale także poświęca sporo miejsca rynkowi motoryzacyjnemu i...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-30
Bardziej interesująca, jeśli chodzi o treści "okołomedyczne", w tym podejście do etyki, eksperymentowania na ludziach, itp. - i to jeszcze nie tak dawno, bo 50 lat temu. Natomiast historia potomków Henrietty, czy ich relacji z autorką - już niespecjalnie mnie ciekawiła.
Bardziej interesująca, jeśli chodzi o treści "okołomedyczne", w tym podejście do etyki, eksperymentowania na ludziach, itp. - i to jeszcze nie tak dawno, bo 50 lat temu. Natomiast historia potomków Henrietty, czy ich relacji z autorką - już niespecjalnie mnie ciekawiła.
Pokaż mimo to2024-04-13
Genialnie przedstawiony kawałek historii Polski, do tej pory skrzętnie przemilczany w romantyzowaniu wsi i udawaniu, że wszyscy Polacy to szlachcice. Zdecydowanie książka zasługuje na poczytność, jaką zyskała i powinna być wprowadzona jako lektura w szkole.
Genialnie przedstawiony kawałek historii Polski, do tej pory skrzętnie przemilczany w romantyzowaniu wsi i udawaniu, że wszyscy Polacy to szlachcice. Zdecydowanie książka zasługuje na poczytność, jaką zyskała i powinna być wprowadzona jako lektura w szkole.
Pokaż mimo to2024-04-19
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jesteśmy szowinistami gatunkowymi i ta teza jest dla mnie zupełnie intuicyjna - nie ma żadnej innej przyczyny dla której tak beztrosko i bez skrupułów traktujemy inne zwierzęta tak, jak traktujemy. Jaka inna przyczyna mogłaby stać za powszechnie przecież przyjętym poglądem, że dowolna ilość cierpienia zwierzęcia jest zawsze mniej ważna, niż najmniejsza ilość cierpienia człowieka? Trudno nam sobie wyobrazić, w jakim stopniu nasza egzystencja jest od nich uzależniona, gdyż cała nasza cywilizacja w zasadzie oparta jest na ich wyzysku. Branż, w których produkuje się coś ze zwierząt, albo wykorzystuje zwierzęta w jakichś sposób jest naprawdę ogrom. Stąd też trudno byłoby wszystko tak od razu odrzucić. Ale nie robienie niczego i argumenty w obronie tego stanu rzeczy to żałosne wymówki po to, byśmy mogli nadal zwierzęta wykorzystywać dla własnej wygody (Nie słyszałam jeszcze żadnego argumentu 'za", który byłby sensowny, no bo jak można sensownie uzasadnić torturowanie i zabijanie innych żywych istot?).
Zgadzam się zatem z poglądami Singera i nie trzeba mnie było do niczego przekonywać, ale chciałam przeczytać tę "biblię obrońców przyrody". I muszę stwierdzić, że ta książka mnie pokonała w kwestii drastyczności i skali okrucieństw, jakich się dopuszczamy. Autor skupia się tylko na dwóch aspektach - eksperymentach na zwierzętach (często zupełnie bezsensownych) i na przemysłowej hodowli - i już samo to jest straszne, a gdzie jeszcze inne rzeczy... Naprawdę trudno było mi przez to przebrnąć i ktoś może powiedzieć nawet, że opis tych wszystkich praktyk jest może niepotrzebny, ale z drugiej strony, czy same rozważania teoretyczne miałyby taką siłę rażenia? Wątpię. Teraz mięso stanie mi w gardle, jeśli kiedykolwiek jeszcze pomyślę, by zjeść choć kawałek. Ale i tak najbardziej chyba jest mi wstyd za psychologów.
Dodam, że poza ww. rozdziałami o "mięsie" nomen omen, autor zamieszcza kilka rozdziałów natury nawet nie filozoficznej (bo wielkiej filozofii w tym nie ma), ile etycznej. Wszystko jest logiczne, argumenty rozsądne, poparte danymi i po prostu nie widzę tam żadnego punktu, z którym można by się nie zgodzić. 50 lat minęło od pierwszego wydania tej pozycji, a jest ona niestety cały czas aktualna, bo tak mało się zmienia w tej kwestii (dobrze jednak sięgnąć po najnowsze, uaktualnione wydanie, ze wstępem m.in. Harariego). Owszem, coś tam się robi, ale przecież fermy przemysłowe mają się dobrze i zapotrzebowanie na mięso wręcz rośnie. Mimo tego, że nie tylko powoduje to cierpienie zwierząt, ale i realnie zagraża naszej planecie, przyczyniając się do katastrofy klimatycznej.
Nie oceniam, bo to nie jest książka do oceniania, tylko do głębokiego wzięcia sobie do serca.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jesteśmy szowinistami gatunkowymi i ta teza jest dla mnie zupełnie intuicyjna - nie ma żadnej innej przyczyny dla której tak beztrosko i bez skrupułów traktujemy inne zwierzęta tak, jak traktujemy. Jaka inna przyczyna mogłaby stać za powszechnie przecież przyjętym poglądem, że dowolna ilość cierpienia zwierzęcia jest zawsze mniej ważna,...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-16
Hippisi są (nadal) wśród nas. Aczkolwiek irytuje mnie trochę robienie z tego typu ludzi bohaterów. Pewnie wynika to z tego, że wielu z nas też by tak chciało - iść "za głosem serca", nie rozumu. Wolność, podróże, przygody... żadnej upierdliwej pracy i rachunków do zapłacenia. Pytanie tylko, czy (i dla kogo) to jest poszukiwanie siebie i "czegoś więcej", niż tylko szare życie na kredycie, czy wręcz przeciwnie - ucieczka od "prawdziwego życia" i zobowiązań. Często niestety nie kończy się to dobrze... Nie da się ukryć, że Rustad jest Alexandrem zafascynowany. Tak czy siak, uważam, że nie mamy prawa oceniać czyjegoś stylu życia, a na pewno nie sprowadzając go do uproszczeń, takich jak "kolejny biały, uprzywilejowany Amerykanin, podróżujący po świecie i lansujący się w mediach społecznościowych". (hej, ale biali ludzie też mają prawo podróżować...).
Ponadto, w ocenie tej książki trzeba umieć rozgraniczyć między oceną głównego bohatera, a oceną... książki właśnie. Która jest napisana w dobry sposób. Początkowo reportaż Harleya Rustada nie za bardzo mnie przekonywał, bo było w nim za dużo takiego typowego "oszołomstwa", jakim cechowało się w zasadzie od początku życie Justina Alexandra. Ostatni Mohikanin, surviwal, pochwała prostego życia - to są częste motywy, którymi fascynują się chłopcy w bogatych, rozwiniętych krajach, gdzie coraz mniej jest kontaktu z naturą. Wydawało mi się, że autor zanadto nadmuchuje treść - jest tu bardzo dużo dygresji, a to o inspiracjach książkowych, czy z popkultury, a to innych podobnych wagabundach (przypomina się chociażby Alex Supertramp), a to o ludziach, którzy też zaginęli w Himalajach. Jest dużo o Indiach, o specyfice tego kraju, przyciągającej wielu ludzi poszukujących "duchowości" i o tzw. "syndromie indyjskim" - a to też nigdy specjalnie mnie nie "ruszało". Myślę jednak, że po prostu nie miałam dobrego dnia na lekturę, bo już następnego, wszystko zaczęło składać mi się w ładną i ciekawą całość. Taką, której właśnie nie można ocenić jednoznacznie. No i jest czymś więcej, niż po prostu reporterskim śledztwem odnośnie tego, co stało się z Justinem.
Hippisi są (nadal) wśród nas. Aczkolwiek irytuje mnie trochę robienie z tego typu ludzi bohaterów. Pewnie wynika to z tego, że wielu z nas też by tak chciało - iść "za głosem serca", nie rozumu. Wolność, podróże, przygody... żadnej upierdliwej pracy i rachunków do zapłacenia. Pytanie tylko, czy (i dla kogo) to jest poszukiwanie siebie i "czegoś więcej", niż tylko szare...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-28
Tytuł tej książki jest bardzo mylący. I to w zasadzie mogłoby być tyle na ten temat.
Zwłaszcza, że obecnie większość ludzi już wprawdzie nie neguje katastrofy ekologicznej, ale rozpowszechniła się narracja "ja i tak nic nie mogę, bo to bogaci trują". Oczywiście to prawda (ale nie cała), że do zmiany jest system. Jednak władze w Polsce też nadal udają, że tematu nie ma, ekologia to nadal jest temat marginalizowany w polityce. Więc nadal żyjemy tak, jak żyliśmy i dokładamy swoją cegiełkę do zniszczenia planety. I postanawiamy o tym nie myśleć, bo "inaczej byśmy zwariowali". I to też najlepiej uczynić po przeczytaniu tej książki. Dopóki nie dotknie nas to bezpośrednio. Jako człowiek od dawna interesujący się ekologią i promujący wiedzę o katastrofie ekologicznej, czuję cały czas zderzanie się ze ścianą.
Tytuł tej książki jest bardzo mylący. I to w zasadzie mogłoby być tyle na ten temat.
Zwłaszcza, że obecnie większość ludzi już wprawdzie nie neguje katastrofy ekologicznej, ale rozpowszechniła się narracja "ja i tak nic nie mogę, bo to bogaci trują". Oczywiście to prawda (ale nie cała), że do zmiany jest system. Jednak władze w Polsce też nadal udają, że tematu nie ma,...
2024-03-26
Reportaż opisujący mechanizmy działania współczesnych mediów, dobrze widoczne także w Polsce. Jego słabością jest mnogość szczegółów dot. wyłącznie amerykańskiej polityki, afer, dziennikarzy, co niekoniecznie interesuje czytelnika spoza USA. Język autora też momentami jest zawiły, raz niepotrzebnie "elokwentny", a raz zbyt kolokwialny, przez co tekst staje się mało zrozumiały.
Reportaż opisujący mechanizmy działania współczesnych mediów, dobrze widoczne także w Polsce. Jego słabością jest mnogość szczegółów dot. wyłącznie amerykańskiej polityki, afer, dziennikarzy, co niekoniecznie interesuje czytelnika spoza USA. Język autora też momentami jest zawiły, raz niepotrzebnie "elokwentny", a raz zbyt kolokwialny, przez co tekst staje się mało...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-01
2019-01-23
Jako osoba mająca pewną wiedzę na temat ratownictwa górskiego, nie spodziewałam się po tej książce rewelacji. Jednak jestem zaskoczona jak dobrze jest ona napisana. Rzeczowo, konkretnie, na temat, a przy tym nie nudno (!), bez lania wody, może tylko odrobinę zbyt czołobitnie wobec głównych bohaterów (oj lecą kobitki na te czerwone polary ;) Przede wszystkim jest bardzo merytoryczna, przekazuje sporo wiedzy i na temat samego ratownictwa, i zachowania w górach. Może to być przydatne wszystkim, lecz głównie bardziej doświadczonym górołazom (bo szczerze mówiąc nie sądzę, by niedzielni turyści sięgnęli po tę pozycję). Czytanie takiej książki było dla mnie prawdziwą przyjemnością. A najbardziej frustrujące są w niej wcale nie opowieści o niefrasobliwych turystach, wzywających śmigłowiec do bolących nóg, ale ostatni rozdział, pokazujący jaki, tak naprawdę, jest w naszym państwie stosunek do osób ratujących życie i zdrowie, często wybitnych specjalistów. Szacun Pani Beato za opisanie tego wszystkiego!
Jako osoba mająca pewną wiedzę na temat ratownictwa górskiego, nie spodziewałam się po tej książce rewelacji. Jednak jestem zaskoczona jak dobrze jest ona napisana. Rzeczowo, konkretnie, na temat, a przy tym nie nudno (!), bez lania wody, może tylko odrobinę zbyt czołobitnie wobec głównych bohaterów (oj lecą kobitki na te czerwone polary ;) Przede wszystkim jest bardzo...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-17
Tomek Michniewicz z hipsterskiego podróżnika, dla którego najważniejsza była przygoda i dobra zabawa, przeistacza się w reportera pełną gębą. Widać było to już we fragmentach poprzednich książek, np. opowieści o rezerwacie w Zimbabwe, gdzie chronione są zagrożone wyginięciem nosorożce. Do którego to miejsca zresztą Michniewicz wraca w "Chrobocie".
Można tę książkę w istocie podsumować jako "opisanie świata": siedem różnych miejsc na świecie, siedem ludzkich istnień, tak różnych, a zarazem tak podobnych w swoich dążeniach do siebie. Kultura, obyczaje w tych krajach. Poza tym "Chrobot" to również spojrzenie "z lotu ptaka" na problemy współczesnego świata: zanieczyszczenie środowiska, globalizację, wyzysk biednych przez bogatych, rosnące dysproporcje pomiędzy tymiż. Manifest minimalizmu. I, kolokwialnie rzecz ujmując, trzeba to stwierdzić, że ta książka "ryje beret". Jako całokształt jest bardzo przygnębiająca, jak prawie każdy reportaż zresztą, każąc zadać sobie ostateczne pytanie o sens: "po co to wszystko?".
"O marzeniach trzeba umieć zapomnieć. Bez marzeń da się żyć. Na marzenia był czas w przedszkolu".
"W klimatyzowanych aulach na uniwersytetach uczą, że słowa kształtują rzeczywistość, że trzeba je precyzyjnie dobierać.
Nie 'Trzeci Świat' tylko 'kraje rozwijające się'. Nie 'nędza' i 'zacofanie', tylko 'problemy strukturalne'. Nie 'biedny' tylko 'ekonomicznie nieprzystosowany'.
- Ludzie w Mubende są biedni, a nie 'ekonomicznie nieprzystosowani'. Biedni. Jeśli cię nie stać na leki, nie możesz wysłać dzieci do szkoły, jesteś biedny. (...) Po co to nazywać inaczej?
- Bo to wyraz szacunku.
- My chcemy móc kupić leki, a nie być nazywani z szacunkiem i to przez kogoś na końcu świata. Używasz innych słów, ale opisujesz to samo. Przecież tu się niewiele zmienia. Te wasza słowa ukrywają, jak jest naprawdę. Komu to służy?"
"W wielu krajach podatek korporacyjny wynosi dwadzieścia pięć- trzydzieści pięć procent. Coca-cola, Apple, IBM różnymi trickami sprowadziły swój podatek do poziomu siedemnastu procent.
Boening - do ośmiu.
Facebook - do czterech."
Czytajcie!
Tomek Michniewicz z hipsterskiego podróżnika, dla którego najważniejsza była przygoda i dobra zabawa, przeistacza się w reportera pełną gębą. Widać było to już we fragmentach poprzednich książek, np. opowieści o rezerwacie w Zimbabwe, gdzie chronione są zagrożone wyginięciem nosorożce. Do którego to miejsca zresztą Michniewicz wraca w "Chrobocie".
Można tę książkę w istocie...
2020-01-14
Warto, jeśli chcecie poszerzyć horyzonty, ale wrażliwym nie polecam - historie opisane w tym reportażu są takie że o Jesooooo! Jednak moim zdaniem nie ma sensu od razu demonizować Kanady, bo historie takie jak te zdarzały się i zdarzają nadal wszędzie, na całym świecie, są uniwersalne. Po prostu taki jest gatunek ludzki, a to kolejny przykład na jego okrucieństwo i podłość. Rdzenni mieszkańcy natomiast byli tępieni w całym "Nowym Świecie", nie tylko w Kanadzie. Żal ściska jednak, że te kultury inne od naszej zostały właściwie bezpowrotnie zniszczone w imię "jedynej słusznej ideologii" przyniesionej przez białego człowieka.
Warto, jeśli chcecie poszerzyć horyzonty, ale wrażliwym nie polecam - historie opisane w tym reportażu są takie że o Jesooooo! Jednak moim zdaniem nie ma sensu od razu demonizować Kanady, bo historie takie jak te zdarzały się i zdarzają nadal wszędzie, na całym świecie, są uniwersalne. Po prostu taki jest gatunek ludzki, a to kolejny przykład na jego okrucieństwo i podłość....
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-20
„Kiedy wyjeżdżasz z Chin, masz wrażenie, jakbyś podróżował w przeszłość”. Tak, bo Chiny nie są już naszą fabryką, źródłem taniej siły roboczej, ale potęgą gospodarczą i po Stanach Zjednoczonych najbardziej technologicznie rozwiniętym krajem świata. To tam trwają prace nad nowymi rozwiązaniami informatycznymi, sztuczną inteligencją, systemami opartymi o big data. Kłopot w tym, że Chińczycy nie mają tu żadnych zahamowań i nie przejmują się takimi drobiazgami, jak etyka, ochrona prywatności, danych osobowych, czy praw obywatelskich. Wręcz przeciwnie - rozwiązania te służą temu, by skutecznie kneblować, inwigilować i kontrolować społeczeństwo. W Chinach obecnie ziszcza się koszmar o Wielkim Bracie. A Raport mniejszości już puka do drzwi. W takich okolicznościach wszelki opór i nieposłuszeństwo wydają się daremne. Jeśli jeszcze pomyśli się, że w Państwie Środka już przeprowadza się manipulacje genetyczne na ludziach, by kolejne pokolenia były bardziej inteligentne i przewyższyły poziomem inteligencji inne narody, to czas się naprawdę zacząć bać. W dodatku Chiny mają już taką siłę ekonomiczną, że oddziałują na cały świat - wymuszają korzystne dla siebie regulacje nawet w demokratycznych krajach, wchodząc do nich już nawet nie tylnymi, ale frontowymi drzwiami. A zachodni obywatele głosują na Chiny swoimi portfelami...
Problem z tą książką polega na tym, że z tytułu z powodzeniem można by usunąć słowo „cyfrowa” i dalej oddawałby on istotę rzeczy. Kwestie najbardziej interesujące dla czytelnika, który sięgnie po tę pozycję, zajmują bowiem ledwie 3-4 rozdziały z 17. W pozostałych autor opowiada ogólnie o tym, jak we współczesnych Chinach wzmacnia się komunistyczną dyktaturę. Mowa o różnych mechanizmach władzy, polityce, historii Chin, propagandzie... Przez wszystkie przypadki odmieniane jest słowo „partia” i rzecz jasna jej obecny przywódca Xi Jinping. Byłoby to samo w sobie ciekawe, gdyby nie to, że autor ma straszną tendencję do powtarzania się - wielokrotnie pisze to samo, tylko nieco innymi słowami. Na domiar złego miałam z tą książką do czynienia w postaci audiobooka, a te ostatnie bardzo mnie męczą. Więc tym bardziej miałam wrażenie, że w kółko słucham tego samego, a moje myśli nie raz gdzieś odpływały... Równie dobrze, a ciekawiej o tym, co dzieje się w ChRL można poczytać w powieści Bernarda Miniera „Na krawędzi otchłani”. Tym niemniej treść tej książki długo na pewno nie wyjdzie mi z głowy.
Tak nowa, a już nieaktualna... trudno bowiem powiedzieć na ile na gospodarką Chin wpłynie pandemia koronawirusa. Nie da się jednak ukryć, że nawykłe do posłuszeństwa społeczeństwa Wschodu poradziły sobie z nią lepiej, niż społeczeństwa Zachodnie, przesiąknięte ideami wolności i indywidualizmu. Zatem obawiam się, że to w nas przede wszystkim uderzy kryzys, a Chiny jeszcze się wzmocnią. Co gorsza, już pojawiają się ostrzeżenia, że pandemia stała się i u nas pretekstem do wprowadzenia niebezpiecznych rozwiązań inwigilujących i kontrolujących ludzi. Bo przecież „gdy zagrożone jest bezpieczeństwo, trzeba wprowadzić pewne regulacje.” Przyszłość zbliża się wielkimi krokami.
„Kiedy wyjeżdżasz z Chin, masz wrażenie, jakbyś podróżował w przeszłość”. Tak, bo Chiny nie są już naszą fabryką, źródłem taniej siły roboczej, ale potęgą gospodarczą i po Stanach Zjednoczonych najbardziej technologicznie rozwiniętym krajem świata. To tam trwają prace nad nowymi rozwiązaniami informatycznymi, sztuczną inteligencją, systemami opartymi o big data. Kłopot w...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-05-20
Reportaż Olgi Gitkiewicz jest wstrząsający, bo pokazuje, jak w Polsce zamordowano de facto transport zbiorowy. W PRL-u był, we wspaniałej „wolnej Polsce” go nie ma. To efekt myślenia, że wszystko powinien uregulować rynek i że wszystko powinno na siebie zarabiać. Nawet szkoła i park, nie mówiąc już o kolei. Transport nie jest traktowany w Polsce jako coś, co trzeba ludziom zapewnić – nie, to problem, który został zrzucony na obywateli – radźcie sobie sami. Zatem popyt na transport zbiorowy został "wygaszony", a wykreowany został kult samochodu. Co przy braku kultury jazdy kierowców ma tragiczne skutki. Kierowcy z radością rozjechaliby pieszego, czy rowerzystę, który by stanął na ich drodze, no bo przecież ci piesi i cykliści są tylko utrapieniem i problemem. W razie wypadku panuje narracja zrzucania winy na ofiarę, czyli pieszego - a statystyki są nieubłagane.
"Nie zdążę" to dla mnie lektura bolesna i emocjonalna, bo problem wykluczenia komunikacyjnego znam z autopsji. Mogłabym opowiedzieć wiele historii takich, jak te w książce. Bulwersująca jest zwłaszcza pierwsza połowa książki, dotycząca ruchu kołowego, w tym relacji kierowca - pieszy. W drugiej połowie, gdzie mowa o kolei, reportaż robi się mniej konkretny, trochę abstrakcyjny, trochę chaotyczny. Jak Polska kolej nie przymierzając... Zabrakło trochę wniosków, konkluzji. Ale jaka ona mogłaby być? Jako, że kierowcy i zwolennicy ruchu drogowego stali się w Polsce większością (wskutek takiej, a nie innej polityki dot. transportu), to światełka w tunelu nie widać. Strach pomyśleć, jak transport zbiorowy zniesie pandemię...
Reportaż Olgi Gitkiewicz jest wstrząsający, bo pokazuje, jak w Polsce zamordowano de facto transport zbiorowy. W PRL-u był, we wspaniałej „wolnej Polsce” go nie ma. To efekt myślenia, że wszystko powinien uregulować rynek i że wszystko powinno na siebie zarabiać. Nawet szkoła i park, nie mówiąc już o kolei. Transport nie jest traktowany w Polsce jako coś, co trzeba ludziom...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-08-15
Bardzo wyważona, mądra pozycja, w pigułce opisująca to, co dzieje się współcześnie na świecie, choć przede wszystkim w Polsce. Powinien ją przeczytać każdy, a zwłaszcza Ci, którzy mają jakiś pomysł na zmiany i wyrwanie się z tego błędnego koła, w którym teraz tkwimy. Problem w tym, że nie wiem, czy tacy ludzie istnieją.
Bardzo wyważona, mądra pozycja, w pigułce opisująca to, co dzieje się współcześnie na świecie, choć przede wszystkim w Polsce. Powinien ją przeczytać każdy, a zwłaszcza Ci, którzy mają jakiś pomysł na zmiany i wyrwanie się z tego błędnego koła, w którym teraz tkwimy. Problem w tym, że nie wiem, czy tacy ludzie istnieją.
Pokaż mimo to2020-10-17
Współczesny mainstream mówi nam: depresja, CHAD i inne zaburzenia psychiczne to poważne i realne problemy zdrowotne, których nie można bagatelizować, stygmatyzować, czy przyklejać chorym łatkę “słabeuszy”. To samo tyczy się innych zaburzeń, nazywanych neuroróżnorodnością (autyzm, ADHD, wysokowrażliwość). Leczmy - a mamy już ku temu bardzo skuteczne środki! Ten sam mainstream alarmuje: mamy do czynienia z epidemią chorób psychicznych, i to nie tylko wśród dorosłych, ale i wśród młodzieży, a nawet dzieci. Jakie są jej przyczyny?
Można oczywiście, powołując się na historię medycyny, dywagować, iż kiedyś odium społeczne dot. chorób psychicznych było tak duże, że ludzie do tych chorób się nie przyznawali, i ich nie leczyli. Ci naprawdę ciężko chorzy lądowali w szpitalach, gdzie przeważnie pozostawali do końca życia. Nie było lekarstw. Dziś mamy lepszych specjalistów i skuteczne sposoby terapii, także w warunkach domowych. Czyli: teraz się o wiele więcej diagnozuje. Diagnozuje się też więcej, gdyż poszerzone zostały kryteria diagnostyczne, czego najlepszym przykładem jest ADHD. Kiedyś nie było czegoś takiego, jak ADHD - były niesforne, żywe dzieci. I znów można powiedzieć: ale to dobrze, gdyż dzięki temu więcej osób znajdzie pomoc, a kiedyś byli oni zostawieni samym sobie. To również jest klasyczna, mainstreamowa narracja. Problem w tym, że skala wzrostu zachorowań jest zbyt duża, by powyższe czynniki ją kompleksowo tłumaczyły.
Niedawno oficjalnie posypała się serotoninowa teoria depresji - szum zrobił się wokół artykułu brytyjskiej naukowczyni Joanny Moncrieff na ten temat. "To nic nowego", żaden przełom - odezwali się naukowcy. Naprawdę? Skoro było to wiadomo od dawna, to czemu artykuł Moncrieff wywołał taką burzę? Może wiedzieli wtajemniczeni, ale nie szerokie gremium zainteresowanych? czyli lekarze dobrze wiedzieli, że cała ta biomedyczna teoria chorób psychicznych to zamki postawione na piasku, ale leczą nadal według niej? Obecnie mówi się o tym, że depresja to wynik współdziałania uwarunkowań genetycznych, fizycznego stanu organizmu i stresujących wydarzeń życiowych. Aha - czyli nie wiemy, skąd się bierze, a w każdym razie nie powoduje jej jeden, konkretny czynnik. I tak samo rzecz się ma z innymi zaburzeniami psychicznymi. Mimo to teoria o “zaburzeniach równowagi chemicznej w mózgu” nadal jest powszechna - wystarczy przejrzeć internet. I mimo to nadal stosuje się leki SSRI.
Ok, to skoro jest tak dobrze, to czemu jest tak źle? Skoro mamy takie skuteczne metody leczenia chorób psychicznych, to dlaczego chorych nie ubywa, a przybywa i to w zastraszającym tempie? Whitaker opowiada o amerykańskim przemyśle farmaceutycznym, badaniach zamiecionych pod dywan, skutkach zażywania leków psychotropowych oraz o produkcji chorych. Nic w sumie zaskakującego.
Przypomnieć wypada, iż Whithaker odnosi się praktycznie wyłącznie do sytuacji w Stanach Zjednoczonych, ale przecież sami widzimy, iż trend ten rozlewa się na wszystkie rozwinięte kraje, w tym Polskę. I jakkolwiek na pierwszy rzut oka zakrawa to na kolejną spiskową teorię dziejów, to rzeczowa argumentacja autora, poparta wynikami wieloma badań, a także opiniami psychiatrów sprawia, że przestajemy się lekceważąco uśmiechać. Ta książka była kontrowersyjna 14 lat temu, kiedy wydano ją po raz pierwszy, i pewnie wiele osób uznało ją za “niebezpieczną”, bo głoszącą herezję sprzeczną z mainstreamowym podejściem. Tylko że w ciągu tych lat pojawiły się kolejne badania, potwierdzające to, co opisuje autor. Nie chodzi więc o to, by teraz nawoływać do nieleczenia chorób psychicznych, tylko o to, że w psychofarmakoterapii odpowiednia byłaby daleko idąca ostrożność, gdy tymczasem psychiatrzy zapisują tabsy jak cukierki i po kampanii "oswajania" z problematyką chorób psychicznych nawołują do kolejnej kampanii edukacyjnej nt. metod leczenia stosowanych w psychiatrii.
Przeczytajcie sami, by sprawdzić, czy argumentacja Whitakera was przekona.
Współczesny mainstream mówi nam: depresja, CHAD i inne zaburzenia psychiczne to poważne i realne problemy zdrowotne, których nie można bagatelizować, stygmatyzować, czy przyklejać chorym łatkę “słabeuszy”. To samo tyczy się innych zaburzeń, nazywanych neuroróżnorodnością (autyzm, ADHD, wysokowrażliwość). Leczmy - a mamy już ku temu bardzo skuteczne środki! Ten sam...
więcej Pokaż mimo to